Ocalenie (Conrad)/Część IV/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IV |
Indeks stron |
Lingard wzdrygnął się zlekka, przychodząc do siebie i wydał rozkaz, aby zgaszono światła na brygu. Teraz, gdy przenosiny załogi już były skończone, wszystko przemawiało za ciemnością. Wydał ten rozkaz instynktownie, ponieważ to właśnie było wskazane w danych okolicznościach. Myślami przebywał w kajucie swego brygu, gdzie czekała kobieta. Położył rękę na oczach, jak gdyby chciał się skupić przed wielkim myślowym wysiłkiem. Słyszał wokoło siebie podniecone szepty białych, których rano jeszcze pragnął tak gorąco wziąć pod swoją opiekę. Miał ich teraz na brygu; ale wypadek, pech, przeklęta głupota wydarły mu powodzenie tego planu. Musi wejść do kajuty i porozmawiać z panią Travers. Ta myśl go przerażała. Nie należał zaiste do ludzi, którzy umieją się wypowiadać. Wywnętrzenie się było dla niego olbrzymiem przedsięwzięciem, kwestją rozpaczliwego wysiłku o wątpliwym rezultacie. „Muszę dojść z nią do ładu“ — szepnął, jakby spodziewając się walki. Niepewny był i siebie i jej; niepewny był wszystkiego i wszystkich; ale wiedział z pewnością, że pragnie na nią spojrzeć.
W chwili gdy zwrócił się do drzwi kajuty, obie pochodnie zgasły jednocześnie i czarne sklepienie nocy, podtrzymywane nad brygiem przez jaskrawy blask, zapadło się za Lingardem i zagrzebało pokład w nagłym mroku. Brzęczenie obcych głosów wzmogło się natychmiast na nutę przestrachu.
— Hallo!
— Psa, kota nie widać!
— Co też teraz będzie? — nastawał jakiś głos — chciałbym wiedzieć co będzie?
Lingard zatrzymał się w chwili, gdy miał już drzwi otworzyć i czekał bezsensownie na odpowiedź, jakby spodziewał się po niej jakiegoś natchnienia.
— Co ci jest? Ciesz się i tyle! — odrzekł ktoś.
— Wszystko to bardzo pięknie — na dziś wieczór — odezwał się pierwszy głos.
— Czego się znów ciskasz? — napominał drugi rozważnie. — Dostaniemy się do domu jak się patrzy.
— To nie jest takie murowane; tutejszy pomocnik gadał —
— Niech sobie gada; tamten facet — no ten od brygu — wyciągnie nas z tego. Żona zwierzchnika pomówi z nim — już ona potrafi. Od czego forsa!
Oba głosy zbliżyły się i słychać je było wyraźnie tuż za Lingardem.
— A nuż te psiekrwie dzikusy podpalą jacht? Kto im przeszkodzi?
— A niechby i podpalili. To ci ten bryg niedobry, żeby na nim odjechać? No gadaj? Przecie są i armaty, i wszystko. Zajedziemy do domu i szlus. A ty co powiesz, Janie?
— Nic nie powiem i nic mnie to nie obchodzi — rzekł trzeci głos, spokojny i słaby.
— Niby chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, czy przespacerujesz się na dno czy do domu? Każ się wypchać!
— Na dno — powtórzył spokojnie blady głos. — A jakże! Znajdziemy się tam wszyscy, tak czy owak. O sposób nie chodzi.
— Brr! Nawet august z jakiego cholernego cyrku zagryzłby się przy tobie. Coby powiedziała na to moja stara, gdybym się już nigdy nie pokazał?
— Wzięłaby innego chłopa. Durniów pełno jest wszędzie.
Spokojny i niewesoły chichot rozległ się wśród zgorszonego milczenia. Lingard stał bez ruchu z ręką na klamce. Nieco dalej ktoś wybuchnął mrukliwie:
— Niecierpię się terać w ciemności po obcym okręcie. Ciekawym, gdzie tu trzymają świeżą wodę! Nie można się dogadać z tymi głupimi murzynami. Tyle tu sobie z nas robią, co ze stada bydlaków. Będziemy musieli pewno koczować Bóg wie jak długo na tym tu psiamać szańcu. — Potem znów, tuż przy Lingardzie rzekł pierwszy głos, dyskretnie przytłumiony:
— To doprawdy ciekawe, że ten bryg tak się tu nagle wtrynił, no nie? I jeszcze ten jego szyper! Cóż to za człowiek?
— Ech, z niego to taki szyper, co się szwenda tu i tam. Ten bryg, to chyba do niego należy. Rozjeżdża sobie na nim i patrzy coby tu grypsnąć — uczciwie czy nieuczciwie. Mój szwagier przesłużył dwa tuaty na tutejszych morzach i nagadał mi okropności o tem, co tu się dzieje w tych zatraconych okolicach. Ale pewnie kłamał. Ci z wojennych statków łżą jak najęci. Cóż mnie to może obchodzić, kim jest ten szyper. Daj mu święty spokój i nie zawracaj sobie głowy. Nie zobaczysz go już ani razu, jak sobie stąd pójdziemy.
— A czy on potrafi coś zrobić dla naszego zwierzchnika? — zapytał znowu głos pierwszy.
— Czy potrafi! Jedno jest pewne: że my nie potrafimy nic zrobić. Może w tej oto minucie zwierzchnik już gdzieś leży zakatrupiony — któż to wie? Gadają, że te tu dzikusy to okrutne zabijaki. Powiem ci, że mi go żal naprawdę.
— Mnie też — potwierdził mrukliwie drugi.
— Może biedak nie był przygotowany — zaczął znowu rozsądny głos. Lingard usłyszał głębokie westchnienie. — Jeżeli tylko da się coś zrobić, już to tam jego żona pokombinuje z tym szyprem. Z wolą Bożą może się jej i przysłuży —
Lingard otworzył gwałtownie drzwi kajuty, wszedł i zatrzasnął je na ciemność.
— Z wolą Bożą gotów jestem się pani przysłużyć — rzekł, postawszy chwilę bez ruchu z oczami utkwionemi w pani Travers. Wisząca lampa oświetlała kajutę niezmiernie jaskrawem światłem. Pani Travers odrzuciła była kaptur. Promienna jasność małej kabiny spowijała ją tak szczelnie, lgnęła do niej z taką siłą, jakgdyby stanowiła część jej istoty. Żaden cień nie przesłaniał jej twarzy oświetlonej jaskrawo i jakby hermetycznie zamkniętej, twarzy o nieprzeniknionem pięknie.
Lingard patrzył w nieświadomej ekstazie na tę zdumiewającą wizję; zdawało mu się, że zabłądziła w jego życie z za krańców niepojętego. Niepodobna było odgadnąć jej myśli, poznać jej uczuć, zrozumieć jej zmartwień czy radości. Ale ona wiedziała o wszystkiem, co tkwiło na dnie jego serca. Powiedział jej to sam — znaglony raptowną myślą — uciekając się do niej w mroku, w rozpaczy, w bezsensownej nadziei, w niewiarogodnem zaufaniu. Powiedział jej to, czego nie mówił nikomu na ziemi — może tylko czasem samemu sobie, ale bez słów — mniej wyraźnie. Powiedział jej, a ona wysłuchała w milczeniu. Słuchała, wychyliwszy się za poręcz, aż wreszcie dotknęła oddechem jego czoła. Przypomniał to sobie i doznał na chwilę porywającej dumy i niewysłowionego przerażenia. Zaczął z wysiłkiem:
— Słyszała pani, co mówiłem przed chwilą? Oto jestem.
— Pan czeka, abym coś powiedziała? Czyż to konieczne? Czyż to możliwe?
— Nie — odrzekł. — To już zostało powiedziane. Wiem, czego się pani po mnie spodziewa. Wszystkiego.
— Wszystkiego — powtórzyła i zamilkła, poczem dodała znacznie ciszej: — Conajmniej.
Wyglądał na zatopionego w myślach.
— To nadzwyczajne — rozważał półgłosem — jak ja tego człowieka nie lubię.
Pochyliła się trochę.
— Niech pan pamięta, że ci dwaj ludzie są niewinni — zaczęła.
— Jak i ja. Jak każdy człowiek na świecie. Czy pani kiedy spotkała mężczyznę czy kobietę, którzyby nie byli niewinni? A jednak każdy musi zdać się na los.
— Spodziewam się, że pan będzie wspaniałomyślny — rzekła.
— Dla pani?
— No tak — dla mnie. Jeśli pan chce — dla mnie samej.
— Dla pani samej! A przecież pani wie wszystko! — Głos jego przycichł. — Pani chce swego szczęścia.
Poruszyła się niecierpliwie; spostrzegł, że zacisnęła dłoń leżącą na stole.
— Chcę powrotu mego męża — rzekła ostro.
— Tak. Tak. To właśnie mówiłem. To jest to samo — mruknął z dziwnym spokojem. Spojrzała na niego badawczo. Odznaczał się wielką prostotą i to w nim uderzało przedewszystkiem. Czuła, jak nią zwolna owłada ta potężna postać. Nie był przeciętnym. Był raczej wszystkiem innem niż przeciętnym człowiekiem. Urok życia poza prawem rozciągał się nad nim jak niebo nad morzem, zbiegając się ze wszech stron w jednolity widnokrąg. W kole tem krążył samotny, niebezpieczny i romantyczny. Był zdolny do przestępstw, poświęceń, uwielbienia, tkliwości i skupionego szaleństwa. Myślała ze zdumieniem, że ze wszystkich mężczyzn na świecie był zaiste tym, którego znała najlepiej, a jednak nie mogła przewidzieć, co powie lub zrobi za chwilę. Rzekła wyraźnie:
— Pan mi darował swą ufność; teraz chcę, żeby mi pan darował życie tych dwóch ludzi, których pan nie zna, których pan jutro zapomni. Pan może to zrobić. Pan musi to zrobić. Pan nie może mi tego odmówić. — Czekała.
— Dlaczego nie mogę odmówić? — szepnął posępnie, nie podnosząc oczu.
— Pan pyta? — wykrzyknęła. Stał bez ruchu. Zdawało jej się, że brak mu słów.
— Pan pyta... Ach! — zawołała — czyż pan nie widzi, że ja nie mam królestw do zdobywania?