Nowe poezje Staffa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowe poezje Staffa |
Pochodzenie | Pro Arte/Rok V/Zeszyt drugi |
Wydawca | Władysław Zawistowski |
Data wyd. | 1919 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Wyszły z pod prasy cztery małe tomiki, nowe poezje Staffa; niosą coś więcej, niż „nowe perły liryki“. Każda zosobna z tych prostych, przeważnie bardzo prostych, polnych piosenek może dawać większe lub mniejsze estetyczne zadowolenie. Kolejny zaś przegląd tych lirycznych spowiedzi, całokształt przeżyć zawarty w czterech książeczkach budzić musi w czytelniku coś więcej: grozę tragicznych dziejów duszy.
Tragedia osobista jest skarbem liryka. — Poezja liryczna tak jak i dramat wyrasta z cierpienia i karmi się cierpieniem, jeśli nie przypadł jej los zastygnięcia w menuetowych tonach pozytywkowych sonecików. Liryk jest wiecznym penitentem i życie przekuwa w strofy tem głębsze, im głębsza prawda wewnętrzna przeżycia. Inna jest rzecz, gdy staje w obliczu klęski: wtedy musi wypuścić z ręki ster; wtedy jest już nie mistrzem, kującym w granicie swojego cierpienia — lecz niepokój i bezwład wiodą go na bezdroża. Czasem pochwyci ster znowu: wtedy następuje inny akt dramatu: przemiana.
Cała twórczość Staffa była nieustannem mocowaniem się z Nocą i Jesienią. Do walki tej zmuszało go dominujące nad całą istotą jego uczucie: lęk. Staff jest poetą lęku śmierci, gdyż śmierć jest dlań końcem i kresem, i „mędrzec uczył go, że jest śmiertelny“. Umiłowanie piękna ziemi do ekstazy i melancholja świadomości, że piękno jest pozorem, kryjącem poza swoją maską złudną śmierć i zniszczenie — oto Staffa poezja jesienna. Noc, budząca tęsknoty do nieskończoności, wiedza wewnętrzna, że mrok kryje tylko ohydę kresu i męki — oto poezja nocy.
„Oczy otchłani“ nie są zbiorem lirycznych utworów: są porachunkiem ostatecznym z upiorzycą, która dusiła w zarodku sny o potędze, sny nieurodzone. Płyną ciche akordy pełne błogości i wewnętrznej łaski, błogosławią: „bladej nocy srebrny kwiat“, „nieogarnioną, rozmodloną ciszę“ i „czarodziejskie harfy nocy letniej“. Nagle pada w ciszę uderzenie pioruna. Przeszywa rozmodloną duszę straszliwa refleksja, że to piękno srebrne jest ohydnem kłamstwem, że „świątyni nocy blada przeorysza“ to wystygły trup. Poświata księżycowa, budząca w duszach tęsknotę za Nieznanem, to mamidło — bo nie istnieje Nieznane. Kryje w sobie upiór księżycowy to, co się wieczyście duchom śniło, „ale się nigdy, nigdy nie spełniło i nigdy się nie spełni“. Nigdy jeszcze poeta nie zdobył się na krzyk takiej grozy. Tysiąckroć usypiał swój lęk śmierci — a znał cudne kołysanki, — tysiąckroć pokrywał go maską rezygnacji, przebaczenia, nawet tęsknoty do tego, o czem wie, że się nie ziści. Sonata księżycowa to już nie kołysanka.
Lęk przed nocą dochodzi aż do braterskiego współczucia z nią, że jest aż tak bolesna.
„Któż mi jest bliższy, o Nocy tajemna, niż dusza twoja otchłanna i ciemna“. Znużenia poematem jest ta pieśń o nocy. Znużenie doprowadza aż do twierdzenia, że noc jest dobra. Dobra, spokojna. Wszelkie modlitwy o złudzenie nie przyniosły plonu — noc jest bez złudzeń. Jedna została wiara w miłość i w człowieka. „Oczy otchłani“ są rozwlekłą, bolesną piosenką, spowiedzią, która nie szuka słuchacza, majaczeniem rozpłakanem o bólu i tęsknocie. Klęska wiedzie tu liryka na bezdroże. Nie ma tu mistrz dość siły, by kuć dzieło w przeżyciu własnem — sam za siebie ból śpiewa i każe prawie umilknąć artyście.
Rzęsisty deszcz wiosenny spada podobno po szarych beznadziejnych dniach zimy, ze skamieniałej gleby wytryska podobno czasem źródło. Śpiewak smutku jesieni i nocy znajduje podobno wyzwolenie. Na chwilę znajduje je naprawdę. Precz odchodzi ścieżką polną od człowieka, od skazańca, za którym snuje się wiecznie groźny cień — ucieka od tajemnicy.
Winem miłości upaja się po walce. „Życiem ci, cieniu, służyłem dość długiem“. Więc już zakończone szamotanie się z nieprzyjacielem? Z niewysłowioną ironją mówi poeta o cieniu, w którego szponach targał się tak niedawno, mówi jak człowiek, który stoi już poza niebezpieczeństwem. „Rzeczą pożyteczną i budującą jest przywykać zwolna do tej pewności, że droga padolna ma kres niechybny...“ Ale inne są rzeczy najważniejsze: oracz, co musi już chodzić za pługiem, półdrętwą ledwo obudzona pszczoła, skowronek w niebie dzwoniący w ekstazie... Poeta jesieni staje się naiwnym śpiewakiem wiosny — ucieczką od śmierci staje się życie ziemi.
„Chcę tknąć się ciebie, rudo czarnoziemu!“ — chce znaleźć poeta najpierwotniejsze szczęście oracza i pasterza. Gruda czarnoziemu staje się synonimem życia, siły rodzącej i macierzyńskiej miłości — ta sama gruda, na którą patrzył niedawno poeta jako na „mozół wieków, ich puściznę znojów i męczarni“. Następuje przemiana punktu widzenia — nie patrzy już poeta oczyma swojego cienia, ale odzyskał własne oczy widzące. Radość wiosenna dochodzi aż do upojenia. Serce się weseli, „weselem swojem nieprzytomne“. W hymn się rozdzwania, o jakiejś miłości majaczy, ogarniającej ziemię, o miłości, która jest zachwytem. Mocowaniem się z aniołem były podobno ostatnie pieśni rozpaczne. Ekstaza katachumena, dziecinne łzy, prawie młodzieńcze niezrównoważenie, jakaś zbyt gorliwa radość aby była duszy stałą towarzyszką, zbyt gorliwa radość nowicjusza — nie pozwalają wierzyć w wyzwolenie najgłębsze. — Nowe omamienie znajduje czytelnik w utworze „Wino miłości“. Powoli znajduje poeta siebie — artystę. Szał przemiany tężeje w najpiękniejsze, najprostsze piosenki o rozkwieconych sadach, o sadach pod śniegiem, o szumie lasu i o rozmowie żab wieczornej. Akcenty w nich najprostsze i najprostsze motywy. Człowieka ciągle omijają zdala, chyba że jest z ziemią jak drzewo zrośnięty. Nie czuje przy sobie pasterz Cienia, bo żyje życiem łąki i bielą swoich owiec — powstaje. Pochwała pasterza. Prawie że zdolny oszukać czujnego czytelnika snop błogosławieństw, uśmiechów, i błękit pogodnej zadumy. Tragiczna tajemnica, leżąca na dnie tego spokoju i wiosennej pogody, przemawia dopiero z głębokich akordów „Hymnu do barw“. Z klęski uratowały poetę oczy widzące piękność. Gdyby ślepcem był, wpatrzonym tylko w głąb zagadki, zginąłby może, przygnieciony brzemieniem lęku. Uratowały go oczy widzące, cud pozoru.
Niech Wam zakryta będzie głąb zagadki...
... Niech światło poi swą mocą przedziwną
Prostoty waszej niewiedzę naiwną“...
A złudę owej prostoty wypracował poeta cudownie. Przemiana wiosenna dała liryce wiele jasnych, słonecznych akcentów, wiele prostoty i miłości. A czy jest finałem tragedii — niewiadomo.