Notatki myśliwskie z Indyi/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Notatki myśliwskie z Indyi |
Wydawca | Józef Mikołaj Potocki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
|
Jak kuryer pędziłem dzień cały, co mil dziesięć świeżego konia dosiadając. Gerard przezornie mi tę nużącą drogę urządził; ośm razy miałem konie rozstawione, tyluż przewodników, żołnierzy krajowej milicyi, którzy co etap się zmieniali. Niema tu mowy o drodze, jedziemy wąskiemi ścieżkami przez puste przestworza nagich skał i kamieni, skąpo krzakami i trawą zarosłe. Przypomina mi to nieco okolicę skalistej Herzogowiny, choć góry tu znacznie niższe a krajobraz mniej piękny i romantyczny.
Przewodnik cwałem pędzi przede mną, za mną kłusem śpieszy pod żołnierzem wielbłąd, niosący mą torbę podróżną, nie może jednak zdążyć za koniem w galopie i zostawiam go za sobą. W miasteczku Sironże w pół drogi zatrzymałem się na dwugodzinną siestę. Sironża stare miasto muzułmańskie, z czasów mongolskich najezdców, dokoła murem, dziś w gruzach leżącym, opasane. Groźne bastyony w czterech rogach miasta nadają mu wygląd dawnej fortecy; jak strzały wznoszą się ku niebu smukłe minarety, zkąd właśnie w południe muezzin wiernych do modlitwy woła. W bazarze zwykły ruch wschodniego miasta z hindustańską przymieszką; mieszkańcy patrzą ciekawie na »białego«, rzadkie to bowiem zjawisko w tym zapadłym kącie Hindustanu.
Za miastem, w namiocie dla mnie rozpiętym, posiliłem się nieco i parę godzin przebyłem; dokoła, jak okiem sięgnie, mahometańskie groby, skruszone kolumny starych mauzoleów, rozrzucone grobowce, szczątki świetnych nagrobków — pomniki minionej przeszłości: muzułmańska nekropolis, ponura, smutna i martwa, miasto umarłych obok miasta żyjących. Namiot mój w cieniu bananu rozpięty; niewesołe to miejsce na obóz wśród białych grobowców, lecz w braku zajezdnego domu w mieście, lepiej tu w cieniu i świeżem powietrzu, niż w zaduchu i smrodach miastowego bazaru.
Od Sironże począwszy, okolica zmienia się zupełnie; miejsce dżungli zajmują stepowe równiny uprawnych pól i łąk żyźnych. Osady tu częste i kraj bogaty; mijamy niezliczone transporty wielbłądów i bryk wołowych, wiozących produkty rolne, bawełnę, ryż lub pszenicę do najbliższej stacyi kolei żelaznej. O zmroku przebywamy wpław rzekę Bine; po okropnym kawałku drogi, po skałach i luźnych kamieniach, po których mój ósmy kucyk z trudnością był w stanie zdążyć za pędzącym galopem przewodnikiem, który wziąwszy me polecenie pośpiechu à la lettre, nie pytając o nierówności drogi, wiatrem pędził przez kamieniste wertepy; przybyliśmy nareszcie do Biny, stacyi kolei żelaznej Gwalior-Bombay. Dystans dzielący Binę od Goony, 80 mil angielskich czyli 128 wiorst przebyłem w 12 godzinach, nie licząc odpoczynków, co stanowi przeciętnie 12 wiorst na godzinę. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się taką odległość konno jednym ciągiem odbyć; mimo straszliwego całodziennego upału, nie czułem zbyt wielkiego zmęczenia, jazda konna nierównie mniej męczy, gdy konie się zmienia i gdy jeździec ciągle świeżego rumaka pod sobą czuje. W trzy godziny po mnie nadciągnął wielbłąd z bagażami, nadedniem wsiadłem do gwaliorskiego ekspresu i po 26 godzinach jazdy w straszliwem gorącu w wagonie, stanąłem w Bombayu.
29 marca. Cały Bombay w festonach i chorągiewkach, bramy tryumfalne zdobią ulice i place, miasto odświętnie wygląda na cześć dostojnego gościa, księcia Alberta Wiktora, syna księcia Walii, który, trzy dni przebywszy w zachodniej metropolii, dziś do Europy odpłynął. Kilka miesięcy bawił w Indyach młody książę, przyszły król angielski i cesarz indyjski, zwiedzając wzdłuż i wszerz ogromne terytoryum swych przyszłych posiadłości. Długi szereg świetnych uroczystości, wspaniałych przyjęć na dworach Maharadżów, serye najlepszych polowań i sportów różnego rodzaju towarzyszyły jego podróży. Cały Hindustan odświętne przywdział szaty na powitanie przyszłego swego władcy.
Namiętny myśliwy i amator wszelakiego sportu, miał ks. Albert Wiktor, jak się samo przez się rozumie, na swe rozkazy co było najlepszego w Indyach pod względem zwierzostanu. Polował z ogromną świtą i taborem 800 słoni w Nepaul[1] na tygrysy, w Heyderabadzie na antylopy i pantery, w Kathiarwar, w dominium barodzkiego Maharadży ubił trzy lwy indyjskie. Jest to jedyna miejscowość w Indyach, gdzie ten królewski zwierz dotąd się znajduje. Widziałem skóry z powyższych trzech pierwszych sztuk u taksodermisty w Bombayu; tem się tylko różnią od afrykańskiego krewniaka, że im brak grzywy. Przed laty lew indyjski żył na całym półwyspie, w Środkowych Indyach nierzadko się pojawiał i w okolicach Goony pokazywał mi pułkownik Gerard miejscowość, w której, w jego obecności, przed dwudziestu laty ostatni lew został ubity. Dziś znajduje się jedynie w Kathiawar w północno-zachodniej części półwyspu, na terytoryum miejscowego Maharadży, który je w granicach swych rewirów niemal jak w parku hoduje i jak oka w głowie strzeże. Żywy okaz lwa indyjskiego pierwszy raz w życiu widziałem w kalkuckim ogrodzie zoologicznym, w Europie nigdzie nie zdarzyło mi się go spotkać. Brehm w swem »Życiu zwierząt« wylicza prócz zwykłego lwa afrykańskiego dwa gatunki lwów azyatyckich, mianowicie lwa perskiego (Leo persicus) i lwa Guzeratu (Leo googratensis). Oba odznaczają się brakiem grzywy, żyją w Azyi od Perskiej zatoki do Indyj, wogóle jednak mało się o nich słyszy i rzadko je spotyka. W Kathiawar żyje dotąd lew Guzeratu, właśnie w mowie będący, którego skórę w Bombayu widziałem i który, jak wyżej wspomniałem, przed laty w Indyach w znacznej ilości zamieszkiwał. Leo persicus nader jest rzadki i bodaj czy wielu jest myśliwych którzy tą rzadką trofeą pochwalić się mogą. Pułkownik Gerard opowiadał mi, że podróżując po Persyi kilkakrotnie w skałach nad Eufratem polować nań próbował, nigdy jednak nie miał szczęścia go spotkać.
Dotąd uczeni nie zgadzają się w zdaniach, czy wszystkie rodzaje lwów indyjskich lub afrykańskich, których to ostatnich także kilka gatunków odróżniają, (Leo barbarus, capensis, senegalensis), stanowią jeden tylko »genus« z kilkoma odmianami, czy też każdy rodzaj, jako odrębny gatunek ma być uważany. Brehm za pierwszem zdaniem przemawia, opierając się na jednym sposobie życia, jednej naturze i budowie ciała, różnicę zaś grzywy, względnie brak jej, przypisując odmiennym warunkom klimatycznym tych okolic, które pojedyńcze gatunki lwa zamieszkują.
W Esplanade-hotel zastałem od dwóch dni przybyłego doktora S., oraz mą służbę i bagaże. Dwa nudne dni straciłem w Bombayu, wyprawiając kupionego ogiera arabskiego do Europy. Dostawiono mi go tu z Kalkuty, a pierwszego kwietnia na statku austro-węgierskiego Lloyda do Tryestu odpływa. Doktor S. na tymże statku do domu powraca, ja zaś sam, korzystając z pozostałych mi kilku przed terminem powrotu wolnych tygodni, odebrawszy w Bombayu telegram potwierdzający uprzednie zaproszenie do Hayderabadu, 31-go rano tam się udałem. Z podróży 26 godzin trwającej, chyba to mam do zanotowania, że wszystko co dotąd w indyjskim klimacie doświadczyłem, było niczem w porównaniu z piekielnym iście żarem, w jakim smażyliśmy się w wagonie w ciągu jednodobowej podróży. W dzień i w nocy termometr nie schodził niżej 95—100° F. czyli 28—30° R.
Rano przejeżdżamy granice angielskich prowincyj; odmienne mundury kolejowej policyi i krajowych »Sirwarów« (gatunek żandarmów), wskazuje, że jesteśmy w dominium Jego Wysokości Nizama, taki bowiem tytuł nosi udzielny książe Hayderabadu, najmożniejszy i pierwszy w szeregu krajowych władców, wassalów Anglii. Pierwszym jest on, tak co do obszaru swego państwa, jak i co do bogactwa i świetności dworu, do niego należy Golkonda ze swemi skarbami i polami dyamentów.
Państwo Hayderabad, jedna z licznych prowincyj dawnego imperyum mongolskich cesarzów, równa się wielkością obszaru Francyi i liczy 12 milionów mieszkańców. Dzisiejszy Nizam, potomek jednego z jenerałów cesarza Aurungzeba, który po śmierci tego władcy, gdy wielkie cesarstwo rozpadać się począło, zagarnął prowincyą dla siebie, ogłosił się jej panem niezależnym i został w ten sposób założycielem dynastyi Nizamów. Nazwa »Nizam«, dzisiejszy tytuł księcia Hayderabadu, wziętą została z tureckiego i do dziś dnia w Stambule w armii padyszacha jest używaną, oznaczając »oddział regularnego wojska«. Zastosowane pierwotnie do cesarskiego jenerała, przeszło słowo »Nizam« na samoistnego władcę.
W Hayderabadzie na peronie oczekiwał mnie z dworskim powozem adjutant Nizama i zawiózł do przeznaczonego mi mieszkania w rezydencyi pułkownika Newilla, głównodowodzącego armią Nizama. Nawiasem tu dodam, że znalazłem u niego, prócz doskonałego pomieszczenia, tak uprzejme i gościnne przyjęcie, że pobyt w domu państwa Newillów do najprzyjemniejszych chwil w Indyach przebytych zaliczam.
Pułkownik Newill rozmaite przechodził losu koleje, i nim do Heyderabadu się dostał, z różnych, jak to mówią, pieców chleb jadał. Jako młody chłopiec wstąpił do służby wojskowej w armii austryackiej i w jej szeregach odbył włoskie kampanie; jako rotmistrz od ułanów, między innemi stał załogą w Brzeżanach. Po 1866 r. wystąpił z austryackiej służby, odbył kampanią prusko-francuską, jako komendant oddziału czerwonego krzyża, wreszcie dziwnem losu zrządzeniem oparł się aż w Hindustanie i przyjął ofiarowaną mu tu posadę w Hayderabadzie z szumnym tytułem »główno-dowodzącego wojskami Nizama«. Dziś człowiek już niemłody, po rozmaitych życia kolejach, rad zażyć spokojnego żywota na niezbyt wiele dającem mu zajęcia stanowisku komendanta kilku pułków książęcych; materyalnie doskonale postawiony, żyje sobie jak mały potentat w swej rezydencyi, otoczony przyboczną gwardyą czarnych Afrykańców.
Co do polowania, jeżeli miałem jakie nadzieje na tygrysy, to te szybko się po pierwszych z nim słowach rozmowy rozwiały. Nizam sam będąc myśliwym, osobiście wybierał się temi dniami z całym taborem i licznym dworem na wielkie łowy na tygrysy i na kilkadziesiąt mil wokoło polowanie było dla niego strzeżone. Wskutek tego nie mogło być mowy o urządzeniu dla mnie jakiejkolwiek większej wyprawy na grubego zwierza. »Jego Wysokość nie zwykł cudzoziemców na swe łowy prosić, jedynie wtedy, gdy sam nie jedzie, rad jest swe łowiectwo na usługi swych gości oddawać« — tak mi oświadczył adjutant Assur Jung, muzułmanin zangielszczony, faworyt swego pana. — »Na przyszły rok« — dodał, — »Jego Wysokość zapewne nie pojedzie i jeżeli pan powróci, będziemy radzi panu polowanie na tygrysy ułożyć«. Małą mając nadzieję powrócenia w następnym roku, pocieszam się perspektywą dwóch dni polowania na antylopy, które dla mnie jest przygotowane. Prowincye Hayderabadu należą do najlepszych pod względem zwierzostanu miejscowości, polowanie jest strzeżone i tylko za osobistem pozwoleniem Nizama polować wolno. Tygrysów wiele, 10 do 15 sztuk w kilkutygodniowej wyprawie do zwyczajnych rezultatów należy. Na obiedzie i wieczorze u państwa Newillów, poznałem wiele osób z licznej angielskiej kolonii w Hayderabadzie żyjącej. Podobnie jak w Gwaliorze, wszystkie niemal ważniejsze administracyjne posady krajowego rządu z egzekutywą połączone są w rękach Anglików; należy to do zasad ogólnej polityki centralnego rządu, by wszędzie »swoich« mieć ludzi, a wysoka płaca, którą w służbie Nizama pobierają, wielu do Hayderabadu przyciąga. Prócz tego kwateruje obok w Secunderabadzie silna załoga angielskiego wojska »dla protekcyi Jego Wysokości«, oraz by wassal nie zapominał, że jest tylko wassalem Wiktoryi, cesarzowej Indyj. Towarzystwo angielskie tutaj liczne, klub wspaniały, życie światowe nader ożywione.
Po południu pojechaliśmy z pułkownikiem Newill na przechadzkę, po angielskiej części Hayderabadu, jak zwykle w Indyach odrębnie i w oddali od właściwego miasta krajowców, położonej. Szerokie, starannie utrzymane drogi, śliczne parki, ładne wille w ogrodach, w cieniu mangosów i tamarindów schowane, katedra anglikańska, kaplica katolicka, baraki wojskowe, klub, koło kursowe, criquet- i tennis-ground, oto mniejwięcej wygląd t. zw. »cantonment« czyli angielskiej dzielnicy, wszędzie w Indyach prawie jednakowo wyglądającej.
4, 5 i 6 kwietnia. Wielki tydzień — niema polowania. Święta Wielkanocne się zbliżają, pierwszy raz w życiu mi się zdarza, spędzać je hen za morzami, tak daleko od kraju i domu.
Korzystam z wolnego czasu, by zwiedzić okolice Hayderabadu, ciekawości miasta i wszystko, co zwiedzenia godne.
Tuż za domem pułkownika Newilla rozpoczyna się tak zwana »kamienna pustynia« wzdłuż i wszerz, na kilka mil przestrzeni, ziemia pokryta erratycznemi głazami ciemnego granitu. Ogromne bryły, to okrągłe jak olbrzymie kule, to ociosane w czworobok jakby ludzką ręką, to koniczne lub spiczaste, piętrzą się w najdziwaczniejszych kształtach, jedne na drugich; nieraz wielki głaz na małym, fantastyczne tworząc ściany i zasłony, jakby ruiny jakiegoś miasta olbrzymów. Tak musi wyglądać Arabia skalista. Ponuro tu i martwo, gdzieniegdzie mizerna palma w szczelinie skały wyrasta, lub w dolince srebrzy się małe jeziorko i nad niem pasąca się trzoda bawołów pusty krajobraz ożywia.
Wpośrodku kamiennej pustyni leży muzułmańskie cmentarzysko, poza tem ogromna jak step równina, zielone łany ryżu, w oddali na horyzoncie sinieje pas ciemnej dżungli.
Stanąłem na wzgórku, by objąć okiem ten dziwny krajobraz; słońce miało się ku zachodowi, z miasta zbliżał się właśnie ku cmentarzowi orszak pogrzebowy. Na przedzie, na czerwonem suknem przykrytych noszach, nieśli zwłoki nieboszczyka, za nimi posuwał się wolno orszak brodatych muzułmanów piechotą i konno. Niebawem znikli za skały załomem.
Wieczór był pyszny, jak tylko na dalekim Wschodzie podziwiać można; chwila, nim słońce się skryje, krótka lecz cudowna, gdy cały horyzont jaśnieje wokoło, we wszystkich tęczy kolorach, w złocistym blasku zachodzącej kuli ognistej. Jeszcze chwila światła, ostatni odblask fioletowej smugi na niebie i szybko zmrok zapada. Nie mogłem oczu oderwać od tego obrazu! W tej chwili wracał orszak z pogrzebu, jechali cicho, w milczeniu pogrążeni, białe turbany jaśniały pomiędzy ciemnemi skałami; słychać było tylko krok i parskanie koni, w oddali z minaretu dolatywał przeciągły głos muezzina, wołającego wiernych proroka wyznawców do wieczornej modlitwy.
Prócz angielskiego świata, liczne jest w Hayderabadzie towarzystwo krajowców, z dygnitarzy rządu i dworu Nizama, oraz bogatych »muzułmańskich panów« złożone. Jedyne tu miejsce w całem imperyum indyjskiem, gdzie dwa światy się do siebie zbliżyły, a raczej, gdzie Anglicy tubylców do swego grona przyjąć raczyli.
Bywają u siebie, w angielskim klubie muzułmanin lub Parzis siedzi obok Anglika; wystawne obiady i wieczory u miejscowych władyków oba światy jednoczą. Powtarzam, że jedyne to miejsce w Indyach, gdzie asymilacya towarzyska jakotako jest widoczna, zresztą bowiem, po innych miastach, żyją jedni od drugich chińskim murem przegrodzeni i Anglicy krajowców zdaleka od siebie trzymają; dosyć powiedzieć, że w bombajskim klubie nie przyjęto na członka tureckiego jeneralnego konsula, gdyż jest mahometaninem i nosi fez. Wygląda to nieprawdopodobnem a jednak ostatni fakt niedalej jak w roku bieżącym miał miejsce; — dowód nieumiejętności obchodzenia się z ludźmi ze strony Anglików i gruby błąd ich nieasymilacyjnej polityki.
Ważną rolę w tutejszem towarzystwie odgrywa dworska kamaryla, zgraja rozmaitych dygnitarzy dworu Nizama, intrygantów i łgarzy, którym życie schodzi na kopaniu dołków jedni pod drugimi.
Świat to niewątpliwie zajmujący i pod względem obrazu politycznych, krajowych stosunków ciekawszy od wszystkiego, co dotąd w Indyach widziałem. Miałem sposobność poznać, a nawet bliżej zaznajomić się z kilkoma wybitniejszemi osobami wyższego, tubylczego świata; nierzadko spotkać w nim można ludzi nader rozumnych, wrodzonym sprytem obdarzonych, mających dziwnie jasne i trafne o stanie rzeczy pojęcia. Wszyscy mówią po angielsku, kilku nawet w Europie się kształciło, wogóle jednak o europejskich stosunkach słabe mają wyobrażenie, o jednej Anglii coś wiedzą, połapali dużo z jej cywilizacyi i zwyczajów, w gruncie zaś pozostali tem, czem byli ich ojcowie. Jedyne państwo po Anglii, o którem wiedzą, mówią i skwapliwie niem się zajmują — to Rosya. W całych Indyach »Urussy« (Rosyanie) są znani, a krajowa prasa w każdym niemal numerze zajmuje się krokami i postępowaniem Rosyi w Centralnej Azyi. Urok i prestige Rosyi w Indyach jest ogromny; nigdzie potęga północnego cesarstwa nie jest otoczoną jaśniejszą aureolą niezwyciężonej siły niż w Indyach. Szczególnie w ostatnim lat dziesiątku po tryumfach krwawych pochodów Skobelewa, zabłysnęła sława Rosyi w całym blasku; niemniej kolej Samarkandzka, przechodząca dziś przez ruskie prowincye do serca Azyi, dokąd temu lat 15 Europejczyk z narażeniem życia ledwo się mógł przedostać, gdzie miejscowość, jak Merw i Geok-Tepe, uchodzące przez długie wieków szeregi za fortece niemożliwe do zdobycia, zeszły dziś na skromne stacyjki kolei jenerała Annenkowa, wszystko to razem przyczyniło się niemało do rozpowszechnienia w całym Hindustanie sławy ruskiego oręża i potęgi ruskiego cesarstwa. Merw uchodził za klucz Heratu, w Heracie »wrota do Indyi«, obecnie granica Rosyi tuż pod Heratem się ciągnie, niemożna się więc dziwić, że ludy tego kraju z zajęciem na północ spoglądają.
W kraju a raczej na kontynencie tak różnoplemiennym, jak Hindustan, z tak różnych, nieraz przeciwnych sobie żywiołów złożonym, gdzie wrodzona nienawiść ludów o różnych religiach, narodowościach i zwyczajach, o miedzę od siebie mieszkających a czasem zupełnie zmięszanych, w ciągłym jest fermencie, gdzie dwory krajowych władyków tworzą ogniska nieustających intryg, wzajemnych zawiści i rodowych niesnasek, gdzie jednem słowem, to wszystko co wymieniłem w grę wchodzi, tam muszą od czasu do czasu powstawać głosy niezadowolenia z obecnego status quo, nurtować ukryte chęci zmiany obecnego systemu, utrzymywanego silną łapą wielkobrytańskiego lwa. Lecz, jak już raz w ciągu niniejszych notatek wspomniałem, sami malkontenci nie są w stanie określić, jakiej mianowicie i naco zmiany żądają. Pomimoto jednak, daleko ztąd jeszcze do zdania, z którem nieraz w ruskiej prasie spotkać się można, że »w Indyach miliony nieszczęśliwych ofiar, jęczących w jarzmie angielskiej niewoli, spogląda z niecierpliwością i nadzieją na północ, w oczekiwaniu oswobodziciela, który ma ich z niewoli oswobodzić«. Kto tylko o stanie rzeczy w Indyach ma jakietakie pojęcie, ten sumiennie powyższego zdania naseryo nie weźmie.
Ośmdziesiąt procentów ludności Hindustanu t. j. Hindusów, absolutnie żadnej zmiany sobie nie życzą, ani o niej myślą, a reszta o tyle tylko chyba, o ile silniejszy chciałby mieć możność i wolność zduszenia słabszego dla własnej korzyści, czego dziś pod angielskim rządem uczynić nie może.
Stosunki etnograficzno-polityczne Indyj i Centralnej Azyi, stanowią szerokie i, jak sądzę, dla każdego, niesłychanie ciekawe pole studyów, obszerny i nigdy niewyczerpany temat politycznych kombinacyj i konjunktur; kwestya rusko-indyjska a raczej rusko-angielska z każdym dniem nabiera potężniejszej wagi, cały zastęp uczonych, polityków i poważnych autorów nią się dziś zajmuje; rzeczy te jednak nie należą do notatek myśliwskich, przepraszając przeto łaskawego czytelnika za powyższą małą dywersyą, śpieszę z powrotem do Hayderabadu.
Nader uprzejmie się tu ze mną obchodzą; adjutant Nizama Assur Jung codziennie niemal mnie odwiedzał i z rozkazu Jego Wysokości zapytuje, czy sobie czego nie życzę. Miałem już na języku powiedzieć mu, żebym chętnie z Jego Wysokością na tygrysy zapolował! Assur Jung, dusza dworu Nizama, przedstawia dziwny typ zangielszczonego muzułmanina. W ciągłem obcowaniu z angielskimi oficerami, wychowany niemal pośród nich, przybrał powierzchownie ich ubiór, zwyczaje i zamiłowanie do sportu, w gruncie jednak muzułmaninem czystej wody pozostał. Myśliwy zawołany, śmiały jeździec, bogaty i ciekawy ma zbiór myśliwskich trofeów. Faworyt Nizama, ciałem i duszą swemu panu oddany, znienawidzony jest dlatego przez resztę dworaków. Spotkałem Nizama w paradnej kolasie, w otoczeniu eskorty gwardyi przybocznej, używającego przejażdżki. Mały, przysadkowaty, o grubych rysach twarzy i niezatartym typie tatarskim, krom turbana zeuropejska ubrany, wcale imponująco nie wyglądał. Młody to człowiek, 22 lat liczy, chociaż wygląda na 35. Chwalą go ogólnie jako sprawiedliwego władcę i porządnego człowieka.
Projektowana audyencya, której mi miał udzielić, nie doszła do skutku, ponieważ Jego Wysokość zapadł był — na influenzę. Już zaszedł po mnie słoń w galowym stroju, w ślicznej złotem haftowanej czerwonej kapie, ze złoconem krzesłem na grzbiecie, złotemi gałkami i obręczami na kłach i w dziwne desenie na czole malowany, gdy wpadł goniec z pałacu z oznajmieniem, że Jego Wysokość wskutek choroby dziś nikogo przyjąć nie może. Uważałem, że Anglicy niezbyt chętnie cudzoziemców do niego dopuszczają; mówią, że sam jest dziwnie nieśmiały i źle mówi po angielsku.
Zapomniałem dodać, że w Hayderabadzie spotkałem starą znajomą z Europy — influenzę, która, morza przebywszy, via Bombay, zawitała do Indyj i niemniej liczne niż w Europie ściele po drodze ofiary. W Kalkucie i Bombayu szerzy się okropnie, w samym Hayderabadzie szpitale przepełnione; 50% żołnierzy leży chorych. Hayderabad wogóle wydaje mi się niezdrową miejscowością, gorączki i febry straszliwie tu grasują. Przebywszy raz influenzę w Europie, mam nadzieję, że mnie tu oszczędzi.
Na paradnym słoniu, na którym miałem na audyencyą się udać, pojechałem natomiast do miasta, by zwiedzić jego ciekawości i książęcą rezydencyą. O pół mili od angielskiej dzielnicy leży właściwy Hayderabad, tak zwane »city«. Z czterech stron świata prowadzą doń cztery bramy wjazdowe z ciemnego granitu, od każdej bramy ciągną się długie, wąskie ulice, które wszystkie schodzą się w środku, gdzie stoi tak zwany meczet czterech minaretów. Tu centrum miasta, środek bazarów, ognisko życia ulicznego.
Żadne miasto Hindustanu nie przedstawia tak odrębnego czysto saraceńsko-indyjskiego typu, jak właśnie Hayderabad. Kilkuwiekowe zespolenie dwóch ludów, muzułmanów i Hindusów, wycisnęło tu dokładniej niż gdziekolwiek dziwne, charakterystyczne cechy i znamiona indyjskiego oryentu; są one widoczne wszędzie i na każdym kroku, począwszy od architektury domów i świątyń, aż do drobnych szczegółów ulicznego życia. Prócz bazarów Bombayu nie widziałem nigdy większego zbiegowiska rozmaitych ras i typów całego Wschodu, niż tu w Hayderabadzie.
Zabronione w angielskich prowincyach noszenie broni, tu powszechnie jest w użyciu, każdy niemal przechodzień od stóp do głów uzbrojony; pyszne kindżały i pistolety bogatych Nawabów, pędzących konno po wąskich ulicach, lśnią się w rękojeści od drogich kamieni; ponury Afgańczyk ze strzelbą i jataganem u pasa, poważnie kroczy wśród pospólstwa Hindusów; mieszkaniec dzikiego Beludżystanu odznacza się dzidą i tarczą, którą na plecach nosi, jakby szedł do boju; wszystko to dodaje niemało malowniczości całemu obrazowi; średniowieczny oryent z czasów wojen krzyżowych tak wyglądać musiał.
Bazary Hayderabadu słyną sławą najlepszej w Indyach broni, której pyszne okazy tu znaleść można; amatorowie starożytnego oręża tu odnaleść mogą średniowieczne zbroje wielkiej wartości, chociaż dzisiaj po większej części co ciekawszego już wykupiono.
Opodal za bazarami stoi pałac książęcy a raczej kilka niskich pawilonów w czworobok postawionych, gdzie rezyduje Nizam i dwór jego; obok głównego pałacyku, gdzie sam Nizam mieszka, ciągną się obszerne zabudowania dworskie, oficyny, stajnie, wozownie i t. d. Dziedzińce roją się od żołnierzy, milicyi, gwardyi przybocznej, sług i dworaków różnego rodzaju, w dziwacznych, pstrych ubiorach i liberyach wschodniego zakroju na indyjskim smaku. Wszystko jednak, nie wyjmując głównego pałacu, brudne i niedbale utrzymane; obok azyatyckiego przepychu wschodni nieporządek i nieczystość. Kilkaset koni, przeważnie arabów, stoi na stajni, między niemi kilka niezłych, typowych bachmatów, pod Nizama do uroczystych pochodów używanych. Zaprzęgowe konie, ciężkie karossyery pochodzą z Australii, prócz tego mają jednę czwórkę Juckerów z Węgier sprowadzonych.
Za pałacem, olbrzymim murem jak forteca opasana, wznosi się w pysznym parku Zenana, czyli harem, w którym Nizam kilka tysięcy kobiet utrzymuje. Łowiectwo ma mieć Nizam wspaniałe, trzysta słoni myśliwskich, tyleż pochodowych, liczne psiarnie, kilkunastu sokolników i t. d. Niestety, tego już zobaczyć nie mogę, gdyż całe łowiectwo w pole wyruszyło i w dżungli przybycia Nizama oczekuje. Pokazują mi w klatkach chowane i oswojone lamparty, ułożone jak charty do łapania antylop; obiecują mi przed wyjazdem to oryginalne polowanie pokazać. Po angielsku nazywają to »chita-hunt« i rad jestem bardzo ze sposobności ujrzenia tego sportu. Oba dni świąteczne przyjemnie mi zeszły w domu państwa Newillów. W niedzielę w katolickiej kaplicy na solennem nabożeństwie, celebrowanem przez portugalskiego biskupa, rezydującego w Hayderabadzie, zebrała się cała kolonia katolicka Hayderabadu. Jak wszędzie w Indyach, katolików tu dużo, przeważnie Portugalczyków i tak zwanych half-caste, to jest mięszańców angielskiej krwi z krajową, niemniej też dużo prostego, ciemnego ludu, przez misyonarzy nawróconego. Lud prosty jak w meczecie na ziemi siedzi i więcej ciekawie jak pobożnie przypatruje się kościelnym obrzędom.
Wieczorem w oba dnie, dano mi paradne dwa obiady u Assur Junga i u Parzisa Furdonjee, sekretarza stanu w ministerstwie spraw wewnętrznych. Miałem tam sposobność cały wysoki świat Hayderabadu zobaczyć, naturalnie męski tylko, prócz trzech dam angielskich.
Ci panowie mają domy zeuropejska urządzone, również cały obiad na europejski wzór podany. Dziwny brak gustu, a raczej kompletny brak poczucia piękna odznacza umeblowanie pokojów. Najpyszniejsze makaty i złotem haftowane jedwabne materye krajowego wyrobu zakryte wiszącemi gęsto na ścianach oleodrukami lichego gatunku w pysznych złotych ramach; szklanne świecidła i jaskrawe złocenia od podłogi do sufitu a między niemi tylko rzadko jakiś rzeczywiście piękny okaz krajowych srebrnych lub bronzowych wyrobów nieśmiało wygląda.