Ocalenie (Conrad)/Część VI/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VI |
Indeks stron |
Jörgenson, zobaczywszy że czółno oddala się od statku, przestał żyć duchowo. Nie trzeba już było się zastanawiać ani wysilać swej pomysłowości. Skończył z tem wszystkiem. Pojęcia jego były dokładnie ustalone i mógł przebiegać je myślą z zaziemskiem oderwaniem — jak duch — podobnie jak nawiedzał pokład Emmy. Na widok pierścienia Lingard wróci do Hassima i Immady, którzy teraz również byli więźniami; Jörgenson wcale jednak nie myślał, aby im groziło poważne niebezpieczeństwo. Rzecz tak się miała poprostu, że Tengga zdobył zakładników, których Jörgenson uważał za bliskich Lingardowi. Byli mu istotnie bliscy. Zjednoczył się z nimi silnie, bardzo silnie. Byli z nim związani i mieli do niego prawo — zupełnie taksamo, jak wiele lat przedtem ludzie tej samej rasy mieli prawo do Jörgensona. Tylko że Tom jest człowiekiem znacznie większej miary. Jest człowiekiem bardzo wielkiej miary. Mimo to Jörgenson nie widział dlaczegoby Tom miał ujść swemu losowi — któremu uległ on, Jörgenson — dlaczegoby miał uniknąć wchłonięcia, ujarzmienia przez tamtych, zespolenia się z nimi — w przegranej czy też zwycięstwie. To była nieunikniona konieczność i Jörgenson nie wątpił, że na wezwanie pierścienia Lingard nie cofnie się przed nią. Jörgenson dążył do tego, aby Lingard przestał się zajmować tymi białymi — należącymi do gatunku ludzi, których stopy śladów nie zostawiają.
Może na pierwszy rzut oka wysłanie tej kobiety do Lingarda nie było najlepszą drogą do celu. Ale Jörgenson miał wyraźne wrażenie, które potwierdziła mu jeszcze poranna rozmowa z panią Travers, że tych dwoje pokłóciło się na dobre. Co było naturalnie nieuniknionem. Cóżby Tom Lingard mógł mieć do czynienia z jakąkolwiek kobietą? Jedyna kobieta w życiu Jörgensona została przez niego nabyta za pewną ilość bawełnianych tkanin i kilka mosiężnych strzelb. Ten fakt musiał na jego sąd oddziałać; w danym wypadku podobna tranzakcja była oczywiście niemożliwa i dlatego wypadek ten nie był poważny. Poprostu nie istniał. Co natomiast istniało, to stosunek Lingarda do wygnańców z Wajo, to wielkie, wojownicze przedsięwzięcie, na jakie żaden z żeglarzy tych mórz nigdy się jeszcze nie porwał.
Że Tengga był o wiele skłonniejszy do rokowań niż do walki, co do tego stary marynarz nie miał najlżejszej wątpliwości. Nie obchodziło wcale Jörgensona, jak Lingard da sobie radę z Tenggą. Przyjdzie mu to dość łatwo. Nic nie stało na przeszkodzie aby Lingard Tenggę odwiedził i pomówił z nim władczym tonem. Wszystkie pragnienia tego ambitnego Malaja polegały na tem, że chciał korzystać z bogactw Lingarda, z jego siły, z jego przyjaźni. Mniej więcej na rok przedtem Tengga napomknął raz Jörgensonowi: „Z jakiego powodu Belarab zasługuje bardziej na przyjaźń ode mnie?“
Była to wyraźna propozycja, odsłonięcie najtajniejszych zamysłów tego człowieka. Jörgenson, naturalnie, odpowiedział głębokiem milczeniem. Jego rzeczą była opieka nad zapasami, nie zaś dyplomacja.
Jörgenson wysilił się bardzo na logiczny tok myśli, chcąc doprowadzić do skutku wyjazd pani Travers i teraz pragnął jaknajprędzej zapomnieć o tej całej sprawie. Ostatnia myśl z tem związana była ściśle praktyczna. Przyszło mu do głowy, że dobrzeby było zwrócić jakimś sposobem uwagę Lingarda na lagunę. W morskim języku pojedyncza rakieta jest właściwie znakiem wzywającym pomocy, ale w danych okolicznościach trzy rakiety puszczone jednocześnie mogłyby przesłać ostrzeżenie. Wydał odpowiedni rozkaz i patrzył jak rakiety wzbiły się pięknie w górę, siejąc czerwone iskry; wysoko w powietrzu rozpadły się na białe gwiazdy z trzykrotnym, szybko powtarzającym się hukiem. Jörgenson zaczął znów chodzić wzdłuż całego pokładu; był przekonany, iż teraz Tom zgadnie że coś się święci i postawi czujną wartę nad laguną. Te tajemnicze rakiety zaniepokoją z pewnością Tenggę wraz z jego przyjaciółmi i wzbudzą wielkie podniecenie w osadzie, ale to wcale Jörgensona nie obchodziło. Panował tam taki zamęt, że trochę więcej podniecenia nie zrobi już różnicy. Czego się jednak Jörgenson nie spodziewał, to muszkietowego strzału, który się rozległ w lesie naprzeciw dziobu Emmy. Stary marynarz stanął jak wryty. Słyszał wyraźnie jak kula uderzyła o wygięty przód statku. „Jakiś porywczy osioł wystrzelił“, rzekł do siebie pogardliwie. Ujawniło mu to poprostu, że jest już oblężony od strony wybrzeża; znikły jego wątpliwości co do zamiarów Tenggi. Widocznie Tengga był gotów na wszystko. Tom miał jeszcze czas, naturalnie, opanować kilku słowami sytuację, chyba że... Jörgenson uśmiechnął się groźnie w ciemnościach i zaczął znów chodzić niezmordowanie po rufie.
Zabawiło go że ogień, który palił się dniem i nocą przed ogrodzeniem Tenggi, został nagle zgaszony. Wyobraził sobie szaloną bieganinę z bambusowemi wiadrami do brzegu laguny, zamęt i pośpiech ludzi potrącających się nawzajem wśród wielkiego syku wody i kłębów pary. Przerażenie tłustego Tenggi przemówiło do poczucia humoru Jörgensona i zajęło go na jakie pięć sekund. Potem wziął lunetę z dachu domku.
Wybuch trzech białych gwiazd nad laguną ukazał mu był na mgnienie czarną plamkę czółna wiozącego panią Travers. Nie mógł teraz tej plamki przez szkła odnaleźć, zbyt było ciemno; lecz część brzegu, ku której czółno się kierowało, leżała niedaleko rogu ostrokołu, najbliżej laguny. Jörgenson rozróżniał tę część ostrokołu w słabym, różowawym blasku ognisk palących się wewnątrz ogrodzenia. Był pewien, że Lingard patrzy w stronę Emmy, wybrawszy najdogodniejszy otwór w palisadzie jaki tylko mógł znaleźć.
Ponieważ oczywiście pani Travers nie mogła sama przeprawić się przez lagunę, dwóch ludzi ją tam wiozło, a za sternika miała Dżaffira. Choć Dżaffir przystał na plany Jörgensona, pragnął jednak towarzyszyć pierścieniowi na miejsce przeznaczenia — tak daleko jak tylko się dało. Tylko znaglony przez straszną ostateczność rozstał się z talizmanem. Przykucnąwszy w rufie, obracał wiosło z boku na bok, patrząc na oparcie płóciennego leżaka, który zabrano z pokładu i umieszczono w środku czółna dla pani Travers. Wyciągnęła się na nim z zamkniętemi oczami, spowita w ciemność, czując niewyraźnie pierścień wiszący nisko na piersi. Czółno było dość duże i płynęło bardzo wolno, obaj Malaje zagłębiali wiosła bez plusku. Pani Travers nie czuła wcale, że płynie. Przelotne znużenie ogarnęło wszystkie jej członki; poddawała się biernie tej przygodzie. Wyczerpały ją myśli, podobnie jak Jörgensona. Poddała się także nocnej ciszy, pełnej zbudzonych namiętności i śmiertelnych zamysłów. Uległa pewnemu złudnemu wrażeniu; wydało jej się, że wypoczywa naprawdę. Poraz pierwszy od wielu dni zakosztowała ulgi samotności. Ci towarzyszący jej ludzie nie liczyli się wcale. Nie mogła do nich mówić; nie mogła ich zrozumieć; czółno posuwało się może mocą jakiegoś zaklęcia — jeśli się posuwało naprawdę. Jak człowiek śpiący i nawpół tego świadom, tak i ona gotowa była sobie powiedzieć: „Co za dziwny sen“.
Cichy głos Dżaffira wkradł się w ów sen spokojnie, rozkazując wioślarzom aby się zatrzymali; szalupa zwolniła biegu i stanęła najwyżej o dziesięć jardów od lądu. Jörgenson zaopatrzył był łódkę w pochodnię, którą należało zapalić przed przybiciem do brzegu, nadając temsamem jawny charakter tej rozpaczliwej wyprawie. „A jeśli pochodnia ściągnie na nas strzały“, rzekł Dżaffir do Jörgensona, „wówczas zobaczymy, czyjem przeznaczeniem jest zginąć tej nocy“.
— Tak — mruknął Jörgenson — Zobaczymy.
Jörgenson ujrzał nakoniec słabe światło pochodni na tle czarnego ostrokołu. Wytężył słuch, aby się przekonać czy nie rozlegnie się salwa z muszkietów, ale żaden dźwięk nie przypłynął do niego po szerokiej powierzchni laguny. Tam u brzegu człowiek z pochodnią, drugi wioślarz i sam Dżaffir, kierujący czółno ku lądowi łagodnemi ruchami wiosła — wszyscy mieli świecące źrenice, i naprężony wyraz twarzy, zdradzający ciche podniecenie. Czerwony blask uderzył o zamknięte oczy pani Travers, ale nie podniosła powiek, póki nie poczuła, że czółno dotyka brzegu. Dwaj Malaje wyskoczyli z niego natychmiast. Pani Travers wstała porywczo. Nikt nie rzekł ani słowa. Wyszła, potykając się, z czółna i prawie zanim zdążyła stanąć pewnie na nogach, wepchnięto jej do ręki pochodnię. Gorąco i bliskość płomienia oszołomiły ją i oślepiły, póki nie podniosła instynktownie pochodni wysoko nad głową. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w górze palący się gwałtownie płomień, z którego opadało wolno kilka iskier.
Nagie, bronzowe ramię, oświetlone z góry, wskazało jej kierunek i pani Travers zaczęła iść ku jednostajnej, czarnej masie ostrokołu. Gdy się po kilku krokach obejrzała, laguna, wybrzeże, czółno, ludzie, których przed chwilą opuściła, stali się już niewidzialni. Szła samotnie — niosąc w górze jaśniejącą pochodnię — po ziemi, która była niemym cieniem, usuwającym jej się z pod nóg. Wreszcie dosięgła pewniejszego gruntu, a ciemna, długa palisada, nietknięta jeszcze światłem pochodni, wydała jej się olbrzymią i przerażającą. Pani Travers czuła, że ze wzruszenia gotowa jest paść na ziemię. Ale szła ciągle naprzód.
— Trochę bardziej na lewo — krzyknął silny głos.
Zatargał każdem włóknem jej ciała, pobudzając ją jak zew trąby, pobiegł w dal, napełnił cały przestwór. Pani Travers stała przez chwilę nieruchomo, potem odrzuciła daleko płonącą pochodnię i pobiegła naoślep z wyciągniętemi rękoma ku potężnemu głosowi Lingarda, zostawiając za sobą światło palące się z trzaskiem. Potknęła się i nie przewróciła tylko dlatego, że ręce jej się oparły o grubo ciosane pale. Ostrokół wznosił się wysoko nad jej głową; przypadła do niego z rozpostartemi ramionami, cisnąc się całem ciałem do chropowatej powierzchni tej olbrzymiej, nieprzebytej palisady. Słyszała przez nią ciche głosy i jakieś ciężkie uderzenia; za każdem z nich czuła pod nogami lekką wibrację gruntu. Obejrzała się lękliwie; zobaczyła w ciemności tylko gasnący żar odrzuconej pochodni i ciemne lśnienie laguny, bramujące matowy mrok wybrzeża. Wytężone źrenice Edyty zdawały się rozróżniać w ciemnościach jakieś tajemnicze ruchy; owładnęło nią nieodparte przerażenie, dygocąca męka trwogi. Czy przybije ją szerokie ostrze do ściany?... do tej wysokiej, niewzruszonej, drewnianej ściany, do której się cisnęła rozpaczliwie, jakby się mogła spodziewać że przedostanie się przez nią samą siłą swego przerażenia. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje; w rzeczywistości zaś stała trochę na lewo od głównych wrót i prawie dokładnie pod jedną ze strzelnic ostrokołu. Niezmierna jej trwoga przeszła w odrętwienie. Przestała słyszeć, widzieć, nawet czuć kontakt powierzchni, do której przywarło jej ciało. Głos Lingarda, rozlegający się gdzieś w niebie nad jej głową, kierował nią — wyraźny, bardzo bliski, pełen niepokoju.
— Niech się pani nisko pochyli. Jeszcze niżej.
Zastygła krew jej ciała jęła leniwie pulsować. Pani Travers schyliła się nisko — jeszcze niżej — tak nisko że musiała uklęknąć, i wówczas poczuła słaby zapach drzewnego dymu, zmięszany z niewyraźnym szmerem niespokojnych głosów. Słyszała je przez otwór nie wyższy od swej klęczącej postaci i nie szerszy od dwóch kołów. Lingard mówił:
— Nie mogłem ich nakłonić, aby odsunęli rygle u wrót.
Pani Travers nie była w stanie przemówić ani słowa.
— Czy pani tam jest? — spytał niespokojnie Lingard, tak blisko że zdawała się czuć jego oddech na twarzy. To przywróciło jej życie; zrozumiała nakoniec co ma zrobić. Przesunęła głowę i ramiona przez otwór; ktoś chwycił ją porywczo pod pachy i pociągnął z nieodpartą siłą, tak że szarfa, zaczepiona frendzlą o nierówne pale, została zdarta z jej głowy. Ten sam gwałtowny chwyt podniósł ją i postawił na nogi bez żadnego z jej strony wysiłku. Zdawała sobie sprawę iż Lingard usiłuje coś powiedzieć, ale bełkotał tak niewyraźnie, przejęty zdumieniem i rozkoszą, że dosłyszała tylko słowa: „Pani... pani...“ powtarzane w uniesieniu. Nie puścił jej; jego wybawczy, nieodparty chwyt zmienił się w ciasne przytulenie, w miażdżący uścisk, w gwałtowne zawładnięcie nią przez jakąś wcieloną moc, która zerwała pęta, nie dając się już opanować. Jak przed chwilą potężny głos Lingarda, tak teraz jego wielka siła zdawała się wypełniać przestrzeń swą przemożną, niezaprzeczoną władczością. Za każdym razem gdy pani Travers chciała bezwiednie oprzeć się jej potędze, siła reagowała, potwierdzając swą dziką wolę, swą porywającą moc. Edyta poczuła kilkakrotnie że traci grunt pod nogami; przejęło ją uczucie bezsilności bez lęku, tryumfu bez uniesienia. Stało się, co było nieuniknione. Przewidziała to — a teraz wśród mroku ten człowiek, którego ramionom usiłowała się oprzeć, pozostał dla jej oczu — dla jej przymkniętych oczu — cieniem na tle czerwonego blasku ognisk. Nagle mignęło jej przez myśl: „Zgniecie mnie na śmierć, wcale o tem nie wiedząc“.
Był jak jakaś ślepa moc. Edyta zamknęła oczy. Głowa jej przechyliła się wtył. Bynajmniej nie instynktownie, lecz ze świadomą rezygnacją i jakby w poczuciu sprawiedliwości, poddała się jego ramionom. Miało to taki skutek, jakby nagle przebiła mu serce. Puścił ją tak raptownie i zupełnie, że byłaby padła na ziemię, gdyby nie zdążyła chwycić go za ramię. Zdawał się być na to przygotowanym; przez chwilę zawisła całym ciężarem na jego nieugiętem ramieniu, które nawet nie drgnęło. Pani Travers słyszała za sobą ciężki łomot uderzeń w drzewo, niewyraźne szepty i poruszenia.
Jakiś głos rzekł nagle: „Gotowe“ — z takim naciskiem, że choć nie mogła oczywiście tego zrozumieć, sam dźwięk pomógł jej do odzyskania władzy nad sobą; a gdy Lingard zapytał prawie szeptem: „Dlaczego pani nic nie mówi?“ odpowiedziała natychmiast: „Muszę zaczerpnąć tchu“.
Wokoło nich ustały wszystkie dźwięki. Ludzie zabili znów otwór w palisadzie, przez który Lingard porwał Edytę w chwilę zapomnienia — i zostawił ją bez tchu, lecz nieugiętą. Jakby wypełniwszy jakiś nieodparty nakaz, Edyta poczuła że ogarnia ją wewnętrzna pogoda, spokój nie zmącony żadną myślą; trzymała się wciąż ramienia, które ani drgnęło — jak ramię z żelaza — a jednocześnie szukała ukradkiem po ziemi sandału, co spadł jej z nogi. O tak, nie ulegało wątpliwości — dała się porwać z ziemi bez wstydu i bez żalu. Ale nie chciała za nic w świecie aby się Lingard dowiedział o tym upuszczonym sandale. Ten zgubiony sandał był symboliczny jak odsłonięty welon. On o tem nie wie. Nie trzeba aby się dowiedział. Gdzież ten sandał? Była pewna że wcale nie ruszyli się z miejsca. Wtem natrafiła nań stopą i opierając się na Lingardzie, schyliła się aby zapiąć rzemyk. Gdy się wyprostowała, trzymając wciąż Lingarda za ramię, spojrzeli sobie w twarz. Lingard, stężały z wysiłku, z jakim panował nad sobą, czuł że przewalają mu się przez serce fale najburzliwszego z mórz, jakie tylko mógł sobie przypomnieć; kobieta zaś była jakby pozbawiona wszelkich uczuć i myśli przez to co przeżyła, powoli jednak odzyskiwała świadomość położenia i pamięć najbliższej przeszłości.
— Czuwałem u tej strzelnicy przez godzinę, od chwili kiedy przybiegli do mnie z wiadomością o rakietach — rzekł Lingard. — Byłem wtedy zamknięty z Belarabem. Zobaczyłem jak się zapaliła pochodnia i jak pani wyszła na brzeg. Zdawało mi się, że śnię. Ale co mogłem zrobić? Pragnąłem do pani się rzucić, lecz się nie odważyłem. Ta kępa palm pełna jest ludzi. A także i domy, które pani widziała wówczas, gdy pani przybyła razem ze mną na to wybrzeże. Pełno tam ludzi. Zbrojnych ludzi. Łatwo pociągnąć za kurek, i gdy raz strzelanina się zacznie... A pani szła otwartem wybrzeżem z tą pochodnią nad głową. Nie odważyłem się wypaść z ostrokołu; pani była bezpieczniejszą sama. Miałem siłę zostać tam wewnątrz i patrzeć jak pani szła w górę po brzegu. Nie! Żaden żyjący człowiek nie oglądał nigdy takiego widoku. Dlaczego pani tu przyjechała?
— Czy pan nie oczekiwał nikogo? Nie mnie, ale jakiegoś posłańca?
— Nie — rzekł Lingard, dziwiąc się swej sile panowania nad sobą. — Dlaczego on pozwolił pani przyjechać?
— Pan mówi o kapitanie Jörgensonie? Ach, z początku odmówił. Powiedział, że musi słuchać pańskich rozkazów.
— Jakże pani dała sobie z nim radę? — rzekł Lingard najłagodniejszym swym głosem.
— Wcale się nie starałam — zaczęła i nagle zamilkła. Pytanie Lingarda — choć nie zdawał się czekać na odpowiedź — obudziło na nowo jej podejrzliwość co do zmiany frontu Jörgensona. — Nie potrzebowałam wiele mówić przy końcu — ciągnęła, trochę jeszcze zdyszana, i czuła że jej indywidualność, zmiażdżona do cna w uścisku tych ramion, odzyskuje znowu swą pełnię wobec nieruchomej uwagi, z jaką Lingard jej słuchał. — Kapitan Jörgenson uważał mię zawsze za zawadę. Może postanowił pozbyć się mnie wbrew pańskim rozkazom. Czy on jest zupełnie przy zdrowych zmysłach?
Rozluźniła palce, które trzymały mocno żelazne ramię; opadło zwolna wzdłuż boku Lingarda. Edyta odzyskała w zupełności władzę nad sobą. Ustępowało powoli wrażenie pozbawiające ją jeszcze tchu — wrażenie krótkiego lotu nad tą ziemią, w którą wparte były teraz silnie jej stopy. „Więc to jest wszystko?“ zapytała siebie bez goryczy, lecz jakby z czułą pogardą.
— On jest tak dalece przy zdrowych zmysłach — zabrzmiał potężny głos Lingarda — że gdybym go był usłuchał, nie znalazłaby mnie pani tutaj.
— Jakto, tutaj? W tym ostrokole?
— Nigdzie — odrzekł.
— A coby wówczas się stało?
— Bóg jeden wie — odpowiedział. — Coby było się stało, gdyby świat nie został stworzony w siedem dni? Znam panią tylko tyle czasu mniej więcej. Zaczęło się to od mego przyjścia do pani w nocy — zjawiłem się nocą jak złodziej. Gdzież ja to u djabła słyszałem? A ten człowiek, którego pani jest żoną, myśli żem nie lepszy od złodzieja.
— Powinno panu wystarczyć, że ja nie pomyliłam się nigdy w sądzie o panu, że przybywam do pana w mniej niż dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy pan opuścił mię pogardliwie pogrążoną w rozpaczy. Niech pan nie udaje, że pan nie słyszał jak za panem wołałam. O tak, słyszał mię pan. Cały okręt mię słyszał, bo nie miałam wstydu.
— Tak, przybyła pani — rzekł Lingard gwałtownie. — Ale czy pani doprawdy tu jest? Nie mogę wierzyć swym oczom. Czy pani tu jest naprawdę?
— Ciemno tu, na szczęście — rzekła pani Travers. — Ale czy pan może o tem wątpić? — spytała znacząco.
Uczynił nagły ruch w jej kierunku, zdradzając taką namiętność, że pani Travers pomyślała: „Tym razem nie wypuści mnie żywej“ — a jednak oto stał przed nią jakby wryty — rzekłbyś, że się wcale nie poruszył. Było to bardziej nadzwyczajne, niż gdyby ziemia zachwiała mu się nagle pod nogami, nie naruszając jego równowagi. Lecz grunt pod stopami pani Travers nie drgnął wcale; przez sekundę oszołomiło ją tylko zdumienie — ale nie z powodu jej własnego opanowania, tylko wobec olbrzymiej władzy, jaką ten człowiek miał nad sobą. Gdyby Edyta nie czuła się tak dziwnie wyczerpaną duchowo, byłaby się może poddała tej sile. Ale zdawało jej się że niema w niej nic, coby warte było poddania — i głos jej brzmiał zupełnie spokojnie, gdy rzekła:
— Niech mi pan poda rękę, panie kapitanie. Nie możemy stać całą noc na tem miejscu.
Gdy ruszyli z miejsca, pomyślała: „Jest prawdziwa wielkość w tym człowieku“. Był wielki nawet w swem zachowaniu. Nie przepraszał, nie wyjaśniał, nie poniżał się, nie unosił; nawet dreszcz nie przebiegł po jego ciele, mieszczącem tę śmiałą, zmąconą duszę. Wiedziała o tem, gdyż palce jej spoczywały lekko na ramieniu Lingarda; szła zwolna u jego boku, jakby ją prowadził do obiadu. A jednak nie mogła przypuszczać ani przez chwilę że i ten człowiek, jak ona, próżen jest wszelkiego wzruszenia. Nigdy jeszcze nie czuła tak wyraźnie, jaka w nim niebezpieczna tkwi siła. „On jest doprawdy bez litości“ — myślała. Wyszli właśnie z cienia wewnętrznych oszańcowań u wrót, gdy rozległ się za nimi nieco ochrypły głos, powtarzający z naciskiem jakieś słowa w tonie przeprosin; nawet pani Travers zrozumiała, że to jest coś w rodzaju utartej formuły. Te słowa brzmiały: „Tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz“. Oboje się odwrócili.
— Ach, to moja szarfa — rzekła pani Travers.
Niski, krępy wyrostek o szerokiej twarzy, mający za całe ubranie parę białych spodni, podawał szarfę przerzuconą przez obie ręce jak przez patyki, trzymając ją z szacunkiem możliwie najdalej od swojej osoby. Lingard wziął od niego szarfę, a pani Travers natychmiast jej zażądała.
— Niech pan nie zapomina o przyzwoitości — rzekła. — To jest przecież moja zasłona na twarz.
Już ją zarzucała na głowę, gdy Lingard powiedział:
— To niepotrzebne. Idziemy do tych panów.
— A jednak włożę tę szarfę — rzekła pani Travers. Przysłuży mi się podwójnie: po pierwsze ze względu na przyzwoitość, po drugie jako środek ostrożności. Póki nie będę mogła spojrzeć w lustro, nic mnie nie przekona, że się coś nie zmieniło w mej twarzy. — Lingard zwrócił się ku niej i wpatrzył w nią usilnie. Mając już twarz zasłoniętą, wytrzymała śmiało jego wzrok. — Niech mi pan powie, panie kapitanie, ile oczu patrzyło na nas przed chwilą?
— Czy to panią obchodzi? — zapytał.
— Nic a nic — odrzekła. — Miljon gwiazd patrzyło na nas także — i cóż z tego? Nie należą do świata który znam. To samo odnosi się i do oczu. Nie należą do świata, w którym żyję.
Lingard pomyślał: „Nikt nie należy do jej świata“. Nigdy jeszcze nie wydała mu się bardziej niedostępną, bardziej od niego różną i bardziej odległą. Żar kilku niewielkich ognisk oświetlał tylko ziemię i pozwalał dojrzeć czarne zarysy ludzi leżących w smudze przejrzystego dymu. Tylko jedno z tych ognisk, palące się trochę dalej przed kwaterą więźniów, rzucało blask — ale niezbyt wielki. Nie oświetlał ciemnej przestrzeni między słupami ani głębokiej werandy na górze, gdzie wśród gry świateł można było dojrzeć tylko parę głów i połysk włóczni. Lecz w dole czarny kształt człowieka siedzącego na ławce występował z wielką wyrazistością. Drugi bardzo czarny cień rzucił garść chróstu do ogniska i odszedł. Człowiek siedzący na ławce podniósł się. Był to d’Alcacer. Lingard i pani Travers podeszli do niego bardzo blisko. Zdawało się, że zaniemówił z niezmiernego zdumienia.
— Pan się nie spodziewał... — zaczęła pani Travers, nieco zmięszana jego milczeniem.
— Nie wierzyłem własnym oczom — wtrącił d’Alcacer, który wyglądał również na zakłopotanego. Lecz wrócił wnet do swego zwykłego tonu i wyznał z prostotą: — Nie myślałem w tej chwili o pani. — Przesunął ręką po czole. — Właściwie nie zdaję sobie sprawy, o czem przed chwilą myślałem.
W świetle strzelających w górę płomieni pani Travers dojrzała twarz d’Alcacera. Nie było na niej uśmiechu. Edyta nie pamiętała aby d’Alcacer był kiedy taki poważny i jakby daleki. Puściła ramię Lingarda i podeszła do ogniska.
— Wyobrażam sobie że pan przebywał bardzo daleko, panie d’Alcacer.
— To jest wolność, której nic nas nie może pozbawić — zauważył, obserwując bacznie w jaki sposób twarz pani Travers była zasłonięta szarfą. — Może i byłem bardzo daleko, lecz mogę panią zapewnić, że nie wiem gdzie się obracałem. Niecałą godzinę temu panowało tu wielkie podniecenie z powodu jakichś rakiet, ale nie brałem w niem udziału. Nie było nikogo, komubym mógł zadać jakieś pytanie. O ile zrozumiałem, pan kapitan był zajęty niesłychanie ważną rozmową z tutejszym królem czy też gubernatorem.
Zwrócił się wprost do Lingarda.
— Pozwolę sobie zapytać, do jakiej konkluzji panowie doszli? Ten Arab jest podobno bardzo opieszały.
— Nie dopuściłby naturalnie do bezpośredniej napaści na panów — rzekł Lingard. — I od tego jesteście panowie zabezpieczeni. Ale muszę przyznać, że jest na mnie dość rozgniewany. Zmęczyła go ta cała historja. Kocha pokój nad wszystko w świecie. Ale jeszcze się z nim nie porozumiałem.
— O ile mogłem się zorjentować z tego co mi pan przedtem powiedział — rzekł d’Alcacer, rzuciwszy bokiem szybkie spojrzenie na odsłonięte i baczne oczy pani Travers — i o ile rozumiem, ów człowiek mógłby osiągnąć natychmiast pokój, którego pragnie, wypędzając nas obu, pana Traversa i mnie, pod włócznie tamtych rozwścieczonych barbarzyńców. A niektórzy z jego doradców namawiają go, aby to zrobił nie później niż o świcie — tak to przynajmniej rozumiem.
Lingard stał przez chwilę zupełnie nieruchomo.
— Tak jest mniej więcej — rzekł obojętnie i odszedł ciężkim krokiem, nie spojrzawszy na d’Alcacera i panią Travers, którzy po chwili znaleźli się naprzeciw siebie.
— Słyszała pani? — rzekł d’Alcacer. — To oczywiście w żadnym razie pani nie dotyczy, a jeśli chodzi o niego, zanadto jest sławny, aby mogli go zgładzić tak lekkomyślnie. Gdy się to wszystko skończy, wyjdzie pani tryumfalnie z ostrokołu, wsparta na ramieniu Lingarda; gdyż niema w tem nic, coby mogło pomniejszyć jego wielkość, jego bezwzględną wartość w oczach tych ludzi — i zaiste we wszystkich innych oczach.
D’Alcacer mówił, nie patrząc na panią Travers; gdy umilkł, zajął się odsunięciem ławki od ognia. Usiedli na niej oboje. D’Alcacer trzymał się wciąż w pewnej odległości. Edyta nie podniosła zasłony, a oczy jej bez twarzy wydały się d’Alcacerowi dziwnie nieznane i niepokojące.
— Utrafił pan w sedno — rzekła. — Wszystko to wspaniale pan ułożył — aż do mego tryumfalnego wyjścia. No a co potem? Nie, nie potrzebuje pan odpowiadać; to nie ma znaczenia. Zapewniam pana, że nie przyjechałam tutaj w przewidywaniu tryumfalnego wymarszu, jak to pan nazywa. Przyjechałam aby — określając to w najpospolitszy sposób — ocalić waszą skórę — i moją.
Głos jej dochodził stłumiony do uszu d’Alcacera, odmienny w charakterze, a nawet w intonacji. Z nad białej, haftowanej szarfy oczy jej przeszyły d’Alcacera w świetle ognia, czarne i tak spokojne, że nawet czerwone skry odbitego ogniska nie drgały w nich wcale. D’Alcacer nie pokazał po sobie silnego wrażenia, jakie na nim wywarła. Pochylił nieco głowę.
— Sądzę że pani wie doskonale, co pani robi.
— Nie! nie wiem — powiedziała z taką żywością, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widział. — Przedewszystkiem nie myślę wcale, aby Lingard był zupełnie bezpieczny, jak pan to sobie wyobraża. Sławnym jest rzeczywiście, temu nie przeczę. Ale pan rozdziela życie i śmierć ze zbyt wielką pewnością siebie...
— Wiem, co mi przypadnie — szepnął łagodnie d’Alcacer.
Zapadła chwila ciszy; d’Alcacer poczuł się w końcu zmieszany wzrokiem pani Travers i odwrócił oczy. Płomienie ogniska opadły. W ciemnym kompleksie budowli, który można było nazwać pałacem Belaraba, powstało pewne ożywienie; przesuwali się ludzie, słychać było wołania i odpowiedzi, włóczyły się światła, wydobywając nagle z mroku jakiś przysadzisty słup, róg domu, okap niskiego dachu; jednocześnie zaś pod gołem niebem, w obrębie ostrokołu, zbrojni ludzie spali u gasnących ognisk. Pani Travers powiedziała nagle:
— Ten Jörgenson nie jest nam życzliwy.
— Możliwe.
D’Alcacer wypowiedział to bardzo cicho; siedział pochylony, trzymając splecione ręce między kolanami. Pani Travers przycisnęła nieznacznie ręce do piersi i wyczuła pierścień — gruby, ciężki, ozdobiony wielkim kamieniem. Wisiał na jej sercu, ukryty i zagadkowy. Co on znaczy? Co może oznaczać? Jakie mógłby wywołać uczucia, do jakiego pobudzić czynu? I myślała ze skruchą, że powinna była oddać go Lingardowi odrazu, bez namysłu, bez wahania. „Oto jest! Po to przyjechałam. Aby panu to dać“. Tak — ale przyszedł czas, kiedy wogóle nie była zdolna myśleć o niczem, a potem miała już — niestety — sposobność do namysłu. I przypomniała sobie wrogie, pogardliwe spojrzenie Jörgensona, którem ogarnął ją od stóp do głów wówczas o świcie, po nocy samotnej udręki. Teraz siedzi tu, zasłonięta przed przenikliwemi oczami, a ten drugi mężczyzna, d’Alcacer, bawi się w proroka. O tak — tryumfalnie! Wiedziała już teraz, co to jest tryumf. Poczuła lęk przed tym pierścieniem. Była gotowa zedrzeć go z szyi i odrzucić precz.
— Nie dowierzam mu — rzekła.
— Ach tak — wykrzyknął d’Alcacer stłumionym głosem.
— Myślę o tym Jörgensonie. Wydaje mi się takim bezlitosnym jakimś stworem.
— On jest obojętny na wszystko — rzekł d’Alcacer.
— Może to maska.
— Proszę pani, czy pani ma na to jakie dowody?
— Nie — odparła pani Travers bez wahania — mam swój instynkt.
D’Alcacer zamilkł na chwilę, jakby jego myśli pobiegły w zupełnie inną stronę, wreszcie rzekł łagodnym, prawie żartobliwym tonem, zwracając się do pani Travers:
— Gdybym był kobietą, ufałbym zawsze swej intuicji.
— Gdyby pan był kobietą, panie d’Alcacer, nie powinnabym mówić do pana w ten sposób, gdyż toby wzbudziło pańskie podejrzenia.
D’Alcacerowi mignęło przez głowę, że może wkrótce nie będzie już ani mężczyzną ani kobietą, lecz bryłą zimnej gliny. Myśli jego były żywe, czujne, i nie zahamowane przez niebezpieczeństwo. Ucieszył się z przybycia Edyty poprostu dlatego, że był bardzo w tym ostrokole osamotniony; pan Travers przechodził fazę dąsania się, któremu towarzyszyły napady dreszczów, Lingarda zaś d’Alcacer prawie nie widział od chwili gdy wylądowali, ponieważ Człowiek Losu zupełnie był pochłonięty rokowaniami w głównej szopie Belaraba. D’Alcacerowi nie była przyjemną myśl, że jego życie jest przedmiotem uciążliwych targów. Adherenci wodza i zbrojni ludzie z załogi ostrokołu zwracali na niego napozór bardzo mało uwagi, a z tego wnioskował, że jego niewola jest zupełna i beznadziejna. Gdy chodził popołudniu tam i napowrót w cieniu szałasu podobnego do olbrzymiej szopy, gdzie pan Travers trząsł się i oddawał dąsom oraz mizantropji, zauważył że na dalszych werandach ukazują się od czasu do czasu zakwefione postacie kobiet z otoczenia Belaraba, zerkających zdaleka ciekawie na białego. Wszystko to było przykre. Niezmiernie mu było trudno przebrnąć przez ten okres swego zagrożonego życia. Tak, ucieszył się z przybycia pani Travers, która wniosła nutę tragizmu w posępną próżnię.
— Mogę panią zapewnić, że podejrzliwość nie leży w mojej naturze, i mam nadzieję, że pani ze swej strony nie będzie mnie nigdy podejrzewała, bez względu na to czy moje postępowanie będzie powściągliwem czy otwartem. Szanuję tajemnicę pani przekonań, ale czy Jörgenson nie dał pani sposobności do...
— On mnie nienawidzi — rzekła pani Travers i ściągnęła brwi, widząc że uśmiech pojawia się na wargach d’Alcacera. — To nie jest z mojej strony złudzenie. Najgorsze jest to, że nie ja wywołuję jego nienawiść. Sądzę że moja egzystencja jest mu najzupełniej obojętna. Jörgenson mnie nie cierpi, ponieważ widzi we mnie jakby was obu, którym grozi niebezpieczeństwo i którzy jesteście źródłem tych kłopotów, podczas gdy ja...
— Tak, tak, z pewnością — rzekł śpiesznie d’Alcacer. — Ale Jörgenson nie ma prawa robić z pani kozła ofiarnego. Bo gdyby tu pani nie było, zimny rozsądek wmięszałby się do tego i powstrzymałby Lingarda w jego namiętnem dążeniu do wprowadzenia na tron wygnańca. Gdybyśmy zostali zamordowani, narobiłoby to z pewnością w swoim czasie trochę hałasu, a na Lingarda padłoby podejrzenie, że był wspólnikiem tych dzikich i nieludzkich Arabów. Ktoby brał wówczas pod uwagę wielkość jego marzeń, zobowiązania jego honoru, rycerskie uczucia? Nicby go nie mogło obronić przed podejrzeniem. A takiego człowieka, jakim on jest, rozumie pani (ale przecież pani go zna daleko lepiej ode mnie), toby moralnie zabiło.
— O Boże! — szepnęła pani Travers. — Wcale mi to na myśl nie przyszło. — Zdawało się, że te słowa się zagubiły w fałdach szarfy, nie dosięgając d’Alcacera, który ciągnął dalej łagodnym swym głosem:
— Ale tak jak jest teraz, może się czuć w każdym razie bezpiecznym. Będzie miał w pani świadka, który go oczyści z zarzutów.
Pani Travers podniosła się nagle; starając się wciąż nie odkryć twarzy, zarzuciła koniec szarfy na ramię.
— Boję się tego Jörgensona — zawołała z tłumioną pasją. — Niepodobna zrozumieć co ten człowiek zamyśla. Uważam go za tak niebezpiecznego, że gdyby mi naprzykład powierzył jakieś zlecenie mogące wpłynąć na sytuację, tobym je... przemilczała.
D’Alcacer spojrzał na nią zdumiony. Pani Travers rzekła spokojnie poprzez fałdy szarfy, odwołując się do jego sądu:
— Proszę pana, pan potrafi spojrzeć na to bezstronnie; czy nie miałabym do tego prawa?
— Jakże to, czy Jörgenson coś pani powiedział?
— Wyraźnie — nie, oprócz paru zdań, których właściwie nie mogłam zrozumieć. Zdawało mi się, że mają jakiś ukryty sens, że on przywiązuje do nich tajemnicze znaczenie, którego mi nie śmiał wyjawić.
— To było ryzyko z jego strony — wykrzyknął d’Alcacer. — I zaufał pani. Ciekawym dlaczego właśnie pani!
— Któżby odgadł co mu się roi po głowie? Proszę pana, jedyny jego cel — to odciągnąć od nas kapitana Lingarda. Zrozumiałam to dopiero przed kilku minutami. Błysnęło mi to nagle. Pragnie tylko odsunąć go od nas.
— Odsunąć go — powtórzył d’Alcacer, nieco oszołomiony zapałem, z którym wygłosiła to przekonanie. — Z pewnością nie chcę bynajmniej — tak jak i pani — aby się kapitan Lingard od nas odsunął. I mówiąc otwarcie, nie wierzę aby Jörgenson mógł na to wpłynąć. Ale w zasadzie — jeśli pani czuje, że Jörgenson może to zrobić, to niech pani... tak, gdybym był na pani miejscu, zdaje mi się, że ukryłbym coś, czegobym nie mógł zrozumieć!
Pani Travers wysłuchała go aż do końca. Jej oczy — wydały się d’Alcacerowi niewiarogodnie ciemnemi — śledziły niejako każde ze słów, które wypowiadał powoli; gdy skończył, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wreszcie odwróciła się i odeszła z gestem, który zdawał się mówić: „Niechaj tak będzie“.
D’Alcacer krzyknął w ślad za nią:
— Niech się pani zatrzyma! Proszę nie zapominać, że tu chodzi nietylko o głowę pani męża, ale i o moją. Mój sąd nie jest...
Przystanęła na chwilę i odsłoniła usta. Czysty jej głos rozległ się wśród głębokiej ciszy dziedzińca; postacie u najbliższych ognisk poruszyły się z cichemi okrzykami zdziwienia.
— O tak, pamiętam czyje głowy mam ocalić — zawołała. — Ale któż na świecie ocali tego człowieka przed nim samym?