<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.   Arsenały i katakumby.

Galerją ta była nieskończenie długą i wkrótce zrozumiałem, że została zbudowaną dla przejścia z jednej wieży do drugiej, lecz daremnie wysilałem wyobraźnię, aby wynaleźć powód, dla którego były wzniesione tak olbrzymie gmachy.
Krajobrazy podwodne, widziane przez okna galerji, zdumiewały mnie swą rozmaitością. Byty tam lasy krzaków wysokich, o liściach ciemno-zielonych, żyłkowanych złotem, gałęziach giętkich i lepkich. Pod niemi olbrzymie kraby swemi ciężkiemi łapami miażdżyły muszle i wyjadały z nich mięczaki.
Dalej znów były ogrody z kwiatami o barwach świetnych, a nad niemi, jak rój motyli, trzepotały się całą chmurą srebrzyste, drobne rybki.
Jeszcze dalej widać było głębokie groty, w których się poruszało mnóstwo istot o kształtach ludzkich.
Pomyślałem, że to musi być jakaś kopalnia, w której się prowadzą roboty górnicze.
Z innego okna ujrzałem rodzaj długich rowów, poprzedzielanych wpoprzek murem na wysokość człowieka; w każdej takiej przegrodzie znajdował się wielki skorupiak, podobny do homara lecz znacznie większy. Niektóre z nich miały około pięciu metrów długości, a ich potężne nożyce musiały być bronią straszliwą; brzegi ich wewnętrzne, piłkowane, mogłyby z łatwością przeciąć na pół dorosłego człowieka.
Każdy z nich był uwięzionym na łańcuchu; wkrótce ujrzałem morskiego człowieka jak się zbliżył do nich, uginając się pod ciężarem kosza z rybami. Przystawał przy każdej zagrodzie i każdy ze skorupiaków dostał po sporej rybie.
Przyglądałem się tej scenie z zajęciem: z przegród wysuwały się potężne łapy i chwytały rzucone im pożywienie.
Było to zapewne sztuczne tuczenie tych skorupiaków, które brano na pokarm dopiero wtedy, gdy już były tłuste.
Opodal znów, na pięknej, zielonej łące, kilkaset wielkich żółwi zostawało pod dozorem pasterza, uzbrojonego metalowym bumerangiem i mającego do pomocy dwie wydry morskie z długiemi wąsami — zamiast psów.
Pasterz zajęty był zbieraniem muszli, które wkładał do małego koszyka i nie zauważył mię wcale, pomimo, iż wykonywałem różne ruchy, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
Lecz przeznaczonem mi było ujrzeć jeszcze dziwniejsze rzeczy.
W jednem z następnych okien ujrzałem prawdziwą wioskę podwodną. Było tam około stu chatek o dachach spadzistych; stały one wdzięcznie rozrzucone wśród gajów alg, żółtych i niebieskich.
Był widok zachwycający. Domki zbudowane z korali czerwonych lub białych, a wiele z nich było ozdobionych na zewnątrz błyszczącemi muszlami. Rzekłbyś, perłowokoralowe miasto, uśpione w głębi fal.
Oswojone foki i wydry drzemały leniwie na progach domów. Wązkie okna miały szyby okrągłe i wypukłe; jak sądzę, był to szyldkret wyszlifowany do przezroczystości.
Piękne drzewa koralowe, rozrzucone tu i ówdzie, ożywiały ten czarujący zakątek. W pewnych odstępach stały tam kolumny, a na nich spore, płaskie czary czy misy; nie umiałem odgadnąć ich przeznaczenia, lecz powiedziałem sobie, iż pewnie służą do oświetlenia.
Jakże czarowny widok musiała przedstawiać ta wioska uśpiona w głębinach morskich i oświetlona łagodnem światłem!
Oprócz stworzeń, drzemiących przy progach domostw, nie widziałem tam żadnej żywej istoty: mieszkańcy byli zapewne gdzieś dalej, zajęci polowaniem, lub doglądaniem trzód.
Jednak wrażenie odniesione z oglądania tych wszystkich cudów nie mogło przytłumić uczucia głodu, które się stawało coraz dokuczliwszem i nie widziałem sposobu, w jaki mógłbym je zaspokoić.
O, czemuż nie byłem stworzony do życia podwodnego! Skruszyłbym szybę, oddzielającą mię od tych cudownych wiosek, prosiłbym o gościnność mieszkańców tych chatek z pereł i korali, a jestem pewien, że nie odmówionoby mojej prośbie!
Teraz zaś nie wiedziałem, co mam robić ze sobą.
Domyślałem się, że na końcu galerji, którą szedłem, napotkam inną wieżę, równie pustą i milczącą jak ta, którą niedawno opuściłem. Czyż się nie ukaże nikt z mieszkańców tych zaczarowanych pałaców?
Chęć wyjaśnienia tej tajemnicy powracała ciągle do mej myśli, choć starałem się o niej zapomnieć; nie mogłem przeniknąć tej zagadki i męczyło mię to nad wszelki wyraz.
Usiadłem, aby trochę odpocząć i zastanowić się, co robić dalej, kiedy ujrzałem nizką, sklepioną arkadę, która zapewne prowadziła na piętro położone pod galerją. Właśnie się namyślałem, czy mam się w te ciemności zapuścić, kiedy stamtąd doleciał mnie nagle wybuch śmiechu tak dzikiego, że zdrętwiałem; był to taki sam, jak ten, który słyszałem w gęstwinie roślin powietrznych.
Ten śmiech zgrzytliwy, ostry, który nie miał w sobie nic ludzkiego, na razie przejął mię zgrozą; uczułem chłód śmiertelny w sercu, nogi się ugięły pode mną na myśl, że mogę znaleźć się wobec potworów straszniejszych nad wszystko, co dotąd widziałem. Przezwyciężyłem jednak to uczucie i zebrawszy odwagę, wszedłem pod ciemne sklepienie.
Wszystko było lepsze od niepewności, w jakiej zostawałem; zresztą, wydawało mi się niepodobieństwem, aby istoty, mogące wznieść tak wspaniałe budowle, miały być dzikie i okrutne.
Byłem pewnym, że się porozumiem z niemi.
Byłem przez nie uwięzionym, to prawda, lecz nie zrobiono mi nic złego. Prawdopodobnie byłem tylko dla nich jakiemś nieznanem stworzeniem, które zatrzymano dla robienia nad niem spostrzeżeń!
Dodawszy sobie odwagi temi rozmyślaniami, wsunąłem się w ciemny korytarz o spadku dość pochyłym, zastępującym schody. Trudność orjentowania się w ciemnościach byłaby mię może skłoniła do zaniechania tego zamiaru, gdybym nie uczuł pod nogami osadzonych w gruncie, małych wypukłych guzików, wielkości orzecha włoskiego.
W tejże chwili, wskutek nieznanego mi urządzenia, sklepienie galerji zajaśniało światłem łagodnem, lecz dość żywem, abym mógł rozpoznać, gdzie się znajduję.
Przez chwilę stałem bez ruchu, zdumiony, prawie pewien tego, że się znajduję w jakiemś królestwie czarów, gdzie za sprawą dobroczynnej wieszczki zostałem obdarowany światłem, gdy mi było nieodzownie potrzebnem.
Ściany były z takiego samego gatunku szkła jak i cała wieża, lecz sufit przedstawiał fantastyczne zwierzęta i kwiaty, z których właśnie wychodziło owo światło, które mógłbym przyrównać chyba do t. zw. «much ognistych» Ameryki środkowej.
W miarę, jak się posuwałem naprzód, blask na suficie po za mną gasł, a zapalał się przede mną, tak, że byłem wciąż otoczony świetlistą aureolą.
To ciężar mego ciała, naciskając guziki umieszczone w gruncie galerji, wywoływał ten blask, oświetlający miejsce, gdzie się znajdowałem.
Nie mógłbym określić natury tego blasku; mógł on pochodzić z jakich gazów fosforyzujących lub z jakiegoś specjalnego promieniowania, właściwego tej planecie. Wskutek pochyłości gruntu zstępowałem ciągle na dół, i parę razy znalazłem się na przecięciu kilku galerji. Strzegłem się jednak zboczyć w którą z nich, gdyż nie chcąc zbłądzić w tym labiryncie, potrzeba się było trzymać linji prostej.
Nagle wszedłem do wysokiej sali, gdzie się ciągnęły do nieskończoności szeregi sztywnych, hieratycznych posągów. Jedne z nich były z czerwonego porfiru, inne z kruszcu czarniejszego nieco od bronzu i nakrapianego złotem. Wyobrażały one ptaki o twarzach ludzkich, skrzydlate krokodyle, smoki najeżone kolcami, oraz najrozmaitsze zwierzęta kształtów tak dziwacznych, że zapytywałem sam siebie, czy podobne dziwotwory mogły istnieć gdziekolwiek, oprócz wyobraźni artysty?
Były też między niemi wizerunki Erloorów i Romboo, oddane z drobiazgową wiernością.
Wszystkie te olbrzymich rozmiarów posągi, których dalsze szeregi ginęły w ciemnościach, miały w sobie jakąś przerażającą i straszliwą przeszłość, która mię onieśmielała.
Patrzały wprost na moją drobną postać swemi nieruchomemi oczami z drogich kamieni, zdając się mówić:
— Nie przenikniesz nigdy tajemnicy, której jesteśmy odwiecznymi strażnikami — ona przy nas pozostanie!
Szedłem jeszcze naprzód, lecz już z niejakiem wahaniem. Zdawało mi się, że poza kręgiem jasności, który mię otaczał, te potwory z kamienia i kruszcu zbliżały się do siebie, aby mi zamknąć drogę do wyjścia.
Gdy kaszlnąłem, echo powtórzyło kilkakrotnie ten odgłos w przyległych, pustych salach i miałem wrażenie, że potwór, którego śmiech urągliwy i szyderczy słyszałem niedawno, lada chwila wychyli się z poza którego posągu i rzuci się na mnie.
Lecz ta olbrzymia sala musiała przez całe wieki stać pustką, gdyż kurz leżał wszędzie grubym pokładem.
Z podziwem dla tych wszystkich cudów łączyło się we mnie uczucie przygnębienia; czułem jakby spoczywający na mnie ciężar wielowiekowej cywilizacji marsyjskiej, której nigdy nie poznam.
Już zaczynałem żałować, że się zapuściłem tak daleko, a jednak jakaś tajemnicza siła popychała mię naprzód. Bezwiednie przyśpieszałem wciąż kroku: wprzód szedłem, teraz biegłem jak szalony, a otoczony blaskiem, który wydobywały ze sklepienia moje kroki, musiałem wyglądać jak płomienny meteor, krążący w ciemnościach.
Szał jakiś mię ogarniał: po dwóch salach, o których mówiłem, następowały wciąż dalsze i dalsze: było to całe miasto, wydrążone we wnętrznościach ziemi, obszarem równające się niektórym olbrzymim zwaliskom Indji lub starożytnego Egiptu. Wieki niewątpliwie składały się na budowę tych sal nieskończonych.
Zatrzymałem się nareszcie, zwątpiwszy czy kiedykolwiek dosięgnę ostatniej z nich. Znużony i zgłodniały, nie miałem ochoty iść dalej, jak również powracać do miejsca, skąd przyszedłem.
Ujrzałem jednak jeszcze nowe zejście w dół; postanowiłem zwiedzić tylko to ostatnie piętro, i zeszedłem natychmiast.
Te sale, najniżej położone ze wszystkich, nie zawierały posągów, a miały raczej wygląd składów: w pierwszej znalazłem mnóstwo wielkich naczyń, szklanych, kwadratowych, zamkniętych hermetycznie i ustawionych jedna na drugich. Następna była zapełniona pakami, owiniętemi w coś, co mi się wydało wygarbowaną skórą rybią, i owiązanemi sznurem.
Na widok owych naczyń czy pudeł szklanych wydałem okrzyk radości, gdyż teraz miałem pewność, iż znajduję się w składach żywności nieznanego narodu, obficie zaopatrzonego i to wróciło mi siły i odwagę.
Zdjąłem więc nie bez wysiłku jedno z naczyń, będących na wierzchu, a nie mogąc zdjąć pokrywy, która była szczelnie przypasowaną i zalaną rodzajem smoły ziemnej rzuciłem je na ziemię. Z rozbitego naczynia wysypała się wielka ilość ziarn podłużnych, zbliżonych do kukurydzy.
Spróbowałem ich i uczułem, że są mączyste i nieco słodkawe, o przyjemnym smaku. Nasyciłem się porządnie tą opatrznościową manną; teraz już mogłem być pewnym, iż nie umrę z głodu!
Ilość ziarna, będąca w tej sali, mogła mi starczyć na rok cały, a przypuszczałem, iż istnieją jeszcze inne sale, podobnie zaopatrzone.
Posiliwszy się wybornie, zacząłem dalsze poszukiwania, otwierając paki owiązane sznurami. Zawierały one ryby suszone, które jednak leżąc przez niezliczone lata, stwardniały tak, że trzebaby je było rąbać siekierą. Podążyłem następnie do sali sąsiedniej.
Tam znalazłem stosy pni drzewnych, cylindrycznego kształtu. Zrazu myślałem, że to są zapasy opału, jakaś olbrzymia drwalnia. Przyglądając się bacznie owym cylindrom, stwierdziłem, że to był rodzaj trzciny, podobnej do bambusu, lecz o wiele grubszej. Poprzecinana na kawałki przy t. zw. kolankach, tworzyła właśnie owe wydrążone beczułki w kształcie cylindrów.
Wziąłem jedną z nich i namęczywszy się porządnie, zdołałem wkońcu oderwać paznokciami zatykający ją wosk ziemny, a następnie wylałem kilka kropel zawartego w niej płynu na dłoń lewej ręki.
Powąchawszy go ostrożnie, uczułem miły zapach dojrzałych owoców: była to zmieszana woń ananasu, cytryny, maliny i gojawy.
Nie można było przypuszczać, aby płyn mający taki zapach, był szkodliwym; powtóre, po cóżby robiono tak wielkie zapasy trucizny?
Ten argument zdecydował mię ostatecznie. Skosztowałem tego płynu: smak jego przypominał wina hiszpańskie lub włoskie, nalewane na jagody pachnące i listki kwiatów; czuć jednak w nim było coś ostrego, w rodzaju eteru. Zapach ten ostrzegał mię o niebezpieczeństwie w razie nadużycia napoju.
Połknąłem więc tylko kilka łyków i doznałem natychmiast znacznego wzmocnienia sił; zmęczenie znikło wraz ze zniechęceniem i zacząłem na wszystko patrzeć pod innym kątem widzenia.
Żaden napój ziemski nie mógłby wywrzeć tak błogiego wpływu, tembardziej, że nie podniecał on zbytecznie, jak alkohol. Nie czułem ani palenia na twarzy, ani zaćmienia myśli, jak po użyciu win mocnych.
Byłem najzupełniej spokojnym i w myślach było mi jasno do tego stopnia, że robiłem przegląd wypadków dni ostatnich, ażeby je lepiej zapamiętać.
Jednak atmosfera tego podziemia zaczynała mi ciężyć: powietrze tam było ciężkie wskutek małej ilości tlenu.
Chciałem powrócić do magazynu żywnościowego, wróciłem więc na górę do sali z posągami, a potem do galerji podmorskiej.
Ze zdumieniem ujrzałem, że jest ona już pogrążona w ciemnościach, gdyż tu nie było urządzenia, któreby wywoływało blask za każdym moim krokiem.
Nie wiedziałem co mam począć i w jaki sposób noc przepędzić?
Galerja podmorska była zbyt zimną, podziemie zbyt wilgotne, skierowałem się więc do wieży szklanej, postanowiwszy przespać się w jednej z ciemnych nisz, o których wspominałem.
Pomimo ciemności, nie obawiałem się zabłądzić; trzeba było tylko iść ciągle w jednym kierunku.
Wkrótce się tam znalazłem; z głębi uśpionego morza płynął blask łagodny, tak, że gdy patrzyłem na uśpioną koralową wioskę, odcinała się ona dokładnie na tle bladej światłości, którą była otoczoną. Zarośla alg i łąki podwodne również nie były pogrążone w ciemnościach. Fosforyzujące żyjątka i rośliny wydawały to cudne, łagodne światło, które miało niebieskawe cienie, jak blask księżyca. Najzupełniejszy spokój tam panował: ryby spały w algach, skorupiaki we wgłębieniach skał... Jedynie tylko jakaś masa ciemna, o płomiennych oczach przemknęła szybko przez uśpioną wioskę. Nie mogłem nawet rozpoznać do jakiego gatunku należała.
Byłem wtedy na schodach spiralnych, które wiodły na wierzchnią platformę wieży. Mogłem urządzić sobie spanie w której z nisz na dolnych piętrach, lecz jakaś chłopięca ciekawość gnała mię na sam wierzchołek: chciałem zobaczyć czy jest jeszcze ów sznur, po którym opuściłem się na niższe piętro. Wydostałem się na najwyższą kondygnację nisz, lecz nie mogłem odnaleźć tej, którą już znałem. Naszukawszy się jej napróżno, musiałem się umieścić w pierwszej lepszej, gdyż wszystkie były jednakowe i w każdej było szklane naczynie, napełnione krwią.
Przytuliłem się pod rodzajem balustrady, rozdzielającej dwie kolumny, a w kącie znalazłem stos miękkich włókien, które na razie wziąłem za bawełnę, lecz po bliższem przyjrzeniu się było to podobniejszem do amiantu lub do nici ciągnionych ze szkła.
Zrobiłem sobie z nich wezgłowie i ułożyłem się do snu; lecz nie mogłem zasnąć. Myśl przepełniona tylu wrażeniami, nie mogła się uspokoić: podziwiałem więc piękny widok Fobosa i Dejmosa, bratnich księżyców, osrebrzających kolorowe kolumny. Na czystem niebie błyszczały gwiazdy, a ja, patrząc na nie, zapytywałem sam siebie: czy żyję, czy też może dusza moja tylko tu błądzi, podczas gdy ciało pozostaje pogrążone w śnie lunatycznym, w krypcie jednej ze świątyń indyjskich.
Lecz spojrzawszy nieco dalej, ujrzałem między innemi gwiazdami Ziemię, jako małe i nikłe światełko. Tam się znajdowało, wszystko, co ukochałem na świecie...

Tu głos Roberta umilkł pod wpływem wzruszenia. Opanowawszy się, mówił głosem lekko drżącym:

— Gdy tak byłem zatopiony w rozmyślaniach usłyszałem nad sobą lekki łopot skrzydeł i zanim zdołałem pomyśleć o obronie, uczułem się pochwyconym przez ręce ślizkie i miękkie jak węże, takie same jak w gęstwinie roślinnej i nie mogłem uczynić najmniejszego poruszenia.
Krew ścięła mi się ze zgrozy w żyłach; byłem pewnym, że nadeszła moja ostatnia chwila. Lecz mój przeciwnik, którego kształtów nie mogłem dojrzeć w ciemności, pochwyciwszy mię do góry, zadowolił się wyrzuceniem mię na spiralne schody, gdzie długo leżałem na wpół martwy. Serce mi biło gwałtownie.
Wtedy usłyszałem znów ruch skrzydeł i chlupotanie czegoś płynnego: widocznie wróg mój gasił pragnienie w naczyniu z krwią. Następnie słychać było jak się układał do spoczynku na posłaniu, z którego mię niedawno usunął.
Powoli przyszedłem do siebie, powstałem i zeszedłem jak mogłem najprędzej o dwa piętra niżej. Zadyszany i przerażony, nie śmiałem już wchodzić do żadnej niszy, obawiając się powtórnego spotkania z ich mieszkańcami.
Ułożyłem się w galerji i próbowałem usnąć; dokazałem tego nakoniec, lecz sen mój był niespokojny i przerywany przez przerażające widzenia. Budziłem się kilkanaście razy, oblany zimnym potem, pewny iż słyszę wśród szmeru fal morskich łopot skrzydeł lub chichot szyderczy, znany mi już dawniej, na który, niestety, zamało wprzód zwracałem uwagi...
Nareszcie dzień zaświtał. Gdy się tylko rozwidniło, wstąpiłem na wyższe piętro, z rozpaczliwą odwagą spotkania się raz wreszcie, twarzą w twarz, z tajemniczym nieprzyjacielem. Obszedłem wielką liczbę nisz, wszystkie były puste, lecz włókna amiantu, służące za pościel w każdej niszy, miały wszystkie odciśnięte wgłębienie od ciał, które na nich spoczywały, a szklane misy były prawie wszędzie puste. Nie mogłem tego pojąć i wcale mi było niewygodnie w roli księcia z bajki, uwięzionego w jakimś zaczarowanym zamku, gdzie jest obsługiwanym, nie widząc żywej duszy.
Ten dzień spędziłem prawie całkowicie w galerji podmorskiej, podziwiając łagodny wdzięk wodnych krajobrazów.
Nie śmiałem już wracać do szklanej wieży: dreszcz mię przechodził na wspomnienie tych długich, ślizkich palców, które jak węże miękkie a sprężyste oplotły mię silnie w niszy i pogardliwie wyrzuciły na korytarz...
Tak spędziłem cały tydzień w ciągłej obawie, lecz bez jednostajności.
Postanowiłem zwiedzić cały pałac podziemny i na każdym kroku robiłem zdumiewające odkrycia. W tych niezliczonych składach musiał jakiś naród przez wieki całe chyba gromadzić te bogactwa. Podziwiałem tam arsenały, gdzie bronie różne były wyrobione z kruszców mi nieznanych; przypominam sobie siekiery o poczwórnych ostrzach, które miały kolor i połysk szmaragdu, jak gdyby były ukute z zielonego złota.
Spotykałem też miedź, żelazo i złoto, lecz w małej ilości; natomiast metal najrzadszy między ziemskiemi, irydium, znajdowałem obficie, zachwycając się jego tęczowemi odblaskami.
Były tam porobione z niego wielkie kule, najeżone wewnątrz ostremi kolcami, a otwierające się w połowie; obie te półkule, których przeznaczenia nie mogłem się domyśleć, były złączone zawiasami.
Były tam nożyce ząbkowane różnych rozmiarów, niezmiernej wielkości, sieci z drucików jakiegoś lazurowego metalu, u każdego oczka których był mały zakrzywiony haczyk, jak u wędki.
Czy te wszystkie narzędzia służyły do pracy, czy wojny, czy tortur? Nie mogłem tego odgadnąć i nieraz godziny całe przechodziły mi na rozmyślaniu nad zawiłem zagadnieniem, jakiemi były istoty, które te narzędzia wytworzyły, miały się niemi posługiwać i zapełniły tem wszystkiem tę olbrzymią kryptę, obszarem równającą się sporemu miastu?
Dotykałem się teraz do wszystkiego ostrożnie, gdyż miałem wypadek następujący: znalazłem spory krążek srebrny, z wykrojonemi w nim kilku otworami o średnicy 8 do 10 ctm. i nierozważnie wsunąłem w jeden z nich rękę.
Natychmiast wewnętrzna sprężyna wepchnęła w ten otwór stalowe ostrze, które o mało nie przecięło mi ręki. Ta przygoda uczyniła mię przezornym.
Wziąłem z tego składu, dla własnej obrony, złotą siekierę, którą zawiesiłem u pasa i rodzaj długiej lancy z irydium ze srebrnem okuciem, ciężkiej i dobrze wyostrzonej.
Lecz potrzebowałbym co najmniej dnia całego na opisanie tych wszystkich magazynów, składów żywności, narzędzi i najrozmaitszych przedmiotów, zapełniających te katakomby podmorskie!... Z wielu szczegółów wyprowadziłem wniosek, iż to wszystko było oddawna zaniedbane i opuszczone. Może to cały jakiś naród został wytraconym przez rzeczywistych mieszkańców wież szklanych, a moich niewidzialnych i nieznanych dozorców?
Jedna rzecz szczególniej mię ucieszyła: oto znalazłem jedną z sal, zapełnioną skrzynkami z drzewa czerwonawego jak cedr, w których się znajdowały, poukładane porządnie, najrozmaitsze materje. Były one tkane z włókien nieznanego mi pochodzenia, lecz niektóre z nich miały giętkość jedwabiu, a inne miękkość bawełnianych wyrobów.
Kiedy je rozkładałem, pewna ich ilość rozsypywała się w proch, jak tkaniny znajdowane w Herkulanum, Pompei lub grobach starożytnych.
Niektóre przechowały się dobrze, leżąc między tkaninami z piór jaskrawych kolorów; z tych ostatnich skorzystałem, aby odnowić swój ubiór, znajdujący się w dość smutnym stanie.
Myślałem, że to jest jakiś skład, czy muzeum ubrań, lecz wkrótce poznałem swoją omyłkę. Te wszystkie kawałki materji miały kształt czworograniasty lub trójkątny, a były na nich wyszywane lub malowane różne sceny.
Była to więc bibljoteka a raczej archiwum, które napełniłoby rozkoszą uczonych wielu akademji. Napewno wielka część historji planety była zawartą w tych rysunkach.
Rozwijałem i składałem kosztowne tkaniny: wszystkie były koloru niebieskiego lub zielonego, dość ciemnego, a rysunki wykonano barwami jaskrawemi: jasno-żółtą lub jaskrawo-czerwoną.
Było to t. zw. pismo obrazkowe, wspólne hieroglifom egipskim i starożytnemu pismu chińskiemu.
Musiałbym poświęcić lata całe na to, aby treść jego zrozumieć — szaleństwem byłoby kusić się o to!
Niektóre jednak ze scen owych były dla mnie zrozumiałemi i stały się przedmiotem długich rozmyślań.
Na jednym obrazku, Erloor przedstawiony w sposób dość pierwotny lecz dokładny, rzucał się na mieszkańca bagnisk, jednego z tych, którzy niedawno jeszcze byli mymi poddanymi; na innym, Erloor był pożeranym przez jakąś istotę, której nie widziałem przez cały czas pobytu na Marsie, składającą się jedynie z olbrzymiej głowy i pary skrzydeł.
Na innym jeszcze, owa istota była napadana przez jakąś bezkształtną masę wielkości olbrzymiej, w stosunku do innych tworów.
Tak samo więc i tu, jak na Ziemi, jedni żyli kosztem istnienia innych.
Na tych rozpamiętywaniach uchodził czas, nie przynosząc w położeniu mojem żadnej zmiany. Idąc raz podmorską galerją dość długo, napotkałem w jej końcu drugą wieżę szklaną, tak identyczną z pierwszą, że już nie miałem ochoty oglądać trzeciej. Wszędzie panowało jednakowe, śmiertelne milczenie, rzadko kiedy przerywane łopotem skrzydeł lub szyderczym, ostrym śmiechem, który mi krew mroził w żyłach.
Nadzieja ujrzenia kiedyś Ziemi, lub chociaż przesłania o sobie wiadomości mym przyjaciołom, nikła coraz bardziej; prześladowała mię myśl, iż umrę tu samotny, zdala od wszystkich, których kochałem, nie mogąc nawet im zakomunikować szczegółów mojej nadzwyczajnej podróży.
Wtedy właśnie zaszedł wypadek, który na los mój wywarł wpływ szczególny. W moich wędrówkach podziemnych doszedłem już do krypt, które uważałem za ostatnie. Nie miały one szklanych ścian, sklepienia nie wydawały światła — były więc pogrążone w ciemnościach. Wykuto je w granicie czerwonawym, drobnoziarnistym, a wejścia do nich strzegły drzwi metalowe, które zaledwie z trudem, przy pomocy zabranych z arsenału narzędzi, zdołałem otworzyć.
To wszystko podniecało silnie moją ciekawość, lecz nie mogłem zwiedzać tych krypt poomacku. Trzeba było najprzód sfabrykować lampę, pochodnię, lub coś podobnego. Dokazałem tego, zbierając wosk zalepiający otwory beczek i zmiękczając go w palcach, a następnie oblepiając nim knot skręcony z kawałka bawełnianej materji.
Teraz nastręczała się trudność zapalenia tej niezgrabnej świecy; lecz nie mogłem nic skutecznego wymyśleć. Próbowałem wzniecić ogień, trąc energicznie dwa kawałki desek, odbite od pak; lecz nie wiedziałem, że koniecznym w tym razie warunkiem jest, aby jedna deseczka była z twardego drzewa, druga z miękkiego. To też starania moje pozostały bez skutku. Cały w potach i zmęczony, musiałem tego sposobu zaniechać.
Natomiast odbiłem siekierą kawał grubego, przezroczystego szkła i tak długo je ścierałem i ogładzałem, aż przybrało formę soczewki. Wtedy stanąłem przy oknie i skierowawszy blask soczewki na knot mojej pochodni — o radości! — zapaliłem ją nakoniec.
Teraz już mogłem śmiało wejść do ostatniej krypty, myśląc z biciem serca o cudach, jakie w niej mam ujrzeć.
Jakże się zdumiałem, widząc tę katakombę zapełnioną ogromnemi kulami kamiennemi, które leżały ułożone w wielkie pryzmy, jak w fortecach, lub obozach artylerji, Oglądając je, zobaczyłem iż są nakrapiane zielonemi centkami, jak niektóre granity.

W tem miejscu ciekawość słuchaczy Roberta była w najwyższym stopniu podnieconą. Wszyscy milczeli, tylko słychać było szelest stylografu, poruszającego się szybko w ręku lorda Frymcock’a.

Kilku uderzeniami siekiery rozbiłem jedną z kuł; wnętrze jej było białe, poprzecinane przez rurki ze szkła czerwonego, z których po rozbiciu wyciekał płyn gęstawy, mocno pachnący...
Wszystkie te kule były jednakowe, takie same jak ta, z której mię wydobyliście.
— Ale cóż było wewnątrz? — zawołał Ralf, niezdolny już dłużej pohamować swej ciekawości.
— Zgadnijcie! Oto Erloor, skurczony jak mumja i tak zdrętwiały, że go w pierwszej chwili wziąłem za trupa. Byłem zdumiony: oto miałem przed oczami, w schronieniu tych potworów, coś nakształt cmentarza!
Wytłomaczyłem to sobie w ten sposób, że starożytne ludy tej planety balsamowały zapewne Erloorów, tak jak to czynili Egipcjanie z ibisami, kotami i krokodylami.
Puściłem się w dalszą drogę korytarzami tego miasta umarłych, rozmyślając, do czego mogły służyć owe rurki, napełnione płynem? W końcu powiedziałem sobie, że muszą zawierać jakiś środek antyseptyczny, przyczyniający się do konserwowania ciała; lecz, jak to mogliście stwierdzić na mnie, myliłem się najzupełniej.
Płyn ów, nasycony tlenem, zawiera także azot, węglowodany i inne związki chemiczne, podtrzymujące życie i gdybym posiadał jego przepis, życie ludzkie mogłoby się przeciągnąć do nieskończoności.
Płyn ten wchłaniany jest przez skórę i dostarcza organizmowi potrzebną ilość materji odżywczych, kiedy ciało jest pogrążone w śnie, zbliżonym do kataleptycznego, a bicie serca zupełnie wstrzymane.
Pigułki połykane przez Fara-Szib’a przed zakopaniem go żywcem musiały mieć skład podobny...
Lecz pozostawiam tę kwestję na boku, obiecując wyjaśnić ją nieco później.
Pochłanianie przez skórę ma tę wyższość, że nie zmusza żołądka do pracy, co nawet byłoby niepodobnem w tym rodzaju snu i można się doskonale odżywiać w ten sposób.
Erloor, którego wyrwałem z owej bryły, musiał żyć jeszcze napewno, lecz nie mogłem się domyśleć celu owego balsamowania. Czy te mumje miały stanowić zapas żywności na czas głodu lub oblężenia? Czy też przeciwnie, przechowywano je, jako świadectwo wieków dawno ubiegłych?..
Nieprzebita tajemnica otaczała to wszystko.
Przeszedłszy do następnej krypty, znalazłem tam także stosy podobnych brył, lecz mniejszej objętości i zielonego koloru.
Rozbiłem jedną z nich na próbę: czerwone rurki wypełniały jej wnętrze, lecz ku najwyższemu mojemu zdumieniu, było ono — puste! Rozbiłem jeszcze kilka — i wszędzie znalazłem to samo: rurki i nic więcej! W tejże chwili śmiech straszny, szyderczy rozległ się tuż nad moją głową. Obróciłem się szybko, lecz nie ujrzałem nikogo: byłem sam jeden w posępnej krypcie żywych mumji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.