Nowelle (Pajzderska)/Szkice kąpielowe/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice kąpielowe |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia "Gazety Handlowej" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znakomitość u wód.
Do szczupłéj liczby osób przebywających w kąpielach, wyłącznie dla leczenia się, należał pan Ewaryst K., z pozoru taka sobie pospolita kopia pospolitego typu ludzi, co nikomu wody nie zamącą i nikomu jéj nie oczyszczą, w istocie zaś człowiek wielkiéj nauki, wielkiego serca i cichych zasług, o czém mało kto wiedział i co mało kto ocenić umiał.
Panu Ewarystowi nie wiodło się w życiu, jak zresztą trzem czwartym mieszkańcom tego świata, ale sposób, w jaki znosił swoje niepowodzenia, był zaiste wyjątkowym. Skrzywdzony, nie upominał się nigdy o swoje prawa, zapoznany, nie skarżył się; pełen pobłażania dla bliźnich, gotów był raczéj przyczynę złego, jakie go spotkało, upatrywać w samym sobie, niż w przewrotności ludzkiéj. Owdowiawszy bezdzietnie w młodych jeszcze latach, już na resztę życia pozostał samotnym, dzieląc swe serce pomiędzy paru przyjaciół, stare manuskrypta i małe dzieci, z któremi pieścić się i bawić było jego najmilszą rozrywką.
To téż z całéj kąpielowéj załogi, dzieci były z nim w najbliższych stosunkach; reszta gości znała go tylko z widzenia i to pod nazwą: Emeryta, chociaż pan Ewaryst żadnéj emerytury nie pobierał, ale nosił długi tabaczkowy surdut, czarną jedwabną chustkę na szyi, czapkę z daszkiem i fular w kieszeni, wiadomo zaś, że jest to tradycyjonalny strój, w jaki od czasów Korzeniowskiego powieściopisarze ubierają wszystkich emerytów.
Przytém, jedna więcéj emerycka cecha: pan Ewaryst był bardzo systematycznym. Zrana, jeden z najpierwszych zjawiał się przy źródle, miarowym krokiem podchodził do otaczającéj je baryjery, wycierał swój kubeczek kawałkiem irchy, jaką w tym celu w kieszeni nosił i nadstawiając go podawaczce, mówił:
— Moja panienko, proszę cię, pięć uncyi ciepłéj wody.
Otrzymawszy żądaną porcyję, podnosił kubek do oka, aby się przekonać, czy poziom wody nie przechodzi wyrżniętéj na szkle kréski, poczém odstępował od baryjery, wypijał ciepły, niesmaczny napój drobnemi łykami, jakby delektując się nim, zagryzał go piernikiem zwanym całuskiem, wycierał znowu starannie kubeczek i szedł na promenadę odbyć półgodzinną przechadzkę, po któréj powtarzała się ta sama operacyja aż do czwartego razu.
Jakże więc patrzący na to, nie mieli go nazwać Emerytem!
W dwa dni po wycieczce i balu, pan Ewaryst, który o walce kąpielowych gwelfów i gibelinów wiedział jeszcze mniéj, niż politycy prowincyjonalnych miasteczek, wiedzą o planach księcia Bismarka, pan Ewaryst, mówię, siedział przy śniadaniu i czytał półgłosem list następującéj treści:
„Dawno już nie pisałem do ciebie, stary mój druhu; ale ty znasz moje zatrudnienia, ja znam twoją wyrozumiałość; tłómaczyć się więc nie potrzebuję. Szkodaby na to czasu, témbardziéj, że mam ci coś donieść. Wiész, jakie na mnie zrobił wrażenie twój list ostatni, w którym mi twój pobyt w X. opisujesz? Oto najprzód ogarnął mnie wstyd, że zwiedziwszy taki kawał świata, przypatrzywszy mu się ze szczytów Alp i Himalajów, nie znam jeszcze naszych gór ojczystych, a potém tak mi zapachniały te, jak je nazywasz smereki, że postanowiłem przyjechać do was na parę tygodni.
„Siedem lat, jak nie byłem w kraju, należy mi się to święto. Zachwalasz mi skuteczność wód tamtejszych; cieszę się, że ci pomagają, co do mnie, próbować ich nie będę; zdrów jestem zupełnie: jeżeli na co choruję, to chyba na nostalgiję, a tę pierwszy dźwięk mowy polskiéj uleczy. Zresztą potrzeba mi wypoczynku, ciszy, czego przy tylu stosunkach nigdziebym u wód ziemskich nie znalazł. Wierzaj mi, kochany Ewaryście, nieraz zazdroszczę ci, coś jest stokroć więcéj wart ode mnie, że się na tobie ludzie nie poznali i dają ci pokój. Ach! popularność, że nie powiem sława, bo to za szumny wyraz; popularność, to jest wieniec różany, którego ciernie wtedy się dopiéro poznaje, kiedy się go na głowę włoży! Znasz moje usposobienie, rozumiesz więc, czém są dla mnie te obiady, mówki, toasty, jakiemi mnie już aż do niestrawności nakarmiono.
„Jak student na wakacyje, tak ja cieszę się na te dwa tygodnie, które spokojnie, cicho, z tobą tylko, stary mój druhu, przepędzę. Nie chcę robić żadnych znajomości, dość mi będzie wiedzieć, że jestem między swemi, ale niech ci swoi o mnie nie wiedzą. Możeby mnie także jakim obiadkiem uraczyć chcieli! Niech to zostawią niemcom, którzy inaczéj swego uznania objawić nie umieją.
„Wysyłam ten list w wigilię mego wyjazdu, powitasz mnie więc zapewne nazajutrz po jego odbiorze. Najmij mi, proszę cię, mieszkanie w najbliższém sąsiedztwie twojego i nie wspominaj nikomu o moim przyjeździe. Do zobaczenia.
Twój
.......
Podpisane tutaj nazwisko należało do tych, których nie znać, byłoby wstydem dla każdego polaka. Było to nazwisko męża szerzącego zagranicą sławę narodu, którego był synem, nazwisko wypisane niezatartemi zgłoskami w złotéj księdze nauki, tym herbarzu umysłowego szlachectwa w dziejach literatury naszéj.
Uczony ten pisarz był szkolnym kolegą pana Ewarysta, a jak z jego listu wnosić można i przyjacielem szczerym. Odmienne koleje życia i dzieląca ich odległość nie osłabiły téj nici serdecznéj, łączącéj znakomitego profesora jednego z najpierwszych uniwersytetów niemieckich i sławnego szermierza pióra z cichym pracownikiem na niwie początkowego wychowania, bo pan Ewaryst popróbowawszy tego i owego, osiadł wreszcie na wsi i tam z własnych szczupłych funduszów i według własnego systemu otworzył i prowadził zakład pedagogiczno-rzemieślniczy dla ubogich i pozbawionych opieki dzieci.
Kto inny na jego miejscu, byłby wyrósł na wielkiego filantropa, ale rozgłos nie trzymał się pana Ewarysta, on téż na niego reklamowéj wędki zarzucać nie umiał; nie dziw więc, że oprócz kilku możnych osób, które mu w podtrzymywaniu materyjalnego bytu zakładu pomagały i tych, co z niego korzystali, nikt o jego dobroczynnéj działalności nie wiedział. Ale nie potrzebujemy ubolewać nad panem Ewarystem, bo on z tego powodu bynajmniéj na losy nie narzekał; teraz zaś po przeczytaniu listu przyjaciela, czuł się tak uszczęśliwionym, żeby mu tego uszczęśliwienia sam król mógł pozazdrościć.
We dwadzieścia cztery godziny potém, przed jego mieszkanie zajechała budka góralska, wyszedł z niéj mężczyzna lat średnich, szlachetnéj i znaczącéj postawy i... obaj przyjaciele padli sobie w objęcia. Dzień zleciał im jak jedna chwila na wspólnych przypomnieniach i opowiadaniach. Nikt im nie przerwał pożądanego sam na sam, a oni łudzili się nadzieją, że to tak zawsze będzie.
Nazajutrz wprawdzie ukazanie się pana Ewarysta na wodach w towarzystwie nieznajoméj osobistości, wzbudziło pewną ciekawość; ten i ów rzucił pytanie: „Kto to? kto to?” — ale nikt odpowiedzieć na to nie umiał; zresztą nie przypuszczano, ażeby emeryt mógł miéć takie znajomości, o któreby się dopytywać warto.
Aliści już przy śniadaniu, znakomity uczony przeglądając świeżo nadeszły „Czas”, wydał lekki okrzyk niezadowolenia i wytłómaczył go panu Ewarystowi, wskazując mu w gazecie następujący ustęp:
„W dniu dzisiejszym przybył do Krakowa nasz znakomity rodak, profesor ....... który acz oddalony od nas, niestrudzoną swą pracą na niwie ojczystego piśmiennictwa, daje dowody, że atmosfera uczonego niemieckiego świata nie zaszkodziła nam w jego pamięci. Z prawdziwą więc przykrością powiadamiamy czytelników, że miasto nasze nie będzie mogło przyjąć jak należy tak drogiego i rzadkiego gościa, bo profesor ..... już jutro rano udaje się do X., gdzie zamierza parę tygodni przepędzić. Szczęśliwe X!”
— Kto ich o to prosił! — rzekł uczony ruszając ramionami. — Anim przypuszczał, spotkawszy się w Krakowie z ...skim, że on mi takiego figla wypłata i naiwnie wyspowiadałem mu się dokąd jadę. Zresztą, śmiesznémby było, gdybym jak jaki monarcha tak troskliwie zachowywał incognito. Ale po cóż to zaraz drukiem ogłaszać! Co kogo obchodzi, gdzie ja parę tygodni przepędzę?
— Cóż chcesz — odparł pan Ewaryst z uśmiechem — jest to jeden z kolców tego różanego wieńca, o którym mi pisałeś.
W tym samym czasie u doktorów C. zgromadzone było bardzo liczne towarzystwo. Znajdowali się tam wszyscy nasi dobrzy znajomi i oba wojownicze stronnictwa i poeta i prezesowa z panną Martyną jeszcze trochę na głowę cierpiącą i stary litwin z panną Jadwigą, która jeszcze miała obwiązane gardło i wiele innych osób; były to bowiem imieniny pani domu, sutém śniadaniem obchodzone. Śliczna doktorowa przyjmowała powinszowania wpółleżąc na kozetce, z przyczyny sforsowanéj nogi, co w danym razie nie bardzo ją martwiło, gdyż czuła, że w téj pozie, wyglądała interesująco i powabnie.
Doktor, zagorzały polityk, skorzystał z zajęcia się gości jedzeniem i rozmową, by przystąpiwszy do okna, rzucić okiem na przyniesione dopiéro co gazety.
— Nowina, państwo! — krzyknął nagle uderzając ręką o „Czas”, tak silnie, że aż się wszyscy wzdrygnęli.
— Co takiego? — zawołano chórem.
— Byle tylko nie co złego — szepnęły strwożone damy.
— Oh! Władeczku — wymówiła z wyrzutem żona. — Jak mogłeś mnie tak przestraszyć?
— Przepraszam cię, aniołku, ale doprawdy... tak to na mnie spadło niespodziéwanie. Wiecie państwo kto tu przyjechał? Anibyście się domyślili. Słuchajcie!
I przeczytał im cały ustęp z „Czasu”, który tak popsuł humor uczonemu profesorowi.
— Więc on tu już jest! — zawołano, gdy umilkły pierwsze wykrzykniki zdumienia i radości.
— Od wczoraj.
— I my nic o tém nie wiemy!
— Czy go kto zna! Jak on wygląda?
Pokazało się, że nikt z obecnych nie ma pojęcia o powierzchowności uczonego, a byli i tacy między niemi pan Teofil, którzy mniemali, że znakomity ten mąż już od paru lat nie żyje i teraz dopiéro przeświadczyli się o swojéj pomyłce. Pan Wiktor tylko przypomniał sobie, że kiedyś stał z nim w jednym hotelu w Wenecyi, ale go nigdzie, nawet na schodach nie miał szczęścia spotkać.
— Może to ten, który na wodach chodził z Emerytem — poddała panna Martyna.
— Zkądżeby znów Emeryt był z nim w takiéj przyjaźni!
— Ten to pewno taki sam Emeryt jak on. Zajechał prosto do niego i ciągle razem siedzą — rzekła dama zwana panią sędziną, która zawsze najdokładniéj wiedziała, co wszyscy goście w X. robią.
— Jednak oprócz niego nie widzieliśmy dziś żadnéj obcéj twarzy — zauważył pan Gustaw, rad, że może poprzéć pannę Martynę.
— Zaraz się dowiemy! — zawołała z tryumfem doktorowa — przypominam sobie, że portret jego był w tegorocznym kalendarzu. Władeczku, podajno kalendarz.
Jeden rzut oka na drzeworyt przekonał towarzystwo o trafności domysłu pięknéj ukrainki. Były to te same, spokojne, regularne rysy, to samo rozumne, przenikliwe spojrzenie, ta sama twarz już niemłoda, ale pełna życia, jaką dziś obok tabaczkowéj postaci Ewarysta widziano.
— Proszę, ktoby się spodziewał!
— Emeryt w przyjaźni z wielkiemi ludźmi, no, no.
— Teraz, moi państwo — zaczął doktor, gdy się nieco uciszyło — nie można przecież udawać, że nie wiemy, kogo u siebie mamy.
— Nuturalnie![1] naturalnie!
— Uważaliście państwo, co „Czas” pisze, jak Kraków żałuje, że go nie może należycie ugościć i tam daléj. To nauczka dla nas, żebyśmy wiedzieli co zrobić.
— Jakbyśmy sami domyślić się tego nie mogli — wtrącił z pewną urazą pan Gustaw.
— Ten „Czas” myśli, że wszystkie rozumy pojadł. Nie lubię tego pisma — dodał pan Teofil, który go nigdy nie czytał.
— Oczywiście — mówił daléj doktor. — Témbardziéj trzeba wystąpić co się nazywa. Zaraz oto ustanowimy komitecik; pan senator dobrodziéj, pan marszałek (zwrócił się do dwóch poważnych wiekiem i tytułem jegomościów), panowie także będą łaskawi (te słowa stosowały się do panów Wiktora i Gustawa). Dziś o trzeciéj odbędziemy posiedzenie — jeżeli wola w mojéj kancelaryi — bardzo proszę!
Nowo kreowani członkowie nowego kreowanego komitetu, kłaniali się z powagą na znak zgody, a panie zarzuciły ich w jédnéj chwili mnóstwem rad i pomysłów tyczących się zamierzonéj uroczystości.
Nim wybiła trzecia, wiadomość o przyjeździe sławnego człowieka, przebiegła całe X. od końca do końca. Ciekawi krążyli około mieszkania pana Ewarysta, w nadziei, że zobaczą, jak wygląda znakomitość — ale napróżno, bo uczony profesor wraz z przyjacielem wyszedł na cały dzień w góry, nie domyślając się, jaki na niego tymczasem knuto spisek.
— Szanowni panowie! — zagaił uroczyście doktor C., gdy komitetowe ciało obsiadło stół w kancelaryi z odpowiedniém skupieniem — zebraliśmy się tutaj, aby obradować nad sposobem, w jaki najlepiéj i najgodniéj uczcić możemy naszego znakomitego gościa. Pozwoliłem sobie zabrać głos pierwszy, jako poniekąd z urzędu mego, gospodarz téj miejscowości zaszczyconéj obecnością chluby naszego, że tak powiem kraju, ale zabrałem go po to jedynie, by prezydenturę naszego posiedzenia zdać w ręce najszanowniejszego pana senatora, którego wiek i zasługi dają mu, że tak powiem, niezaprzeczone prawo do tego pierwszeństwa.
— Brawo! — zawołali wszyscy, oprócz pana senatora.
Ten powstał i w długiéj przemowie oświadczył, że zaszczytu tego przyjąć nie może, ponieważ on słuszniéj daleko należy się czcigodnemu panu marszałkowi; pan marszałek zaś równie szeroko rozwiódłszy się nad własną maluczkością, stanowczo się od piastowania téj godności uchylił; na co pan Wiktor wniósł, aby dla zadowolenia stron obu, prezydenturę oddać szanownemu doktorowi i tak się wreszcie stało.
Doprawdy, widząc tych ludzi certujących się o taką drobnostkę, pomyśléć można było, że tu chodzi o przyjęcie jakiegoś ważnego posłannictwa zobowiązującego na całe życie.
— Mojém więc zdaniem — zaczął znów doktor — mojém więc zdaniem, należy przedewszystkiém powitać naszego, że tak powiem, znakomitego gościa, czegośmy dotychczas, nieświadomi będąc jego przybycia, nie uczynili.
— Tak, tak, przedewszystkiem należy go powitać
— Ale jak?
Nastała chwila milczenia.
— Wyprawić mu jutro rano kantatę pod oknami, ozwał się pan senator, lubownik muzyki.
— Doskonale!
— Albo, gdy się pokaże na wodach, otoczyć go kołem i niechby, który z nas palnął mówkę w imieniu wszystkich — rzekł pan marszałek, wielki zwolennik oracyi.
— Wybornie! Teraz pytanie co wybrać?
— Połączyć jedno z drugiém — wtrącił pan Gustaw — najprzód kantata, potém mówka.
— Przepysznie! — zawołał uradowany doktor. Lepiéj nie można. To więc rzecz ułożona. Pan senator rozpowié muzyce, co tam grać mają, a u pana marszałka mówki sypią się jak z rękawa. Idźmy daléj. W południe, my wszyscy jak tu jesteśmy, pójdziemy do jego mieszkania zaprosić go w imieniu całego X. na obiad. Boć chyba panowie nie macie nic przeciwko obiadowi. Obiad, że tak powiem, to najwłaściwsza forma, dla okazania... tego... niby...
— Tak, tak — potwierdził marszałek. — Obiad z mowami!
— I z muzyką! — dorzucił senator.
— A czy nie lepiéj będzie, zamiast obiadu urządzić rodzaj kolacyi i połączyć ją z zabawą tańcującą — zabrał głos pan Gustaw. — Panie chętniejby w tém wzięły udział.
— Słuszna uwaga — rzekł doktor.
— Pozwolę sobie nadmienić — wtrącił pan Wiktor — że według mego zdania, tańce ubliżałyby niejako poważnemu charakterowi téj uroczystości.
— I to słuszna uwaga — przyznał nieco zakłopotany eskulap.
— Niech więc będzie zabawa bez tańców — zaproponował rozjemczo marszałek. — Wieczorem istotnie wszystko świetniéj się przedstawia.
— A gdyby tak pan Anatol skomponował jaki wiersz na cześć naszego gościa i wypowiedział go przy stole? Cóż panowie na to? — zapytał doktor, widocznie rad ze swojego pomysłu.
— Ma się rozumiéć, koniecznie! Trzeba mu to zaraz powiedzieć.
— A może i panna Kamilla coś napisze? — zagadnął senator.
— To, to, to — wykrzyknął doktor. — Panie Wiktorze dobrodzieju, pan co znasz dobrze te panie, bądź łaskaw pójść do nich zaraz po sesyi i uprosić pannę Kamillę. Świetnie! świetnie! dwie mowy wierszowane, przynajmniéj ze cztery prozą... Teraz na gwałt zbierać podpisy... Składka tylko po sześć guldenów, żeby ściągnąć jaknajwięcéj osób.
— Damy połowę — przerwał zawsze pełen galanteryi dla płci pięknéj pan Gustaw.
— No, tak, damy połowę. Jutro zaraz po wodach, panowie, druga sesyjka, jeżeli łaska. Ułożymy menu stosownie do liczby podpisów, naznaczymy miejsca, gdzie kto ma siedzieć... porządek toastów... O! będziemy miéć dużo do roboty!
— Więc stanęło na kolacyi?
— Tak, tak, kolacya i to jutro. Dłużéj zwlekać nie można.
Ach! Boże jedyny, co się ten biedny komitet nie nabiegał dnia tego! Do późnego wieczora, gdzie się było ruszyć, tam się zjawiał któryś z członków z listą w ręku; zatrzymywał przechodnia czy to znajomego, czy nieznajomego i zaczynał mu coś wykładać. W rezultacie przechodzień dobywał sześć guldenów z portmonetki, członek zapisywał jego nazwisko i spieszył daléj.
Pan Gustaw jednak przedewszystkiem udał się do mieszkania poety i zastał go pochylonego nad arkuszem papieru, z włosami dziwnie najeżonemi; rzekłbyś, że je tak natłok myśli uwijających się po głowie wieszcza poburzył, lecz były to tylko jego palce, które co chwila w czarnych swych kędziorach zatapiał, a to by dopomódz natchnieniu, nie mogącemu się przez tę gęstwinę przedostać.
— Dajno pan pokój téj bazgraninie — ozwał się protektor ojczystéj literatury — i pisz co innego. Musisz jutro koniecznie wiersze jakieś przy kolacyi powiedziéć! Uważasz pan, wiersze na cześć naszego gościa. Tak uradzono na posiedzeniu i wszyscy się tego po panu spodziewają.
— Panie! — odparł uroczyście dumny syn Apollina — poezyja nie przychodzi na zawołanie. Byłbym więc zapewne zmuszony zawieść oczekiwania ogółu, gdyby nie to, że myśl ta pierwéj mi już błysnęła. Przybycie tego męża, którego poznać było mojém marzeniem, wzruszyło mnie i właśnie zastałeś mnie pan przelewającego uczucia moje na papier.
— Tém lepiéj.
— Mogę więc — kończył z godnością poeta — zrobić tylko to ustępstwo dla komitetu, a głównie dla pana, że zamiast prywatnie, jak miałem zamiar, publicznie wynurzę moje uznanie dla znakomitego brata po piórze.
Jednocześnie pan Wiktor pukał do drugich drzwi polskiego Parnasu (o! biedny Parnasie) i jak umiał najkwieciściéj prosił pannę Kamillę, by użyczyła iskry talentu dla opromienienia całéj uroczystości tą podniosłą aureolą, która... i t. d.
Panna Kamilla rumieniła się i niby wzdragała, ale panna Kamilla (zresztą bardzo milutkie i ładniutkie dziewczę), oprócz wielkiéj wady tworzenia wierszy, miała drugą jeszcze większą popisywania się niemi, pan Wiktor więc nadziei nie tracił.
— Niechże pani dobrodziejka słowem swojém poprze nasze prośby — mówił zwracając się do matki téj poetycznéj latorośli.
— No, Kamileczko, napisz wierszyk — rzekła mama, takim tonem, jakimby powiedziała: No, Kamileczko, nasmaruj bułkę masłem.
— Ależ, mamo, doprawdy! — ja... ja nie potrafię... w obec tylu osób... ach! nigdy!
— Ależ, panno Kamillo!
Wreszcie po długich naleganiach, lękliwa poetka obiecała, że spróbuje.
— Co to jest? — zapytał nazajutrz rano znakomity pisarz, rozbudzony dźwiękami muzyki, która pod jego oknami wygrywała uroczystego marsza.
— To zwyczaj tutejszéj orkiestry witania nowo przybyłych gości — objaśnił pan Ewaryst, który wypiwszy już dwa kubki, wstąpił właśnie do przyjaciela, aby go zabrać ze sobą na promenadę.
— Jakże smaczno spałem — mówił przeciągając się uczony. Posłużyła mi wczorajsza przechadzka. Gdyby nie ci muzykanci, nie byłbym się jeszcze obudził. Proszę cię, Ewaryście, wynieś im guldena i niech sobie idą.
Pan Ewaryst skierował się ku drzwiom, lecz nagle stanął zdziwiony.
Za oknami ozwał się chór kilku głosów męzkich, trochę ochrypniętych, lecz dość zgodnych, śpiewających jakąś pieśń, któréj słów trudno było rozróżnić!
— Oh! oh! — zawołał pan Ewaryst — to już nad zwykły program. Trzeba się dowiedzieć.
Wyszedł i wnet powrócił, oznajmiając, że muzyka pieniędzy wziąść nie chce, jako przysłana od całego X... dla powitania sławnego gościa.
— Zaczyna się! — zawołał uczony z przestrachem. — Oh! ten „Czas!”
W kwadrans potém obaj przyjaciele stali przy źródle, przy którém tłok był niezwykły i pan Ewaryst namawiał właśnie profesora, by chociaż na skosztowanie wypił kubek téj wybornéj wody, gdy obstąpiono ich ciasném kołem (każda z pań trzymała bukiet w ręku) i nim się opamiętali, już marszałek wypalił krótką, jędrną mówkę, już się sypały kwiaty, a okrzyki: „Niech żyje!” trzęsły ścianami zdrojowego namiotu.
Było w tém wszystkiém tyle prawdziwego zapału i serdeczności, że uczony, acz wróg wszelkich owacyj, tą wszakże przejęty został do głębi.
Widok tylu bratnich twarzy, dźwięki ojczystéj mowy, za którą tęsknił, wzruszyły jego zacną duszę. Ta trocha kwiatów na rodzinnéj ziemi wyrosłych i ręką rodaków rzuconych, milszą mu była, niż wszystkie ordery i dyplomy na niemieckich pargaminach pisane. Głos mu drżał, gdy ściskając rękę marszałka, dziękował otaczającym go za te dowody życzliwości; co zaś się tycze pana Ewarysta, ten dobywszy fular, obcierał nim oczy, rozrzewniony tryumfem przyjaciela.
— Dobrzy ludzie — rzekł uczony, gdy odbywszy pielgrzymkę po promenadzie, podczas któréj oczy wszystkich zwracały się na niego, znalazł się znów sam na sam ze swym starym druhem. Poczciwi ludzie! Ujęli mnie tém powitaniem od serca. Ale mam nadzieję, że na tém poprzestaną.
Atoli godzina dwunasta i zjawienie się pięciu komitetowców przekonało go nie po raz pierwszy zapewne, że między nadziejami a ich ziszczeniem głęboka leży przepaść.
— W istocie, szanowni panowie — rzekł biedny uczony, dowiedziawszy się z wymownych ust marszałka, że go czeka to, czego się najbardziéj lękał — musicie mnie miéć za bardzo niewiernego Tomasza, skoro po przyjęciu, jakiego dziś rano doznałem, chcecie mnie jeszcze przekonywać, że mi jesteście radzi. Po cóż ta uczta, ten wieczór..,
— Czcigodny panie — przerwał marszałek — to dla nas największe szczęście, że cię możemy po staropolsku ugościć.
— O, tak! to dla nas największe szczęście — powtórzyli inni.
— Chyba — pomyślał uczony — bo, że nie dla mnie, to pewno.
— Zechciéj tylko, czcigodny panie — ciągnął daléj marszałek — wyrozumiałém sercem podzielić z nami tę skromną biesiadkę i zapomnij przy niej o tych świetnych festynach, któremi cię gdzieindziéj podejmują. Rozumiemy dobrze, że liche objawy naszego uwielbienia nie są ciebie godne, ale...
Uczony nie dał mu dokończyć.
— Panie marszałku — rzekł żartobliwie — powinienbym się rumienić, a o to w moim wieku już trudno. Czujecie to zapewne, że każdy dowód życzliwości ziomków, choćby niezasłużony, musi być drogim; po cóż więc te słowa? O jedno was tylko proszę; chciejcie zaprosić także mego przyjaciela, pana Ewarysta K., bo najmilszemi dla mnie są te wrażenia, które z nim podzielić mogę.
— W téj chwili pójdziemy do niego — zapewnił senator.
Pan Ewaryst, który jako żywo nie był nigdy przedmiotem osobliwych względów, zmięszał się prawie, widząc wchodzące do siebie komitetowe ciało, a gdy mu marszałek cel przybycia przedstawiał, nie wiedział, po prostu, co ma ze sobą robić.
— Zkądże ja? zkądże ja? — mówił zakłopotany. — Że jestem przyjacielem wielkiego człowieka, to moje szczęście, a nie powód, żeby mnie za to honorowano. Nie, nie, panowie łaskawi, oceniam wasze dobre chęci, ale z nich korzystać nie mogę w żaden sposób. Na wieczorze będę, a jakże, gdzieżby mogło być inaczéj, lecz na takich warunkach jak wszyscy zgromadzeni. Panowie pozwolicie, że oto zaraz na wasze ręce cząstkę moją złożę.
Komitetowcy naturalnie oburzyli się bardzo, lecz pan Ewaryst, choć niby taki cichy i pokorny, był człowiekiem żelaznéj woli; co raz postanowił, od tego nie odstąpił i teraz téż uprosić się nie dał.
— Harda sztuka! — rzekł marszałek, gdy wyszli od niego z sześciu guldenami więcéj w kieszeni. — Nie chce być szczurem na ołtarzu.
— Podoba mi się! — dodał pan Gustaw. — Nigdybym się tego po takim emerycie nie spodziewał.
— Pozory często mylą — zauważył sentencyonalnie doktor.
Przez cały ten dzień czuć było coś niezwykłego w kąpielowéj atmosferze. Biegano, spieszono, potrącano się wzajemnie. Jeżeli rozmawiano, to tylko o wieczornéj uroczystości. W sklepach i u fryzyera było jak na jarmarku; w hotelu „Pod kasztanami” służba traciła głowę; wszędzie po domach szyto, prasowano, przymierzano suknie. Na poobiednich wodach promenada świeciła pustkami. Poety i panny Kamilli od rana żadne ludzkie oko nie widziało.
Za to wieczorem ruch wszędzie ustał, by się skupić w wielkiéj restauracyjnéj sali. Przedstawiała się ona wspaniale oczom niepowołanych, którzy w zbitych gromadach stali za oknami. Na jednéj ścianie, wśród poschniętych już trochę świerkowych festonów — świadków kawalerskiego balu — jaśniała świeżo uwita olbrzymia cyfra solenizanta.
Różnobarwny sznur biesiadników opasywał z obu stron ustawione w podkowę stoły, błyszczące jak mozajka od sreber, kwiatów, porcelany i kryształów.
Na wszystkich twarzach malowało się niecierpliwe oczekiwanie, wszystkie oczy zwracały się to ku drzwiom, to ku pustemu pośrodku miejscu. Poeta bledszy niż zwykle, poprawiał biały krawat i milczał jak grób. Panna Kamilla różowsza niż zwykle, wachlowała się gorączkowo.
Nareszcie, przy dźwiękach muzyki, uczony solenizant wszedł na salę, wprowadzony przez komitet i zajął honorowe miejsce pomiędzy dwoma najstarszemi matronami z całego towarzystwa.
W tejże chwili służba wniosła półmiski: rozpoczęła się uczta.
Po pierwszém daniu powstał marszałek z pełnym kielichem i ozwał się w następujące słowa:
— Czcigodny mężu! Powtarzać, żeś jest wielki, wyliczać twoje zasługi, byłoby tém samém, co dowodzić, że słońce świeci, że gwiazdy dopiéro wieczorem ukazują się na firmamencie. Wié o tém kraj cały; wié o tém cała Europa. Przeto nie w tym celu głos mój podnoszę; ja tylko pozwalam sobie być lichym tłómaczem uczuć, jakie nas wszystkich tu zebranych ożywiają. Szczęśliwy! kto do wspomnień swojego życia zaliczyć może tę chwilę, w której dotknął twej ręki, co tyle drogich pereł do skarbca naszego ducha dorzuciła, w któréj usłyszał twój głos, co zawsze w imieniu prawdy i dobra ogólnego przemawia. My wszyscy teraz temi szczęśliwemi nazwać się mamy prawo; przyjm więc, czcigodny mężu, nasze za to podziękowania i życzenia, aby jeszcze i ci co po nas przyjdą, szczęścia tego zaznać mogli. Żyj nam jak w najdłuższe lata!
— Wiwat! — zawołano przeciągle.
Posypały się brawa, zabrzękły kieliszki, światła kinkietów drżały w rozkołysaném gwarem powietrzu. Krótka, pełna prostoty, odpowiedź uczonego na mowę marszałka, dolała jeszcze oliwy do ognia — nie było granic powszechnemu entuzyazmowi.
Służba tymczasem zmieniała talerze, a po chwilowéj przerwie podniósł się pan senator.
Biesiadnicy spojrzeli po sobie z uśmiechem, wiedziano bowiem ogólnie, że krasomówstwo senatora wiele pozostawiało do życzenia.
— Przezacny gościu! — zaczął odchrząknąwszy — gościu przezacny — powtórzył macając się po kieszeni, w któréj szeleściał rękopism przemowy. — Jest to w istocie chwila uroczysta... chwila na zawsze pamiętna... chwila nigdy, nigdy nie zapomniana... Hm! hm! takich chwil niewiele jest w życiu, bo życie niebyłoby tém czém jest... to jest ciernistą pielgrzymką, gdyby się z takich chwil składało. Takie chwile są tém dla duszy człowieka, czém oazy na pustyniach dla strudzonego wędrowca. W takich chwilach...
Tu senator zająknął się, a któryś ze słuchaczów szepnął swemu sąsiadowi:
— Czy on nigdy z tych chwil nie wybrnie?
— W takich chwilach — ciągnął daléj mówca dobywając z kieszeni rękopism i trzymając go na pogotowiu — w takich chwilach poznajemy dopiéro, jak mowa nasza jest ubogą....
— Jak dla kogo — poszepnął ktoś z boku.
...jak napróżno szukalibyśmy w niéj wyrazów dla odmalowania, dla... dla opisania tego wszystkiego, co wtedy czujemy, doznajemy i myślimy. Wtedy słowa zamierają nam na ustach, plączą się i... — i senator jakby na poparcie téj prawdy tak się rzeczywiście zaplątał, że musiał zajrzeć do rękopismu, by w nim wątek swéj elokwencyi odnaleźć — i musielibyśmy wyrzec się nadziei, że zrozumianymi będziemy, gdyby nie to pocieszające przekonanie, że ten co nas słucha, odgadnie, pojmie i niedopowiedziane w duszy dośpiewa, jak to nasz wielki powiedział Adam. (Ten zwrot musiał się wydawać bardzo szczęśliwym i spojrzał po obecnych, jakby chciał powiedzieć: — a co?).
Długo jeszcze w ten sens prawił pan senator, jąkając się i zaglądając od czasu do czasu w rękopism, a biédny uczony stał jak na rozpalonych węglach i przykro mu było, że dla niego ktoś drugi narażał się na śmieszność.
Po senatorze zabrał głos doktor C., również nie bardzo z Demostenesem współzawodniczyć mogący; doktor C. skończył, zaczął adwokat B., po adwokacie jeszcze ktoś inny. Uczonemu już kolana drętwiały, a gdy po wysłuchaniu piątéj mowy siadał, posłał przez stół panu Ewarystowi spojrzenie zdjętego z tortur męczennika.
Nie był to jednak koniec.
Roznoszone w téj chwili lody i kremy, nie miały być jedynym deserem téj pamiętnéj uczty; wraz z niemi przyszła koléj na duchowe przysmaki wysmażone w poetycznych mózgach Anatola Wiesława i panny Kamilli.
Ta ostatnia, czując zbliżającą się stanowczą chwilę, jeszcze żywiéj zaczęła poruszać wachlarzem i dała znak spoglądającemu na nią wymownie panu Wiktorowi, że chce naostatku przemówić.
Wtedy podniosła się zwolna melancholijna postać wieszcza, wstał po raz szósty z rezygnacyją uczony i wśród powszechnego milczenia zabrzmiały następujące strofy:
Zawieszone w wszechświecie zagadki wszechbytu,
Szumem skrzydeł swych mrożą kolumny dziejowe,
Geniusz wieku powstaje i mieczem z błękitu
Rozcina topiel, w któréj — drzemią mary nowe.
Młot przeznaczeń uderza w narodów pierś hardą,
Akord splątany dzikiém odzywa się echem —
Jak wodospad spieniony wre bólem i wzgardą;
W łzach poczęty — piekielny zgrzyt spowija śmiechem.
Geniusz słucha, i z tego chaosu dobywa
Dźwięki prawd światowładnych — rzuca je w ofierze
Tłumom ciemnym — rozpala płomienne ogniwa
I złotą strzałą stare przeszywa przymierze.
Cześć tobie wielki mężu! Tyś jest tym geniuszem
Rozskrzydlony, strząsając rdzę ducha ciemnoty;
Świecisz nam jak meteor twoim pioropuszem
I piorun wiedzy ciskasz w bladą twarz ciemnoty.
Imię twe w urnę przyszłych rzucone stóleci,
Światłokręgiem obejmie potomności skronie,
Spopieli żary, targnie duchami — i wzleci
Jak orzeł śmiały, gwiazdą w wieczności zapłonie.
Wieszcz umilkł.
— Co to było? — szepnął z komiczném przerażeniem jeden z obecnych do swego sąsiada, mężczyzny w średnim wieku, o rozumnym, lekko ironicznym wyrazie twarzy.
— To była poezyja przyszłości — odpowiedział tamten z równie komiczną powagą, korzystając z powstałej znowu wrzawy oklasków i wiwatów. — Szumna, brzmiąca, ale sensu w niéj jak harmonii w muzyce Wagnera, nie szukaj!
— Pan Anatol, to jednak dzielna głowa! — rzekł półgłosem pan Gustaw do pana Teofila. Z jaką on to siłą powiedział! Ma talent, o, ma! — dodał mecenas literatury z uznaniem.
— Niech zginę, jeżeli choć słowo z tego wszystkiego zrozumiałem — wyznał szczerze pan Teofil i tym razem ta ciasnota pojęcia nie przynosiła mu żadnéj ujmy, bo całe audytoryum było w tém samém położeniu; uczony nawet, choć niby umysł wyższy, nie zdołał wspiąć się na te wyżyny, po których bujała niekłamana muza Anatola Wiesława.
Dowiedział się wprawdzie, że jest „meteorem”, posiada „pióropusz”, że „imię jego rzucone w urnę stuleci”, ma być naprzód „światłokręgiem”, potém ma się stać „orłem białym” i ostatecznie jako taki „płonąć gwiazdą w wieczności” — ale proroctwa te razem wzięte, były tak zawiłe, że nie był pewny, czy powinien cieszyć się tém czy smucić.
A mglisty bard stał z utkwionemi w niego oczyma, jakby się spodziewał, że „geniusz” poznawszy w nim bratniego ducha, otworzy mu ramiona, ale „geniusz” skłonił się tylko i usiadł, po to, by wnet znowu wstać po raz siódmy i ostatni.
I jakże wstać nie miał, kiedy ujrzał przed sobą stojącą tę, przed którą klęka kolano mężczyzny: kobietę! Kobieta była młodziutką i twarzyczką przypominała dziecko; miała grzywkę nad czołem, wachlarz w ręku i ubiorem przypominała lalkę, a gdy przemówiła, pokazało się, że chce także przypominać... poetkę. O ile to ostatnie udało się pannie Kamilli, niech na to jéj własne odpowiedzą rymy.
O wielki mężu! Twoje czyny
Słusznie jednają ci wawrzyny.
Pozwól więc, że ja w pokorze
Jeden do nich listek dołożę.
Jestem ja jeszcze słaba ptaszyna,
Co swoich skrzydeł próbować poczyna,
Jedną z mych pierwszych piosnek ci daję,
Weź ją ze sobą w dalekie kraje.
Wiem, że świergot swojskiego wróblika,
Milszym ci, niż śpiew obcego słowika!
Bo ty nas kochasz — twe życie całe
Daje nam tego dowody stałe;
Ty nam do szczęścia torujesz drogi
I los nam słodzisz częstokroć srogi:
My za to wdzięczność dla ciebie mamy
I hołdy tobie z serca składamy.
Przyjm je i zachowaj w twéj pamięci:
Nie patrz na czyny, tylko na chęci!
— Ślicznie panno Kamillo, ślicznie! — zawołał pan senator. — Jabym tak nie potrafił.
Nie znaczyło to powiedzieć wiele, jeżeli weźmiemy pod uwagę mowę pana senatora. Nieprawdaż?
— Pani nas oczarowałaś! — zawołał pan Wiktor.
— Prawdziwie panieński wierszyk — dorzuciła prezesowa — śliczny... wiosenny, jak sama autorka.
Autorka spuszczała oczki, mama jéj kryła za wachlarzem rodzicielską dumę, co widząc jedna z pań starszych, nie należąca do pochwalnego chóru, rzekła swojéj sąsiadce, także zdaleka się trzymającéj:
— I moja córka napisała wierszyk z okazyi dzisiejszéj fety, ale jabym jéj nigdy nie pozwoliła występować publicznie. To nie jest wcale rola dla kobiety: wcale! Skromna panienka nie powinna tak zwracać na siebie uwagi. Za moich czasów inaczéj nas chowano.
— To prawda! — potwierdziła tamta. — Ja, proszę pani, pamiętam, miałam już ośmnaście lat, a jeszcze nie wiedziałam jak się pisze „mężczyzna” czy przez ż czy przez sz. Taka to była obyczajność w owych czasach. A dziś!
— Zresztą, kochana pani, niech się już sobie popisują kiedy chcą, ale żeby było z czém. Między nami mówiąc, wierszyk panny Kamilli ani się podał do tego co napisała moja córka. Kiedy, to go przeczytamy, tak, w najbliższém kółeczku. Anielciu, czyś ty przepisała na czysto ten wierszyk? — dokończyła szanowna matrona zwracając się do swojéj skromnéj córeczki.
— Przepisałam, proszę mamy.
— To jutro rano trzeba go posłać profesorowi. Niechże wié, że i tacy, co się nie popisują, także coś potrafią.
— Dobrze, proszę mamy.
— Zlituj się Ewaryście — mówił tymczasem uczony korzystając z chwilowego zamięszania i odchodząc z przyjacielem w głąb sali — czyby się tak nie można wymknąć niepostrzeżenie. Upadam ze znużenia i z nudów.
— Daj pokój: obrażą się.
— Najszanowniejszy profesor pozwoli przedstawić sobie pana konsyliarza R. — ozwał się doktor, dopędzając ich z jakimś drugim jegomością.
— Będzie mi bardzo przyjemnie — rzekł uczony podając dłoń nowemu znajomemu.
Ten pochwycił ją oburącz, wstrząsnął nią kilkakrotnie, wpatrując się przytém z natężeniem w twarz wielkiego męża, jak gdyby chciał w pamięci wyryć jego rysy, ukłonił się głęboko i odszedł nie powiedziawszy ani słowa.
— Czego ten człowiek chciał odemnie? — zapytał uczony z osłupieniem, widząc, że nikt go oprócz pana Ewarysta nie słyszy, bo i doktor ulotnił się także, zapewne, aby mu znowu kogoś przyprowadzić.
— Chciał doznać tego szczęścia, o którém mówił marszałek i rękę twoję uścisnąć — odparł seryo pan Ewaryst. — Musi być poczciwy człowiek, a że nie złotousty, to nie jego wina. Lepiéj, że milczał, niżby miał co niedorzecznego powiedziéć.
— Oh! masz słuszność! — przyświadczył uczony, otrząsając się na wspomnienie niektórych oracyj.
— Mam zaszczyt przedstawić czcigodnemu profesorowi pana P., obywatela z Królestwa.
— A... bardzo mi miło!
— Pan profesor dobrodziéj na długo do nas? — zagadnął obywatel po chwili milczenia, nie mogąc widać znaleźć bardziéj zajmującego pytania w swoim konwersacyjnym repertuarze.
— Nie wiem sam jeszcze.
— Cóż tam w Niemczech słychać, panie dobrodzieju? Od pana profesora dobrodzieja najlepiéj się dowiedzieć możemy. Ciekawa rzecz, co téż Bismark o nas myśli?
— To zgadnąć trudno — odparł uczony, ledwo mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— Otóż to! Ale to mnie bardzo cieszy, że pan profesor dobrodziéj, taki genialny człowiek, taka europejska znakomitość, to powiada, bo i ja tak samo mówię. W naszéj okolicy...
— Profesor szanowny pozwoli — przerwał marszałek nadchodzący w téj chwili z jakąś nową osobistością.
Nastąpiło przedstawienie, przy którém towarzysz marszałka oświadczył, że zaszczyt ten przejmuje go niewymowną radością i wślad za tém spytał, czy pan profesor pracuje teraz nad jakiém nowém arcydziełem.
Odpowiedź na tego rodzaju zagadnienia bywa dosyć kłopotliwą, to téż pytający, jakby uwzględniając to, nie czekał na nią i postawił nową kwestyę, tym razem w formie podziwu nad niestrudzoną działalnością pana profesora.
— A ci czego chcieli? — rzekł prawie z rozpaczą uczony, gdy po niejakim czasie uwolnił się od obu natrętów.
— Ci chcieli porozmawiać ze znakomitością — odpowiedział z uśmiechem pan Ewaryst, aby się tém późniéj pochwalić mogli! Cóż chcesz? słabostki ludzkie!
— Hrabina X. prosiła mnie, aby ją z szanownym profesorem zapoznać — zawołał doktor nadbiegając z pośpiechem. — Siedzi ot tam, pod oknem. Szanowny profesor pozwoli, że go do niéj zaprowadzę. Bardzo dystyngowana dama!
Szanowny profesor westchnął tylko w duchu i powiedziawszy sobie: „Ha! róbcie już dziś ze mną, co wam się podoba,” pozwolił zaprowadzić się nietylko do hrabiny X., ale i do bankierowéj Y. i do pani sędziny i do pani radczyni i do pani prezesowéj; kłaniał się, podawał rękę, słuchał, odpowiadał i tym sposobem spłacał dług całemu zgromadzeniu, które wyprawiwszy mu owacyę, uważało, iż ma prawo eksploatować go za to na rzecz swéj ciekawości lub próżności.
I pan Ewaryst zaczął także poznawać, jak smakuje popularność. Ci wszyscy, którzy przez kilka tygodni mijali go obojętnie jako „Emeryta,” uczuli teraz gorącą chęć zawiązania stosunków z „przyjacielem wielkiego człowieka.” Rzecz prosta! mógł się na co przydać, bo wszakże przez świętych trafia się do Pana Boga.
— Nareszcie! — pomyślał uczony, gdy wypiwszy do dna kielich towarzyskich rozkoszy, ujrzał się odgrodzonym od reszty świata czterema ścianami swego pokoju. — Teraz już chyba po wszystkiem!
I w przekonaniu tém zasnął spokojnie.
Nazajutrz ledwo zdążył wstać, zapukano do drzwi. Nie był to, jak mniemał, pan Ewaryst, ale góral z listem, z którego, gdy profesor zdziwiony tą wczesną korespondencyą, rozerwał kopertę, wypadły wiersze skromnéj panny Anieli i bilecik jéj mamy, opiewający, jako rolą kobiety nie jest występować publicznie i t. d., a zakończony prośbą o przesłanie choć paru słów ręką znakomitości skreślonych, które jéj córka pragnie zachować jako najdroższą na całe życie pamiątkę.
— Oni kazali, cobym na odpowiedź poczekał — rzekł góral i nie ruszył się z miejsca, dopóki uczony nie odczytał wiązanéj w rymy, choć nie bardzo wiążącéj się w logiczną całość elukubracyi parnasowego fijołka, vel panny Anieli i nie wręczył mu żądanego w zamian za to autografu.
Pierwszy ten posłaniec rozminął się we drzwiach z lokajem bankierowéj Y., który przyniósł znakomitości wystylizowane francuzkie zaproszenie na podwieczorek w intimném kółeczku i odszedł zaraz, bo bankierowa nie kazała czekać na odpowiedź, widocznie była pewną, że ją odmowa nie spotka.
Mimo to, uczony rozumiejąc, że przyjęcie jednych zaprosin pociągnie za sobą cały szereg innych, brał właśnie pióro, by podziękować pani bankierowéj za zaszczyt, z którego korzystać nie może, gdy wszedł pan Ewaryst z twarzą dziwnie rozjaśnioną.
— Patrz! — zawołał jeszcze w progu — ta poczciwa bankierowa Y., któréj mnie wczoraj przedstawiono, przysłała mi sto guldenów na mój zakład i pisze, że chciałaby porozumieć się ze mną w téj kwestyi i...
— Prosi cię na podwieczorek! — przerwał przyjaciel.
— A tak, na podwieczorek, który dla ciebie wydaje. Kochane moje chłopcy! Może im się co dobrego ztąd zawiąże!
Uczony popatrzył chwilę na swego starego druha i nic nie mówiąc, położył pióro. Pokazuje się więc, że bankierowa Y. dobrze zrobiła, że nie kazała swemu lokajowi czekać na odpowiedź.
W niespełna godzinę potém jakiś głos minorowy ozwał się za drzwiami.
— Czy można wejść?
— Proszę — odpowiedział uczony, zamykając książkę, którą dopiéro co otworzył.
Właścicielem minorowego głosu był nie kto inny, jak Anatol Wiesław. Postawa jego zdradzała pewien uroczysty nastrój ducha, a w dłoniach obciągniętych blado liliowemi rękawiczkami trzymał dwa tomy swoich poezyi w blado różowych okładkach.
— Panie! — przemówił z właściwą sobie godnością — hołd, który ci wczoraj w obec świata złożyłem, nie zadawalnia mnie jeszcze. Pragnę zapisać się w twéj pamięci wyrazistszemi zgłoski i dlatego ośmielam się ofiarować ci to żniwo duchowéj siejby, jakiéj i ty, panie, byłeś oraczem w umyśle moim.
Tu złożył w ręce uczonego obie blado-różowe książeczki i mówił daléj:
— Odnajdziesz mnie pan całego pomiędzy temi stronnicami, bo ja, jak Adam, we wszystkiem co napiszę, cząstkę méj duszy zostawiam.
— Natchnienie jest zawsze emanacyą nas samych — rzekł uczony, czując, że przecież coś powiedzieć musi.
— Zaiste, tak! — potwierdził wieszcz. — Wracając do moich poezyi, sądziłem, iż zbiór ten byłby niedokładnym, mianowicie dla ciebie, panie, gdybym go nie uzupełnił utworem, jakiego wczoraj raczyłeś wysłuchać. Wpisałem go tu przeto zamiast dedykacyi.
— Bardzo panu jestem wdzięczny za tę pamiątkę.
Anatol Wiesław skłonił się z powagą.
— Nawzajem — kończył — o jednę śmiem prosić łaskę. Zechciéj pan, przeczytawszy to, objawić mi swój sąd o moim talencie i udzielić mi swych cennych rad i wskazówek, wedle których postaram się rozwijać go nadal ku pożytkowi literatury naszéj.
To rzekłszy skłonił się powtórnie i wyszedł, a uczony porwał za kapelusz i także opuścił pokój, bo widok blado-różowych książeczek działał mu na nerwy.
Upłynęło trzy dni.
Czwartego po południu, w mieszkaniu znakomitości panowała głęboka cisza. On sam leżał na kanapie z zamkniętemi oczyma, z zimnym okładem na czole i drzymał. Przy nim siedział pan Ewaryst, czytał książkę i zlekka poruszał zieloną gałązką nad głową przyjaciela, by go choć od natręctwa much uchronić, skoro nie mógł od natręctwa ludzi. Co kilka minut wyżymał chustkę w wodzie i zmieniał mu ostrożnie okłady.
Po niejakim czasie profesor otworzył oczy.
— Boli cię jeszcze głowa? — zapytał pan Ewaryst.
— Szalenie! dawno się tak znużonym nie czułem — odpowiedział z westchnieniem i zapatrzył się w stół przed kanapą stojący.
Leżało tam kilkadziesiąt biletów wizytowych, stos listów, kilkanaście fotografii, kilka imionników, blado różowe tomiki Anatola Wiesława i parę innych książek i rękopismów. Były to wszystko trofea popularności, owe ciernie różanego wieńca, bezpośrednie przyczyny bólu głowy i zimnych okładów.
A gdy tak patrzył, każdy z tych przedmiotów wywoływał inny obraz w jego pamięci. Bilety przypominały mu ile nowych nazwisk zapisało się na listę jego znajomych, ile nowych twarzy może z czasem rościć do niego pretensyje, jeżeli ich sobie w danym razie nie przypomni; listy przypominały mu, ile zaprosin otrzymał i ile musiał wyszukać powodów, aby się od nich uchylić; fotografije mówiły mu o tych, którzy pragnęli posiadać jego podobiznę opatrzoną podpisem, daléj imionniki o tych, którzy, a raczéj które (bo imionniki są rzeczą par excellence kobiecą) prosiły go o wpisanie jakiéj pięknéj myśli na pamiątkę; książki i rękopisma zdawały się mu wyrzucać, że ich dotychczas nie przeczytał, skoro autorowie ich, na wzór Anatola Wiesława, ofiarowali mu je z prośbą o światły sąd, wskazówki i rady.
I to wszystko spotkało go w ciągu niespełna tygodnia, w miejscu, do którego przyjechał szukać samotności, wypoczynku i ciszy!
Biédny uczony chwycił się za bolącą głowę, i nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zwrócił się do przyjaciela:
— Kiedy kończysz twoją kuracyję, Ewaryście? — zagadnął.
— Już ją skończyłem. Od dwóch dni wód już nie piję. Albo co?
— Więc mógłbyś już wyjechać?
— Naturalnie. Wiész, że pobyt tu przedłużam tylko dlatego, żeby być z tobą razem.
— A! skoro tak — zawołał uczony, podnosząc się z żywością — to jedźmy, coprędzéj, dziś, natychmiast.
— Jakto? — rzekł nieco zdumiony przyjaciel — a góry, które tak poznać pragnąłeś. Wszak dopiero jednę odbyliśmy wycieczkę.
— I nie odbylibyśmy ich więcéj, choćbym tu rok cały siedział — odparł profesor gniewnie. — Przypomnij sobie, czy od czasu jak tu jestem, oprócz pierwszych dwudziestu czterech godzin, miałem aby jednę chwilę dla siebie? W domu, na wodach, w restauracyi, gdziekolwiek się zwrócę, jestem w istném oblężeniu! A, nie! nie! Nie chcę gór, nie chcę niczego. Rozchorowałbym się tu na piękne. Mam jeszcze dziesięć dni wolnych, jeżeli mnie przyjmiesz, spędzę je u ciebie na wsi. Cóż, dobrze?
Pan Ewaryst zamiast odpowiedzi, rzucił się na szyję przyjacielowi.
— Tylko — dodał uczony — tylko zapowiedz twoim chłopcom, by mi żadnéj nie urządzili niespodzianki.
Rozśmieli się obaj i pan Ewaryst poszedł zamówić konie.
— Cóżto, że naszéj znakomitości dziś nie widać? — zagadnął marszałek, chodząc nad wieczorem po promenadzie z kilkoma znajomymi.
— Podobno chory na głowę — odpowiedział doktor.
— O! o! a był kto u niego?
— Było kilku, ale tylko zostawili bilety, bo profesor spał wtedy.
— A! a! — rzekł senator. — Wiecie co panowie, chodźmy teraz wszyscy razem dowiedzieć się jak się ma. Będzie mu przyjemnie.
— Chodźmy! chodźmy!
Przez drogę grono troskliwych o zdrowie uczonego powiększyło się jeszcze, tak, że gdy weszli do sieni, ledwo się w niéj pómieścić mogli.
— Onego nie ma w domu — odpowiedział usługujący mu góral wychodząc na spotkanie gości.
— Wyszedł?
— Wyjechał.
Nastąpiła chwila grobowego milczenia. Poglądano po sobie wzajemnie z osłupieniem.
— Wyjechał! — powtórzył marszałek pierwszy, odzyskując dar słowa. — Wyjechał, tak nagle!
— Bez pożegnania! — zawołał ze zgrozą senator.
— Nie pooddawawszy wizyt! — dorzucił niemniéj zgorszony doktor.
— Nie przeczytawszy moich poezyi! — pomyślał Anatol Wiesław wznosząc oczy w niebo, jakby je wzywał na świadka tak bezprzykładnego występku.
— Ładnie nam się wywdzięczył za nasze przyjęcie! — krzyknął pan Gustaw.
— Nie! tak się postąpić nie godziło! — zawtórował pan Wiktor po raz pierwszy i ostatni, jednocząc się w tém uczuciu powszechnego oburzenia ze swoim rywalem.
— Ja bo zawsze mówiłem, że uczeni, to najwięksi głupcy! — zakonkludował zawsze szekspirowskim stylem, wyrażający się pan Teofil. — Jak Boga kocham!
Wszystkie te wykrzykniki znalazły oddźwięk w sercach reszty kąpielowych gości, gdy ucieczka znakomitego męża stała się powszechnie wiadomą. Był to zresztą ostatni ważniejszy wypadek, który wstrząsnął sezonową atmosferą.
Wkrótce zaczęto się rozjeżdżać.
Pierwszy opuścił wody pan Gustaw, uwożąc z sobą oprócz wspomnień dziesięć poniszczonych garniturów, a nie uwożąc ani jednego z owych dziesięciu sturublowych papierków, któremi miał napełniony pugilares, gdy wstępował na widownię wielkich swoich czynów. Zwycięzki pan Karol dostał już na odjezdnem kosza od panny Martyny i ukrył go tak głęboko pod warstwą innych sercowych zdobyczy, że żaden z jego przyjaciół nigdy się o tém nie dowiedział. Panna Jadwiga wróciła na Litwę z takim samym katarem, z jakim z nim wyjechała, a w dodatku z rozczarowaniem do świata i obrazem „beznadziejnego” w duszy.
Na promenadzie z każdym dniem robiło się puściéj, aż wreszcie zrobiło się pusto zupełnie. Rozbawione i gwarne X. zamarło, jakby rószczką zagniewanej wróżki dotknięte. Milczenie przechadzało się po alejach, po domkach i hotelach i wystraszając nawet echa kipiącego tu niedawno życia; wiatr tylko szedł w zwykły jesienny taniec z pożółkłemi liśćmi, a obnażone drzewa patrzyły spokojnie na tę poniewierkę swych powiędłych wdzięków, wiedząc, że na przyszły rok zazielenią się znowu i znowu będą świadkami ludzkich śmiesznostek, bo te, jak wiecznie młoda natura, nie starzeją się nigdy.