Niewidzialni (Le Rouge)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewidzialni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | La Guerre des vampires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Aż dotąd — mówił dalej Robert — wszystko, cokolwiek spotkałem na Marsie, miało cechy wspólne z podobnemi rzeczami na Ziemi i na podstawie prawdopodobieństwa można było tworzyć o nich jakąś hypotezę.
Przechodziłem tu wielkie niebezpieczeństwa, lecz możność walki nie była mi odjętą i mogłem sobie zdawać sprawę co do sił, ktoremi rozporządzali moi przeciwnicy i ze sposobu ich walczenia. Teraz było zupełnie co innego: znalazłem się w państwie tajemnic, na progu jakiegoś nieznanego świata, o którym dotąd nie miałem pojęcia. Czułem też, że dotychczasowe środki obrony będą zapewne bezskutecznemi wobec nowych, groźniejszych wrogów.
Już sam wygląd mego więzienia świadczył o ich wysoko rozwiniętej cywilizacji — gdyż fabrykacja wielkich płyt szkła z drobnemi a gęstemi otworkami, należy, nawet w obecnym okresie przemysłu ziemskiego do rzeczy dość zawikłanych i trudnych.
Najwięcej mię zaciekawiło owo wielkie naczynie, napełnione po brzegi świeżą krwią. Czy miano zmusić mię do jej wypicia, czy też było ono straszliwym symbolem czekającego mię losu? Jak długim będzie mój pobyt w tej klatce, który się niewątpliwie zakończy szaleństwem?
Usiadłem na dnie klatki, ponieważ nie było w niej żadnego sprzętu — i usiłowałem zebrać rozpierzchłe myśli. Napróżno jednak siliłem się przypomnieć sobie, w jaki sposób się tu dostałem. Jak to już mówiłem, we wspomnieniach moich istniała pewna przerwa; od śmierci Eoji, o której nie mogłem myśleć bez ściśnienia serca, urywały się one, wszystko zasłaniała jakaś mgła, której nie mogłem przedrzeć ani rozwiać. Zmusiłem się więc do przerwania rozmyślań o przeszłości, aby się zastanowić nad sposobami ucieczki.
Przychodziło mi to jednak z tem większą trudnością, iż miałem umysł tak wyczerpany i osłabiony, jak po użyciu haszyszu lub morfiny. Przypisywałem to odurzającej woni roślinek powietrznych, lecz wrażenie to słabło pod wpływem czystego powietrza, wpływającego przez drobne otwory w szkle.
Chodząc po mojem więzieniu, stwierdziłem, że jest najściślej kwadratowe i ma około czterech metrów w każdym kierunku; lecz najszczególewsze poszukiwania nie wykryły śladów jakiegokolwiek otworu — drzwi, klapy, okien, lub czegoś podobnego. Ściany były z jednej sztuki a wpół-przejrzyste szkło wykluczało myśl o jakiemś ukrytem wyjściu.
A jednak musiałem się tu dostać jakimś otworem!
Opukiwałem ściany i dół mojej celki; wszędzie wydawały jednakowy odgłos, bez żadnej różnicy.
Położenie moje było takiem, jak owadu, zamkniętego w kartonowem pudełku: byłem tak samo bezbronnym a nie miałem tak mocnych żuchw, jak osy lub termity, wgryzające się w ściany domów.
Zdawało mi się, że będę mógł rozbić szklane ściany naczyniem, znajdującem się przedemną; cisnąłem więc je z całej siły na jedną z nich. Niestety, naczynie się rozprysło w okruchy, a ściany, z powodu swej grubości, pozostały zupełnie nienadwerężone! Jedynym skutkiem tego pomysłu było, iż zostałem obryzgany krwią od stóp do głowy, co mi było nad wyraz wstrętne.
Byłem jednocześnie wściekły i zawstydzony. Czyż to nie było upokorzeniem dla mnie, skończonego inżyniera, że marna warstwa grubego szkła trzymała mię w niewoli? Głód, który zaczynałem uczuwać, był drugim bodźcem dla mojej wynalazczości: lecz napróżno łamałem sobie głowę — nic wymyśleć nie mogłem.
Zrozpaczony, przesiedziałem w kącie ze dwie godziny skurczony, bez ruchu, niby zwierz drapieżny w swej klatce.
Aż nakoniec, po wielu wysiłkach, przyszło zbawcze natchnienie! Przypomniało mi się pewne doświadczenie, którem nasz nauczyciel fizyki zabawiał nas w piątej klasie i które w jego zwięzłym stylu nosiło nazwę: «Cudowny sposób przecinania szkła bez użycia djamentu».
Zrobiłem więc tak: zwinąłem w gałkę koniec poły mego ubrania z piór i zacząłem nią mocno trzeć jedną ze ścian. Po kwadransie tej roboty, szkło w tem miejscu było gorące tak, iż obawiałem się, aby pióra się nie zatliły. Wtedy zaczerpnąłem w rękę nieco rozlanej krwi i rzuciłem ją na gorące szkło.
Lekki trzask dał się słyszeć, cząsteczki szkła nagle ochłodzone oddzieliły się od gorących i na gładkiej ścianie ukazało się pęknięcie w kształcie promienistej gwiazdy. Powtórzyłem tę operację w drugiem, trzeciem i czwartem miejscu — z równem powodzeniem. Pot mię oblewał z wysilenia, ale przestrzeń zawarta między czterema pęknięciami, była dość wielką, abym się mógł przez nią wydobyć. Trzeba tylko jednego mocnego uderzenia, a cały ten kawał szkła wyleci na zewnątrz!
Przez chwilę jednak zawahałem się: rozsądek doradzał odłożenie ucieczki do nocy, gdyż odgłos pękającego szkła, oraz jego upadku, może sprowadzić moich prześladowców.
Z drugiej znów strony, rozważałem, że choćby nadeszli zaraz, to popękana ściana dostatecznem przeciwko mnie będzie oskarżeniem, gdyż zdradzi chęć ucieczki. Postanowiłem więc zaufać mej gwieździe i uciec natychmiast.
Uderzywszy z całej siły kolanem w miejsce ograniczone pęknięciami, zobaczyłem że wielki kawał szkła wypadł i to nawet z mniejszym hałasem, niż przypuszczałem, a to z powodu swej grubości.
Światło i powietrze napłynęły do wnętrza ożywczą falą! Naturalnie, skorzystałem natychmiast z tego otworu i wysunąwszy się z ostrożnością, aby się nie pokaleczyć, ujrzałem się na płaskiej platformie, poziomu równego z podłogą mojej celi. Byłem na szczycie olbrzymiej wieży, o średnicy przeszło pięćdziesięciu metrów, zbudowanej z takiegoż samego szkła wpółprzezroczystego, jak moje więzienie.
Powiedziałem: wieży — lecz był to raczej jakiś olbrzymi budynek, wewnątrz pusty i tworzący jakby niesłychanie głęboką studnię, której dna dojrzeć nie mogłem.
Wielkie mnóstwo celek, podobnych do tej, z której się wydobyłem, tworzyło ściany tej olbrzymiej, niesłychanej budowli. Ogarnęła mię ciekawość zobaczyć jak się zamykają te klatki, podobne do komórek w plastrze miodu.
Otóż, o ile mogłem to zbadać, każda ich ściana zasuwała się w rodzaj wyżłobienia w listwie metalowej i przytrzymaną była zamkiem z tegoż metalu, czerwonego i błyszczącego jak miedź.
Podobne ściany ruchome mają zastosowanie w menażerjach, przy klatkach dzikich zwierząt.
Bawiłem się po dziecinnemu, otwierając i zamykając celki sąsiadujące z moją: wszystkie były puste, lecz w każdej stała czara, napełniona krwią.
W wielu z nich, czary były już puste, a krew ściemniała i wyschła; w innych natomiast, były napełnione do połowy, jak gdyby ich ostatni mieszkaniec posilał się przed podróżą.
Obwód wieży przewyższał rozmiarami swemi Kolizeum rzymskie przeszło trzy razy, a ponieważ u brzegu nie było żadnej balustrady, zawrót głowy zaczął mię ogarniać.
Płomienne słońce zapuszczało swe promienie w głąb owej studni, skąd dochodziły niewyraźne, zmieszane odgłosy. Wychyliłem się więc nieco, aby zajrzeć w dół...
Naliczyłem trzydzieści dziewięć pięter, podpartych szklanemi kolumnami — i wszędzie cele, jedna od drugiej odgradzane głęboką framugą, pełną cieniu. Wszystkie te cele, czy komórki, były ściśle jednakowych rozmiarów.
Promienie słońca nie sięgały niżej trzydziestego dziewiątego piętra: panował tam mrok, pokrywający może jeszcze równą ilość komórek... Zapytywałem się ze zgrozą, czy ta wieża, przerażająca swą jednostajnością, ciągnie się aż do wnętrza planety? I do jakiego użytku służyć mogły owe głębokie nisze, w których można było pomieścić miljony posągów?
Wszystkie kolumny były jednakowego kształtu i wymiaru: gładkie, okrągłe, bez żadnych ozdób, oprócz dwóch kul jako podstawa: dwie inne tworzyły kapitel. Każda kolumna, wraz z kulami, była coraz innego koloru, a wszystkie w promieniach słonecznych grały barwami tęczy, jak brylanty.
Nie mogłem się dość nasycić tym czarownym widokiem, który hypnotyzował mię swem olśniewającem migotaniem; czyniąc wysiłek nad sobą, odsunąłem się od brzegu, gdyż czułem że mię ciągnie ku sobie ta otchłań migotliwa...
Łamiąc sobie głowę nad przeznaczeniem tej wieży, doszedłem do wniosku, że widzę jakieś katakomby powietrzne, czy też cmentarz. Zapewne w niszach znajdują się zabalsamowane lub spalone na popiół ciała pomarłych Marsjan!
Niektóre szczegóły przeczyły jednak tym domysłom.
Olbrzymia wieża nie miała wcale wyglądu opuszczonego cmentarza, gdzie chętnie wschodzą rośliny, przyjaciółki ruin; tu w żadnej szczelinie nic nie rosło: wszędzie szkło miało świetny połysk nowości.
Nie chciałem się dłużej zastanawiać nad tą zagadką, którą przyszłość zapewne rozwiąże i odwróciłem wzrok od tych zaczarowanych kolumn na przyległą okolicę. Nigdy nie oglądałem czarowniejszego widoku, choć oczy moje już przywykły do wszelkiego rodzaju cudów!
Ujrzałem morze, czysto fijołkowego koloru, którego fale, o wierzchach z piany różowej jak kwiat brzoskwini, płynęły łagodnie w stronę wybrzeża, które poszarpane i wzgórzyste, podobne było do stosu olbrzymich gąbek, porosłych krzakami korali o powyginanych gałęziach. Morze tworzyło głęboko w ląd zachodzące zatoki, wystające przylądki miały podobieństwo do fantastycznych zwierząt czy roślin, a cały ten bajeczny krajobraz, zalany złocistem światłem, przeglądał się w ciemno-fioletowej toni.
Bardzo daleko widniała góra szeroka, przysadzista; z jej szczytu wychodziła wstęga brunatnego dymu: był to pierwszy, widziany przeze mnie na tej planecie, wulkan. W małem oddaleniu od wieży, w której się znajdowałem, naliczyłem jeszcze dwanaście takich samych! Wznosiły się z fal morskich, tworząc archipelag, olśniewający grą kolorów.
Przekonałem się wtedy, że nie posiadają one żadnych otworów: wszystkie miały jednakowe rzędy kolumn i arkad, lecz bez nisz głębokich. Budowa ich przypominała staroświeckie wizerunki wieży Babel, jakie się znajdują w dawnych wydaniach Biblji.
Nie mogłem ochłonąć ze zdumienia, tak wszystko to było nadzwyczajnem! «Moja» wieża również była zewsząd otoczoną morzem, lecz zmęczony mój umysł nie mógł rozstrzygnąć pytania: w jaki sposób się tu dostałem?
Poszedłem w przeciwną stronę platformy: i tam były takie same wieże, dalej fioletowe wody morza, a na krańcach widnokręgu biaława mgła oznaczała blizkość lądu. Boski spokój, rozlany w tym krajobrazie, działał na mnie kojąco; gdyby nie ból we wnętrznościach, będący skutkiem głodu, możebym nie szukał sposobu ucieczki.
Najgłębsza cisza tu panowała; nie widziałem ani słyszałem żadnego znaku życia i zapytywałem siebie, czy to jest sen, czy rzeczywistość?
Z westchnieniem żalu oderwałem wzrok od cudnego obrazu tajemniczej okolicy, aby rozpocząć nową walkę o życie dla wiedzy.
Okrążyłem jeszcze raz ową platformę, gdyż sama logika wskazywała, że musi istnieć jakaś droga do niższych pięter: schody, czy winda, czy choćby jakaś drabina!
Co do tego, myliłem się najwidoczniej! Gładka i ścisła powierzchnia platformy zdawała się być jednolicie odlaną: jeśli istniało jakie tajemne zejście, krawędzie zamykających je płyt przystawały do siebie z dokładnością, która całkowicie myliła wzrok. Byłem tem nieco stropiony, lecz nie straciłem odwagi; czułem, że muszę działać natychmiast, dopóki głód i zmęczenie nie odbiorą mi sił do pracy nad sposobami wydobycia się z wieży.
Gdybym tylko mógł dosięgnąć niższego piętra, to przecież te ciemne nisze muszą mieć jakieś wyjście — byle tylko się tam dostać!
Nakoniec przyszła mi pewna myśl, którą postanowiłem wykonać. Wyciągnąłem z metalowej obsady ruchomą, szklaną ścianę, a rzuciwszy ją na platformę, skruszyłem i odjąłem metalową zasuwę. Miałem więc już kawałek kruszcu, około stopy długości, który mi posłużył do wyżłobienia wklęsłości tak głębokiej, że mogłem w tym dołku umocować ów kawałek metalu, zasypawszy go dookoła okruchami szkła. Później oddarłem ze swego ubrania, zeszytego artystycznie ze skór ptasich, mocnych a miękkich, dwa pasy, które skręciłem razem. Utworzył się z tego sznur dwumetrowy, dość mocny, którego siłę wypróbowałem, ciągnąc go obiema rękami. Przywiązałem go mocno do owej listwy metalowej i opuściłem się po nim na niższe piętro.
Przyszło mi to dość łatwo, ponieważ byłem obeznany z gimnastyką i ćwiczeniami fizycznemi — wyznaję jednak, że gdym się uczuł zawieszonym przez tę parę chwil w próżni nad przepaścią, musiałem zamknąć oczy, aby nie dostać zawrotu głowy.
Gdy tylko poczułem pod nogami kapitel kolumny niższego piętra, obawa moja minęła i po chwili znalazłem się zdrów i cały, między dwiema kolumnami świetnie szafirowego koloru. Odetchnąłem głęboko, myśląc, że nie chciałbym już powtarzać tej napowietrznej podróży.
Z prawej i lewej strony miałem przy sobie dwie czary, podobnie jak w mojem więzieniu, pełne krwi. Nie zważałem jednak na tę ponurą przepowiednię, gdyż napełniło mię radością odkrycie, iż każda z ciemnych nisz była, jak się tego domyślałem, wylotem schodów, które, mieszcząc się w ścianach wieży, schodziły spiralnie na dół.
Zapuściłem się więc odważnie w to mroczne przejście, lecz nie było tam całkiem ciemno, gdyż wpółprzejrzyste ściany przepuszczały niewyraźne, szarawe światło, w którem kolumny zarysowywały się słabo i lekko. Schodziłem po tych schodach, tonących w półcieniu, a w myśli powtarzałem słowa Baudelaire’a:
W otchłań, gdzie nigdy światło żadne się nie pali...»
Ciekawość moja tą szczególną budowlą była jednak tak silnie podniecona, że nie chciałem myśleć ani o zmęczeniu, ani o głodzie, który mi dokuczał.
Doszedłem nakoniec do miejsca, w którem łączyło się wiele galerji, lecz nieskończone schody szły wciąż niżej i niżej.
Musiały się zapewne kończyć w jakiejś przepaści, której głębokości nie umiałbym nawet określić. Pomimo więc najżywszej chęci wyświetlenia tajemnicy wieży, musiałem się zatrzymać, gdyż reszta schodów pogrążoną była w nieprzejrzanej ciemności.
Jeśli mam prawdę wyznać, to obawiałem się, że te schody djabelskie nigdy się nie skończą i będę wiecznie po nich schodził, jak ci potępieńcy poety.
Natomiast galerje, idące poziomo, pociągnęły mię tem więcej, że w każdej z nich widać było w dali światło łagodne i przyćmione, jak gdyby odblask dalekiego ognia. Było ich jednak tyle, że nie wiedziałem którą wybrać, gdyż było łatwem do przewidzenia, że się zabłąkam w tym labiryncie.
Po chwili namysłu zdałem się na los szczęścia i wszedłem w pierwszą lepszą galerje. Szła ona w dół dość pochyło, lecz nie uszedłem dwudziestu kroków, kiedy się znalazłem przed drzwiami ze szkła, wpuszczonemi w metalowe listwy, tym samym sposobem jak to miało miejsce w mojej klatce. Otworzyłem je bez trudu a wszedłszy przez nie, ujrzałem się w wysokiej sali — i oniemiałem z podziwu!
Przez niezmiernej wielkości szyby kryształowe, bajecznie przejrzyste, które przegradzały kolumny z czerwonego kruszcu, ujrzałem rozległy krajobraz podmorski. Gaje białych i czerwonych korali naprzemian z łąkami o cudownej zieloności, zarosłe delikatnemi trawami, między któremi różne rośliny, jak algi, oraz inne, nieznane mi dotąd, roztaczały przepych różnych kolorów.
Olśniewające ich kwiaty jaśniały wśród łodyg i liści, przypominających bujną roślinność Afryki środkowej. Na niektórych krzakach widniały owoce, podobne nieco do ziemskich bananów i ananasów. Czegóż tam nie było! Kwiaty, wielkie jak Victoria Regia, której korona ma przeszło metr średnicy; Ijany niezrównanej lekkości, rzucały tu i ówdzie swe purpurowe łodygi; gdzieindziej, las olbrzymich varechów rozwijał swe pływające łodygi, drżące za każdem poruszeniem fal.
Lecz najwięcej mię zdumiewał w tym cudnym krajobrazie porządek, w jakim rosły te wszystkie rośliny, a który nie mógł być dziełem przypadku. Szpalery i aleje zakreślone były z geometryczną dokładnością: niektóre krzaki o szafirowych jagodach wyglądały, jak gdyby je świeżo ostrzygły nożyce ogrodnika, a ścieżki szerokie, pokryte różowym piaskiem, były najstaranniej utrzymane.
Cała ta podmorska okolica była nadzwyczaj ożywioną. Piękne ryby o łusce błękitnej ze złotem igrały między algami, lub przemykały się przez koralowe gaje, jak srebrzyste błyskawice. Skorupiaki ciemnoniebieskiego koloru, którym podobne widywałem w pierwszych dniach pobytu na Marsie, przesuwały się poważnie po różowym piasku, a meduzy, mające na sobie całą tęczę kolorów, kołysały się w wodzie. Widziałem tam żółwie mało się różniące od naszych rzecznych, oraz żółwie szyldkretowe, jak skubały różne rośliny ze spokojem owiec na pastwisku. Giętkie węgorze wysuwały się z pod krzaków, poruszając się zwinnie, jak jaszczurki, raje goniły małe rybki różnych kolorów.
Miałem przed sobą najcudniejsze akwarjum o rozmiarach niebywałych.
Byłem silnie wzruszony: pojąłem, iż znajduję się wobec zabytków kwitnącej niegdyś cywilizacji, którą spodziewałem się zastać na Marsie.
Zapomniałem wtedy o drapieżnych istotach i niebezpieczeństwach, jakie dotąd przechodziłem; serce mi biło jak szalone na myśl, że mogę się przyłączyć do istot potężnych swą inteligencją, które stworzyły te cuda. Ludzie zwyczajni nie potrafiliby urządzić takiego parku podmorskiego, ani zbudować tych wież szklanych.
Teraz przestałem się dziwić temu, iż mi darowano życie.
Byłem zachwycony tem wszystkiem i pewny, iż memu życiu nadal nic nie zagraża. Podziw i zdumienie, jakie we mnie ich dzieła wzbudziły, powinien wpłynąć na przychylne dla mnie przyjęcie.
Gdy nauczę się ich mowy, dam im poznać całą swoją wiedzę, wszystkie umiejętności Ziemi, opowiem im dzieje ludów i ich przeznaczenie!
Jedna rzecz zastanawiała mię w tem życiu podwodnem, które mi się tak wspaniale ukazało: oto zupełny brak zwierząt drapieżnych. Nie widziałem tu ani ryb żarłocznych, ani polipów, ani innych rozbójników głębinowych.
Wpatrywałem się w tę cudną panoramę chciwym wzrokiem, czując się wspaniale wynagrodzonym za wszystko, co wycierpiałem, gdy wtem zdumionym oczom moim ukazała się z za krzaków ludzka prawie istota. Była niewielkiego wzrostu, o kształtach zwięzłych i krępych; widać było jednak w ruchach siłę, a szybki chód nie był pozbawionym wdzięku. Całe ciało pokryte było ciemnym, połyskującym włosem, podobnym do futra foki lub wydry morskiej. Twarz i ręce były pokryte drobną, przejrzystą łuską, pozwalającą jednak rozróżnić rysy i białość skóry.
Są pewne choroby, które pokrywają ciało takiemi łuskami; przypominam sobie teraz szczególny pogląd, zawarty w dziele pewnego lekarza duńskiego: «Trąd — mówi on — nie jest właściwie chorobą: jest to tylko fenomen naturalny, który przy nieprawidłowym przebiegu stwierdza, że w pewnych warunkach, twarz ludzka pokrywa się łuską». (Prawda, że lekarz ten żył w wiekach średnich, kiedy wierzono w różne cudowności i pisał to o rybakach, żywiących się wyłącznie świeżemi i solonemi rybami).
Siedziałem długo zamyślony, gdyż jestem tego zdania, że każda choroba jest tylko wstępem do nowej ewolucji człowieka w kierunku stanu doskonalszego, a przynajmniej innego od teraźniejszości.
Ze wszystkich moich przygód, dość dziwnych i niezwykłych, ujrzenie owego morskiego człowieka wywarło na mnie najsilniejsze wrażenie. Nie mogłem dość mu się napatrzeć i dziś najdokładniej pamiętam wszelkie szczegóły jego powierzchowności. Palce jego były długie, zakończone błękitnemi szponami i połączone błoną, która zapewne ułatwiała mu znakomicie pływanie, nie odejmując palcom zwykłej ruchliwości. Ciemne, błyszczące oczy nie miały wcale wyrazu osłupienia i martwoty, jakie nadaje oczom rybim brak powiek: przeciwnie, miały inteligentny wyraz, jak u wielu stworzeń ziemnowodnych. Już Michelet zauważył podobieństwo tych ostatnich do ludzi; jakoż oswajają się one dość łatwo. Usta były małe, ozdobione sterczącemi wąsami a czoło wypukłe i nos ładnie zarysowany nie miały w sobie nic zwierzęcego.
Nie mogłem rozstrzygnąć wątpliwości, w jaki sposób może ta dziwna istota oddychać pod wodą przy braku skrzel: czy wypływa od czasu do czasu na powierzchnię morza, jak ryby, lub wychodzi na ląd, jak ssące ziemnowodne?
Przypomniała mi się wtedy starodawna, legendowa teorja, mająca w XVIII wieku wielkie powodzenie między doktorami, którzy zwykle zajmowali się i alchemją.
Podług niej, przemiana krwi tętniczej na żylną, przed urodzeniem się dziecka, dokonywa się bez udziału płuc, wprost z komórki prawej do lewej, przez otwór umieszczony w ścianie rozgraniczającej te komórki, nazwany od nazwiska jego odkrywcy otworem Botal’a[1]. Otwór ten zamyka się, gdy dziecię zaczyna oddychać płucami. Wierzono wtedy, że dziecko, zanurzane w wodzie ciepłej naprzemian z przebywaniem na powietrzu, będzie posiadać zdolność oddychania pod wodą a otwór Botal’a pozostanie u niego otwartym.
Historja zresztą dostarcza nam dowód na poparcie tego twierdzenia. Sławny budowniczy angielski, Lightwater, który obmyślił plan osuszenia Zydersee, wykonany w sto lat po jego śmierci, posiadał zdolność przebywania pod wodą, co potwierdziło wielu współczesnych świadków.
Jednak znakomici uczeni, nie zadając sobie trudu ze sprawdzaniem doświadczeń, zawartych w dziełach dawnych pisarzy, wyśmieli szyderczo tę fantastyczną hypotezę. Tylko sławny Berthelot, którego księgozbiór zawierał przeszło 30,000 dzieł traktujących o alchemji i dawnej medycynie, zajmował się tem ciekawem zagadnieniem, którego śmierć nie pozwoliła mu rozwiązać. Genjalny chemik wiedział z doświadczenia, że najnieprawdopodobniejsze legendy zawierają częstokroć pewną część prawdy i niczemu na niewidziane nie zaprzeczał.
Co do mnie, jestem przekonanym, iż lekarze XVIII w. mieli słuszność i że człowiek może z wszelką łatwością żyć w wodzie. Czyż nie miałem na to dowodu w tej chwili, przed memi oczami?
Podczas gdy byłem pogrążony w tych myślach, morski człowiek zbliżał się powoli do szklanej izby, w której siedziałem. Zauważyłem wówczas, iż trzymał w ręku sztabkę metalu czerwonego, lekko zgiętą w łagodne półkole, którą się podpierał jak laską.
Postać jego o rysach drobnych, ostrych, cała pokryta futrem, z wąsami sterczącemi pod małym noskiem, robiła wrażenie wielkiego kota o ludzkiej twarzy. Idąc, oglądał się czasami po za siebie, jak gdyby czekając na kogoś. Zrozumiałem wkrótce jego zachowanie się: szczególne zwierzę, będące jakby mieszaniną wydry i morsa, lecz uzbrojone, na wzór australskiego dziobaka, ptasim dziobem, przybiegło do niego w wesołych podskokach. Po chwili odeszło i skradając się, rozglądało na wszystkie strony.
Był to więc myśliwy na łowach, a to zwierzę zastępowało mu psa!
Nagle z pod krzaka, splątanych morszczyzn wypłynęła spora ryba z gatunku rai: zwierzę rzuciło się na nią, lecz zwinna ryba wyśliznęła się i uciekała jak mogła najszybciej. Wtedy myśliwy rzucił za nią kawałkiem metalu trzymanego w dłoni; lekko, bez żadnego wysiłku z jego strony, broń ta, zakreśliwszy łuk, dosięgła rybę, uderzając ją śmiertelnie i tą samą drogą wróciła do ręki myśliwca.
Ogłuszona ryba leżała na piasku. Wtedy zwierzę przyskoczywszy, uderzyło ją silnie parę razy łapami, a pochwyciwszy w dziób, odniosło zdobycz myśliwemu, składając u jego nóg, jak najlepiej wytresowany wyżeł.
Człowiek włożył ją do sieci, którą miał przerzuconą przez ramię a uplecionej, jak mi się zdało, z mocnych i błyszczących włókien, wytwarzanych przez pewien gatunek mięczaka. Z nich to wyrabiano w starożytności tkaninę zwaną byssus.
Byłem zdumiony tą sceną z życia podwodnego, podpatrzoną tak niespodzianie; szczególniej zastanowiła mię tożsamość broni tego człowieka z bumerangiem dzikich Australczyków, którzy się nim w ten sam sposób posługują.
Myśliwy szedł w moją stronę i wtedy zauważyłem, że sieć jego zawierała już kilka ryb, oraz owoce podobne z kształtu i wielkości do ananasów. Widziałem takie same na krzaku, rosnącym z drugiej strony mojej izby szklanej: miał gałęzie sztywne i kolczaste, jak kaktusy, okryte fioletowemi liśćmi.
Myśliwy zbliżał się powoli, patrząc na mnie, a twarz jego wyrażała najżywsze zaciekawienie. Wkrótce rozdzielała nas tylko szyba kryształowa: patrzyliśmy na siebie wzajemnie i naraz, z niewiadomej mi dotąd przyczyny, twarz myśliwego przybrała wyraz przestrachu, a nawet zgrozy.
Zapewno nie widział nigdy istot do mnie podobnych: ciałem jego wstrząsał dreszcz i zdawał się nie rozumieć wcale mojego uśmiechu i przyjaznych gestów, jakie w celu ośmielenia go czyniłem.
Postawszy tak przez parę minut, odwrócił się i zaczął uciekać: ujrzałem go jak znikał w gąszczu krzewów, okalającym zapewne jakąś wioskę podwodną. Stałem długo jeszcze na tem samem miejscu, pogrążony w myślach.
W miarę, jak poznawałem tajemnice planety, zdziwienie moje wzrastało...
Postanowiłem w końcu iść dalej tą galerją, oświetloną okrągłemi oknami z kryształu, wychodzącemi na dno morskie.
- ↑ Botal był anatomem, żył za czasów Henryka III we Francji, pozostawił wiele cennych prac naukowych.