[99]Nieskończoność.
I.
Wsłuchuję się w szept mgławic wiszących w bezbrzeży,
Wpatruję w zadumaną niezmierność błękitu,
Byłem w odwiecznych grotach, pełnych stalaktytu
I skamieniałych szczątków praroślin, prazwierzy...
W pustą bezdeń się rozległ odgłos dzwonu z wieży — —
Ścigam go uchem — — zda się, że hen, do zenitu
Dopłynął i w bezkresach rozlał się niebytu
I wiecznie brzmi, falując coraz dalej, szerzej...
Echo lśnień, przez słoneczną rzuconych czerwoność
Na kryształ wód, odbite, wraca w wielkie tonie
I wiecznie kędyś w otchłań pustą lecieć będzie...
Słucham, patrzę — i myśl ma w zadumaniu tonie,
Idzie, kędy przestrzeni i czasu krawędzie
Schodzą się — i zanurza się w głąb, w nieskończoność.
[100]II.
Więcej, niźli natury pierwotne piękności,
Więcej, niżeli uśmiech kobiety kochanej,
Więcej, niż światło natchnień, marzeń oceany:
Ty mnie nęcisz ku sobie, o nieskończoności.
Wtapiam się w ciebie myślą, czuję cię w senności
Sfer przestrzennych, w dróg mlecznych rozwiei świetlanej,
Czuję cię w mojem własnem pragnieniu nirwany,
I wciąż odradzających się żądząch ludzkości.
Zda mi się, żem spokojnym, jesiennym wieczorem
Stanął kiedyś nad cichem, niezmiernem jeziorem,
Kiedy mgły na las schodzą i na gór głąb ciemną —
Patrzę — — blady księżyca krąg błyszczy podemną,
A otchłań z taką dziwną potęgą mię nęci,
Że pochylam się zwolna, tracąc świat z pamięci.
[101]III.
Nieraz w mych Tatr rodzinnych przepastne głębiny
Nurzałem się, jak delfin w oceanu tonie,
Szedłem ponad urwiska, z których trupie dłonie
Śmierć wyciąga, a kędy strach zepchnąć chce siny.
Szedłem, aby na puste spoglądać doliny,
Na złomy skał, ginące w obłoków oponie,
Śnieg, co tam w zimnym blasku słońca martwo płonie,
Głuche stawy i senne, dalekie równiny.
Jak lunatyk, po dachu krawędzi, bez trwogi,
Jakby mię prowadziła dłoń magnetyzera,
Szedłem przez naujrwistsze, najszaleńsze drogi
Patrzeć na martwość, co się w górach rozpościera — —
W owej pustej, ponurej, olbrzymiej martwości
Szedłem cię głębiej, silniej czuć, nieskończoności.