O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
List Ojca (datowany: Kraków 16/12 1900) odebrałem i bardzo zań dziękuję. Moje przypuszczenie sprawdziło się niestety. W przeszłym roku, kiedy się na Madagaskarze pojawiła szarańcza, przyszło mnie na myśl, że kto wie, czy na przyszły rok znowu to utrapienie nie wróci, albo naznosi jaj, więc się zjawi młode pokolenie tych niszczycieli. Często przypominałem sobie i ciągle przemyśliwałem, jakby ochronić moją czarną szarańczę od głodu, jeżeli prawdziwa szarańcza spowoduje takowy, albo podniesie cenę wszystkiego. Otóż tak się stało, jak myślałem. W połowie stycznia zawitali do nas ci nieproszeni i wcale nieporządani goście. Byłem jednego dnia zajęty listami, a sporo miałem ich do napisania. Spojrzawszy przez okno, zobaczyłem jakich kilkadziesiąt może szarańcz krążących nad kawałkiem gruntu, należącego do moich chorych. Wprawdzie bardzo mało tej szarańczy, ale coś się mnie to złowrogo trochę wydawało. Kto wie, myślę sobie, czy to nie kwatermistrze tych szkodników wysłani naprzód dla upatrzenia miejsca na nocleg dla całej hurmy. Było mniej więcej około 5 popołudniu. Wyszedłem z chaty, obejrzałem wokoło co się święci, a nie widząc nic więcej oprócz tej garstki, krążącej na jednem miejscu, powiedziałem tylko kilku chorym siedzącym pod barakami, żeby uważali, bo zdaje się, że szarańcza ma zamiar u nas przenocować, potem wróciłem znowu do swojej roboty. Na tym kawałku ziemi bardzo mało wprawdzie posadzono, bo niewielu może pracować. Ot trochę manioku, kukurudzy, fasoli, harbuzów i po paradzie. Że to jednak stanowić może kilkudniowe utrzymanie tych co pracowali, a zwłaszcza że to z takiem wysiłkiem zdobyte, bo co może zrobić z łatwością zdrowy, to nie trędowaty, więc bardzo mnie o to chodziło, żeby przyszły zbiór ocalić. Naraz około godz. 6½ rozległy się krzyki: »valala! valala!« (czytaj walàl, walàl) czyli szarańcza, szarańcza. Wybiegłem co prędzej i zobaczyłem zbliżającą się ku nam jakby chmurę dość nie wysoko lecącą. Kazałem natychmiast dzwonić, a wszystkim kto może się ruszać, kazałem iść do pędzenia szarańczy. Dwóch zostawiłem przy dzwonku, żeby się zmieniali, jak się który zmęczy dzwonieniem, a reszcie krzyknąłem: krzycz, stukaj czem kto może, żeby jak najwięcej hałasu było, to nie siądą tu te szkodniki. Malgaszom w to graj, u nich nic nigdy cicho obejść się nie może, więc też nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Powstały krzyki, wycia, świstania, stukania czem i w co kto mógł, słowem wrzawa co się zowie; darło się moje czarne ptactwo tak, że już chyba trudno więcej. Czy ludzie co zrobią, czy nie, to jeszcze pytanie, pomyślałem sobie, a Matka Najśw. na pewno obroni, dałem więc dwom po butelce wody święconej i kazałem im pójść pokropić wszędzie, gdzie tylko chorzy mieli co posadzonego, a idąc, ustawicznie odmawiać Zdrowaś Maryo. Sam modliłem się i patrzałem, gdzie zamyśla usiąść szarańcza; jak się gdzie zaczynała zniżać, tam biegłem i zachęcałem do większego hałasu, bo moje pisklęta już się były pomęczyły. Nad głowami słyszeliśmy jakby szum nadchodzącej burzy zdaleka, bo ta chmura szarańczy wcale niewysoko leciała. Dzięki Bogu, udało się nam ocalić tę trochę, co było posadzonego. Krążyła długo szarańcza nad nami, odlatywała, to znowu wracała, ale nareszcie odleciała gdzieś w pustynię i już nie wróciła. U nas zostało tylko bardzo niewiele i to osłabione i zmęczone marudery, więc z temi nie było już kłopotu.
Już zmrok zapadł kiedyśmy wrócili do siebie. Wracając, stanąłem jeszcze na chwilę przy drodze i patrzyłem, czy jeszcze może nie zechcą spróbować zawrócić się te szkodniki, podchodzi do mnie jakiś Malgasz, nie z moich chorych ale obcy, i mówi: »Ojcze, szarańczy dużo, to się dobrze będzie można najeść jutro.« Ciesz się, ciesz, odpowiedziałem, a jak zamiast tego ryżu, co zjadasz codziennie, będziesz miał zaledwie malutką garsteczkę, albo i nietyle nawet, to się będziesz zaspakajał tem, żeś się najadł szarańczy, chę? Spuścił ten czarny amator szarańczy nos na kwintę, ani słowa nie odpowiedział i ulotnił się zaraz. Jeszcze nic nie wiem, czy wiele szkody wogóle na wyspie, czy grozi głód, albo tylko drożyzna i t. d., bom jeszcze nie był w Tananariwie, jak pójdę na zebranie, to się dopiero dowiem, czego się spodziewać. Z deszczami też mamy nieco kłopotu, bo jak Ojciec wie, dachy nasze strasznie liche. Niedawno temu podczas Mszy św. miałem wcale niemiłą niespodziankę. Zwykle deszcz pada tutaj w nocy, t. j. zaczyna z południa i trwa mniej więcej do świtu. Rozmaicie bywa, czasem dopiero aż o zmroku, ale nad ranem zwykle ustaje. Pewnego dnia deszcz padał coś aż do godz. 6 rano, kiedy przestał padać, wyszedłem ze Mszą św. Dach na kościele niby to w przeszłym roku trochę poprawili i podparli przednią ścianę, grożącą upadkiem; ale dachówka — sławny wyrób miejscowy, jak wogóle wszystko co tylko przez Malgaszów zrobione, póty chroni od deszczu, póki go niema, a zacznie padać, to tylko tyle różnicy, że wewnątrz domów nie z taką siłą pada, jak na zewnątrz, bo go dachówka nieco powstrzymuje, ale przez to, choć powoli, jednak pada, wprawdzie wyszedłem ze Mszą św. jak deszcz ustał, ale dachówka przesiąkła wodą i podczas Ofertoryum zaczęło kapać na sam korporał. Nie byłem wcale na to przygotowany, więc na razie nie wiedziałem, jak złemu zaradzić. Odsunąłem tylko korporał nieco dalej i palkę położyłem tak, że pół palki było na kielichu, a pół wystawało poza kielich, tworząc tym sposobem niby daszek dla zabezpieczenie Hostyi od spadającej wody. Szczęśliwie za łaską Bożą skończyłem Mszę św. i ani jedna kropla nie padła na Hostyę, ani do kielicha. Po konsekracyi jednak w niemałym byłem strachu, żeby co się nie stało gorszego, wcale bowiem nietrudno było o to, żeby jaki kawałek samej dachówki spadł na ołtarz. Kiedym spoglądał na wystającą poza kielich palkę, to mnie przychodziło na myśl, że Pan Jezus jakby drugi raz znajduje się w Betleemskiej stajence. Bardzo mnie było przykro podczas tej Mszy św. i goręcej niż kiedy indziej prosiłem Pana Jezusa, żeby się zlitował nad tą naszą nędzą. Wcale się nie użalałem, tak Pan Bóg chce, tak dopuszcza, dziej się Jego najświętsza wola; ale swoją drogą tak mnie już pilno, żeby prędzej mieć nowe schronisko z kościołem jak najuboższym, ale całym i schludnym, w którym mógłby być ciągle Przenajświętszy Sakrament, że wyrazić Ojcu tego nie potrafię. Przebywam dobrą szkołę cierpliwości, to niema co wątpić, ale nadziei wcale nie tracę, bo sprawa w ręku Samej Matki Najśw., która widzi jak się rzeczy mają i co się we mnie dzieje. Nieraz przychodzi mnie na myśl, że jeszcze trzeba będzie może czekać lata i lata nim co do czego przyjdzie, bo trzeba na samo budowanie 150.000 fr., a ja tak mało mam dopiero i, powiem drogiemu Ojcu otwarcie, na tę myśl stchórzyłem t. j. jak niby podupadłem na duchu. Trwało to jednak niedługo, jakby tylko taka ciężka chmura przeszła przez myśl, bo zaraz pomyślałem, że przecież to wszystko w ręku Najśw. Matki, która jest wszechwładną Panią, zatem może kazać długo czekać, ale też może i odrazu zesłać dużo jałmużny, albo natchnąć jakiego bogatego fundatora, który odrazu wystawi wszystko i sprawa skończona. Samego siebie wstyd mnie się zrobiło, żem taki stary, a taki głupi i małoduszny, i znowu dobry humor powrócił.
Pyta mnie Ojciec w swoim liście, jak rozmawiam z trędowatymi? Otóż tak niewłaściwie rozmawiam po malgaszsku, a właściwie z kiepska po węgiersku, jak u nas się wyrażają. Poduczyłem się dopiero na tyle, że od biedy, czy jak to nazwać, nie wiem (po rossyjsku по поламъ съ грѣхомъ = po połowie z grzechem), rozumiemy się, spowiadać jednak i nauczać jeszcze nie mogę, bo na tyle nie umiem. Martwi mnie to porządnie, bo chciałbym jak najprędzej móc zająć się duszami moich biedaków, ale trudna rada, głową muru nie przebiję. Język dość trudny, a tak się nieszczęśliwie składało, że nie mogłem się go dotychczas nauczyć. Mocną mam jednak nadzieję, że za łaską i pomocą Matki Najśw., już niezadługo będę mógł sam zająć się zupełnie moimi nieszczęśliwymi bez niczyjej pomocy. Ojciec zaś, niech z łaski swej pomoże mnie w tem modlitwą, to prędzej będzie.
W przeszłym roku dostałem podarek, ale nie domyślałby się Ojciec za nic, jaki. Odebrałem pocztą z Francyi Nowy Testament po francusku — od kogo, nie wiem, bo listu ani przedtem, ani potem nie dostałem. Oglądam — protestancki, a na okładce wewnątrz napisano po francusku: »W. O. Beyzymowi od życzliwej przyjaciółki« — podpisu żadnego nie było. Masz babo placek, pomyślałem, to też ktoś wiedział, kogo i czem uszczęśliwić. Naturalnie, że tej książki nikt już więcej nie zobaczy, bo łatwo się Ojciec domyśli, jaki ją los spotkał. Złego nic się nie stało, owszem dobrze, bo jedna heretycka książka mniej między ludźmi; ale jak to zarazem niebezpieczne. Może ten ktoś, co mnie ją przysłał, kupował nie wiedząc co, jakby kota we worku, ale czemuby się nie zapytać kogo, czy to dobre, czy nie. Często strasznie powierzchownie sądzą ludzie o rzeczach i dlatego tak łatwo giną. Ot np. ta książka, że na okładce napisano Nowy Testament, to już i dobrze; niechżeby to się było dostało nie mnie, ale dziecku, przypuśćmy, jakiemu do rąk, zacznie czytać, ot już i jest początek zatrucia. Prawdziwe utrapienie, że gdzie chodzi o ciało, tam ludzie ostrożni niewiedzieć jak i często widzą niebezpieczeństwo tam, gdzie go wcale niema, a gdzie idzie o duszę, tam wcale na nic nie zważają.
Drugi znowu podarek otrzymałem w tym roku, ale już zupełnie w innym rodzaju, chociaż także nie wiem od kogo. Był to list przysłany mnie przez trzecią osobę z prośbą o doniesienie, czy otrzymałem i adres dodany, ale bez nazwiska, zupełnie incognito — w liście nienajgorsza jałmużna. Oto dosłownie cały list Ojcu podaję: »Zacnemu Bratu Rodakowi — rodak.« Na to odpowiedziałem też telegraficznym stylem: Miłosiernemu Bratu Rodakowi niech tę jałmużnę Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi — Beyzym. Podziękowałem Matce Najśw. za ten podarunek i poprosiłem Ją zarazem, żeby więcej się znalazło takich dobrych rodaków, to moje czarne pisklęta prędkoby w pierze porosły.
Pisałbym dłużej, ale tak się w tych dniach rozchorowałem na brak czasu, że ani rusz. Jak Pan Bóg pozwoli, to w przyszłym liście z Drogim Ojcem pogwarzę, a teraz bardzo proszę o modlitwy i odpowiedź, jeśli łaska, i kończę co prędzej.