Ocalenie (Conrad)/Część VI/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Na przodzie Emmy nad piętą bukszprytu wznosiło się wysokie okratowanie, skąd oko mogło ogarnąć całą przestrzeń pokładu i dostrzec każdy ruch załogi. Miejsce to było zabezpieczone od podsłuchujących, choć naturalnie widoczne ze wszystkich stron. Słońce zaszło właśnie — w tej samej chwili gdy Carter odczuwał najżywsze zadowolenie — a Jörgenson i Dżaffir usiedli obok siebie na okratowaniu i — widzialni lecz niedostępni, imponujący i tajemniczy — zaczęli pocichu rozmawiać.
Każdy ze zbiegów z Wajo, obecnych na pokładzie Emmy, czuł, że zbliża się chwila decydująca. Byli przygotowani na wszystko i serca ich biły spokojnie. Wszyscy ci straceńcy, gotowi na walkę i śmierć, nie troszczyli się o to, jak będą żyć lub umierać. Z panią Travers było inaczej. Zamknęła się w domku na pokładzie i dręczyła się strasznie temi samemi zagadnieniami, chociaż i ją ogarnęła już taka desperacja, ze gotowa była powitać z ulgą niemal każde rozstrzygnięcie.
Ze wszystkich ludzi na Emmie ona jedna nie wiedziała nic o tej naradzie. Pogrążona w bezcelowych rozmyślaniach, zauważyła tylko, że wszelkie szmery na statku ucichły. Nie było słychać żadnych kroków, żadnego szelestu. Widok Jörgensona i Dżaffira, zatopionych w naradzie, wywarł takie wrażenie, że nikomu nie chciało się poruszyć.
Zmierzch ogarniał stopniowo obie postacie na przodzie: Jörgenson i Dżaffir rozmawiali, siedząc nieruchomo, niby rzeźbione posągi Europejczyka i Azjaty, których kontrast uwydatniało jeszcze poufałe zbliżenie. Gęstniejący mrok przysłonił ich prawie zupełnie, gdy powstali wreszcie jakby niespodzianie, wywierając tym nagłym ruchem wstrząsające wrażenie na widzach. Lecz nie rozeszli się odrazu. Tkwili na swem wysokiem stanowisku, jakby czekając aż nastanie zupełna ciemność, odpowiedni kres dla tajemniczego ich obcowania. Dżaffir opowiedział Jörgensonowi całą historję pierścienia, symbolu przyjaźni, która dojrzała i umocniła się w ową noc klęski, gdy uciekali z dalekiego kraju, śpiącego niewzruszenie pod gniewem i ogniami niebios.
— Tak, tuanie — ciągnął Dżaffir — ten pierścień został wysłany pierwszy raz do białego nocą, wśród śmiertelnych niebezpieczeństw, jako dar na wspomnienie przyjaźni. Zaniosłem go wówczas, jak to czynię obecnie. I wtedy i dziś został mi powierzony z rozkazem, abym się przekradł i wręczył go na potwierdzenie mych słów. Wypełniłem to, a biały uciszył, rzekłbyś, burzę by mego radżę ocalić. Taki człowiek jak on nie mógłby odjechać i porzucić męża, którego nazwał raz przyjacielem. Powierzone mi zlecenie było tylko pożegnaniem, ale czar pierścienia działał tak silnie, że przyciągnął całą potęgę białego na pomoc mojemu księciu. A teraz nie kazano mi nic powiedzieć. Radża Hassim nic nie żąda. Ale cóż z tego? Z łaski Allaha wszystko jest po dawnemu: miłosierdzie Najwyższego, siła pierścienia, serce białego człowieka. Nic się nie zmieniło, tylko przyjaźń się stała dawniejszą, a przywiązanie wzrosło wskutek przebytych razem niebezpieczeństw i długoletnich wspólnych przeżyć. Dlatego, o tuanie, nie lękam się wcale. Ale jakże teraz dotrzeć z pierścieniem do Radży Lauta? Jakże mu go wręczyć? Wystarczyłby na to czas ostatniego oddechu, gdyby przebili mię włócznią dopiero u jego stóp. Lecz niestety! Gąszcz pełen jest ludzi Tenggi, a brzeg otwarty; nie mogę się nawet spodziewać, że dotrę do wrót.
Jörgenson słuchał, patrząc w dół, z rękami zagłębionemi w kieszeniach kurtki. Dżaffir odsłonił całą głębię zwątpienia, do jakiego był zdolny.
— Ucieczka nasza jest w Bogu — wyszeptał. — Ale co mamy robić? Czy twoja mądrość, tuanie, nie znajdzie jakiego podstępu?
Jörgenson nie odpowiedział. Zdawało się, że żaden podstęp nie przychodzi mu na myśl. Lecz Bóg jest wielki; Dżaffir czekał naprzeciw białego — stojącego bez ruchu — niespokojny lecz cierpliwy, skłopotany lecz pełen nadziei, mimo swej posępności, zaś noc płynąca z mrocznego, bliskiego lasu skryła ich obie postacie przed wzrokiem przypatrujących się ludzi. Wobec milczenia Jörgensona Dżaffir zaczął mówić rzeczowo. Ponieważ Tengga odrzucił maskę, Dżaffir przypuszczał iż gdyby wysiadł na brzeg, zostałby nietylko napadnięty, wzięty do niewoli, lecz nawet zabity — gdyż nie spodziewano się aby człowiek taki jak on poddał się bez walki, choćby się mógł ocalić ucieczką na rozkaz swego pana. Napomknął, że podczas wykonywania swych ważnych czynności umiał przemykać się jak cień, czołgać jak wąż, i prawie ryć się w ziemi. Jest przecież Dżaffirem, którego nigdy nikt nie pokonał. Żadne bagno, trzęsawisko, wielka rzeka czy dżungla nie mogą go zatrzymać. I teraz powitałby je z radością, gdyż sprzyjają pod wielu względami przebiegłemu wysłannikowi. Ale tu jest otwarty brzeg, a innej drogi niema, i tak jak rzeczy stoją, każdy krzak wokoło, każdy pień drzewa, każdy cień domu lub płotu może kryć ludzi Tenggi lub rozjuszonych stronników Damana, bo niektórzy z nich zdążyli już pewnie dotrzeć do osady. Jakżeby mógł się spodziewać, że przebędzie przestrzeń między skrajem wody i wrotami, które teraz będą z pewnością zamknięte dniem i nocą? Nietylko on sam, ale i ktokolwiekbądź z Emmy może być pewien, że zostanie napadnięty i przebity dwudziestu ciosami.
Zastanawiał się przez chwilę w milczeniu.
— Nawet ty, tuanie, nie mógłbyś tego dokazać!
— Prawda — mruknął Jörgenson.
Gdy się rozejrzał po dłuższej chwili rozmyślania, nie było już Dżaffira u jego boku. Malaj zeszedł z kraty i prawdopodobnie przykucnął gdzieś na piętach w jakimś ciemnym zakątku na jucie. Jörgenson znał go dobrze i wiedział, że Dżaffir spać nie pójdzie. Będzie siedział zatopiony w myślach, które przyprawią go wreszcie o szaleństwo; opuści Emmę w jakikolwiek sposób, popłynie na tamten brzeg i zginie wśród walki. Jednem słowem wpadnie w szał; wyglądało bowiem na to, że niema wyjścia z sytuacji. A Lingard nie dowie się oczywiście o pojmaniu Hassima i Immady, gdyż pierścień nie dosięgnie go wcale — pierścień, który umie opowiedzieć swoją historję. Nie, Lingard nic się nie dowie. Nie dowie się nic o ludziach znajdujących się poza ostrokołem Belaraba, póki nie nadejdzie koniec — wszystko jedno jaki — dla tych osób żyjących ludzkiem życiem. Czy dla Lingarda byłoby lepiej wiedzieć, czy nie — tego Jörgenson rozstrzygnąć nie umiał. Przyznał samemu sobie, że oto jest coś, na co on, Jörgenson, nie umie dać odpowiedzi. Wszystkie możliwości były wątpliwe, niepewne, jak wogóle rzeczy odnoszące się do życia. Dopiero zwróciwszy się na chwilę myślą do siebie samego, Jörgenson poczuł, że wątpliwości go opuszczają. Wiedział naturalnie, co ma zrobić.
Na chudem, ukrytem w mroku obliczu Jörgensona nie poruszył się żaden rys, nie drgnął żaden muskuł, gdy stary marynarz schodził z kolei z okratowania i szedł na rufę wzdłuż pokładu Emmy. Jego wyblakłe oczy, co napatrzyły się tylu rzeczom, nie usiłowały przeniknąć nocy i nie rzuciły ani jednego spojrzenia na niemych, czuwających ludzi, o których się otarł. Gdyby mu nagle błyśnięto w twarz światłem, byłby się wydał człowiekiem wędrującym przez sen: lunatykiem pogrążonym w wieczystem uśpieniu. Pani Travers usłyszała jego kroki wzdłuż ściany domku. Usłyszała je — i opuściła znów głowę na nagie ramiona, zarzucone na niewielki pulpit, przed którym siedziała.
Jörgenson, stojąc przy poręczy, zauważył słabą, czerwonawą jasność w masywnej czerni dalszego brzegu. Notował fakty szybko, pobieżnie, niedbale, jako objawy nie związane niczem z jego własnem, widmowem istnieniem — istnieniem ducha nawiedzającego ziemię. Wszystko to były tylko epizody gry w życie, wciąż ludzi zaprzątającej. Wiedział aż nadto dobrze, jak dalece warto przejmować się jej przebiegiem. Porzucił był już tak dawno zwyczaj długich rozmyślań, że nagły powrót do nich irytował go niesłychanie, tembardziej iż chodziło o to by dojść do jakiejś konkluzji. W tym świecie wiecznego zapomnienia, którego zakosztował, nim Lingard skłonił go do wejścia w ludzkie życie, wszystko było rozstrzygnięte raz na zawsze. Gniewało go własne skłopotanie; stanowiło jakby resztkę tej śmiertelności złożonej ze spraw i pragnień, od których — jak mniemał — uwolnił się bezpowrotnie. Przez naturalne skojarzenie pogardliwa jego irytacja ogarniała także osobę pani Travers; jakże bowiem mógł myśleć o Tomie Lingardzie, o tem co było dobre lub złe dla Króla Toma, nie myśląc także o kobiecie, która potrafiła rozniecić coś nakształt iskry nawet w jego własnych, zagasłych oczach? Jej osoba nie miała znaczenia, ale tu chodziło o nieskazitelność Toma. Musiał myśleć o Tomie, o tem co było dla niego złem lub dobrem w tej bezsensownej, śmiertelnej grze jego życia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wręczenie pierścienia Tomowi Lingardowi jest pożądane. Trzeba mu wręczyć pierścień — i koniec na tem. Trzeba tylko wręczyć mu pierścień.
— To pomoże mu się zdecydować — mruknął Jörgenson pod wąsem, jakby pod wpływem jakiegoś niejasnego przekonania. Dopiero teraz poruszył się zlekka i odwrócił od wysokich ognisk na odległym brzegu. Pani Travers usłyszała znów jego kroki wzdłuż ściany domku — ale tym razem nie podniosła już głowy. Ten człowiek pozbawiony snu był szalony, dziecinny i nieugięty. Był niemożliwy. Włóczył się bez celu po pomostach tego statku...
A jednak Jörgenson poszedł szukać Dżaffira z bardzo wyraźnym celem.
Przedewszystkiem poddał jego rozwadze następującą obserwację: oto jedyną osobą na świecie — co do której istnieje najodleglejsza możliwość, iż dotarłaby tej nocy do wrót Belaraba — jest ta wysoka, biała kobieta, którą Radża Laut przywiózł na Emmę — żona jednego z uwięzionych białych naczelników. Zdumienie wyrwało Dżaffirowd okrzyk, lecz nie myślał temu przeczyć. Możliwe że z wielu powodów, i prostych, i bardzo zawiłych, ci synowie złego ducha, oddani Tendze i Damanowi, powstrzymają się od zabicia białej kobiety, idącej samotnie od brzegu laguny do wrót Belaraba. Tak, była pewna możliwość, że ona przejdzie bez szwanku.
— Szczególniej jeśli będzie niosła płonącą pochodnię — mruknął Jörgenson pod wąsem. Powiedział Dżaffirowi, że biała kobieta siedzi teraz pociemku i rozpacza, milcząc, jak to jest u nich w zwyczaju. Rano podniosła wielki krzyk, żeby jej pozwolono połączyć się z białymi na wybrzeżu. On, Jörgenson, odmówił jej czółna. Od tamtej chwili zamknęła się w domku na pokładzie w wielkiej rozpaczy.
Dżaffir wysłuchał tego bez szczególnego współczucia. A gdy Jörgenson dodał: — Myślę, Dżaffirze, że spełnię teraz jej wolę — odpowiedział z największą obojętnością: — Tak, na Allaha! Puść ją, co to szkodzi. — A Jörgenson dodał:
— Tak. Ona może zanieść pierścień Radży Lautowi.
Jörgenson ujrzał że Dżaffir — groźny, ponury, niewzruszony Dżaffir — drgnął wyraźnie. Z początku wydawało się niemożliwem, aby Malaj dał się namómówić do rozstania z pierścieniem. To pojęcie było zbyt potworne aby przeniknąć do jego duszy, aby poruszyć jego serce. Ale poddał się w końcu z uroczystym szeptem: „Bóg jest wielki. Może to jej los“.
Jako mąż rodem z Wajo, nie uważał aby kobiety nie zasługiwały na ufność, lub były niezdolne do wykonywania zadań wymagających odwagi i rozsądku. Przezwyciężywszy swe osobiste uczucia, wręczył pierścień Jörgensonowi z jednem tylko zastrzeżeniem: „Pamiętaj, tuanie, że w żadnym razie nie powinna go włożyć na palec“.
— Niech go zawiesi na szyi — poddał natychmiast Jörgenson.
Gdy Jörgenson szedł ku domkowi, przyszło mu na myśl, że nuż coś strzeli do głowy tej kobiecie, którą Tom Lingard za sobą pociągnął — nuż nie będzie chciała opuścić Emmy? Niewiele go to obeszło. Wszyscy ci ludzie działali naoślep. Nawet i on w danej chwili działał naoślep. Pragnął tylko skierować myśl Lingarda ku Hassimowi i Immadzie, aby mu pomóc w decyzji i nakłonić go do bezwzględnej wierności jego zamierzeniom; nie miał pozatem żadnego innego celu. Życie tych białych było bez znaczenia. Należeli do gatunku ludzi, których stopy śladów nie zostawiają. Ta kobieta będzie użyta za nieświadome narzędzie. A jeśli nie zechce wyruszyć, wówczas będzie musiała pozostać na statku — również w nieświadomości. Jörgenson nic jej nie powie.
I rzeczywiście przekonał się, że pani Travers nie chce poprostu mieć z nim do czynienia. Nie chciała wcale go słuchać. Oświadczyła mu — słyszał znużony jej głos, zamknięty w ciemnościach kajuty — aby odszedł i nie męczył jej więcej. Ale duch kapitana Jörgensona niełatwo poddawał się egzorcyzmom. I on był też tylko głosem w ciemnościach nazewnątrz domku — nieubłaganym głosem, nalegającym aby wyszła na pokład i wysłuchała go. Znalazł wreszcie słowa, które do niej trafiły.
— Chcę pani powiedzieć coś o Tomie. Pani mu przecież dobrze życzy, nieprawdaż?
Nie mogła już teraz odmówić wyjścia na pokład, a znalazłszy się tam, wysłuchała cierpliwie tego białego ducha, który mruczał i szeptał nad jej spuszczoną głową.
— Zdaje mi się, panie kapitanie — odezwała się gdy zamilkł — że pan sobie poprostu ze mnie żartuje. Po pańskiem zachowaniu dziś rano nie chcę z panem wcale mówić.
— Mam czółno dla pani — mruknął Jörgenson.
— Pan ma teraz coś innego na widoku — odcięła się żywo pani Travers. — Ale pan nie chce mi tego wyjawić. O co panu chodzi?
— O dobro Toma.
— Czy pan jest naprawdę jego przyjacielem?
— Przywiózł mię tutaj. Pani to wie. Opowiadał pani wiele rzeczy.
— Tak. Ale zapytuję siebie, czy pan jest zdolny do tego aby być czyimś przyjacielem.
— Pani siebie zapytuje! — powtórzył Jörgenson, bardzo spokojny i nasępiony. — Jeśli ja nie jestem jego przyjacielem, to chciałbym wiedzieć, kto nim jest.
Pani Travers spytała szybko:
— Co ma znaczyć ten pierścień? Co to za pierścień?
— Należy do Toma. Już od lat.
— I on go dał panu? Czy mu na nim nie zależy?
— Nie wiem. To jest tylko taki sobie przedmiot.
— Ale ma jakieś znaczenie w pana i jego oczach. Prawda?
— Prawda. Tom będzie wiedział, co to ma znaczyć.
— A co to znaczy?
— Tom jest dla mnie za bliski, abym nie trzymał języka za zębami.
— Jakto! Przede mną?
— A kim pani jest? — odpowiedział niespodzianie Jörgenson. — On już i tak zadużo pani powiedział.
— Może — szepnęła pani Travers jakby do siebie. — Więc pan chce żeby mu zawieźć ten pierścień? — spytała głośniej.
— Tak. Natychmiast. Dla jego dobra.
— Czy pan jest pewien, że to dla jego dobra? Dlaczego pan nie...
Urwała. Ten człowiek był beznadziejny. On nigdy nic nie powie i niepodobna go do tego zmusić. Był nietykalny, niedosiężny... Był martwy.
— Niech mu pani tylko to odda — mamrotał Jörgenson, jakby opanowany przez jakąś myśl. — Niech pani wsunie mu to spokojnie do ręki. Już on zrozumie.
— Co to jest? Rada, ostrzeżenie, hasło do czynu?
— To może być wszystkiem — wyrzekł Jörgenson posępnie, lecz jakby zmiękczonym tonem. — To dla jego dobra.
— Ach, gdybym mogła wierzyć temu człowiekowi! — rozmyślała nawpół głośno pani Travers.
Lekkie chrząknięcie Jörgensona można było wziąć za wyraz współczucia. Ale nic nie powiedział.
— Doprawdy, to jest wprost nadzwyczajne! — krzyknęła pani Travers z nagłą energją. — Dlaczego pan do mnie przyszedł? Dlaczego ja mam to zrobić? Dlaczego pan chce, abym właśnie ja mu to zawiozła?
— Powiem pani dlaczego — rzekł bezbarwny głos Jörgensona. — Ponieważ niema tu na pokładzie ani jednego człowieka, któryby mógł się spodziewać, że dostanie się do środka tamtego ostrokołu. Dziś rano powiedziała pani sama, że gotowa jest pani umrzeć za Toma — albo razem z Tomem. No więc, niech pani zaryzykuje. Pani jest tutaj jedną jedyną, która ma niejakie szanse przedostania się — a może Tom czeka.
— Jedną jedyną — powtórzyła pani Travers i posunęła się nagle naprzód, wyciągając rękę, przed którą Jörgenson cofnął się krokiem wtył. — Mam ryzykować? Dobrze! Gdzie ten tajemniczy pierścień?
— Mam go w kieszeni — rzekł natychmiast, lecz upłynęło prawie pół minuty, nim pani Travers poczuła, że Jörgenson wciska jej do wpółotwartej ręki przedmiot o charakterystycznym kształcie. — Niech go nikt nie zobaczy — upominał ją szeptem. — Niech go pani schowa. Może go pani zawiesi na szyi?
Pani Travers ścisnęła mocno pierścień w dłoni.
— Tak, dobrze — szepnęła spiesznie. — Wrócę za chwilę. Niech pan każe wszystko przygotować. — Z temi słowy znikła w domku i natychmiast nitki światła ukazały się w szparach między deskami. Pani Travers zapaliła tam w środku świecę. Zajęta była zawieszaniem pierścienia na szyi. Pojedzie natychmiast. Tak — zaryzykuje to dla Toma.
— Nikt nie może się oprzeć temu człowiekowi — mruknął do siebie Jörgenson i jeszcze bardziej sposępniał. — Nawet ja mu się nie oparłem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.