O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo najlepszych i najszczerszych chęci, nie mogłem wysłać prędzej mego listu, bo rozmaite zaszły przeszkody, jak to Ojciec zaraz zobaczy. Wyjechałem z Marsylii 10 listopada 1898 r. wieczorem, około godziny 7½ pasażerskim okrętem »Oxus.« Ten okręt dość wielki: 125 metrów długi, 10 m. szeroki i 15 m. wysoki, naturalnie licząc bez masztów, tylko od pokładu do spodu. Siła pary tego okrętu równa się sile 2.500 koni; towaru może on wieźć 3.900 ton (1 ton = 1000 kilogr.), oprócz ciężaru należącego do samego statku, jak np. kotwice i t. p. Jedna kotwica jego waży 3.600 kilo. Płynęliśmy prędko, kołysanie okrętu bardzo mało dało się odczuwać, daleko mniej niż trzęsienie wagonu; można było dobrze czytać, pisać, talerze i szklanki stały na stołach jak w jadalnej sali, zupa nie wylewa się z talerzy. Tak było tylko wtedy, kiedy morze zupełnie było spokojne, t. j. kiedy fala nie wyższa, jak na 1 metr lub 2. Czasami bywała i taka cisza, że fali wcale nie było, zupełnie jak na stawie. Kiedy zaś morze rozbryka się, wtedy kołysanie nie na żarty, bo skacze się po pokładzie, jak pajac. Morską chorobę widziałem na drugich, ale nie miałem jej wcale. W pierwszych dniach podróży, może trzeciego lub czwartego dnia po opuszczeniu portu Marsylii, morze rozhulało się i rzucało okrętem jak dzieciak piłką; wtedy miałem przez kilka godzin lekki zawrót głowy, zwłaszcza kiedy zeszedłem do kajuty, i na tem skończyła się cała choroba, więcej nic a nic nie doznałem. Rozumie się, że chodzić było mnie bardzo trudno, bo podłoga z pod nóg uciekała, ale i marynarze wtedy ani kroku nie zrobili bez trzymania się za cokolwiek. Pociesznie było patrzeć z boku na cały pokład, ciągłe zderzania się i przeprosiny. Jakiś pasażer kpił sobie z drugich, że tak słabo stoją na nogach; jeszcze nie skończył swoich dowcipów, kiedy sam uderzył się o pokład tak, że odskoczył, czyli raczej odbił się jak od tramboliny i t. d. bez końca przez cały dzień. Mówią wogóle, że na okręcie trzeba dużo jeść, żeby nie dostać morskiej choroby. Ja bardzo mało jadłem, a kiedy miałem zawrót głowy, nic nie jadłem i dobrze mi z tem było, bo nie chorowałem wcale. Ci zaś co chorowali, mówili, że choćby człowiek chciał, to nie może nic do ust wziąść, taki czuje się wstręt do jedzenia. Pobyt na okręcie wydał mi się bardzo nudny, bo nic nie widać tylko wodę, a mnie zawsze tęskno za zielenią. Oprócz tego bardzo przykre te ciągłe hałasy: huk wody, łoskot maszyny i t. p. Dziwiło mnie, że małe dzieci wcale nie podlegają morskiej chorobie.
Powiedziane było w rozkładzie jazdy, że 2-go a najdalej 6-go grudnia staniemy w Tamatawie (port na Madagaskarze, moja ostatnia stacya). Płynęliśmy prędko; naraz 21 listopada 1898 r. nad ranem, ledwo się rozwidniać poczęło, usłyszeliśmy ogromny zgrzyt, trzask, dało się czuć raptowne wstrząśnienie całego statku a potem zupełny spokój: stoi statek jakby był domem murowanym, zagrzęźliśmy na podwodnej koralowej skale, jak Ojcu z morza pisałem. Dobrześmy się wryli, bo okręt szedł całą siłą pary. Wszystkie starania i zabiegi, cała siła pary nic nie pomogły, ruszyć się nie było sposobu. Dopiero wyładowano po kilku dniach wszystko, co było tylko na statku, nawet kotwice i łańcuchy, oprócz bagażu pasażerów, wtedy dwa silne angielskie parowce z trudnością wyciągnęły nas na głęboką wodę. Nurek angielski opatrzył statek i powiedział, że wcale nie jest uszkodzony; wtedy znowu zaczęto zwozić z brzegu wyładowane towary i napowrót ładować. Ta operacya trwała trzy dni i trzy noce. Po skończeniu ładowania 2 grudnia 1898 r. ruszyliśmy dalej. Za wydostanie statku ze skały, wyładowanie i naładowanie, kompania, do której należał statek, zapłaciła, jak nam mówili oficerowie okrętu, 20.000 franków. Cały ten czas, cośmy stali na skale, był nieznośny; pasażerowie znudzeni i zniechęceni, wciąż narzekali i łajali, załoga (wcale nie liczna) zmordowana do upadłego, klęła na czem świat stoi. Biedny kapitan nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć, tuszował jak mógł, ale to nie szło.
Z początku przez dzień lub dwa, rozrywką dla pasażerów byli czarni malcy, przybywający gromadkami z brzegu na swoich lub jakichkolwiek czółnach. Nie wierzyłem własnym oczom, bo nie przypuszczałem nawet, żeby człowiek mógł tak pływać jak oni. Siedzą sobie we wodzie, jak my na krześle, tylko nogami ruszają, ręce zupełnie wolne. Krzyczą ciągle: à la mer monsieur un sou à la mer; ojoj, che aha, ojoj un sou à la mer. Pasażerowie rzucali im różne pieniądze, to sou, to 2 sou, a niekiedy i 10 sou srebrne do wody. Malcy natychmiast dają nurka i ani jeden pieniążek nie zginął, zawsze albo w drodze go który złapie, albo na dnie znajdzie, wyjdzie na wierzch wody, pokaże pieniądz, że go złapał, włoży do gęby i znowu wrzeszczy, żeby mu co rzucić. Kiedy morze spokojne (jak było kiedyśmy stali na skale) to woda zielonkawa, przezroczysta, zupełnie tak, że na dnie doskonale widać nawet każdy kamyczek. Widziałem doskonale, jak ci malcy szukali pieniądze między koralami. Nie na tem koniec; za 2 sou ci malcy dawali nurka z jednej strony okrętu i po pod okręt (który we wodzie chowa się na 6 metrów a 9 metrów nad wodą), wypływali z przeciwnej strony. Albo wdrapie się taki malec na płótno, którem pokryty pokład spacerowy (rodzaj dachu) i ztamtąd skacze do wody (t. j. z wysokości mniej więcej jak z 3 piętrowej kamienicy) i wynosi 2 sou, które mu rzucono. To zupełnie jakby nie ludzie, ale jakie ziemnowodne stworzenia; po 3 lub 4 godziny jednym ciągiem siedzą we wodzie, pływają, biją się tam o pieniądze, które im rzucają i ani się męczą, ani marzną. Kiedy im rzucić co do jedzenia, to siedząc we wodzie po szyję, ruszają tylko nogami, a rękami trzymają jedzenie i jedzą, albo obierają rzucone im owoce, słowem, jak my na krześle. Ale prawda, że to od maleńkości już się oswaja z morzem. Widziałem raz, jak jakaś kobieta myła rano swoje dziecko na brzegu: przyszła nad brzeg morza, namydliła dzieciaka (może miał rok najwięcej, bo malutki był bardzo), weszła po kolana we wodę, wzięła bębna za jedną rękę, zanurzyła go parę razy, wychlustała we wodzie, to jest wymachała nim jak szmatą jaką, potem wsadziła go do płótna, którem była owinięta i poszła swoją drogą. Dzieciak nie płakał wcale.
Jechałem II klasą, ale opowiadał mi jeden ksiądz, jadący I klasą, że u nich razu pewnego przy obiedzie była pocieszna komedyjka, mianowicie: podano na deser (bez którego Francuzi obejść się nie mogą) konfitury. Jakaś pani zaczęła brać ze słoika stołową łyżką; kiedy już pół słoika było na jej talerzu, a ona nabierać nie przestawała, oficer marynarki, siedzący naprzeciw niej, uśmiechnął się i bardzo grzecznie powiedział: »Jeżeli pani nie lubi konfitur, to można o co innego poprosić.« Wszyscy w śmiech, a ona poznała, że może w samej rzeczy wystarczy naraz porcyjka, którą nabrała.
Płynęliśmy szczęśliwie aż do Majungi (port na Madagaskarze). W Majundze kapitan dostaje rozkaz wysadzenia wszystkich jadących do Tamatawy, bo tam dżuma. Trudna rada, musiałem się więc z mojemi bagażami przenieść na brzeg (a miałem ich sporo, bo ksiądz Prowincyał posyłał przezemnie rozmaite rzeczy z Tuluzy dla naszej missyi). — Dziękowałem tylko Panu Bogu, że mi na sucho uszło, bo na okręcie wskutek wyziewów koralowych (okropnie śmierdzą) i gorąca, kiedyśmy stali na skale, wywiązał się plamisty tyfus. Jeden majtek umarł, a dwóch palaczy przy maszynie zostawiono w szpitalu zanguebarskim. Z Majungi niby parowcem, a właściwie jakąś zabawką, bo to maleństwo, mające tylko maszynę i pokład nad nią dla pasażerów, a bagaże były w łodzi, przywiązanej do tego parowca, popłynąłem rzeką Betsibuk do Malwatanany.
W Betsibuku mnóstwo kajmanów — roją się formalnie. Jeden zwłaszcza, z tych co widziałem, wcale był pokaźny okaz. Długi był może 12 metrów, kiedy biegł (bo on nie biega jak jaszczurka, ale podnosi się na łapach i biegnie jak pies lub inne zwierze) może jak krzesło, a może nieco wyższy, na oko trudno mi powiedzieć. W jego otwartej buzi, jaki malec z przygotowawczej klasy chyrowskiego konwiktu mógłby siedzieć, tylko wątpię, czyby chciał.
Z Malwatanany, którą także nazywają Suberbie-ville, zrobiłem 344 kilometry na filanzanach. Filanzana jest to siedzenie przymocowane do dwóch drągów, bogaci mają okazalsze, ubodzy prostsze. Te nosze niesie czterech tragarzy, których tu nazywają burżanami. Koło tych czterech idzie drugich czterech i co chwila zmieniają się. Innego sposobu jazdy tu niema i podróżnych i rzeczy i wogóle wszystko, co tylko trzeba przewieźć, lub przesłać, niosą burżani. Dróg dla koni lub mułów jeszcze wcale niema. Nie mogę się wydziwić tym burżanom. Za lichą zapłatę (np. z Malwatanany do Tananariwy 344 kilometrów, każdy zgodzony był za 30 fr.) niosą podróżnych i ich bagaże, każdy niesie 30 kilo na sobie. Nigdy się nie męczą, zawsze weseli, gwarzą, śmieją się, biegną i nie zadyszą się; idą boso po kamieniach i kamykach, błocie, przez rzeki i bagna w bród, bo mostów niema; jednakowo spuszczają się z najwyższych skał, jak na takowe wdrapują się. Żeby choć spoczywali co chwila, bynajmniej, idą jednym ciągiem bez wypoczynku 20, 35, a często i 50 kilometrów, t. j. od stacyi do stacyi. Na całej przestrzeni między główniejszemi miastami, porobili Francuzi wojskowe posterunki co kilkadziesiąt kilometrów. W tych posterunkach są niby gościnne pokoje, gdzie podróżni nocują. Mówię, niby pokoje, bo właściwie jest to izba z gliny lub trzciny, pokryta chwastem, przez który deszcz przecieka; zamiast okien — dziury, które w razie potrzeby zatyka się czem i jak można. O umeblowaniu mowy niema. W takiej izdebce odprawiłem o północy trzy Msze święte w sam dzień Bożego Narodzenia — na szczęście deszcz wtedy nie padał. Ale żeby Ojciec wiedział, jakie się wtedy ma uczucia, jak żywo przedstawiła mi się stajenka Betleemska i Najśw. Rodzina, tego opisać nie potrafię, to trzeba odczuć. Podczas tych Mszy Św., kilkoro dzieci Malgaszów katolików śpiewało Gloria in excelsis i inne pieśni w swoim języku, zupełnie jakby pastuszkowie przy żłobie Chrystusa Pana; po ostatniej Mszy św. ruszyliśmy w drogę. Pomyśli może Ojciec, że ci burżani jedzą ogromnie, kiedy tak dźwigają; gdzietam! trochę ryżu, jaki owoc, czasem kawałek mięsa, ot i po jedzeniu. Ich ubranie stanowi zwykły worek, w którym wycinają trzy dziury. Jedną w dnie, przez którą wkładają głowę, dwie po bokach, przez które przechodzą ręce — o krawatce i innych częściach ubioru, mowy u nich niema.
Madagaskar to ogromna pustynia w całem znaczeniu tego słowa, ani drzew, ani ptaków, mało ludzi, słowem nic, tylko skały pokryte lichą trawą. Od czasu do czasu natrafiają się wsie, to jest 4 lub 5 lepianek, w których mieszkają biedni Malgasze, żywiący się czem Bóg da: to ryżem, to konikami polnymi, owocami, czasem mięsem i t. p. Również trafiają się oazy (nazywają je tu lasami), t. j. jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt drzew, ale wcale nie wyglądają na rośliny tropikalne, bo najczęściej bardzo liche. Parę razy mrowie po mnie przeszło i poleciłem grzeszną duszę Matce Najśw. Spuszczaliśmy się ze stromej i bardzo wysokiej skały; ścieżka szła po nad samą przepaścią, a nosze, na których siedziałem, mocno się przechylały na stronę przepaści. Na dnie tego urwiska widziałem strumyk i kilka zielonych krzaków, rosnących po obu stronach tego strumyka. Dopiero, kiedyśmy byli na dole, poznałem dokładnie, w jakiem byłem przed chwilą położeniu. Skała kilkaset metrów wysoka, prawie prostopadła, strumyk nie był strumykiem, ale była to ta sama rzeka Betsibuk, po której przedtem płynąłem parowcem, w której mnóstwo kajmanów, zawsze gotowych gościnnie przyjąć spadającego; krzaki — to były kokosowe palmy wyniosłe, tylko, że skała ogromnie wysoka, więc wszystko zdaje się tak małem. Spuszczając się ze skały, bardzo nie wiele mi brakło do przeniesienia się na tamten świat: jakie pół metra w bok i już gotów. Gdyby nie opieka Matki Najśw., pewnobym tego listu nie pisał.
Pożywienie w drodze trzeba samemu sobie gotować, dlatego trzeba mieć ze sobą naczynia do gotowania i zapasy, bo, jak powiedziałem, Madagaskar pustynia, dostać nic nie można. Czasami tylko na stacyach i to nie zawsze i nie często można kupić kurczę, ryżu i cebuli, albo jakich owoców. Miałem podróż za wygodną, wcale nie taką, do jakiej wzdychałem; było wprawdzie trochę deszczu, chłodu i głodu, ale zawsze bodaj raz na dobę miałem coś ciepłego i co do zjedzenia. Ale trudna rada, okoliczności tak się składały; gdybym był sam podróżował, to byłbym sobie dogodził, takbym żył, jak św. Franciszek Ksawery.
Wreszcie 30 grudnia 1898 roku dostałem się do Tananariwy. Tu na rezydencyi będę mieszkał, póki się nie poduczę, żeby mnie Malgasze rozumieli, a wtedy przenoszę się na mieszkanie zupełnie do schroniska moich biedaków w Ambahiwurak. Na całym Madagaskarze klimat prawie europejski, z tą tylko różnicą, że niema pór roku, tylko cztery miesiące deszczu, a reszta sucho, ale przytem jest on okropnie wilgotny, bagien i moczarów pełno wszędzie. Wskutek tej wilgoci panują tu ciągle ostre febry, które, jeśli się nie kuruje, bywają śmiertelne. Biednych krajowców dosyć wskutek tego ginie.
Przybyłem do Tananariwy 30 grudnia 1898 r., a na drugi dzień zaraz taka ciocia febra zaopiekowała się mną należycie. Tutaj wszyscy mówią, że każdy Europejczyk czy prędzej czy później, musi taką febrę przebyć. Chciałem ją chodzący przebyć, żeby się nie poddać, tylko jak zwykle robiłem, przełamać, ale się nie dało; miałem 40 stopni gorączki, a nawet nieraz i więcej, więc musiałem się położyć i cały tydzień przeleżałem. No teraz Ojciec już mnie ma za wytłumaczonego, że tak późno ten list wysłałem, nieprawdaż? Trudno było wcześniej, choć szczerze chciałem. Ale to zwykle bywa, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
Tananariwy opisywać Ojcu nie będę, bo niema co. Jest to miasto wielkie, na górach leżące, ale nie europejskie, tylko budowane domy po afrykańsku. Wody w całym Madagaskarze niema do picia, rzeki brudne, a bagna bardzo niesmaczne. Pijemy tu wszyscy deszczówkę, którą się trzyma na przeciągu w cieniu, żeby była chłodniejszą.
Teraz opiszę Ojcu moje schronisko, ostateczny cel mojej podróży (i to mnie zatrzymało, bo musiałem pierwej obejrzeć a dopiero opisać. Otóż tak się rzecz ma: całe schronisko składa się z czterech ogromnych baraków, kościółka i mego mieszkania. Kościółek w środku, tuż obok mój domek, a baraki po obydwóch stronach, 2 z jednej, 2 z drugiej strony; kościółek na razie wystarczający do pomieszczenia chorych, których mam 150. Ale wewnątrz to trudno opisać, jakie ubóstwo. Jeden ołtarz prostszy, niż w najuboższej parafii, zakrystyi niema wcale; do Mszy św. ubierać się trzeba za ołtarzem; przed ołtarzem balaski, do których przybite dwie kraty, stanowią konfesyonały; za balaskami na ziemi rozesłane kilka rogóżek (podłogi wcale niema), na których stoją, siedzą lub klęczą (zależy jak kto może) trędowaci. Sufitu wcale niema, tylko ściany i dach z dachówki, przez który deszcz przecieka.
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, jaki z Ojcem kupiliśmy w Krakowie, zaczynam oprawiać i tabernakulum także będę robił (jedno i drugie wyrzeźbię), ale to wolno idzie, bo czasu mam bardzo mało obecnie. Baraki podzielone na osobne stancye nie przechodnie, ale te stancye (właściwie dziury) okien ani podłogi nie mają. Światła tylko tyle, ile przez otwarte drzwi wchodzi. Całe umeblowanie takiej stancyi stanowi rogóżka rozesłana na ziemi, na której chorzy śpią; w jednym z kątów rozkładają ogień dla gotowania sobie jedzenia; o kominach mowy niema. W takiej jednej stancyi mieści się jedna rodzina z całym swoim majątkiem, jaki tylko posiada. Odziewają się ci nieszczęśliwi w co kto ma; znajdzie gdzie jaki stary worek lub coś w tym rodzaju, i już odziany. Pożywienie ich stanowi ryż przeważnie, którego trochę dostają co tydzień z missyi. Oprócz ryżu missya im dać nic więcej nie może, bo żyjemy z jałmużny. Rząd dał dla trędowatych kawał gruntu (ziemia licha, potrzebująca wiele uprawy, żeby co poczciwego wydała), ale nic oprócz tego. Ci z pomiędzy chorych, co jeszcze mogą pracować, grzebią trochę tę ziemię i sadzą co mogą dostać, np. maniok, pataty (rodzaj kartofli), fasolę, kukurudzę i t. p. Jednem słowem, nędza straszna, chodzą biedacy i świecą ranami, bo owinąć niema czem. Niema przy nich nikogo, ani doktora, ani zakonnic, ani infirmarza, słowem zgoła nikogo. Ja tu jestem wszystkiem: kapelanem, zakrystyanem, ogrodnikiem, infirmarzem, gospodarzem i t. d. O aptece mowy jeszcze niema. Mój pałac tuż przy kościele, składa się on z dwóch pokoi (bez podłogi naturalnie) i małej stajenki na jednego konia (często dają nam konia, bo trzeba jedną Mszę Św. odprawić u siebie, a drugą tegoż samego dnia o parę mil dalej, więc piechotą nie możnaby zdążyć) na dole, a na górze jeden pokój (moja sypialnia, gabinet, salon, refektarz) a naprzeciw kuchnia (pieca niema wcale, tylko podpala się ogień, a na trójnogu żelaznym stawia się to, co się chce ugotować). No i cóż więcej? No nic, cały dom już opisany z najdrobniejszymi szczegółami. Schody z parteru na piętro mają poręcz (właściwie to drabina, ale jakże takiego słowa można użyć, opisując pałac?)
O kilkadziesiąt kroków od schroniska cmentarz dla trędowatych. Zabieram się dopiero powoli do urządzenia wszystkiego, ale cała bieda w tem, że nie mam o co ręce zaczepić, ani grosza przy duszy. Niech Ojciec będzie tak łaskaw zbierać dla moich biedaków jałmużnę, gdzie się da; tylko posyłając, proszę wyraźnie pisać prokuratorowi, że to dla moich trędowatych, bo inaczej te pieniądze mogłyby być użyte na inne potrzeby missyi, np. dla innych trędowatych. Mnie zaś proszę pisać każdym razem, wiele Ojciec posłał — dobrze?
Moje schronisko leży w górach o dwie dobre godziny drogi od Tananariwy; jest jeszcze w naszej missyi drugie schronisko, ale tam nie byłem, bo ono odległe o 8 dni drogi.
Dołączam Ojcu fotografię, stosownie do otrzymanego od Ojca zlecenia, ale bardzo Ojca proszę w »Missyach« nie dawać podpisu apostoł trędowatych, lub coś w tym rodzaju, jak Ojciec ma w zwyczaju. Te wszystkie fanaberye to nie dla mnie wcale. Jak Bóg pozwoli, że moje schronisko cokolwiek się podniesie, to Ojcu znowu napiszę...
Na fotografii ran lepiej oddać nie można, czy to wina nieumiejętności fotografa, czy też dlatego, że ciało tych biedaków czarne, tego już nie wiem, dość na tem, że zdejmował on nie w cieniu, ale na pełnem słońcu i mimo to nie udała się.
Do opóźnienia listu proszę i to jeszcze wziąść w rachubę, że tu tylko dwa razy na miesiąc odchodzi poczta do Europy i dwa razy przychodzi. Ta poczta nie idzie końmi, ani pociągiem, tylko niesie ją pieszy posłaniec aż do portu, a to nie kilometr, ani dwa, ale setki tych kilometrów drogi ścieżkami przez góry, przepaści, rzeki, błota i t. p., więc to prędko iść nie może. Nazywają wprawdzie Francuzi takiego posłańca, niosącego pocztę courrier, ale temu kuryerowi tak się nieraz musi spieszyć, jak mnie do tańca, zwłaszcza kiedy dzień gorący, a on w dodatku może głodny...
Kończę już moją bazgraninę i bardzo Ojca proszę o łaskawą pamięć w modlitwach jak za mnie, tak za moich biedaków, czekam choć na kilka słów odpowiedzi.
P. S. Niech Ojciec tylko nie myśli, że ja użalam się na moje mieszkanie, bynajmniej; żal mi bardzo moich biednych chorych i o nich tylko myślę, jak zaradzić tej ich nędzy i ulżyć im. Dla mnie mieszkanie za dobre nawet, spodziewałem się dostać jaką lepiankę w ziemi wykopaną, a nie pokój z oknem i drzwiami. Jak Bóg da, że się trochę uporam (z grubszego, jak to mówią), to Ojcu opiszę znowu, jakem się urządził.