<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Przed mieszkaniem Schmidtów na podwórcu pozastawiano stoły, powbijano do ziemi gałęzie świerkowe, pozapalano lampy kolorowe. Podwórzec wyglądał jak świetny ogród.
Wieśniacy z poblizkiéj wioski, niewiasty i dzieci, gęstym wiankiem otaczały go, oczekując z niecierpliwością rozpoczęcia téj niezwykłéj uroczystości. Niezwykłéj dlatego, że stary Schmidt nie lubił podobnych obchodów, utrzymując, że one nietylko właściciela narażają na stratę, ale i dla robotników są demoralizujące, bo rozleniwiają i odstręczają ich od pracy. To téż zamiast festynów, zwykł był zawsze jakąś kwotę pieniężną przeznaczać do podziału między robotników w dnie uroczyste. Dziś jednak odstąpił od zwyczaju; szło mu bowiem o przedstawienie syna, wprowadzenie go uroczyste, jako współwłaściciela; chciał więc, aby ten dzień był pamiętnym dla wszystkich.
Równo ze zmierzchem dała się słyszéć od strony fabryk muzyka, za którą postępował tłum robotników świątecznie postrojonych. Stanąwszy przed oknami własciciela, głośnym okrzykiem powitali solenizanta, który wyszedł przed dom na ich powitanie wraz z ojcem, pastorem i kilku urzędnikami ze stacyi kolei żelaznéj, którzy tego dnia umyślnie przybyli w gościnę. Robotnicy zaśpiewali chórem pieśń górniczą, poczem wystąpiła Salusia z kilku dziewczętami, ofiarując solenizantowi bukiet. Ten przyjął go z miłym uśmiechem zadowolenia. Podczas deklamacyi, którą Salusia, rumieniąc się mocno, wygłaszała, Adolf przypatrywał się z zadziwiniem bukietowi przez nią podanemu. Obok staranności układu, zwróciły jego uwagę wspaniale róże, które przed kilku dniami podziwiał w ogrodzie barona. To go zastanowiło. Dziwnie spoglądał na bukiet i na dziewczynę.
Gdy się to działo na przedzie, od tylu wśród ciemności, kilku z tych robotników, którzy niedawno temu byli w mieszkaniu mruka, zebrało się w kupkę i porozumiewało między sobą tajemniczo. Szło o to, który z nich wystąpi z żądaniami, gdyż ten, na którego los wypadł, nie stawił się. Jeden wypychał drugiego, tłómacząć się, czém mógł; żaden nie miał odwagi być piérwszym. Do napadu na dom każdy z nich był przygotowany; w pobliżu ukryli w trawie narzędzia i broń, ale rozpocząć nikt nie śmiał.
Kiedy się tak naradzali wśród gwaru ludzi i dźwięków muzyki, naraz zapanowało w zgromadzeniu milczenie. Ta nagła cisza zmieszała ich, spojrzeli po sobie, potem po drugich, i spytali;
— Co to?
— Uciszcie się! stary Schmidt chce mówić! — odezwał się ktoś z tłumu.
Spiskowi spojrzeli w tamtę stronę, i rzeczywiście zobaczyli starego Schmidta, stojącego na stole, a obok niego jego syna.
Stary Schmidt chwilę jakąś patrzał po zgromadzonych, jakby szukał słów do przemowy, jakby czekał na zupełne uciszenie się; potem tak przemówił:
— Przyjaciele moi! Przed kilku tygodniami przedstawiłem wam syna mojego; dziś przedstawiam go wam jako wspólnika mojego, a waszego starszego.
— Niech żyje! — zawołali chórem wszyscy, wyjąwszy owych w zmowie będących, którzy ponurem milczeniem przyjęli tę nowinę.
Schmidt tak daléj mówił:
— Nie potrzebuję polecać wam, byście go słuchali i kochali; on sam zmusi was do tego swojem postępowaniem. Pokochacie go, gdy go poznacie, ho nietylko własny zysk, ale i wasze dobro ma na celu. Przekonaliście się o tém już trochę, choć niedawno bawi wśród was. Dziś daje wam nowy dowód dbałości o was. W dniu swoich imienin nie myślał о sobie, ale o was i, wejrzawszy w wasze położenie, w wasze potrzeby, wstawił się za wami, żądając dla was ulgi i pomocy. Z jego-to namowy, przez przywiązanie do niego, zgodziłem się na podwyższenie wam płacy, a zmniejszenie godzin roboty. Odtąd dziesięć godzin tylko dziennie pracować będziecie. Robotnicy w kopalniach pobierać będą po dwanaście, a w kuźnicach po czternaście srebrnych groszy.
Ogromny, potężny okrzyk radości dobył się z piersi wszystkich, nie wyłączając owéj ponuréj gromadki, w tyle stojącéj. Nie mieli już powodu do niezadowolenia; obietnica Schmidta przewyższała ich żądania i uwalniała ich od ostatecznych środków, na które zdobyć się nie mieli odwagi. To téż głośnym okrzykiem dziękowali ojcu i synowi i podrzucali w górę czapki z uciechy. Tłumnie rzucono się do Adolfa z podziękowaniem, podniesiono go na rękach do góry, całowano jego ręce i szaty, kobiety z daleka błogosławiły go i płakały z radości.
— A co, panienko? piękny widok? nieprawda? — spytała Salusia, podchodząc do baronówny, która w ubiorze wiejskiéj dziewczyny przypatrywała się téj scenie. Była cała wsłuchana, zapatrzona, wzruszona, łzy szkliły się w jéj ciemnych oczach.
Wszystko, co ją otaczało, co widziała, było dla niéj tak niezwykłe, przestraszało ją i zachwycało zarazem. Piérwszy raz znalazła się tak blizko ulicznego tłumu, w otoczeniu ogorzałych twarzy, poczerniałych i spracowanych rąk, prostéj odzieży, szorstkich słów. Dotąd widywała to wszystko z daleka z balkonu lub powozu, widywała tych ludzi kłaniających się jéj uniżenie. Dziś nie znać jéj było wśród tłumu, między wiejskiemi dziewczętami znikła, jak bławatek wśród tysiąca bławatów. Ta niezwykłość położenia bawiła ją, ale i przestraszała zarazem. Za łada ruchem tłumu zdawało jéj się, że ją zgniotą, rozszarpią, roztrącą. Wolała-by była uciec z téj ciżby na przestronne miejsce i z daleka przypatrywać się. Ale znowu bała się, by przez to nie zwróciła na siebie uwagi, by nie była poznaną. Zresztą z miejsca, w którem stała, mogła daleko lepiéj wszystko widziéć i słyszeć, a wszystko zajmowało ją bardzo. Nadewszystko chciała dobrze przypatrzyć się wybawcy swéj „przytulijki“, i niecierpliwie czekała wyjścia jego z domu. Jakże się zdziwiła, gdy w wychodzącym poznała gościa barona, który przed kilku dniami w pałacu potępiał przed nią swój własny postępek. Teraz zrozumiała, dlaczego to robił, zrozumiała także pobłażliwość, z jaką słuchała słów jego, które w innym razie oburzały-by ją bardzo. Było to jakieś bezwiedne przeczucie, które wzbraniało jéj żywić jakieś niechęci dla niego.
— Więc to był on sam... — powtarzała w myśli i rumieniła się sama przed sobą, przypominając, z jakim entuzyazmem mówiła o jego czynie.
— Ale dlaczegóż ukrywał się z nazwiskiem swojem? — spytała po chwili. Odpowiedź była nietrudna. Niechęć barona do jego ojca dostatecznie to incognito tłomaczyła. Trudniej było jej odpowiedzieć sobie, dlaczego on koniecznie pragnął być w domu barona?
Nie miała jednak czasu łamać sobie głowy nad tem; cała bowiem jej uwaga zajęta była Adolfem. Od czasu, jak się pojawił przed domem, nie spuszczała z niego oczu. Przypatrując mu się coraz lepiej, przyznać musiała, że Salusia nie przesadziła, mówiąc o nim z takiem uwielbieniem. Szlachetność malowała się na jego twarzy, w całej postawie. Obok energii i siły męzkiej, dojrzałej, widać było uprzejmą łagodność, pobłażliwy uśmiech, który ujmował serca dla niego.
Zofia nie mogła mu się dość napatrzyć. Wyróżniał on się wśród całego tłumu, uwidoczniał się bardziej, niż wszyscy. Jego prawie tylko widziała. Uważała, z jakiem zajęciem przypatrywał się bukietowi Salusi, a wtedy serce jéj biło mocno, jakby się bała, że odgadnie rękę, która układała kwiaty. Mimowiednie zasłaniała twarz chustką, by jej nie odszukał oczyma wśród tłumu, nie poznał. A kiedy robotnicy na rękach podnieśli go w górę, a on z tej wyżyny poglądał naokoło z uśmiechem pełnym słodyczy i miłości, — Zofia w zapomnieniu otworzyła także usta, jakby chciała głos swój zmieszać z głosem ogólnej radości, i wyciągnęła rękę do góry. Zdawało się jej, że widzi pochód tryumfatora. I wistocie był to tryumfator, który zwyciężył tysiące serc. Zofia w niemym zachwycie stała, zatopiona w tym widoku. To też nic dziwnego, że nie słyszała mówiącej do niej Salusi, nic uważała палге1, że ta się przy niej znajduje.
Dopiero kiedy Adolf zniknął jej z oczu wśród robotników, kiedy muzyka marsza zagrała, Zofia odctchnęła, jakby przebudzona ze snu, spójrzała wkoło siebie i, zobaczywszy Salusię, rzekła:
— Jesteś tu?... to dobrze.
— Widziała go panienka?
— Widziałam — odrzekła i, ściskając dłoń dziewczyny, mówiła po cichu: — Dziękuję ci, Salusiu, żeś mnie tu przyprowadziła.
Muzyka z marsza przeszła w narodowy taniec, ochocze pary stanęły wnet w kole. Pomiędzy niemi zjawił się znowu Adolf i, wodząc oczyma wśród ludzi, spytał donośnym głosem:
— Gdzie jest młoda dziewczyna, co mi ten bukiet podała?
— Córka Jakóba?
Wszystkich oczy szukały dziewczyny i zwróciły się wnet w tę stronę, gdzie stała ona z Zofią. Ta ostatnia zadrżała, zdawało jéj się, że ją poznają. Zasłoniła się jeszcze staranniéj chustką.
Tymczasem Adolf zbliżył się ku nim i, biorąc za rękę zapłonioną Salusię, rzekł słodko:
— Chodź moja droga, zaczniemy taniec...
Robotnicy weseli, głośnem „hurra!“ przywitali pierwszą parę.
Zaledwie jednak kilka razy przetańczyli wkoło, nagłe wszystkie pary zatrzymały się, jakby zaklęte, wszystkich oczy zwróciły się z przerażeniem w stronę fabryk, zkąd czerwona łuna rozszerzyła się na niebie i oświeciła nagłe okolicę. Równocześnie dał się słyszeć jęk dzwonu, bijącego na alarm.
— Pali się! pali się! — zawołano i tłumnie rzucono się w tamtę stronę.
Powstał hałas, zgiełk, wrzawa, zamieszanie nie do opisania. Ludzie w pośpiechu potrącał! się i tłoczyli, krzyki i rozkazy krzyżowały się i mieszały w powietrzu, płacz dzieci i lament niewiast splątały się z resztą głosów w potworną, przerażającą melodyą, w któréj dominował jednostajny, głęboki jęk dzwonu.
W chwili popłochu i zamieszania Salusia coprędzéj porzuciła swojego tancerza i pobiegła do Zofii, by ją uspokoić. I rzeczywiście, Zofia była mocno strwożona. To nagłe przejście z wesołości do katastrofy onieprzytomniło ją. Nigdy jeszcze nie znajdowała się w podobnym przypadku; to téż wszystko w jéj oczach przedstawiało się potworniej i bardziéj przerażająco, niż było wistocie. Zobaczywszy przybiegającą ku niéj Salusię, chwyciła się jéj obu rękoma, i sztywnemi oczyma wpatrywała się z przerażeniem w łunę i słuchała krzyków łudzi, krzątających się koło ognia.
— Chodźmy, panienko — radziła Salusia — ja podprowadzę panienkę do furtki.
— Nie, nie, czekajmy — mówiła nieprzytomnie, ściskając konwulsyjnie dłoń dziewczyny — chcę wiedzieć, jak się to skończy. Czy on poszedł tam?
— Kto? panienko?
Zofia spójrzała na Salusię zdziwiona, że jéj nie rozumie. Zdawało się jéj, że wszyscy, tak jak ona, o Adolfie tylko w téj chwili myśléć powinni. Pytanie Salusi oprzytomniło ją nieco; zawstydziła się, że mimowoli zdradziła się i zapomniała, i spytała już spokojniéj nieco:
— Czy pan Adolf poszedł tam także?
— Piérwszy tam pobiegł.
— Piérwszy?... A jeżeli mu się co stanie?
— Nie daj Boże! — rzekła Salusia, składając ręce.
W téj postawie, jedna wyczekującéj, natężonéj, a druga modlącéj, wyglądały obie kobiety końca pożaru. Obok nich zostało tylko kilka matek, tulących i uspakajających swe dzieci, i pastor, który z okna domu poważnie i ze smutkiem przypatrywał się pożarowi.
Powoli łuna blednąc i skurczać się poczęła. Co chwila ktoś przybiegał od pożaru z wieścią pocieszającą, że niebezpieczeństwo minęło, że zapaliły się tylko składy drzewa, ogień był szeroki, ale nietrwały, i ugaszono go łatwo przy pomocy tylu ludzi.
Coraz więcej ludzi wracało od pożaru przed dom. Za chwilę wrócił i Adolf z ojcem, otoczeni drużyną robotników, radujących się, że niebezpieczeństwo minęło.
— Patrz, nic mu się nie stało!... — rzekła Zofia uradowana do Salusi. — Teraz możemy wracać do domu.
Zaledwie to powiedziała, gdy w bocznej ulicy dał się słyszeć gwar i krzyk, i za chwilę ukazało się kilkunastu robotników, wlokących gwałtem jakiegoś obszarpanego człowieka.
— Co to? kto to? — pytano zewsząd.
— Podpalacz! podpalacz! — odpowiadali przybyli, podnosząc za włosy głowę opierającego się i szamocącego zbrodniarza.
Salusia spojrzała i przeraźliwie krzyknęła. Był to jej ojciec — Jakób... Od początku uroczystości czatował on w poblizkich budynkach i nasłuchywał pilnie hasła buntu. Skoro go doleciał głośny okrzyk, którym robotnicy dziękowali swemu właścicielowi, był pewnym, że bunt już rozpoczęty, i w téj chwili podpalił gmach, w którym się znajdował. dla wzniecenia tem większego popłochu, pobiegł do dzwonnicy bić na alarm, a potem ze smolnemi wiechciami słomy udał się w inną stronę fabryk, wołając po drodze:
— Biegnijcie! tam bracia wasi walczą o swoje prawa! Śmierć Schmidtowi!
Żądza zemsty tak go zaślepiła, że nie widział, iż nadbiegający ludzie z zadziwieniem i zdumieniem przysłuchywali się tym krzykom jego, mając go za waryata; dopiero kiedy spostrzeżono w ręku jego pęki słomy, gdy któryś ze stojących krzyknął: to on podpalił fabrykę! — rzucono się na niego i, mocując się z nim, przyprowadzono przed dom Schmidta. Tu już nie bronił się, ani szamotał. Skoro zobaczył, że pożar ustał, że ci, których sądził nieżywymi, żyją, że wspólnicy jego teraz groźne pięście przeciw niemu podnoszą, widział, że niema nadziei uratowania się i poddał się w ponurem milczeniu losowi.
Oburzenie na niego było tak wielkie, że skoro tylko się pojawił, rzucono się ku niemu i poczęto bić, szarpać, kopać. Kto wié, czy-by nie skończył był pod razami robotników, gdyby nie Adolf, który, widząc to, poskoczył w środek roznamiętnionego tłumu i, odpychając rękoma napastników, zawołał gromkim głosem:
— Stójcie! precz od niego! Jakiém prawem go bijecie?
— To łotr! podpalacz! udusić go! — wołano zewsząd.
— Jeżeli zawinił, sąd go ukarze. Wy, gdybyście to uczynili, byli-byście tylko zbrodniarzami. Wy nie macie prawa sądzić i karać. Ten człowiek może być niewinny.
— On niewinny!... — Głośny, ironiczny śmiech zatrząsł piersiami wszystkich, i znowu chciano rzucić się na niego. Chcieli tego szczególniéj ci, którzy niedawno jeszcze byli jego wspólnikami. Obawa, by ich nie wydał, podsuwała im myśl zatłuczenia na miejscu starego mruka.
Ale Adolf nie dopuścił tego; własną piersią zasłaniał ponurego, milczącego zbrodniarza i z pomocą kilku ludzi udało mu się przeprowadzić go przez wzburzone tłumy do sieni.
Tu dopiéro rozpoczęto z nim śledztwo, któremu Adolf nie był przytomny. Wrócił on do robotników, podziękować im za pomoc w ugaszeniu pożaru i uspokoić ich, a zarazem usiąść z nimi do wspólnéj uczty.
W pół godziny potém przybył także ojciec do niego.
— I cóż? przyznał się? — spytał Adolf.
— Przyznał. Słusznie nie cierpiałem tego człowieka. Była to żmija, która milczkiem kąsała mię za moje dobro.
— I cóż z nim myślisz zrobić, ojcze?
— Oddam do sądu, skoro tylko będzie można go przewieźć. Dziś niepodobna. Zbity jest okropnie. Trzeba nawet obawiać się o jego życie. Cały czarny ad razów. Nie chciał-bym, żeby umarł. Potrzebny będzie bardzo do śledztwa. Wygadał się bowiem, że to nie on sam robił. To była formalna zmowa. Kto wie, jak-by się było skończyło, gdybyśmy nie byli uprzedzili niezadowolonych podwyższeniem płacy. Tobie za to muszę podziękować, Adolfie. Zwalniam cię już z procentu, który sobie zastrzegłem z mojego ustępstwa dla ciebie. Wrócił nam się sowicie procent z kapitałem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.