<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Wazow
Tytuł Nie ukłonił się
Podtytuł Szkic sofijski
Pochodzenie Wybór nowel
Wydawca Drukarnia
A. T. Jezierskiego
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Anc
Źródło skany na Commons
Indeks stron
Nie ukłonił się.

SZKIC SOFIJSKI.

Jesienne słońce chowało się już za szczytami Lulinu[1]. Skaliste zręby Witosza okryły się odblaskiem rumianym, gęste cienie zaległy rozłogi i wąwozy. Jego miękki profil ostro się odcinał na tle lazuru nieba; najdrobniejsze skaliste wyskoki, nagromadzone na olbrzymim grzbiecie, jasno się rysowały. O tej porze widok Witosza od strony Sofii jest najpiękniejszy, najwspanialszy; zdaje ci się, że olbrzym ten jest żywym, w swoim ciemno-zielonym płaszczu, z czołem uwieńczonem ostatniemi blaskami konającego słońca, z którym zamienia ostatnie słowa jakichś tajemniczych rozruchów... Jeszcze chwila — a zapadłe za Lulin słońce zatopi jasnemi, złocistemi promieniami cały widnokrąg po za Witoszem. Przedstawia się on teraz jeszcze wspanialej swoim mrocznym i surowym profilem, na tle wieczornego lazuru niebios, które tworzą nad nim jakby aureolę sławy...
Zdawałoby się, że za potężnym grzbietem Witosza jakiś daleki zamorski pożar zalewa niebiosa falami subtelnego odblasku, swych niewidzialnych płomieni. Jaki cudowny widok, którym oko nigdy nasycić się nie może!... Lecz wkrótce i ta jasność niknie, widnokrąg ponad górami staje się coraz więcej bezbarwnym, sinieje, ciemnieje, a gwiazda wieczorna wynurza się z ciemności, jak oślepiający promienisty dyament, błyska i zawiesza się nad samemi wierzchołkami, podobna do elektrycznej lampy, spuszczonej z nieboskłonu, zanim jeszcze jaka inna gwiazda na nim się ukaże...
Ale odszedłem od przedmiotu, mówiąc o kolosalnym Witoszu, kiedy zamiarem moim było mówić o czemś drobiazgowem: o Sławczu Płużewie.
— Czy znacie Sławcza Płużewa?
— Nie!
— A jednakże wy go co dzień spotykacie.
— Sławczo Płużew jest urzędnikiem — on i nie mógłby być czem innem! — Sławczo Płużew jest szczuplutki, wzrostu małego, z krótkiemi nóżkami, które spieszą się gdy idzie z taką ostrożnością, aby nie nastąpić choćby i mrówki; Sławczo Płużew ma twarz okrągłą, smagłą, bez żadnego szczególnego wyrazu, przeciwnie zwykły, nieco pękaty nos, czoło spłaszczone, prawie do samych czarnych, szerokich, zrośniętych brwi, zarośnięte pasmem włosów; wzrok jego jest bojaźliwy, w ciągłym ruchu, jak u żołnierza — albowiem Płużew uważa na to, aby nie pominąć powitania żadnego osobnika — czy z tej, czy z innej gałęzi administracyi, to wszystko jedno, bo — jak mówi: — „każdy może ci zaszkodzić”.
I w swoim urzędzie służy on za przykład dla innych, tak pod względem służbistości, jak i obyczajów. Niektórzy dowcipnisie nazywają go za plecami „bożym człowiekiem”, albo „świętą owieczką”, lecz dosyć głośno to wypowiadają, tak, aby mógł słyszeć; ale Sławczo udaje, że nic nie słyszał i jest dla nich zawsze pełen szacunku i uprzejmości. Co za korzyść ze sprzeczek i kłótni ze złośliwym człowiekiem? — „Lepiej przesadzić w grzeczności, niż niedosadzić”, a jak mówi chłopskie przysłowie: „Słodkie słowo i ukłon, nikomu nie zaszkodzą.” Płużew wie o tem dobrze i praktykuje to zawsze i wszędzie...
„Nie złamie się grzbiet
Od grzecznego ukłonu...”
To też dzięki tej mądrej zasadzie, nie zdarzyło mu się dotąd, aby się niepokoił cudzem niezadowoleniem, aby się czemkolwiek martwił. Żył on w swej cichej, spokojnej atmosferze, bez troski, jak... wybaczcie porównanie — „nerka w łoju”.


∗             ∗

I ten to Sławczo Płużew, wiecznie cichy, dobry, uprzejmy, skromny urzędnik, wrócił tego wieczoru do domu wyjątkowo pomieszany i zatrwożony. Po raz to pierwszy żona zobaczyła go tak upadłym i przybitym na duchu, zdawał się jeszcze szczuplejszym, niż zwykle.
Przyszło jej na myśl, że usłyszy coś o wielkiem nieszczęściu.
— Sławczo, co ci jest? — zapytała z wielkim niepokojem, a w uszach jej dzwoniło, zanim mąż jej otworzył usta, zanim wymówił słowo: „wypędzony ze służby”.
Sławczo pochylił głowę beznadziejnie.
— Pójdź Peno tam, do domu, to ci powiem — zaledwie zdołał wyszeptać.
Pena poszła zanim, ledwo wlokąc nogami z przerażenia.
Kiedy się znaleźli sami w pokoju, Sławczo rozłożył ręce, załamał je i rzekł płaczliwym głosem:
— Przeklęty! ach! co ja zrobiłem! co mi się stało!
— Tutaj już nie idzie o wydalenie ze służby, tu jest coś okropniejszego! — pomyślała pani Sławczowa.
Rozpacz, wypisana na twarzy biednego jej małżonka, nie zostawiała jej żadnego powątpiewania o okropności klęski.
— Może się wmieszał do spisku, który odkryto — przypuściła z przerażeniem, przypominając sobie obecne głośne procesy polityczne.
— Czekaj, opowiem ci. Sam nie wiem, jak doszedłem od ogrodu miejskiego do domu, czy stąpałem po ziemi, czy nie. Wyszedłszy przed wieczorem z biura, poszedłem się przejść nieco. Miałem napad drgawki w jednem oku.. Odbywszy małą przechadzkę, mijałem właśnie ogród miejski, aby powrócić do domu. Na chodniku, jak wiesz, masa ludzi, jak mrówek. I znowu mi oko zadrgało... Pomyślałem sobie, coś w tem jest... Idzie ktoś naprzeciw mnie, popatrzył na mnie i ja na niego, minęliśmy się. Coś mnie tknęło. Obracam się, żeby na niego popatrzyć. On się zatrzymał o pięć kroków odemnie i rozmawia z naczelnikiem naszego oddziału. Peno! To był minister! Minister, ten, z którym się spotkałem!
Żona jego z szeroko rozwartemi oczami oczekiwała na coś strasznego, co miało nastąpić.
Płużew zakrył oczy rękami, stał nieruchomy, tylko przytłumione łkanie wydobywało się z pod jego dłoni.
— Czegoś zamilkł? powiedz prędzej, bo mi wyrwiesz duszę ze strachu.
Płużew spojrzał gniewnie na żonę.
— Głupi jesteś, Sławczo. Wiedziałam, że jesteś prostak, ale nie przypuszczałem[2], żeby aż do tego stopnia — zburczała go. — Cóż w tem jest strasznego, żeś się tak roztkliwił?
— Jakto, co w tem strasznego! Mój najwyższy naczelnik spotyka mnie, patrzy na mnie! rozumiesz? patrzy na mnie i ja na niego — czy słyszysz? i ja patrzę na niego jednocześnie i nie kłaniam mu się.
Trzeba na to tak głupiej kobiety, jak ty, żeby tego nie zrozumiała i żeby sobie przekpiwała.
— Dobrze, dlaczegożeś mu się nie ukłonił, kiedyś go widział? gdzieżeś miał rozum?
— Rozum! czym ci nie powiedział? byłem zamyślony o tem, co mi się zdarzy z przyczyny tego głupiego oka. I zanim się spostrzegłem, minister popatrzył mi prosto w oczy — i zanim się spostrzegłem... on przeszedł.
Penie żal się zrobiło męża.
— Nie martw się — rzekła, chcąc go łagodnie uspokoić — czyż to pierwszy raz się zdarza, że ktoś będąc zamyślony, roztargniony, nie ukłoni się drugiemu?
— Zdarza się; lecz nikomu nie jest wolno być roztargnionym i nie ukłonić się drugiemu, jeżeli ten drugi jest jego najwyższym naczelnikiem. Ja na miesiąc zdejmuję kapelusz milion razy — a ty, weź ten o to i oczyść go benzyną — na niewidziane się kłaniam, teraz zdarzyło się raz, że mnie spotyka minister, czeka na mój ukłon, napróżno! — A on mnie przedstawił do orderu!
I Sławczo jęknął.
— Ja ci mówię, że on nawet nie zauważył tego; wielcy ludzie nie zwracają uwagi na takie rzeczy.
— Istotnie, wielcy ludzie... dlatego są wielkimi, że potrafią zauważyć i najdrobniejsze rzeczy... My, mali ludzie, mamy krótki rozum i wzrok krótki. Ileż to razy idąc do biura, przechodzę koło katedry ś-go Krala i nawet jej nie zauważę! Potem się sam dziwię, że już przeszedłem koło cerkwi. Prawdę mi powiedziałaś, że jestem dudek...
— A ja, jakeś przyszedł przed chwilą, pomyślałam sobie: teraz się już skończyło, Sławczo wypędzony, a chałupa nasza jeszcze nie jest spłacona.
— Pomyślałaś tak i wierz temu — mówił dalej Sławczo, chcąc przekonać żonę, że tak jest — ja już jestem wydalonym, zgubionym człowiekiem... Tak, bo zapomniałem ci powiedzieć, kiedym się obrócił zanim, on powiedział do naczelnika te słowa: „Przygotuj na jutro rozkaz, ja go podpiszę...” Rozumiesz, rozkaz? To był mój wyrok, ja go słyszałem... I wydało mi się, że spojrzał na mnie surowo, z pod oka, szybko, jak błyskawica... Ach, ja nieszczęśliwy.
Napróżno Pena starała się rozproszyć jego obawy. — Niepokój i ją ogarnął: wszystko jest możliwe. Czyż mało urzędników wydalają codziennie dla mniejszych powodów, a nawet zupełnie bez przyczyny!.. Oboje nie tknęli wieczerzy. Płużew położył się do łóżka, jakby w febrze. Sny jego pomieszane i męczące przepełnione były postacią ministra, spoglądającego na niego z pod oka, woźnym, przynoszącym mu dekret wydalenia, chodnikiem tańczącym walca pod jego nogami i szarą masą cerkwi ś-go Krala, na której dachu jacyś katoliccy księża wynoszą ciało zmarłego Płużewa, aby go pogrzebać pod dachówkami świątyni!
Nazajutrz obudził się z zapadłemi oczami.
— Z Bogiem, Peno — powiedział płaczliwie, wychodząc do biura, a na oczach jego łzy zawisły; i żona nie mogła się powstrzymać od płaczu. Tak, jakby się rozdzielali na długo, jakby Sławczo szedł na wojnę...
Było to pożegnanie Hektora z Andromachą!


∗             ∗
Z nieopisaną trwogą Pena czekała powrotu męża na obiad. Gdy go zobaczyła przy furtce, serce jej w piersiach zamarło. Sławczo blady, jak chusta, postąpił kilka kroków, wsparł się o ścianę, aby nie upaść.

Ona zrozumiała nieszczęście i skoczyła ku niemu.
— Prędko, doktora! Biegnij — wołała do służącej, podtrzymując Sławcza, który z trudem starał się utrzymać na nogach.
— Nie, nie trzeba — szepnął bezsilnie.
Pena płakała.
— Mój drogi! Nie gryź się, byleś ty żył, Sławczo!
— Ej nie płacz! — wyjąkał Płużew, przyciskając jedną ręką serce, a drugą szukając czegoś w kieszeni. Po chwili wydobył ztamtąd kopertę ministeryalną i podał ją Penie.
— Czytaj „dekret” — szepnął.
— Daj mi pokój, ja to znam! bylebyś ty żył.
Płużew dalej szukał czegoś w kieszeni.
— Uspokój się... Doktorze! prędko patrz, co mu się stało! — mówiła Pena, zwracając się do wchodzącego doktora, sąsiada.
Doktór chwycił za puls chorego, lecz poczuł, że bezwładna ręka Sławcza upuściła mu jakiś przedmiot w rękę. Było to czarne, płaskie pudełeczko. Doktór je otworzył i zawołał:
— Order! winszuję ci!
Dekret ministeryalny było to zwykłe zawiadomienie, towarzyszące orderowi...

...........................

Sławczo przeleżał dwa tygodnie z przyczyny palpitacyi serca, wywołanej nadmiarem wielkiej, niespodziewanej radości, która nastąpiła nagle po strachu i rozpaczy. Takie dwa ciosy na raz złamały naturę Płużewa słabą i nieprzywykłą do żadnych wstrząśnień.
Po sześciu miesiącach cierpień zmarł on, powtarzając bezprzytomnie i bez związku: minister... dekret... oddalony... order... nie ukłonił się...









  1. Witosz i Lulin, dwie sąsiednie góry, na południu wyżyny sofijskiej (Przyp. tłóm.).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przypuszczałam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Wazow i tłumacza: Józefa Anc.