O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bóg zapłać Ojcu za ostatni list z dnia 1/2 r. b., bardzom się nim ucieszył, bo już oddawna nie miałem od Ojca wiadomości. Bardzo rad jestem, kiedy mogę listownie przynajmniej z Ojcem pogwarzyć, nie mogę sobie jednak często w tem dogadzać, bo czasu mam tak mało, że często nie wiem do czego pierwej się zabrać. Nie wiele mogłem poznać dotychczas Betsileo, bo na krok nigdzie się nie ruszam w całem ścisłem znaczeniu tego słowa. Temu zaś wszystkiemu, co usłyszę, nie koniecznie wierzę, bo, jak po całym świecie, tak i tutaj nie brak ludzi, którzy o wszystkiem rozprawiają tak, jakby to, co mówią, było w Ewangelii napisane. Odrzuciwszy zaś to, co ich własne »widzimi się«, albo imaginacya sfabrykowała, prawdziwego zostaje albo bardzo mało, albo i wcale nic. Dlatego nic Ojcu nigdy nie piszę o czem się zupełnie dokładnie sam nie przekonam, że tak jest rzeczywiście. Zdaje mi się, żem jeszcze nigdy Ojcu nie pisał o palaczach konopi. Jest to zgubny zwyczaj, bardzo często przechodzący w nałóg u Malgaszów wogóle, jak u Hóva (czytaj Huwa) zamieszkujących Imerin, tak u Betsileów i innych malgaskich plemion. Robią Malgasze, najczęściej z tykwy, rodzaj fajki z wodą wewnątrz, przez którą to wodę dym przechodzi, coś w rodzaju tego, jak Turcy palą tytoń, tylko bardzo w sposób prymitywnie zrobiony, zapomniałem zupełnie, jak się ten przyrząd nazywa. Z takiej fajki palą liście konopiane zamiast tytoniu. Dym tych liści bardzo szkodliwie działa na palaczy, bo choć niektórzy twierdzą, że takie palenie drażni i jakby ożywia całego człowieka i wskutek tego ma więcej siły do roboty, jednak nic to nie znaczy w porównaniu do szkody jaką wyrządza. Kto wypali taką fajkę konopi, czuje się na razie niby rzeźwiejszym i wesołym, ale przytem głupieje, patrzy na wszystko, ale nic nie rozumi, śmieje się, ale nie wie wcale dlaczego, a po upływie jakiegoś czasu, jeżeli nie przestaje palić tych liści, staje się zupełnym idyotą — żyjąca maszyna poprostu, bo nawet tyle nie ma rozumu, żeby mógł stać na równi ze zwierzętami. Kilka tygodni temu, utopił się taki palacz konopi w rzece, płynącej tuż koło budującego się schroniska; utopił się w biały dzień, czemu wcale się nie dziwili Malgasze, bo mówili: był to »mpifoka rongony« — czytaj: mpifuka runguni — znaczy: palacz konopi (mifoka — czytaj mifuka = palić; mpifoka = palacz; rongony = konopie). Przyrząd do palenia konopi nazywają Malgasze fifohana — czytaj fifuhana, albo faniserana — czytaj fanisérana, ale toż samo słowo oznacza i zwykłą fajkę do tytoniu. Między narzeczem Hova i Betsileo, chociaż jak jedni tak i drudzy Malgasze, różnica jest nie wielka wprawdzie, ale jednak jest. O ile jednak wiem, to w mowie tych wszystkich plemion malgaskich jest różnica. W ubiorze niema różnicy, własna skóra i lamba, albo przepaska na biodrach, to cały ubiór Malgasza. Teraz już zaczynają powoli nosić koszule i spodnie, ale jeszcze nie wszyscy, bardzo i bardzo wielu tych rzeczy wcale nie używa. Do odpowiedzi Malgaszów trzeba się przyzwyczaić, a z początku ma się w tem trudność. U nas np. można doskonale zapytać: »czy nie wziąłeś przypadkiem mego np. noża?« i zapytany odpowie tak lub nie, stosownie do tego, jak zrobił. Tutaj inaczej — odpowiedź będzie zależała od tego, w jaki sposób zapytać. Naprzykład jeżeli Malgasz, nie brał mego noża, a zapytam go: »czy nie wziąłeś mego noża?« Odpowie: tak, co ma znaczyć, że potwierdza moje słowa (podkreślone) — jeżeli zaś zapytam: »czy wziąłeś mój nóż?« Odpowie: nie, t. j. zaprzecza moje słowa (podkreślone).
Mnie daleko więcej podoba się prowincya Betsileo, niż Imerina, bo tu roślinność lepsza. Niema tu wprawdzie, o ile wiem, wspaniałych podzwrotnikowych okazów roślinności, ale jest przynajmniej coś; jest kilka rodzajów drzew i innych roślin, co nie mało rozwesela, w Imerynie zaś, choć sadzą, nic róść nie chce. Klimat i ziemia te same, nie wiem, co za przyczyna tego. Wszystek budulec schroniska pochodzi z tutejszych lasów; czy to lasy w takiem znaczeniu słowa, jak u nas ono się rozumie, czy tylko może kawałeczki zalesione, tego nie wiem, bo na własne oczy nie widziałem, ale dość na tem, że to drzewo rodem stąd, a w Imerynie trzebaby było to wszystko opłacić co najmniej dziesięć razy drożej, li tylko z powodu sprowadzenia z niewiedzieć jak daleka.
Znalazłem tu gatunek róży pnącej się, ogromnie długie robi łodygi i spina się na wysokie drzewa. Często tu można zobaczyć na wierzchołku eukaliptusa, albo innego jakiego drzewa porządnie wysokiego, bukiety kwitnących róż; nie wyrosły one, jak to się często zdarza, w jakiej dziurze będącej w drzewie, ale łodygi ich idą z ziemi na tę wysokość. Ogrody warzywne muszę mieć dla chorych; ogrodzić to trzeba koniecznie, bo inaczej moje pisklęta wędrowałyby ustawicznie gdzie się komu podoba. Ogrodzenie najtańsze kilkudziesięciu hektarów ziemi, kosztowałoby z pewnością kilka tysięcy franków, a potem naprawki też trzebaby bodaj corocznie dopłacać. Żeby uniknąć tego niepotrzebnego wydatku i kłopotu z naprawkami, kazałem okopać ogrody chorych wokoło i nasadzić tych róż; zrobiłem rabatę naokoło ogrodów na 2 metry szer. i gęsto nasztobrowałem tych pnących się róż. Między różami co kilka metrów zasadzone drzewo, już to się wszystko przyjęło; jak Bóg pozwoli, to za jakie lat 3 lub 4, będę miał żywy płot doskonały, jak się róże dobrze powikłają i porozpinają po drzewach; podczas kwitnienia będziemy mieli trochę zapachu, co też nadliczbowem nie będzie. Do przejścia ten żywopłot nie arcyłatwy, bo ten gatunek róż ma kolców dość, a szerokość płotu 2 metry też nie ułatwia przejścia. Kosztowało mnie to wprawdzie około 400 franków, ale trudna rada, co trzeba to trzeba zrobić, jednak co 400, to nie 9 albo i 10.000, no czy nie? Za myśl i wykonanie onej, nie przestanę dziękować Matce Najświętszej, która mi tę myśl podała, a łaskawym ofiarodawcom pokornie dziękuję za jałmużnę, bez której nicbym zrobić nie mógł. Ile będzie kwiatów różanych na tych płotach, tyle razy niech Matka Najśw. po swojemu odpłaci wszystkim razem i każdemu zosobna, za pomoc niesioną nieszczęśliwym trędowatym.
Jak we wszystkich, tak i w tym różanym żywopłocie jest mnóstwo pro i contra — inaczej być nie może na tym świecie. Kiedyś niedawno zwiedzał moją budowę pewien jegomość, nie czarny, nie, ale wazaha, i to dość gruba ryba w dodatku, i mówi mi: »nie na wiele się przyda taki płot, bo to żadne zamknięcie, żeby nie wiem jak rozrosły się róże, to, mając angady (łopatka żelazna) łatwo sobie drogę zrobić; lepiejby, Ojcze, o czem mocniejszem pomyśleć.« Odpowiedziałem mu na to, że nie na wiele drzwi w domu się przydarzą, bo żeby je nie wiedzieć jak zamknąć i zaryglować, to mając siekierę, łatwo wejść do wnętrza domu. — »No tak... ale...« mówi on. — No co ale, ale co? zapytałem. Nic mi na to nie odpowiedział, więc i ja dałem mu pokój, w krytyka jednak przestał się ten pan bawić.
Ostatnie fotografie jakie Ojcu posłałem, były to mieszkania chorych pod dachem już, na razie nie mogę jeszcze wysłać nowych, bo dopiero kopią się i zakładają fundamenta po resztę budynków, jak coś już będzie widać murów nad ziemią, zaraz postaram się o fotografię takowych dla Ojca. Do tego czasu, może Bóg pozwoli, że i żywopłot na tyle podrośnie, że będzie mógł też figurować na papierze, będzie Ojciec miał jasne pojęcie o tem, co zrobiłem.
Mój Ojcze, teraz wielka do Ojca prośba, mianowicie: żeby Ojciec żebrał jak u Matki Najświętszej, tak u ludzi fundacye łóżek; niech Ojciec będzie łaskaw i modlić się o to i wydrukować w »Misyach«, żeby czytający je wiedzieli, że ja proszę bardzo a bardzo o zakupywanie łóżek — zapewnienie utrzymania chorych po wieczne czasy. Na drobniejsze jałmużny nie bardzo ja rachuję, bo to strasznie nie pewne; mamy np. na utrzymanie chorego przez rok — a co po tem? Jeżeli nie będzie za co go dalej żywić, to wyrzucić go za drzwi, czy co, kiedy on może bardziej chory, niż kiedyś go przyjąłem przed rokiem? Robota, dzięki Bogu, postępuje nie źle, zatem zbliża się ku końcowi i dlatego ta myśl o zabezpieczeniu utrzymania coraz bardziej mnie niepokoi. Jak Bóg pozwoli to najdalej za półtora roku albo i prędzej można będzie zaczynać zaludniać schronisko. Wierzę w to jak najzupełniej, że wszystko będzie, bo rządzić raczy tem wszystkiem sama Matka Najświętsza; mimo to jednak kiedy mnie użyła za narzędzie swoje Najświętsza Pani, muszę tak o wszystkiem myśleć, jak gdyby to odemnie tylko zależało. Pod wielu względami muszę płynąć przeciw porządnie silnemu prądowi, bo trudności mam bardzo wiele, a będę ich miał wkrótce jeszcze więcej i większych, i otwarcie Ojcu się przyznaję, że czuję to porządnie. Niech Ojciec jednak mnie nie posądza, żebym miał wskutek tego na duchu upaść, tak źle jeszcze, dzięki Bogu, nie jest, gdybym na duchu upadł, toby znaczyło, że tracę ufność w pomoc Matki Najświętszej, a od tego, za łaską Bożą, jestem bardzo daleki.
Na zakończenie tego listu opowiem jeszcze Ojcu nie przygodę, ale maleńką przygódkę, która mi się przed kilkoma dniami wydarzyła. Odmawiałem wieczorny pacierz przed spaniem, podczas pacierza spadło coś z dachu nad samą głową, ale że bambusy, stanowiące sufit mego apartamentu nie przełamały się, guza przeto nie oberwałem; skończywszy pacierz położyłem się spać, bo iść opatrywać, co z dachu zleciało, nie można było dla ciemności, zresztą wcale nie byłem ciekawy tego; spadło to spadło, dzięki Bogu, że nie na głowę. Byłem tego dnia jakoś trochę zmęczony, więc ledwom się położył, zaraz i zasnąłem. Koło północy obudziłem się i poczułem, że coś trochę za świeżo, oraz usłyszałem jakąś klapaninę; zerwałem się jak oparzony, choć skropiony byłem zimną wodą a nie warem, zapaliłem świecę i widzę, że moje łóżko zalane już do połowy, a z góry ciec nie przestaje. Nie mając wcale ochoty do dalszej kąpieli, musiałem z łóżkiem emigrować z pod ściany, gdzie ciekło na sam środek sypialni, mówiąc górnym stylem; a wyrażając się po prostu, odsunąłem łóżko o jakie ½ metra co najwięcej, bo dalej już nie było można, wytarłem łóżko, ile się dało i na zwilżonej rogóżce zasnąłem znowu tak smacznie, jak może nie zasypiał jeszcze żaden najzawołańszy śpioch na stosie piernatów. Na drugi dzień, po Mszy św., zobaczyłem, co było powodem tej niespodziewanej spadkowej kąpieli; wiatr wyłamał kilka bambusów, służących za łaty na dachu — dachówki spadły, zaczął deszcz w nocy padać, a że dziura w dachu była prosto nad mojem łóżkiem, rzecz zatem jasna, że się mnie dostało. Dzięki Bogu, że się na tem tylko skończyło, gdyby wiatr był zrobił nie jedną, ale kilka dziur w dachu. Musiałbym rozwinąć parasol i resztę nocy przesiedzieć na łóżku pod parasolem, jak zając pod kapuścianym liściem, innej rady by nie było na razie.
Rozpisałem się nie źle, ale muszę już skończyć, żeby podnocować trochę, a że dziura w dachu naprawiona, więc jakoś to się uda, choć deszcz obecnie znowu pada.
Wszystkich Was razem i każdego z osobna polecam opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.
X. Jan Beyzym S. J.
Chociaż na tym liście kończy się czwarte i ostatnie wydanie listów O. Beyzyma do nas pisanych, jednak czytelnik będzie mógł uzupełnić sobie dalsze wiadomości dotyczące O. Beyzyma, trędowatych i schroniska w Maranie z dalszych listów, jakie tenże misyonarz obiecał pisywać do redakcyi »Misyj katolickich«, dopokąd choroba trądu uniemożliwi mu trzymanie pióra w ręku.
Kraków, 2 lipca 1904 r.