O kawał ziemi/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego dnia wieczorem niezwykły ruch panował w fabryce Schmidta.
O tym czasie zwykle wszyscy robotnicy rozchodzili się do domu, żądni spoczynku po całodziennéj pracy. Tymczasem dzisiaj zatrzymywali się na ulicach, zbierali w gromadki i radzili. Oznajmiono im bowiem, że jutro, z powodu imienin syna właściciela, będą mieli święto, dzień wolny, który jednak przy wypłacie rachować się im będzie. Radość więc była niemała, bo stary Schmidt nigdy w podobny sposób imienin własnych nie obchodził. Radzono więc, jak-by wyrazić młodemu panu swoję wdzięczność i uczcić dzień jego imienin.
Nie wszystkie jednak gromadki radziły o tém. Niektóre z nich jakieś poważniejsze prowadziły rozmowy. Ponure ich twarze, tajemnicze miny i skryte szepty, które milkły za nadejściem obcych, kazały się domyślać czegoś złego. Gromadki te rozmawiały o świeżych wypadkach w Dolnéj Hucie, udzielano sobie nawzajem szczegółów rozmaitych, powiększano je w potworny sposób i robiono uwagi. Wiadomość o tych wypadkach w dziwny i niewytłómaczony sposób dostała się do fabryk Schmidta. W gospodzie ktoś podrzucił numer gazety, donoszącéj o tém. Miejsce to w gazecie było obwiedzione czerwonym ołówkiem, by nie uszło uwagi czytających. Nikt nie wiedział, kto ten numer podrzucił, choć śledzono pilnie. Jedni oburzali się na te wypadki, inni przyjmowali je wątpliwém milczeniem, a byli i tacy, którzy przyznawali robotnikom z Dolnéj Huty zupełną słuszność. Ci ostatni odsunęli się od reszty i nad czémś naradzali się z wielkiém zajęciem. Stary mruk, Jakób, był także między tymi, i od czasu do czasu dorzucał do rozmowy ogólnéj swoje uwagi. Do późnéj nocy przeciągnęły się narady téj gromadki. Dopiero przed północą rozeszli się, z obawy, by nie zwrócić na siebie uwagi stróżów nocnych. Rozeszli się więc po dwóch, po trzech.
Jeden z robotników odprowadził Jakóba do jego mieszkania i tam czas jakiś zabawił. Po północy wyszli obaj. Robotnik udał się na prawo, drogą, która prowadziła do domków mieszkalnych.
Jakób chyłkiem posunął się wśród ciemności ku fabrykom. Pod pachą trzymał coś białego, dużego, coś jak papier lub płachtę. Stanąwszy koło głównej fabryki, obejrzał się pilnie naokoło, potém czas jakiś nadsłuchywał, czy kto nie idzie, a zabezpieczywszy się pod tym względem dostatecznie, podczołgał się ku drzwiom głównym, rozwinął ów papier i przylepił na bramie.
Dokonał tego z niesłychaną szybkością, poczém prędko oddalił się w przeciwną stronę, okrążając umyślnie fabryki, by z innéj strony dostać się do domu i nie spotkać się z nikim.
Noc była księżycowa, spokojna, ciepła. Adolf, który po dziennym upale czuł się nieco zmęczonym i narzekał na ból głowy, wyszedł odetchnąć trochę świeżém powietrzem. Przechodził właśnie polem, przez które chyłkiem przekradał się Jakób. Cień człowieka, przesuwający się tak ostrożnie, zwrócił uwagę Adolfa. Postąpił za nim pośpiesznie kilka kroków i zawołał:
— Kto tam?
Cień pośpiesznie usuwać się zaczął i zniknął w cieniu, jaki drzewa parku rzucały na ziemię. Niezadługo dał się jęk słyszéć w tamtéj stronie. Adolf rozciekawiony, poszedł za głosem; w jęku bowiem była prośba o ratunek. Nie zważając wcale na niebezpieczeństwo, mając za jedyną obronę kij okuty, rzucił się na pomoc.
Zbliżywszy się do miejsca, zkąd głos dochodził, spostrzegł w świeżo wykopanym dole człowieka, usiłującego się wydobyć z wody i błota, którem dół był u spodu zalany. Był to Jakób. Nie chcąc być widzianym przez Adolfa, ukrył się w jednym z dołów, które kopano, szukając wody. Ziemia wilgotna i miękka obsunęła się pod nim i spadł na sam spód. Dół był na kilka łokci wypełniony wodą, spód był grzązki i miękki tak, iż Jakób coraz niżej zapadał. Przerażony, począł wołać o pomoc, nie zważając już na nic, bo woda sięgała mu już po usta. Nie dużo brakło, aby całkiem go zalała. Napróżno czepiał się ścian dołu — wilgotna i miałka ziemia nic dawała mu żadnego punktu oparcia, a niespokojne usiłowania wydobycia się pogorszały jeszcze położenie. Na szczęście, Adolf nadbiegł mu z pomocą. Wyszukawszy silne oparcie dla nóg swoich, schylił się ku dołowi i podał Jakóbowi laskę swoję. Z jej pomocą mruk wydоbył się z błota i wody na wierzch; Adolf podał mu rękę i za chwilę wydostał na bezpieczne miejsce.
Jakób był tak zmokły, osłabiony i przestraszony, że nie mógł ustać na nogach i upadł na ziemię.
— Ktoż ty jesteś? zkąd? — pytał go Adolf.
Jakób wahał się, co odpowiedzieć; nie wiedział, czy przyznać się, czy nie; w końcu,pomyślawszy, że i tak Adolf kiedyś zobaczy go w kopalniach i pozna, zdecydował się powiedzieć prawdę i rzekł:
— Jestem dozorcą z kopalni.
— I cóż tu robiłeś po nocy?
— Wracałem do domu.
— Dlaczegóż uciekałeś przede mną?
— Myślałem, że to jaki zły człowiek.
Adolf uwierzył tłómaczeniu i nie pytał dalej.
— Jak-że się nazywacie? — spytał po chwili — i gdzie mieszkacie? — Nie pytał przez ciekawość, ale dlatego, że go chciał odprowadzić, widząc osłabienie jego.
— Nazywam się Jakób.
— Wstańcie, pomogę wam dojść do domu — rzekł po chwili Adolf, widząc, że Jakób, z oczyma spuszczonemi w ziemię, siedział i nie zabierał się do powrotu.
— Zostawcie mnie tak tutaj; odpocznę nieco i sam się zawlokę do domu. Chłód nocy mnie nieco orzeźwi.
Adolf nie nalegał. Przypomniał sobie, że ojciec mówił mu przed kilku dniami o tym człowieku, jako o odludku, który nie cierpi ludzi. Nie narzucał mu się więc z pomocą i odszedł.
Zaledwie znikł wśród budynków, Jakób zerwał się i pobiegł szybko w stronę fabryki, gdzie był przed chwilą przylepił ów papier. Czy przez wdzięczność dla Adolfa, czy przez bojaźń, by nie padło na niego podejrzenie, chciał zedrzeć ów papier z bramy. Było to bowiem wezwanie robotników do buntu w tych słowach:
„Upomnijmy się o nasze prawa; nie dajmy się wyzyskiwać kapitalistom! Niech żyje internationał!“
Z myślą zdarcia tego ogłoszenia wrócił Jakób pod bramę fabryki. Zbliżywszy się jednak do niej na kilkanaście kroków, cofnął się z przestrachem i ukrył za węgłem. Przy blasku bowiem księżyca, który jasno oświecał tę stronę, zobaczył stróża nocnego, stojącego tuż pod bramą i usiłującego odczytać litery na karcie.
— Późno już — mruknął Jakób i uciekł chyłkiem do domu.
Stróż, po przeczytaniu, zeskrobał halabardą papier z bramy i poszedł dalej szukać, czy więcej podobnych ogłoszeń gdzie niema.
Tymczasem Jakób wrócił do domu, rzucił się na posłanie i niespokojnie przewracał się, nie mogąc zasnąć. Nad ranem dopiero sen go zmorzył; gdy się przebudził, był już dzień jasny. Córka jego wracała już zkądś, ustrojona świątecznie. Na ulicy słychać było radosną wrzawę i okrzyki.
— Gdzieś ty była? — spytał Jakób ponuro — co znaczy ten strój?
— Chodziłyśmy wszystkie winszować młodemu panu. Teraz właśnie robotnicy wszyscy tam poszli.
A ty, ojcze, nic pójdziesz z nimi?
— Nie; jestem trochę niezdrów; zostanę w domu.
— Dziś w wieczór właściciel wyprawia nam ucztę na cześć syna. Przed domem jego zastawiono już stoły i ubrano ganek w girlandy. Powiadają, że stary pan przygotowuje robotnikom jakąś niespodziankę.
— Będzie on miał niespodziankę! — pomyślał sobie mruk i odsunął się od okna, niekontent ze śpiewów i wesołości, która dolatywała z ulicy do jego uszu.
Całe rano nie wychodził z mieszkania. Po obiedzie wyprawił córkę z domu, która chętnie przyjęła ten rozkaz, bo właśnie miała prosić ojca o pozwolenie wyjścia. Po jej oddaleniu, niektórzy robotnicy poczęli schodzić się do mieszkania mruka, i tam zamknąwszy się, naradzali się i coś knuli. Uradzono, że wieczorem, podczas uczty, kilku wystąpi z żądaniami podwyższenia płacy; a gdy stary Schmidt odmówi, czego byli pewni, wtedy zbuntują rozochoconych robotników i rzucą się na właścicieli.
— Ty będziesz z nami? — spytał mruka jeden z robotników.
— Nie, ja nie mogę. Zostanę na uboczu, ale wam pomogę lepiej, niż gdybym był z wami.
— W jaki sposób?
— Zobaczycie. To moja rzecz.
Robotnicy nie pytali więcéj; znali nienawiść mruka do Schmidta i wierzyli, że ich nie zawiedzie.
Po ich odejściu, Jakób długo stał w oknie i w ponurem milczeniu przysłuchywał się radosnym śpiewom, dochodzącym go z daleka.
— Cieszcie się, śpiewajcie mu i uśpijcie tem jego czujność. Będzie on miał gorzkie przebudzenie! i on, i ojciec.
Po chwili namysłu rzekł:
— A może-by syna ocalić? On ocalił mnie i dziecko moje. Ale jak? Niéma sposobu. Musi i on pokutować za ojca. Powiedziałem sobie: zniszczę ich — więc zniszczyć muszę. Nie chciał on być moim szwagrem, to ja będę czém inném dla niego. Siostra zeszła na psy — on zejdzie na dziada.
Pomimo takiego odgrażania się, widać było pewne wahanie w twarzy Jakóba, w miarę, im chwila stanowcza bardziéj się zbliżała. Czuł całą ohydę postępowania swego względem Schmidta, i choć wmawiał w siebie, że ma prawo mścić się na nim za krzywdę, jakiéj doznał od niego, to jednak głos wewnętrzny osłabiał to przekonanie. Prawda, że odmówieniem ręki siostry zadrasnął Schmidt głęboko serce jego, bo Jakób kochał niezmiernie tę dziewczynę. Ale od tego czasu tyle już lat minęło, że Jakób mógł zapomnieć o tej urazie, i miłość z nienawiścią miały czas w proch się rozlecieć.
Jakóba już nie to właściwie jątrzyło, ale to, że człowiek, którego on nienawidził, zbogacił się tak bardzo, że mu się wszystko szczęśliwie wiodło. To go bodło, to podsycało nienawiść jego. Ani dobrodziejstwa, jakich doznawał, ani podwójne uratowanie jego i Salusi przez Adolfa, nie mogło ułagodzić i zniweczyć mściwości jego, owszem, w miarę ich dobrodziejstw, nienawiść jego rosła; do wściekłości go to doprowadzało, że tyle winien ludziom, których niecierpiał. Nienawiść jego przechodziła w szał, w rodzaj zaślepienia. Widząc, jak każde złe, które im chciał wyrządzić, obracało się na jego szkodę, jak, chcąc ich z dymem puścić, o mało własnej nie stracił córki, a kopiąc dołki pod nimi, sam w nie wpadł, i z tych nieszczęść oni dopiero ratować go musieli, — rozpalał się coraz to лvięk8zym gniewem. Szukał sposobów, któremi mógł-by dosięgnąć tych łudzi, nasycić zemstę swoję. Może, gdyby mu się to było udawało, uspokoił-by się, żałował nawet tego. Niepowodzenie pobudzało go do coraz nowych wysileń; w miarę im mniej miał powodów nienawidzieć ich, zaciekłość jego stawała się większą, chciał bowiem nią zagłuszyć głos sumienia, co go zatrzymywał i odradzał.
Jakób, jak mógł i umiał, oszukiwał siebie,by się nie zrzec zemsty, którą karmił się od lat tylu. I dziś wmawiał w siebie, że, buntując lud przeciw Schmidtom, mści się słusznie na nich za własną krzywdę.
Ze zmierzchem wyszedł z domu, wziąwszy ze sobą parę garści słomy, oblanéj żywicą. Miał zamiar ukryć się z tém w poblizkich budynkach Schmidta i podpalić je, skoro będzie miarkował, że nadejdzie stosowna chwila do zrobienia popłochu i zamieszania.
Tém chciał pomódz wspólnikom swoim i ułatwić rozpoczęcie buntu.