O książce polskiej obecnej słów kilka
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | O książce polskiej obecnej słów kilka | |
Pochodzenie | Przegląd Graficzny, Wydawniczy i Papierniczy 1937 nr 13 | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WACŁAW ANCZYC
O KSIĄŻCE POLSKIEJ OBECNEJ
SŁÓW KILKA Odbitka
z Przeglądu Graficznego, Wydawniczego
i Papierniczego nr 13 z lipca 1937 roku
POZNAŃ
MCMXXXVII Odbito w Rolniczej Drukarni i Księgarni Nakładowej
Sp. z ogr. odp. w Poznaniu, ul. Sew. Mielżyńskiego 24 |
Dotkliwie nie tylko jakościowo, ale i ilościowo odbił się kryzys lat ostatnich na polskiej książce. Liczba wydawców niezwykle zmalała. Rynek księgarski został zaśmiecony nie tylko produktem bezwartościowym (Hintertreppenliteratur), ale również zdemoralizowany periodycznymi wysprzedażami często wartościowych książek, oddawanych za bezcen w »tanich tygodniach«.
Po każdym takim »tanim tygodniu« księgarnie świeciły pustkami, bo niewielka czytająca u nas publiczność wstrzymywała się na długo, by znów zaczekać na »tani tydzień« i kupować »książkę za bezcen«.
Dawne przedwojenne firmy nakładowe zachwiały się i zawiodły. Powodem tego była masowa produkcja licznych książek, sprzedawanych za wartość papieru w koszach i kramach. Niemało przyczynił się do tego kryzys drukarski. Polska ustawa przemysłowa, ochraniająca koncesją przemysł kominiarski, otworzyła na ścieżaj drogę drobnej produkcji drukarskiej, która teraz nie podlegała żadnemu cenzusowi ani potrzebie fachowego wykształcenia. Każdy mógł otworzyć drukarnię. Toteż niefachowy spekulant, głównie nie-polskiego pochodzenia, mógł powiększyć ilość »zakładów typograficznych« od razu o kilka tysięcy drukarń, szukając nowej gałęzi przemysłu. To otwarcie wrót przemysłu drukarskiego, rzekomo ze względu na szerzenie czytelnictwa i popularyzację oświaty, otworzyło szeroką drogę beznadziejnej spekulacji i nierealnej obniżki cen druków, produkowanych bez względu na elementarne podstawy kalkulacji. Otwarło to też drzwi propagandzie komunistycznej, obcych krajowi polskiemu elementów. No i ułatwienie fałszowania banknotów.
To były skutki niefortunnej, czysto teoretycznej akcji referentów od zielonego stolika.
W tych warunkach większe zakłady drukarskie nie mogły się ostać, bite przez konkurencję nie tylko cenami, lecz także zwolnieniem od wszelkich przepisów i wymagań ustawy przemysłowej. Inspektorowie pracy, zajęci ustawicznymi strajkami, nie byli w stanie kontrolować niezliczonych przekroczeń ustawy, bo przy wiecznych wykazach statystycznych i coraz to nowych urzędowych formularzach, mimo najlepszych chęci nie mieli na to czasu.
Tak było w miastach. Cóż dopiero mówić o prowincji, gdzie mali drukarze pracowali w razie potrzeby po 12 i 14 godzin dziennie, zajmując wyłącznie niefachowych i niedouczonych, małoletnich pracowników, gdzie nieliczny personel inspektoratu pracy nawet po kilka lat nie zaglądał, co się w jego resorcie dzieje.
A więc zakłady większe, dobrze przygotowane przez fachowców, poczęły znikać. Skończyły się takie pierwszorzędne oficyny jak Łazarskiego i Laskauera w Warszawie, jak Drukarnia Literacka, Drukarnia »Czasu«, Nakładowa i Ludowa w Krakowie i wiele innych. Powstały za to tysiączne sklepiki drukarskie o właścicielach, którzy nigdy z drukarstwem nic nie mieli do czynienia.
Mamy za to 66 (sześćdziesiąt sześć!) państwowych drukarń (w Niemczech i Austrii przy stokrotnie większej produkcji było tylko po jednej drukarni państwowej). Powstało wiele drukarń wojskowych. Ilości tych nie podobna było oznaczyć, gdyż władze nasze na żądanie zinwentaryzowania drukarń wojskowych wręcz odmówiły, zasłaniając się »tajemnicą urzędową«. Drukarnie państwowe i pół-państwowe, jak drukarnia P. K. O., liczne drukarnie kolejowe, drukarnie wojskowe, wolne od podatków i olbrzymiego ciężaru ubezpieczeń społecznych, mogły swobodnie żerować na prywatnym drukarstwie. Wysokie pensje i emerytury umożliwiały takie nadużycia, jak w wojskowej drukarni w Warszawie, gdzie znakomity i dzielny major Bobrowski skończył swą karierę samobójstwem, gdy wykrył krociowe deficyty swojego kierownika.
Tak też i księgarstwo polskie przeżyło i przeżywa ciężki kryzys. Dla czytelnictwa polskiego książka nigdy nie była powszednim chlebem. Nasz szczupły zasób inteligencji nie zdołał konsumować nawet małych nakładów książki polskiej. Zubożały czytelnik nie miał na kupno książki, a nowy prąd sportowy wychowania fizycznego oderwał ucznia od czytania książek. Wszak przy maturach uczeń wyręcza się skrótami najlepszych utworów. Piłka nożna na to nie pozwala. Czas na biegach i sportach spędza młodzież o wiele milej, niż nad książką.
Toż samo stało się z polskim księgarstwem nakładowym. Pierwsze firmy, jak Gebethner i Wolff, Arct i inne rozpoczęły produkcję taniego gatunku książek. Gdzież się podziały takie wydawnictwa, jak ilustrowane przez Stachiewicza wielkie albumy Sienkiewicza, jak »Legendy o Matce Boskiej«, jak wydanie artystyczne kolorowe »Chłopów« Reymonta, jak prześliczne miniaturowe wydania naszych klasyków lub małe wydania Tetmajera? Tempi passati.
Dziś produkuje się lichą tandetę drukarską np. »Zaklęte rewiry« Worcela. Czcionki liche, papier — szmata, zasadnicza proporcja formatu stronnicy do papieru szkaradna, rysunek na okładkę nędzny. A cóż dopiero przereklamowana treść »arcydzieła« Worcela! Dla inteligentnego czytelnika otwiera się tu środowisko pomywaczy, kucharzy, kelnerów i — to wszystko.
Prawdziwie piękne wydawnictwa. jak »Pisma« Prusa zbiorowe lub komplet pism Orzeszkowej, to rari nantes in gurgite vasto. Ratują książkę polską jeszcze takie piękne wydawnictwa jak firmy nieodżałowanego artysty bibliofila Mortkowicza, którego dzielna następczyni idzie w ślady tego największego wydawcy polskiego. Takie dzieła, jak ilustrowane »Popioły« Żeromskiego, jak Don Kiszot, jak ilustrowane kolorowe reprodukcje naszych artystów, to dzieła godne stanąć w najpierwszych witrynach francuskich i angielskich. Ratują honor polskiej książki Trzaska, Evert i Michalski i J. Przeworski w Warszawie, R. Wegner w Poznaniu (prześliczne »Cuda Polski«). Poza tym nie ma już ani zamiłowanych drukarzy, ani wydawców Tabula rasa. Inni sprzedają książki, jak inny towar, bawełnę czy otręby, byle handel szedł.
To też zamarły nasze placówki bibliofilskie, znikły prześliczne wydania Towarzystwa Miłośników Książki w Krakowie i Warszawie, jak takież Towarzystwo w Zamościu.
Tak dziś wygląda obraz umysłowej produkcji polskiej. Oby jak najrychlej było inaczej.