O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo Ojcu dziękuję za list, ucieszyłem się nim podwójnie, bo oddawna oczekiwałem na jakie wiadomości od nas, to raz; powtóre, dowiedziałem się z tego listu, że jałmużna, choć wprawdzie powoli, jednak, dzięki Matce Najświętszej wciąż nadchodzi. Tak jak płynący na okręcie cieszą się, kiedy zobaczą latające nad wodą ptactwo, bo wiedzą, że już ziemia niedaleko, choć jej jeszcze nie widzą wcale, tak zupełnie ja cieszę się każdą wiadomością o powiększaniu się jałmużny, bo coraz bardziej zbliżam się do czasu, w którym będę mógł zacząć budować tak niezbędne i oczekiwane przez nas schronisko. Bardzo i bardzo wiele jeszcze mnie wprawdzie brakuje, ale każdy krok naprzód w tej rzeczy mnie cieszy i jakoś ducha dodaje. Może Ojciec drogi będzie się śmiał ze mnie i jeżeli nie powie, to z pewnością pomyśli, żem zdziecinniał na starość, niech i tak będzie, jednak co prawda, to nie grzech; otwarcie Ojcu się przyznam, co mnie się często zdarza, mianowicie nie we śnie wcale, ale w biały dzień na jawie często się mnie niby majaczy. Kiedy zacznę myśleć o przyszłości, t. j. o schronisku, urządzeniu takowego i t. d., to tak się mnie wydaje, jakbym widział jak się modlę przed Najśw. Sakramentem w Kościele, wprawdzie bardzo ubogim, ale czyściutkim i całym; jak moje czarne pisklęta w refektarzach z apetytem zjadają co Bóg dał; cmentarz podobniejszy do ładnego parku, niż do smutnego cmentarza, coraz to nowe plany do głowy mnie przychodzą co do ozdobienia kościoła i urządzenia ogrodu i t. d., i t. d. Bardzo prędko i przyjemnie zleci taka chwilka, ale za to potem, kiedy się jakby ocknę z tej pocieszającej zadumy, żeby Ojciec wiedział, jak niesmacznie, patrząc na to, co obecnie jest w rzeczywistości, przypomina się mnie samo przez się nasze wołyńskie przysłowie: dureń dumkoju bohatije (dureń marzeniem się wzbogaca). Staram się zaraz zająć czemkolwiek, bo bardzo markotno się mnie robi.
Już o wielu rzeczach Ojcu pisałem co do samej wyspy i jej mieszkańców, ale nie wspominałem jeszcze nigdy o nazwiskach krajowców. Dotychczas milczałem o tem, bo nie mogłem się dobrze połapać, dziko mnie się to wydawało i niezrozumiale. Teraz, rozpytawszy się dokładnie, o tej rzeczy mogę już śmiało napisać. Otóż tak jest: u nas cała rodzina nosi nazwisko ojca i to idzie pokoleniami, aż póki jaki ród zupełnie nie wygaśnie. Po nazwiskach mogą się poznawać członkowie rodzin, i choćby się przedtem nigdy nie znali i nie wiedzieli nawet o sobie, mogą się dowiedzieć, czy są spokrewnieni, czy nie. Tutaj rzecz ma się zupełnie odwrotnie; kiedy się Malgasz ożeni, to żona nie przybiera nazwiska męża, on się nazywa inaczej, a ona inaczej. Potem nie dziecko przybiera nazwisko rodziców, ale rodzice zaczynają się nazywać od dziecka. Zaraz to Ojcu przykładem pokażę, tylko przedtem jeszcze o jednej rzeczy trzeba wspomnieć, t. j. że Malgasze do każdego nazwiska dokładają Ra. To Ra, zlewające się w jedno z nazwiskiem, wyraża szacunek i znaczy tak coś, jak u nas pan, wasze, lub coś w tym rodzaju. Nieraz nazwisko szkaradne ma znaczenie, ale Ra musi być przy niem konieczne. Wracam teraz do rzeczy. Ktoś z Malgaszów, nazywający się, przypuśćmy, Ramainty (mainty czytaj májnti, znaczy czarny, Ra = pan) żeni się z jakąś Raketaka (ketaka czytaj kétak, znaczy małe dziewcze, Ra = pani) i nazywają się: on Ramainty (czytaj Ramájnti) ona Raketaka (czytaj Rakétak), póki są sami. Daje im Bóg syna, którego oni nazywają, przypuśćmy, Boto (czytaj Bùtu) i odtąd już ojciec przestaje się nazywać Ramainty, ale nazywa się Rainiboto (czytaj Rajnibùtu), dosłownie znaczy ojciec Butu (Ray znaczy ojciec, ny = niemieckiemu der, die, das, albo francuskie le, la); matka przestaje nazywać się Raketaka, a nazywa się już Renyboto, t. j. matka Boto (Reny czytaj réni, znaczy matka). Mając kilkoro dzieci, nazywają się zwykle rodzice od nazwy pierwszego dziecka.[1] Proszę tylko zwrócić uwagę i na to, że ten Rainibotu, przedtem Ramainty, mógł mieć jeszcze oprócz tego jakieś nazwisko w dzieciństwie; Reniboto, przedtem Raketaka, będąc dzieckiem mogła się również, jak jej mąż, jeszcze jakoś inaczej nazywać. Nie koniec na tem, takich Ramainty i Raketaka między Malgaszami bardzo wielu, podobnie jak u nas wielu, takie same mających nazwisko. Teraz dopiero niech Ojciec powie, jak w tym labiryncie dojść po nitce do kłębka. Jak rząd radzi sobie ze spisem ludności, albo kiedy chodzi o udowodnienie tożsamości osoby[2], tego nie wiem. Sami zaś Malgasze nie widzą w tem najmniejszej trudności, czemu ja się wcale nie dziwię, bo kto może lata rachować według dat, jak Ojcu kiedyś pisałem, ten i w tym wypadku niełatwo się zaplącze. Musi Ojciec jeszcze pamiętać tę sławną ich rachubę; spytano np. Malgasza, ile masz lat, a on odpowiada, że pamiętać nie wie, ale łatwo to porachować, kiedy król Radam umarł, to on jeszcze nie pasał owiec, ani wołów i t. p. głupstw. Zresztą wcale niewiele trzeba, żeby zadowolić Malgasza odpowiedzią, byle co wystarczy, o czem sam się nieraz przekonałem. Ot np. niedawno mówiąc z chorymi, wspomniałem o Europie, któryś z nich pyta drugiego, co to i gdzie to ta Europa, zapytany odpowiada mu: no wiesz przecie, ta ziemia hen, hen daleko za tem wielkiem morzem, skąd nasz Ojciec do nas przyszedł. Pytający (czy więcej wiedział potem, jak przedtem, sądzić o tem nie chcę) został zupełnie zadowolniony tą odpowiedzią, tak jak gdyby np. Ojciec pytał o jaką miejscowość i pokazanoby Mu ją palcem na mapie.
Tego roku nowy gość zjawił się na Madagaskarze — pchły afrykańskie. Jest to rodzaj pcheł, które wciskają się pod paznokcie u nóg i tam znoszą jaja. Dotychczas o nich tutaj nie słyszałem, dlatego mówię nowy gość; na pewno nie wiem, może gdzie na wybrzeżach wyspy było i przedtem to plugastwo, ale tutaj pierwszy raz za mego tu pobytu zjawiły się. Nazwiska osobnego te pasożyty nie mają, Malgasze nazywają je pchłami afrykańskiemi i mówią, że burżani przynieśli je ze sobą z Tamatawy, dokąd dostały się może z jakim okrętem przychodzącym z Afryki. Mówią, że kiedy bardzo wiele takie pchły nakąsają, to się traci władzę w nogach tak zupełnie, jakby były sparaliżowane. Czy to prawda i o ile prawda, nie wiem, słyszałem tylko, jak tu mówili, więc relata refero nic więcej. Moi biedacy mają nowy dodatek do swego cierpienia, bo trzeba nieraz dobrze głęboko sięgać pod paznogieć, żeby powydobywać stamtąd jaja zniesione przez te pchły i oprócz tego trzeba zapuścić czemś mocnem, żeby wygubić zarodniki, jakie mogły jeszcze zostać pod paznogciem, a to wszystko bez bólu nie obejdzie się. Dla zdrowia taka operacja niezbyt przyjemna, a co dopiero trędowatemu, który i bez tego już ma niemało kłopotu z całem ciałem. Pisząc ten list, często polecałem opiece Matki Najśw. jak moją grzeszną duszę, tak też moich czarnych piskląt, bom go pisał pod dobrą przygrywką.
Teraz tutaj pora deszczowa, która nigdy się nie obejdzie bez grzmotów, piorunów, a często bywają i niezłe burze. Pioruny sypią się jak z worka, nieraz czułem, jak trzęsło się wszystko od huku, bo niejeden piorun urżnął tuż koło mojej chaty. Patrzałem często, czy nie będzie znowu czego w rodzaju tej elektrycznej ulewy, o której Ojcu pisałem kiedyś, ale jeszcze dotychczas nic nadzwyczajnego nie spostrzegłem. Pamiętam o tem ciągle i uważam, jak się co zdarzy, to Ojcu znowu to opiszę.
Szarańcza była u nas znowu w tym miesiącu, ale już i bez tego dużo nabazgrałem, więc o szarańczy doniosę Ojcu w przyszłym liście, jeśli Bóg pozwoli doczekać.
Bardzo prosząc o łaskawą pamięć w modlitwach, kończę tę bazgraninę i z niecierpliwością oczekuję znowu na kilka słów od Ojca.