O kawał ziemi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy Jakób przygotowywał skrycie zgubę obudwom Schmidtom, córka jego drogą koło zarośli śpieszyła do parku. Na znak przez nią dany, służący otworzył furtkę i wpuścił dziewczynę do ogrodu; służący był stary i jak gołąbek siwy. Baron osadził go tutaj na łaskawym chlebie, oddając go na usługi swéj siostrzenicy, do której stary Mateusz był niezmiernie przywiązany. Miał domek swój niedaleko furtki, a jedynym obowiązkiem jego było otwierać i zamykać tę furtkę, jakotéż zamiatać stancye, w których w dnie pogodne musiała się dziatwa, przychodząca z fabryki, uczyć. Dziatwa lubiła bardzo starego Mateusza, bo był zawsze uśmiechnięty, wesoły, i każdemu dał dobre słowo.
Najwięcej tych słów dostawało się Salusi; może dlatego, że to była ulubienica panny Zofii, a stary Mateusz podzielał zupełnie sympatye swój pani i kochał to, co ona kochała, a nienawidził, czego ona nie lubiła. To też i teraz, z dobrotliwym, przyjemnym uśmiechem przywitał wchodzącą dziewczynę i spytał:
— Znowu się tu włóczysz! ty, ty, nic dobrego.
Salusia pokłoniła mu się i uśmiech za uśmiech oddała.
— Cóż-to? sama dziś przychodzisz? — spytał znowu Mateusz — a gdzież twoje drobiazgi?
— Zostały w domu; dziś u nas święto i uroczystość.
— O! a ja myślałem, że wy chyba nigdy nie świętujecie. Tak tam u was wiecznie turkoce, wiecznie robotę słychać.
— Dziś u nas imieniny panicza.
— Panicza? Cóż wy to za panicza macie?
— Syn naszego właściciela.
— To tak mów! syn fabrykanta, a nie żaden panicz.
Mateusz tem nazwiskiem raczył tylko herbowne dzieci.
— No, idź, wytłómacz się dobrodziejkom, któ-.
re są bardzo zdziwione.
Salusia poszła ku ochronce, gdy naraz w alei zobaczyła swoję opiekunkę, pannę Zofią, galopującą na arabczyku. Zofia, gdy ją spostrzegła, zatrzymała konia i powtórzyła Salusi to samo pytanie, jakie jej już zadał Mateusz: dlaczego sama dziś przychodzi?
— U nas dziś uroczystość — odrzekła — imieniny młodego pana. Świętujemy więc, a wieczorem będzie uczta. Ja przyszłam tylko na chwilę powiedzieć to panience i prosić o bukiet.
— Więc dziś imieniny jego? — spytała z zajęciem Zofia — tego, co ci życie uratował?
— Tak, tego; i dlatego chciałam panienki prosić o kwiaty.
— Tu nieładne kwiaty. Poślę po piękniejsze do pałacu. Taki człowiek wart pięknych kwiatów.
Chodź za mną, napiszę list do wuja.
Skierowała konia ku letniemu pałacykowi i jechała stępo, aby nie wymijać dziewczyny.
Salusia była przedmiotem szczególniejszej opieki i względów Zofii. Roztrzepana i żywa dziewczyna miała anielskie serce i lubiła opiekować się biednymi. Wybór padł przypadkiem na córkę dozorcy. Jej-to nawet zawdzięczała baronówna myśl założenia ochronki. Stało się to zaś w ten sposób:
Pewnego dnia, Ьагоп0лтпа, przechadzając się po parku, usłyszała z drugiej strony parkanu prześliczny a donośny głos. Rozciekawiona, zbliżyła się de parkanu i przez szpary zobaczyła piękną dziewczynę, biednie ubraną, która, otoczona kilkunaściorgiem dzieci, bawiła się z niemi, śpiewając im różne pieśni, to znowu opowiadając im jakieś historyjki. Baronówna nie namyślała się długo. Nie umiała czekać: to, co jej się podobało, chciała mieć natychmiast. Tak ją przyzwyczajono.
Dziewczyna jej się spodobała; głos jej należał do rzadkich altowych głosów. Zofia więc postanowiła zająć się młodą dziewczyną i zaraz rozpoczęła z nią przez parkan rozmowę, przy której końcu kazała dziewczynie jutro o tym czasie przyjść do bramy parku. Lokaj czekał tam już na nią i zaprowadził do letniego domku.
Baronówna, po bliższej rozmowie, jeszcze bardziej przylgnęła do dziewczyny, gdyż ta okazywała wiele sprytu, a przytem łagodności i uczucia.
Baronówna nazwała ją „przytulijką” dla jej serdecznego i lgnącego do ludzi charakteru. Postanowiła zająć się jej losem, i w tym celu wysłała swego lokaja, Mateusza, do jej ojca.
Dziewczyna nie bardzo była od tego. Chętnieby zamieniła była smutny pobyt w mieszkaniu ponurego Jakóba na serdeczną opiekę wesołej baronówny. Ale ojciec nie chciał pozwolić na to, pomimo nalegań i obietnic baronównej. Żadne namowy nie pomogły. Uparcie stał przy swojém. Nawet, gdy baronówna chciała jego wraz z córką zabrać do siebie, odrzucił tę propozycyą, przekładając pozycyą dozorcy w fabrykach Schmidta nad wygodne życie w parku. Miał jakieś powody do tego, z których nie chciał się nikomu zwierzyć. Raz tylko, gdy córka do próśb innych dołączyła i swoje, odrzekł jéj szorstko:
— Nie chcę, nie chcę. Baronówna-by sądziła, że nam łaskę robi, — a to ja jéj łaskę robię. Milczenie moje miliony dla niéj warte. Mateusz wié o tém dobrze. Ale milczenie do czasu tylko. Przyjdzie kiedyś chwila obrachunku z baronem, i nie będę milczał. Wdzięczność dla baronówny mogłaby mi być przeszkodą do tego. Nie chcę więc za nic jéj być wdzięcznym.
Córka z tych słów niewiele się domyśliła; zrozumiała tylko, że ojciec nie pozwoli na przeniesienie się do pałacu. Baronówna nie mogła zrozumiéć tego dziwactwa; gniewało ją to i niecierpliwiło; ale nakoniec zgodzić się na to musiała. Zobowiązała tylko dziewczynę, aby do niéj codzień do parku przychodziła. Tam sprowadziła pianino z zamku i zajęła się sama uczeniem śpiewu, a potrochu i edukacyą dziewczyny. Ażeby zaś skrócić jéj drogę, kazała w parkanie, dotykającym do fabryk, zrobić dla niéj furtkę. Ale dzieci robotników, przyzwyczajone do towarzystwa śpiewaczki swojéj, tęskniły do niéj i nieraz pod parkan z płaczem podchodziły, wołając za nią. Dziewczynie było przykro, że bawić ich nie może; ale nie śmiała wyspowiadać się z tego swojéj opiekunce, by jéj nie obrazić. Aż raz Zofia sama to spostrzegła i zaraz przyszło jéj na myśl założyć dla tych dzieci ochronkę. Jednę taką założyła już była we wsi. Nietrudno jéj było uprosić barona, by jéj pozwolił urządzić drugą podobną w parku. Baron wprawdzie niekontent był, że do jego posiadłości wciskać się będzie w ten sposób żywioł fabryczny, którego nie cierpiał i unikał; ale że Zofii niczego odmówić nie umiał, więc zdecydował się część parku poświęcić na ten użytek, zastrzegł sobie tylko, ażeby dzieci nie przekraczały granic oddzielonego dla nich ogródka, i aby w dnie, w których on będzie zwiedzał Zofijówkę, nie pokazywały mu się na oczy.
Tak więc powstała ochronka. Z początku wiele dzieci garnęło się do niéj, bo tam znajdowały zabawę i opiekę; ale gdy rodzice ich spostrzegli, że dziatwa przy zabawie przesiąka katolickiemi pojęciami zakonnic, że wraca do domu obładowana krzyżykami i obrazkami świętych, — protestanckie familie zakazały dzieciom tam chodzić. Gronko więc się zmniejszyło. Zofia nie domyślała się powodu. Salusia nie śmiała jéj tego powiedziéć. A gdyby nawet była powiedziała, Zofia nie była-by pojęła, jak mogą rodzice nie chcieć, aby ich dzieci były po katolicku wychowywane. Zofia bowiem była ultra-katoliczką i nie pojmowała życia bez kościoła katolickiego.
W czasie kiedy sic nasza powieść rozpoczyna, ochronka istniała już trzy miesiące. Salusia pomagała w niej zakonnicom, a, w niektóre dnie, gdy Zofia miała czas przybyć do parku, brała od niej lekcye śpiewu, w czem znakomite robiła postępy.Dzisiejszy dzień stanowił wyjątek. Zamiast śpiewem, obie zajęły się układaniem bukietu dla solenizanta, do którego kwiatów dostarczył im baron z pałacu, nie wiedząc, rozumić się, dla kogo były przeznaczone. Najpiękniejsze róże zrabował ogrodnik z ogrodu, by dogodzić panience, którą bardzo lubił. Zofia sama układała bukiet. Salusia pomagała jej w tej pracy.
— I pięknym jest ten wasz pan? — spytała wśród zajęcia Salusi.
— O, piękny, panienko! bardzo piękny. W oczach u niego tyle łagodności i dobroci, że człowiekowi się chce do nóg mu rzucić za to, że tak dobrze mu z oczu patrzy. On takie ma oczy dobre, jak panienka. Wy-byście się nadali oboje...
Zofia zarumieniła się z powodu tej naiwnej uwagi dziewczyny i udała, że jej nie słyszy.
— I cóż będziecie robili na tej uroczystości? — spytała po chwili.
— А cóż... będą się bawić, tańcować...
— A ty nie będziesz tańcować?
— Nie wiem. Ale ja wolała-bym patrzeć na niego.
— Dziwna jesteś, moja przytulijko... Mówisz o nim, jak o jakim świętym...
— Bo też on świętym dla mnie, panienko, od czasu, jak mi uratował życie. Ja wtedy miałam go prawie za Boga samego...
— Blużnisz, Salusiu — odezwała się surowo nieco Zofia, zgorszona tem porównaniem.
— Nie bluźnię, panienko — odparła dziewczyna — bo czyż to nie sam Pan Bóg zesłał mi go wtedy? Kiedy sobie wspomnę tę chwilę okropnego strachu, gdy za plecami czułam już gorący płomień, który miał mię zaraz ogarnąć, a przed sobą widziałam łudzi, cofających się z przerażeniem ode mnie i czytałam w ich oczach, że już niema dla mnie nadziei, że muszę zginąć; aż tu nagłe on zjawił się i poskoczył na ratunek... o! panienko, wtedy nie mogę mówić o tym człowieku inaczej, tylko, że mi go Pan Bóg zesłał. W głosie jego zdawało mi się wtedy słyszeć głos Pana Boga samego.
Dziewczyna mówiła te słowa ze łzami w oczach 1 z takim zapałem i zachwytem, że on udzielił się i słuchającej; i ona czuła uwielbienie dla nieznajomego. Starała się otrząsnąć z tego wrażenia i odezwała się wesoło:
— Twój wybawca został dostatecznie za swój czyn nagrodzony, bo pozyskał w tobie protektorkę dla siebie. Kto cię słucha, musi mimowoli kochać go.
— I bez mego gadania kocha go wielu, bo on każe się kochać swojém postępowaniem. Niedawno jak przybył, a już tyle dobrego zrobił. Pozaprowadzał ulepszenia w domach robotników, urządził parową pralnią, za co go wszystkie kobiety błogosławią; w kuźnicach posprawiał kamienne zasuwy do pieców, przez co robotnicy nie pieką się, jak dawniéj, i nie tracą wzroku od gorąca. Zgoła, gdzie stąpnie, wszędzie rad-by ludziom pomódz, ulżyć im pracy, uprzyjemnić życie.
— Zaczynasz mnie coraz więcej rozciekawiać, moja droga. Mam ogromną chęć poznać tego dobroczyńcę waszego.
— O! warto, panienko. Takich ludzi nie codzień się spotyka. On-by się panience bardzo spodobał.
Zofia wybuchnęła szczerym śmiechem.
— Może-byś mnie i wyswatała za niego? Dziewczyna posmutniała na te słowa i rzekła poważnie:
— To nie.
— Czemu? Czy była-byś zazdrosną o niego?
— Dla panienki? o! uchowaj mnie Boże. Ale mój ojciec raz po pijanemu spytał mnie, czy panienka nie ma jeszcze narzeczonego. Ja powiedziałam, że nie. Wtedy ojciec mój powiedział: to szczęście dla barona. Dzień, w którym ona będzie miała iść za mąż, będzie niebardzo przyjemnym dla niego. — Nie wiem dlaczego, ale przestraszyłam się bardzo téj groźby i boję się téj chwili. Ojciec mój nie mówi nigdy na wiatr.
— Dziecinna jesteś. Ojciec twój plótł po pijanemu, sam nie wiedząc co. Cóż-by mogło za nieszczęście przynieść wujowi zamęzcie moje? chyba to, że się rozłączymy. Ale czyż to konieczne? Możemy się nie rozłączać wcale.
Tak rozmawiając, ukończyła Zofia bukiet. Bukiet był wspaniały i misternie ułożony. Przypominał rysunkiem aksamitne dywany. Na środku, wśród ciemnych bratków i róż, bieliły się z werben i gwoździków cyfry solenizanta. Zofia z upodobaniem i zadowoleniem spojrzała na bukiet; potém, dając go Salusi, rzekła:
— No, masz; wybawca twój powinien być kontent z tego bukietu. Czy sama go będziesz oddawać?
— O, sama! i do tego nauczyłam się kilku wierszy, które mi dał pastor. Boję się tylko, że nie będę śmiała mówić wobec niego i pomylę się.
— Szkoda, że nie będę mogła widziéć tej uroczystości. Coraz więcej zbiera mnie chęć pójścia tam.
— Ach, panienko złota! jakby to było dobrze! — zawołała ucieszona Salusia, ściskając ją za nogi. — O, chodź, panienko!
— To-by było zabawne. Ale-by mnie poznano.
To się nie da zrobić.
— Nikt nie pozna. Tyle będzie łudzi. Zresztą można się odziać chustą.
— Albo przebrać za wiejską dziewczynę — rzekła Zofia, uradowana tym pomysłem. — To-by było wyborne! oryginalne! Prawda?
Salusia nie odpowiedziała nic, ale w oczach jéj jaśniała radość wielka. Całowała po rękach z uciechy swoję protektorkę.
— Ty będziesz przy mnie, to mi doda śmiałości — mówiła dalej Zofia.
— I odprowadzę potem panienkę.
— Tak. Więc dobrze, pójdę. Ale trzeba, żeby w pałacu nic o tém nie wiedziano. Baron nie pozwolił-by nigdy na coś podobnego. Po herbacie wymknę się niepostrzeżenie do parku z panną służącą. Mateusz odprowadzi mnie do furtki. A przy furtce ty będziesz czekać na mnie. Albo nie; toby było za późno. Napiszę do pałacu, że dziś herbatę pić będę z zakonnicami i wrócę późniéj. Potém przyznam się wujowi do tego niewinnego kłamstwa i przeproszę go. To będzie najlepiéj. Ty wracaj do domu, a o zmroku czekaj mnie przy furtce.