Ocalenie (Conrad)/Część VI/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VI |
Indeks stron |
D’Alcacer siadł z powrotem na ławce: „Ciekawym co też ona wie“, myślał, „i do czego się przyczyniłem“. Zastanawiał się także nad swem zachowaniem: gdzie kończyła się jego szczerość, a gdzie zaczynał bardzo naturalny wstręt, aby ci dzicy Arabowie nie zamordowali go skrycie z barbarzyńskiem okrucieństwem. Taka nagła śmierć byłaby bardzo surową — odartą z wszelkich pomocnych złudzeń — jak poczucie wolnej woli u samobójcy, bohaterstwo żołnierza lub uniesienie męczennika. „Czy nie należałoby uciec się do czegoś w rodzaju walki?“ — rozmyślał. Wyobraził sobie, że się rzuca na nagie włócznie bez najmniejszego zapału. A może byłoby lepiej wyjść na spotkanie losu (gdzieś poza obrębem ostrokołu na tem ohydnem wybrzeżu) z godnością i spokojem. „Brr! najprawdopodobniej dźgną mnie po bestjalsku włócznią w plecy“ — myślał z wewnętrznym dreszczem. Nie był to z pewnością dreszcz strachu; d’Alcacer nie przywiązywał wielkiej wagi do życia. Wywołała ten dreszcz odraza, gdyż był człowiekiem kulturalnym i choć nie miał złudzeń w stosunku do cywilizacji, musiał przyznać wyższość jej metodom. Zapewniały pewien wykwint form, poprawność w postępowaniu i określoną opiekę przeciw groźnym niespodziankom. „Jakież to wszystko marne“ — pomyślał. Potem przyszło mu do głowy, że kobiety są bardzo przemyślne. „W gruncie rzeczy“ — medytował dalej z niezwykłym u siebie cynizmem — „mają tylko jeden środek ratunku, ale ten naogół popłaca — tak, popłaca“.
Zdziwiła go własna bezwstydna gorycz w tej właśnie chwili. To było bardzo nie na miejscu. Sytuacja zanadto się powikłała, aby ją uzależniać od cynicznej lub bezwstydnej nadziei. Niczemu nie można było zaufać. W chwili gdy nad tem rozmyślał, spostrzegł nagle, że Lingard się zbliża. Podniósł szybko głowę. D’Alcacer nie odnosił się obojętnie do swego losu, a nawet do losu Traversa. Byłby się chętnie dowiedział... Ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na twarz Lingarda. „Nie warto go pytać“ — rzekł sobie — „bo go w tej chwili nic nie obchodzi“.
Lingard siadł ciężko na drugim końcu ławki, a d’Alcacer, patrząc na jego profil, przyznał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział twarzy o tak wybitnie męskiej piękności. Była to twarz bardzo wyrazista, ale to, co wyrażała w owej chwili, sięgało poza granice dotychczasowych przeżyć d’Alcacera. A przy tem jej spokój stanowił hamulec dla pospolitej ciekawości i nawet dla pospolitych obaw. Nie, nie warto było zadawać mu żadnego pytania. A jednak należało coś powiedzieć, aby rozproszyć czar, aby ściągnąć z powrotem na ziemię tego człowieka. Lecz Lingard odezwał się pierwszy.
— Dokąd poszła pani Travers?
— Poszła... tam, dokąd z natury rzeczy pragnęła pójść przedewszystkiem, skoro zdołała do nas się dostać — odrzekł d’Alcacer, wyrażając się z najwyższą oględnością ze względu na drażliwą sytuację.
Milczenie Lingarda uczyniło się jakby jeszcze wyrazistszem. Odezwał się znowu:
— Ciekaw jestem, co też tych dwoje ma sobie do powiedzenia?
Pytanie jego mogło się zwracać do całego obszaru mrocznej ziemi, ale odpowiedział na nie d’Alcacer swym uprzejmym tonem:
— Czy to pana bardzo zadziwi, panie kapitanie, jeśli panu powiem, że tych dwoje ludzi doskonale się nawzajem rozumie? Tak? Nie spodziewałby się pan tego? No więc zapewniam pana, że o siedem tysięcy mil stąd nikogoby to nie zdziwiło.
— Zdaje mi się, że pana rozumiem — rzekł Lingard — ale czyż pan nie wie, że ten człowiek jest nieprzytomny? Przecież to prawie warjat.
— Tak, on majaczy potrochu już od siódmej — rzekł d’Alcacer. — Ale niech mi pan wierzy, panie kapitanie — ciągnął poważnie, ulegając najzupełniej bezinteresownemu popędowi — że nawet w swych majaczeniach ten człowiek jest dla niej o wiele zrozumialszy i o wiele bardziej zdolny ją zrozumieć, niż... ktokolwiek inny w promieniu stu mil wokoło.
— Ach! — rzekł Lingard bez żadnego wzruszenia — więc pan się temu nie dziwi. Więc dla pana to jest zrozumiałe.
— Tak, bo — widzi pan — ja wiem.
— Co pan wie?
— Znam mężczyzn i kobiety, panie kapitanie których pan...
— Nie znam ani jednej kobiety.
— Powiedział pan teraz najistotniejszą prawdę — rzekł d’Alcacer, a Lingard po raz pierwszy odwrócił powoli głowę i spojrzał na swego sąsiada, siedzącego na ławce.
— Czy pan przypuszcza, że ona jest też nieprzytomna? — spytał przestraszonym głosem.
D’Alcacerowi wyrwał się cichy okrzyk. Nie z pewnością tego nie myśli. Jest to zaiste oryginalny pogląd — że warjaci mają coś w rodzaju wspólnej logiki, która czyni ich dla siebie zrozumiałymi. D’Alcacer mówił dalej, usiłując jak najbardziej swój głos złagodzić.
— Nie, panie kapitanie; sądzę iż kobieta, o której mówimy, włada sobą w całej pełni i zawsze będzie sobą władała.
Lingard odchylił się wtył i objął rękami kolana; zdawało się, że przestał słuchać. D’Alcacer wyciągnął z kieszeni papierośnicę i patrzył długi czas na trzy tkwiące w niej papierosy. Była to reszta zapasu, który miał przy sobie w chwili gdy go pojmano. Wydzielał sobie racje z największą surowością. Wolno mu było zapalić papierosa tylko przy jakiejś szczególnej okazji; a teraz zostały tylko trzy, które muszą mu wystarczyć do końca życia. Papieros uspakaja, łagodzi, pomaga przybrać odpowiednią postawę. I tylko trzy pozostały! Jeden trzeba zachować na rano; d’Alcacer zapali go, nim przejdzie przez bramę przeznaczenia — bramę ostrokołu Belaraba. Papieros działa kojąco, pomaga odpowiednio się zachować. Czy to jest właściwa okazja do wypalenia jednego z dwóch ostatnich? D’Alcacer, prawdziwy Latyńczyk, nie bał się wnikać w siebie od czasu do czasu. Zapuścił się w najtajniejsze głębie swej istoty, a potem spojrzał na nocne niebo. Jako podróżnik i sportowiec, spoglądał dawniej często na gwiazdy, sprawdzając jak czas się posuwa. Posuwał się dziś bardzo powoli. D’Alcacer wyjął papierosa, zamknął z trzaskiem papierośnicę, pochylił się nad żarem ogniska. Potem wyprostował się i wypuścił przejrzystą chmurę dymu. Człowiek u jego boku, siedzący z pochyloną głową i rękoma obejmującemi kolana, wyglądał jak symbol posępnej medytacji. Takie pozy spotyka się czasem na rzeźbach starożytnych nagrobków. D’Alcacer zaczął znów mówić:
— Ona jest typową kobietą, a jednak należy do tych, których po wszystkie czasy bardzo jest mało na świecie. Nie dlatego aby były czemś bardzo rządkiem, ale dlatego, że na szczytach mało jest miejsca. Takie kobiety są tęczowemi blaskami na twardej i ciemnej powierzchni ziemi. Albowiem świat jest twardy, panie kapitanie, zarówno w tem co pamięta, jak i w tem co zapomina. Dla takich kobiet właśnie ludzie się trudzą na ziemi i pod ziemią; dla nich artyści wszelkiego rodzaju przyzywają natchnienia.
Lingard zdawał się nie słyszeć ani słowa. Broda jego wspierała się o piersi. D’Alcacer ocenił długość swego papierosa i ciągnął równym głosem, z którego przebijał pewien smutek.
— Tak, jest ich niewiele. A jednak są wszystkiem. Ozdabiają nasze życie. Są wdzięcznemi postaciami na tle szarej ściany, leżącej po tej stronie naszego wspólnego grobu. Wiodą coś nakształt obrzędowego tańca, który większość z nas postanowiła brać na serjo. Jest to postanowienie bardzo obowiązujące, a szczerość i dobra wiara, i honor nie mają z niem nic wspólnego. Naprawdę bardzo obowiązujące. Biada temu albo tej, która je zerwie. Natychmiast po opuszczeniu korowodu gubią się.
Lingard odwrócił bystro głowę i zobaczył, że d’Alcacer patrzy na niego z głęboką uwagą.
— Gubią się w labiryncie — ciągnął spokojnie d’Alcacer. — Wędrują po nim, rozpaczając nad sobą. Zadrżałbym, gdyby komuś z mych bliskich miał przypaść podobny los. Czy pan wie, panie kapitanie, jaki jest koniec ludzi zbłąkanych w labiryncie? — ciągnął, trzymając Lingarda pod swym spokojnym wzrokiem. — Nie?... Więc panu powiem. Kończą na tem, że nienawidzą samych siebie i umierają w rozczarowaniu i rozpaczy.
D’Alcacer położył lekko kojącą dłoń na ramieniu Lingarda, jakby lękając się siły tych słów. Lecz Lingard patrzył ciągle w węgle żarzące się u jego stóp i pozostał nieczułym na przyjazne dotknięcie. A jednak d’Alcacer nie mógł przypuszczać, że go Lingard nie słyszał. D’Alcacer skrzyżował ramiona na piersiach.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego mówię panu to wszystko — rzekł jakby się usprawiedliwiając. — Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu myśleć.
— Nie mogę myśleć o niczem — oświadczył niespodzianie Lingard. — Wiem tylko, że pański głos był przyjazny; a pozatem —
— Trzeba jakoś przepędzić taką noc jak dzisiejsza — rzekł d’Alcacer. — Nawet gwiazdy jak gdyby się ociągały w swym biegu. Ludzie wierzą, iż tonący człowiek musi nieodparcie przejrzeć całe swe życie. Poczułem właśnie, że dno usunęło mi się z pod nóg, i to co mówiłem dotyczy moich własnych przeżyć. Jestem pewien, że pan mi wybaczy. Wszystko co powiedziałem sprowadza się do tego: zupełnie jest naturalnem, że nam się zachciewa księżyca, ale byłoby to dla nas zgubne, gdyby nasze pragnienia zostały spełnione. Coby który z nas zrobił, gdyby podarowano mu księżyc? Mówię o nas wszystkich — przeciętnych śmiertelnikach.
Zapadło milczenie; po chwili Lingard rozplótł ręce obejmujące kolana, podniósł się i odszedł. D’Alcacer śledził ze spokojnem zaciekawieniem jego wielką, niewyraźną postać, póki nie znikła w kierunku olbrzymiego drzewa, które pozostało w środku ostrokołu po wyrąbanym lesie. Najgłębszy mrok nocy rozesłał się po warownym dziedzińcu Belaraba. Nawet żar ognisk poczerniał, świecąc gdzieniegdzie iskrą; a kształty ludzi we śnie pogrążonych z trudnością można było odróżnić od twardego gruntu, gdzie spoczywali na matach z ramionami wyciągniętemi wzdłuż ciała. Pani Travers zjawiła się wkrótce tuż obok d’Alcacera; powstał natychmiast.
— Marcin śpi — rzekła głosem, któremu noc zdawała się użyczać tajemniczości i spokoju.
— Cały świat śpi — zauważył d’Alcacer tak cicho, że pani Travers ledwie go dosłyszała. — Oprócz pani, i mnie, i jeszcze jednego człowieka, który mnie opuścił aby błądzić po nocy.
— Był z panem? Dokąd poszedł?
— Zdaje mi się, że poszedł tam gdzie jest najciemniej — odrzekł tajemniczo d’Alcacer. — Nie warto go szukać; ale jeśli pani postoi nieruchomo i zatrzyma oddech, usłyszy pani zaraz jego kroki.
— Co on panu powiedział? — szepnęła pani Travers.
— Nie pytałem go o nic. Wiem tylko, że stało się coś, co pozbawiło go władzy myślenia... Czy nie lepiej abym wrócił do chaty? Trzeba żeby don Martin miał kogoś przy sobie, gdy się obudzi.
Pani Travers siedziała bez ruchu i wstrzymywała niekiedy oddech, w niejasnej obawie, że usłyszy te kroki wędrujące w ciemności. D’Alcacer znikł. Pani Travers znów przestała oddychać. Nie było słychać nic. Żadnego dźwięku. Tylko noc wydała się jej oczom jeszcze ciemniejszą. Czy to jego kroki?... „Gdzie mogłabym się ukryć?“ mignęło jej przez myśl. Ale nie poruszyła się wcale.
Opuściwszy d’Alcacera, Lingard snuł się wśród ognisk, aż znalazł się pod wielkiem drzewem, tem samem o które opierał się Daman w dzień wielkiej rozprawy, gdy biali więźniowie zostali oddani pod opiekę Lingarda na określonych warunkach. Lingard szedł w głuchym mroku, jeszcze czarniejszym pod rozpostartemi konarami jedynego świadka przeszłości, który przez niezliczone pokolenia nie oglądał ludzi na tem wybrzeżu strzeżonem przez płytkie morze, wkoło tej laguny osłoniętej przez dżunglę. Stary olbrzym, stojący pod spokojnem nocnem niebem bez wstrząśnień i szmerów wśród swych olbrzymich członków, przyglądał się jak niespokojny człowiek wędruje przez głuche ciemności w światło gwiazd.
W tej odległej części dziedzińca było tylko kilku wartowników, którzy — sami niewidzialni — patrzyli na białą postać Lingarda, chodzącego bezustanku tam i napowrót. Wiedzieli dobrze kto to jest. To ten wielki biały człowiek. Bardzo wielki człowiek. Bardzo bogaty. Posiadacz ognistej broni, mocen rozdzielać cenne dary i śmiertelne ciosy — przyjaciel ich władcy, wróg ich wrogów, znany im od lat i zawsze tajemniczy. Stali na swych stanowiskach, przyciśnięci do ostrokołu obok wygodnych strzelnic, rzucając wtył spojrzenia i zamieniając nikłe szepty od czasu do czasu.
Lingardowi mogło się zdawać że jest sam. Zatracił kontakt ze światem. To, co powiedział d’Alcacerowi, było najzupełniej prawdziwe. Nie myślał o niczem. Był w położeniu człowieka, który, rzuciwszy wzrokiem przez otwarte drzwi raju, stał się nieczułym na wszystkie ziemskie kształty i sprawy pod wpływem tej przelotnej wizji; i — porwany najwyższem uniesieniem — patrzy nawet na siebie tylko jako na podmiot wzniosłego przeżycia, które człowieka wywyższa lub unicestwia, uświęca lub skazuje na piekło — tego rozstrzygnąć nie umiał. Każda niejasna myśl, każde przelotne uczucie były jakby marnem natręctwem w obliczu najpotężniejszego wspomnienia. Nie mógł znieść nic poza tem.
Gdy usiłował nawiązać rokowania z Belarabem po przybyciu pani Travers, przekonał się iż nie jest w stanie ich dalej prowadzić. Tylko tyle miał władzy nad sobą, że zdołał spokojnie przerwać konferencję. Wskazał na spóźnioną godzinę, co było wymówką zupełnie nieodpowiednią w stosunku do ludzi dla których czas jest niczem, i których życie i czynności nie stosują się do zegara. W gruncie rzeczy Lingard nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich słów i postępków, gdy wychodził od Belaraba, zostawiając wszystkich oniemiałych ze zdumienia wobec zmiany w jego obejściu i wyglądzie. Podejrzliwe milczenie zapadło na długi czas w wielkiej izbie posłuchań — aż wreszcie naczelnik dał hasło do rozejścia się lekkiem poruszeniem ręki i paru spokojnemi słowami.
∗
∗ ∗ |
Nie zmieniła pozy. Ciemno-czerwony żar oświetlał ją mętnie — jej twarz, białą rękę zwisającą z boku, nogi w sandałach. Niepokojące kroki zatrzymały się tuż koło niej.
— Gdzie pan był przez cały ten czas? — rzekła, nie patrząc na niego.
— Nie wiem — odrzekł Lingard. Mówił szczerą prawdę. Nie wiedział. Od chwili gdy wypuścił z ramion tę kobietę, zanikło w nim wszystko prócz mglistych jakichś pojęć. Wypadki, rzeczy, konieczności życia nie istniały — stracił z niemi kontakt. I wcale go to nie obeszło. Wszystko było błahe i jałowe; nie starczyło mu cierpliwości na te sprawy. Obrażony i zadziwiony Belarab, d’Alcacer o przyjaznem dotknięciu i życzliwym głosie, śpiący i czuwający ludzie, osada pełna niespokojnego życia i niespokojne, płytkie morze — wszystko odsunęło się od niego w nieskończoność litościwej pogardy. Może to rzeczywiście istnieje. Może to czeka na niego. Więc niechaj czeka; niech wszystko czeka, do jutra lub do kresu dni — kresu który może każdej chwili nastąpić, nic go to nie obchodzi — w każdym razie niech wszystko czeka do jutra.
— Wiem tylko — mówił dalej Lingard z takim naciskiem, iż pani Travers podniosła głowę — że gdziekolwiek pójdę, poniosę z sobą panią przytuloną do mojej piersi.
Wrażliwe ucho pani Travers pochwyciło w jego głosie ton tłumionego uniesienia i świtającej trwogi — żar i niepewność tych słów. Na ich dnie czuła wciąż tak silnie fizyczną rzeczywistość, że nie mogła się powstrzymać i rzekła szeptem:
— Czy pan chciał na śmierć mnie zmiażdżyć?
Odpowiedział tym samym tonem:
— Nie mógłbym. Pani jest za silna. Czy byłem brutalny? To niechcący. Mówiono mi często, że nie znam własnej siły. Zdawało mi się, że pani nie może przejść przez ten otwór i dlatego panią chwyciłem. W moich rękach przedostała się pani zupełnie łatwo. I nagle przyszło mi na myśl: — Teraz się muszę upewnić.
Zatrzymał się, jakby mu zbrakło tchu. Zachowując wciąż tę samą pozę, szepnęła, niby szukając ukrytej prawdy:
— Upewnić się?
— Tak. A teraz jestem już pewien. Pani tu jest — tutaj! Przedtem nie mogłem wiedzieć.
— Ach tak, przedtem nie mógł pan wiedzieć — rzekła.
— Nie mogłem.
— Więc pan szukał rzeczywistości.
Powtórzył, jakby mówiąc do siebie samego:
— A teraz jestem już pewien.
Jej stopa w sandale, cała różowa od tlejących resztek ogniska, czuła żar bijący od węgli. Ciepła noc otuliła ciało Edyty. Będąc wciąż jeszcze pod wrażeniem siły Lingarda, poddała się na chwilę spokojowi, który ogarnął łagodnie jej serce, jak powietrze nocy przeniknięte słabą jasnością gwiazd.
— Cóż to za przejrzysta dusza — pomyślała.
— Pani wie, że ja zawsze w panią wierzyłem — zaczął znów Lingard. — Pani wie o tem. Otóż — nigdy nie wierzyłem w panią równie silnie jak teraz, gdy pani tak siedzi — właśnie tak — w tem słabem świetle, przy którem ledwie panią mogę dojrzeć.
Przyszło jej na myśl, że nie słyszała nigdy głosu, któryby jej tak się podobał — oprócz jednego. Ale tamten należał do wielkiego aktora; ten człowiek zaś był tylko sobą na świecie — i niczem więcej. Przekonywał, wzruszał, niepokoił, łagodził przez wrodzoną sobie szczerość. Zapragnął się upewnić — i upewnił się prawdopodobnie; tu pani Travers — zbyt zmęczona by opanować swe rozstrzelone myśli — rzekła sobie z pewnym humorem, że najwidoczniej rozczarowania nie doznał. Pomyślała: „On we mnie wierzy. Jakie to zdumiewające. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli we mnie uwierzyć, musiałam znaleźć właśnie tutaj tego człowieka. Wierzy we mnie bardziej niż w siebie samego“. Nagły poryw wyrzutów sumienia zakłócił spokój Edyty i wyrwał jej okrzyk.
— Panie kapitanie, zapominamy w jakich warunkach się spotkaliśmy, zapominamy o tem co się dzieje. Nie wolno nam zapominać. Nie chcę powiedzieć, że pan źle umieścił swoje zaufanie, ale muszę coś panu wyznać. Muszę panu wyznać, jak to się stało, że się tu znalazłam dziś w nocy. Jörgenson...
Przerwał jej gwałtownie, nie podnosząc jednak głosu.
— Jörgenson? Kto jest Jörgenson? Pani przyjechała do mnie, bo inaczej pani zrobić nie mogła.
Te słowa zaparły jej oddech.
— Ale ja muszę panu powiedzieć. W moim przyjeździe jest coś, czego nie mogę zrozumieć.
— Nie może mi pani powiedzieć nic, czegobym już nie wiedział — rzekł błagalnie. — Niech pani nic nie mówi. Niech pani siedzi spokojnie. Jutro będzie na to dość czasu. Jutro! Noc dobiega końca i nie obchodzi mnie nic na świecie prócz pani. Niech to pani zostawi. Niech mi pani udzieli swego spokoju.
Nigdy jeszcze nie słyszała w jego słowach takiego akcentu; poczuła dla niego wielką, tkliwą litość. Dlaczego mącić te chwile, które pragnął przedłużyć — których nigdy już nie zazna na ziemi? Zamilkła niezdecydowana. Dostrzegła, że się poruszył w ciemności, jakby się nie mógł zdobyć na to by siąść na ławce. Lecz nagle rozproszył uderzeniem nogi żarzące się węgle, opuścił się na ziemię u jej nóg, i nie zdziwiła się wcale, poczuwszy ciężar jego głowy na kolanach. Nie zdziwiła się wcale — lecz wzruszyło ją to głęboko. Po co ma go dręczyć wszystkiemi temi sprawami wolności i niewoli, gwałtów i intryg, życia i śmierci. Był w takiem usposobieniu, iż nie można mu było nic mówić; i wydało jej się, że i ona mówić nie ma ochoty, że w swem wielkiem współczuciu poprostu mówić nie może. Wszystko co mogła dla niego uczynić, to położyć lekko rękę na jego głowie i odpowiedzieć bez słowa na lekkie drgnięcie jego ciała — westchnienie czy szloch — które ją unieruchomiło w niespokojnem wzruszeniu.
W tym samym czasie mniej więcej, po drugiej stronie laguny, Jörgenson, podniósłszy oczy, sprawdził położenie gwiazd i powiedział sobie, że noc trwać już długo nie będzie. Pragnął aby uczyniło się jasno. Miał nadzieję, że Lingard już coś zdziałał. Ognisko przed ogrodzeniem Tenggi zostało znów zapalone. Siła Toma była bez granic — w zasadzie bez granic. I nic mu się stać nie mogło.
Stare oczy Jörgensona błądziły wśród połysków i mroków wielkiej tafli wody między „Emmą“ a tym wrogim brzegiem; nagle wydało mu się, że rozróżnia płynący cień, charakterystyczny kształt człowieka siedzącego w drobnem czółenku.
— O! Ya! Człowieku! — zawołał. — Czego chcesz? — Inne oczy odkryły również ów cień. Ciche szepty podniosły się na pokładzie Emmy. — Jeśli nie odezwiesz się natychmiast, strzelę! — krzyknął dziko Jörgenson.
— Nie strzelaj, biały mężu — odparł pływający cień, cedząc uroczyście wyrazy. — Jestem posłańcem niosącym przyjazne słowa. Słowa wodza. Przybywam od Tenggi.
— Nie tak dawno trafiła w nasz statek kula — także od Tenggi — rzekł Jörgenson.
— To był przypadek — protestował głos z laguny. — Cóżby to mogło być innego? Czy jest wojna między tobą a Tenggą? Przecież jej niema. O biały mężu! Tengga pragnie tylko długiej z tobą rozmowy. Wysłał mnie, prosząc abyś przybył na brzeg.
Na te słowa lęk pewien przejął serce Jörgensona. To zaproszenie znaczyło, że Lingard nic nie przedsięwziął. Czy Tom śpi, czy zwarjował?
— Przedmiotem rozmowy ma być pokój — oświadczył z naciskiem cień, który podpłynął już znacznie bliżej do kadłuba.
— Nie do mnie należy rozmawiać z wielkimi wodzami — odparł ostrożnie Jörgenson.
— Lecz Tengga jest twoim przyjacielem — dowodził nocny goniec. — A przy jego ognisku zasiadają także i inni przyjaciele — twoi przyjaciele, radża Hassim i księżniczka Immada, którzy zasyłają ci pozdrowienia i którzy oczekują, że oczy ich spoczną na tobie przed wschodem słońca.
— To kłamstwo — rzekł machinalnie Jörgenson i pogrążył się w myślach, zaś cień posłańca, wypowiadającego te słowa, zamilkł zgorszony, choć oczywiście nie spodziewał się ani na chwilę, aby mu uwierzono. Ale nigdy nie można przewidzieć, w co biały człowiek uwierzy. Goniec chciał wywołać wrażenie, że Hassim i Immada są otoczeni wielkiemi honorami, jako goście Tenggi. Przyszło mu nagle na myśl, iż Jörgenson może nie wiedzieć o wzięciu ich do niewoli. I mówił dalej w tym samym sensie.
— Wszystkie moje słowa są prawdziwe, o tuanie. Radża z Wajo i jego siostra przebywają z moim panem. Zostawiłem ich siedzących u ognia po prawej ręce Tenggi. Czy udasz się na wybrzeże aby być powitanym przez przyjaciół?
Jörgenson zastanawiał się głęboko. Pragnął teraz zyskać jaknajwięcej na czasie, aby Lingard mógł doprowadzić do skutku pośrednictwo, które nie mogło zawieść. Ale nie miał bynajmniej zamiaru zaufać przyjaznym uczuciom Tenggi. Nie dlatego, aby się nie chciał narażać; wydawało mu się to poprostu zupełnie bezcelowem.
— Nie! — odrzekł — nie mogę się udać na brzeg. My biali mamy swoje zwyczaje. Jestem dowódcą tego statku, a moim wodzem jest Radża Laut, biały człowiek jak i ja. Wszystkie ważne słowa on wypowiada i jeśli Tengga jest takim wielkim wodzem, niech zaprosi na rozmowę Radżę Lauta. Zaiste, to jedyny właściwy sposób postępowania dla Tenggi, jeśli jest takim wielkim wodzem jak twierdzi.
— Radża Laut uczynił już wybór. Przebywa z Belarabem i z białymi, których wtłoczono do ostrokołu Belaraba jak schwytaną w sidła zwierzynę. Dlaczegobyś nie miał tymczasem przeprawić się na wybrzeże — jest przecież oświetlone i otwarte — i porozmawiać przyjaźnie z przyjaciółmi Tenggi, których serca osłabły od wielu wątpliwości: z radżą Hassimem, i księżniczką Immadą, i Damanem — wodzem mężów z morza? Oni nie wiedzą już teraz komu zaufać, jeśli nie tobie, tuanie, strażnikowi wielkich bogactw —
Dyplomata w czółenku zamilkł na chwilę, aby nadać szczególną wagę końcowemu argumentowi:
— Bogactw, których obronić nie możesz. Wiemy ilu zbrojnych ludzi jest z tobą.
— To wielcy wojownicy — zauważył obojętnie Jörgenson i rozparł się łokciami na poręczy, patrząc w unoszącą się na wodzie czarną plamę o charakterystycznym kształcie, od której płynęły słowa chytrego wysłańca Tenggi. — Każdy z nich wart jest dziesięciu takich ludzi, jakich możecie znaleźć w osadzie.
— Tak, na Allaha. Nawet dwudziestu zwykłych ludzi. Zaiste, masz ich dość aby prowadzić wielki bój, ale zamało by zwyciężyć.
— Bóg jeden daje zwycięstwo — rzekł nagle głos Dżaffira, który stał bez ruchu u boku Jörgensona, przysłuchując się rozmowie.
— Wielka prawda — brzmiała odpowiedź, wypowiedziana bardzo konwencjonalnym tonem. — Czy przybędziesz na wybrzeże, o wielki mężu, aby zostać przywódcą wodzów?
— Już byłem nim dawniej — rzekł Jörgenson z wielką godnością — a teraz pragnę tylko spokoju. Ale nie udam się na wybrzeże między ludzi, których dusze są tak bardzo stroskane, póki radża Hassim i jego siostra nie wrócą na pokład tego statku i nie opowiedzą mi o swej nowej przyjaźni z Tenggą.
Lęk Jörgensona zwiększał się z każdą chwilą; zdawało mu się, że nawet powietrze staje się cięższem wobec zbliżającej się klęski — wśród tej nocy, która nie była ani wojną ani pokojem — i przemawiała tylko głosem wysłańca Tenggi, słodkim w tonie choć groźnym w treści.
— Nie, to się stać nie może — rzekł ów głos. — Ale, tuanie, Tengga naprawdę jest gotów przybyć na pokład tego statku, aby się z tobą rozmówić. Gotów jest przybyć każdej chwili i nawet, tuanie, zamierza wybrać się tu już niezadługo.
— Tak, z pięćdziesięciu wojennemi łodziami, pełnemi dzikiej hałastry z Wybrzeża Zbiegów — rozległ się z nad poręczy głos Dżaffira jako sarkastyczny komentarz do tych słów. Złowrogi pomruk: „Być może“ — podniósł się z czarnej wody.
Jörgenson milczał; zdawało się, że oczekuje jakiegoś natchnienia z góry. Nagle przemówił głosem jakby nie z tego świata:
— Powiedz ode mnie Tendze, że jeśli przywiezie z sobą radżę Hassima i siostrę radży, to i on i jego główni wojownicy zostaną dobrze przyjęci na tym statku, bez względu na to ile łodzi towarzyszyć im będzie. To mi jest obojętne. A teraz możesz odpłynąć.
Nastało głębokie milczenie. Goniec widocznie odjechał, trzymając się cienia przy brzegu. Jörgenson zwrócił się do Dżaffira.
— Śmierć wśród przyjaciół jest świętem — zacytował mrukliwie pod wąsem.
— Na Allaha, tak jest zaiste — potwierdził Dżaffir z ponurym ogniem.