Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi/Część I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi
Wydawca F.A. Brockhaus
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron
V.
Położenie Szyłkińskiego Zawodu. Domy Syberyaków. Drogi w Dauryi. Zima. Wpływ zimy. — Ubranie zimowe. — Zawieruchy śnieżne. — Wiosna. — Pożary puszcz. — Ikar syberyjski. — Dolina czałbuczyńska. — Włóczęgi. — Huta szklanna i wynalazki Hilarego Webera. — Polacy zmarli w Szyłce. — Użytki z kory brzozowej. — Natura budzi tęsknotę. — Góry jako miejsca modlitw. — Samobójstwa. — Klimat Dauryi. — Jazwa syberyjska. — Święta dziewic. — Ekateriński rudnik i szyłkińskie kopalnie srebra. — Ujśćkara. Zabójstwo. — Zielone Świątki. — Kobiety w Dauryi. — Wygnańcy polityczni w Szyłce. —

Zawod Szyłkiński, który nazywają też wprost Szyłka, położony jest pod 52° 40' 45'' szerokości a 136° 15' 20'' długości (od Ferro) geograficznej. Rzeka płynie tu szerokiem korytem[1] w ciasnej dolinie, zamkniętej ponuremi górami. Wązka przestrzeń między lewym brzegiem rzeki a wysoką skalistą ścianą gór zabrzeżnych, służy za posadę Szyłkińskiemu Zawodowi. Na tym pasku ziemi ciągną się z pół mili dwa rzędy domków i chałup, które tworzą główną ulicę osady. Plac, na którym stoi cerkiew, i kilka małych przecznic niezmieniają przeciągłego kształtu osady.
Ulice są niebrukowane, lecz z powodu piaszczystego i kamienistego gruntu błota prawie nigdy nie bywa. Obszerne podwórza i ogrody warzywne pomiędzy domami rozszerzają osadę, która ma 2,000 mieszkańców.
W Szyłce niema ani jednego murowanego budynku. Domy bez piątr, budowane są z belek modrzewiowych lub sosnowych. Dachy kryją korą brzozową źle spojoną i niedbale przywalają ją deskami lub kłodami, dla tego też wiatry łatwo je zrywają, a deszcz prawie do każdego mieszkania przecieka. Frontem dom jest zwrócony do podwórza; dwa albo trzy szklanne okna w bocznej ścianie pod daleko wystającym okapem umieszczone, patrzą na ulicę. Każdy dom opasany jest przyźbą (zawalnia), która chroni ściany od przemarznięcia. Wejście do domu bywa zwykle z podwórza przez ganek kryty, na kilku słupkach oparty.
Szpary między belkami zatykają mchem, który jest przytułkiem niezliczonej liczby robaków, zwanych u nas prusakami, a tutaj tarakanami. Żaden dom nie jest od nich wolny: ściany, szczególniej wieczorami, czernią się od ich rojów; lezą one do garnków, zjadają chleb i potrawy, łażą po śpiącym człowieku, a na wygubienie ich niema prócz zimna innego środka. W jesieni wymrażają prusaków, lecz pewna ich liczba, schowana w ciepłym mchu zwykle ocala a następnego roku nowe z nich legiony rozmnażają się. Szybkie, wytrwałe, żarłoczne, są wraz z obrzydliwemi austryakami (pluskwami) plagą każdego syberyjskiego domu.
Na zimę Syberyacy bardzo troskliwie opatrują drzwi, okna i wszystkie szpary szczelnie zatykają pakułami, dla tego też w mieszkaniach ich bywa ciepło a nawet gorąco. Dla mnie, jak i dla wszystkich moich rodaków w Dauryi mieszkających, atmosfera mieszkania syberyjskiego jest nieznośną i za gorącą. Przybyli z łagodniejszego klimatu Polacy, łatwo znoszą tutejszy klimat a mieszkają w izbach mniej ogrzanych niż izby Syberyaków, którzy dziwią się ich wytrwałości na zimno.
Piec w izbie Syberyaka ogromny, podobny do naszego piekarskiego pieca. Komin szeroki wyprowadza z izby dużo ciepła, dla tego też zaraz po wypaleniu się drew, gdy jeszcze z węgli wydobywa się błękitny płomyczek gazu, zasypują popiołem ognisko i komin zatykają; izba w momencie się ogrzewa i powietrze jej napełnia się gazem węglowym, niebezpiecznym dla zdrowia, a do którego Syberyacy bardzo się przyzwyczaili. Zwyczaj utrzymywania w piecu pokarmów w garnkach od rana do wieczora, ciągłe skwarzenie się i topienie tłustości, powiększa swąd w mieszkaniu.
Dolina czałbuczyńska, w której toczy się strumień Czałbucza, przecina Szyłkę na dwie połowy; jedna z nich nosi nazwisko Kukuj. Blizko ujścia Czałbuczy, stoi srebrna huta dzisiaj nieczynna, garbarnia, młyn wodny i huta szklanna, z której kłęby czarnego dymu, unosząc się pomiędzy skały poblizkiej góry Pawłówki, podnoszą malowniczą dzikość tego miejsca.
Widok Szyłki jest bardzo malowniczy: błękitna taśma rzeki, zielone błonia, skały i wysokie góry okryte borem modrzewi, stanowią ramy osady przytulonej do góry, schowanej i zamkniętej, z jednem tylko wolnem wejrzeniem na obłoki. Przez sześć miesięcy zwierciadło rzeki grubym lodem pokryte, stanowi jedyną drogę, która wygodnie i bezpiecznie prowadzi towary i podróżnych z Nerczyńska i z Amuru. W inne strony kraju prowadzą konne ścieżki, strome, kamieniste i pnące się po górach dróżki, na których koń i człowiek co krok naraża się na złamanie karku. Drogi w Dauryi prawie wszystkie są niegodziwe; główniejsze trakty przechodzą także przez wysokie pasma i są pospolicie wązkie, pełne wyboi, korzeni i kamieni; wozy się na nich kruszą a konie męczą i zabijają. Latem i zimą rzeki są jedynie bezpiecznemi traktami: latem żegluga ułatwia komunikacyę a zimą wyborna sanna po lodzie. Sanna na traktach i drogach lądowych z powodu małych śniegów, bywa podobnie jak i drogi letnie niegodziwą. W innych prowincyach Syberyi, w których padają wielkie śniegi i znajdują się szerokie płaszczyzny i równiny, komunikacya lądowa nie jest tak trudną, jak w Dauryi.
Długa zima pokrywa okoliczne góry płachtą śniegu i krajobraz Szyłki przybiera w tej porze roku smutne i ponure barwy. Wiaterek chiwus wiejący w dolinach, szczypie i tnie po twarzy i zmusza podróżnego do zakrycia jej kożuchem. Chiwus jest to leciuchny wiaterek, wiejący w czasie mrozów w dolinach i w miejscowościach odsłoniętych: oddech jego nie porusza gałęzi, lecz podnosi siłę mrozu i robi go nieznośnym; pod jego powiewem nos, policzki w moment ulegają odmrożeniu, a ciało jednym kożuchem nie jest dostatecznie przed nim zabezpieczone.
Zimą, natura nic ciekawego do duszy nie wprowadza; brak wszelkiej barwy nie wabi oka, a trzydziesto-stopniowe mrozy trzymają człowieka w ciasnych, zwykle zaswędzonych mieszkaniach. Wówczas to wrażliwość serca zmniejsza się a szlachetniejsze uczucia uciekają z duszy, która zdaje się ziębnąć i brać na siebie grubszą naturę. Niewiem, czyście zauważyli, że zimą ludzie zwykle gorsi bywają niż latem, mniej zdatni do popędów chrześciańskiej miłości i obojętniejsi na ogólniejsze a wznioślejsze cele człowieka. Nie mówię tego o lekkiej europejskiej zimie, ale o wpływie zimy zupełnej, tęgiej, takiej, jaka bywa w Syberyi. Na sobie doświadczyłem podobnego wpływu zimy i uważałem go w wielu osobach. W tej porze powszechnej martwości i dusza się bardziej materyalizuje, zamyka w egoizmie i nie wychodzi poza obręb leniwego a ciepłego bytu. Może też to jest powodem, że ludy w surowym klimacie żyjące mało mają wspólnych interesów i celów publicznych, i że nie mają historyi.
W krótkiem tutejszem lecie, gdy się góry i błonia zazielenią i zakwitnie piękna dauryjska flora, okolica Szyłki nabiera niezwykłego a właściwego sobie wdzięku. Ogrom nie zamieszkałych i pustych gór, piętrzących się do jednostajnej wysokości, formy ich okrągławe uderzają wyobraźnię, lecz jej nie wznoszą, barwy zaś bujnej roślinności ślicznie stroją góry, lecz im nie odbierają charakteru pustynnego i samotnego.
Klimat ma Daurya suchy i zdrowy. Jesień 1855. r. była bardzo pogodną; błękit nieba rzadko się powlekał chmurami, powietrze było suche, przejrzyste, bez mgły i wiatrów. Liście z drzew opadły w pierwszych dniach października, śnieg także w owym czasie (1. października) pruszył, ale zniknął natychmiast. Drugiego października grzmoty zdziwiły mieszkańców, nigdy prawie jak tylko starzy ludzie pamiętają, nie zakłócające w tak późnej jesieni powietrza Dauryi; grzmot połączony był z obfitym i gruboziarnistym gradem. Około 22. października zaczęły się już mocne mrozy, które w jasne dnie zamieniały się na umiarkowane i przyjemne ciepło. W tym także czasie spadł śnieg, pokrył ziemię na kilka cali i już do wiosny nie stajał; większe śniegi tej zimy wcale nie padały. Jest to jeden z właściwych klimatowi Dauryi fenomenów, że pomimo geograficznego położenia, górzystego i znacznego wyniesienia nad poziom morza i mrozów dochodzących do 40 stopni R. śniegi bywają bardzo małe. W listopadzie mrozy dochodziły do 20 stopni, a w grudniu przez cały tydzień przed Bożem Narodzeniem termometr pokazywał 38 stopni zimna. Mgła sucha, która towarzyszyć zwykła trzaskającym mrozom, zaległa doliny i zakryła góry: człowiek stąpa, jakby po omacku, okryty kożuchami biegnie do ciepłej chaty, nie mogąc złapać marznącego oddechu; cisza w powietrzu panuje, wiatru niema ani jednego tchu i ta to właśnie okoliczność robi znośnem tak wielkie zimno. Syberyacy okrywają się zimą baranim kożuchem, na niego wdziewają «dachę» to jest: kożuch sierścią na wierzch zwrócony, zrobiony ze skóry renifera, łosia, sarny lub cielęcia. (Kirgizi noszą dachy ze skóry źrebiąt.) Na nogi wciągają tunguzkie «unty» i w takiem odzieniu bezpiecznie w największe mrozy podróżują. Dacha jest bardzo lekka, nie przepuszcza wiatru ani zimna i dobrze zabezpiecza w podróży; dachy i unty Syberyacy przyjęli od dzikich ludów. Unty (buty) bywają długie aż za kolana, cholewki rzemyczkami do pasa przywiązują; robią je także ze skóry renów, łosiów, sarn, piżmowca, sierścią bywają w dół lub też na wierzch zwrócone. Skóra dobrze wyprawiona niepospolitej miękkości grzeje nogę i nie obciąża jej. Z Chin od Mongołów przywożą unty wyszywane jedwabiem w kwiaty i różne gzygzaki, które bogatsi w święta noszą; cena unt dochodzi do 13 złp. Czapki noszą futrzane z uszami, a czasem i z kawałkiem futra, które jak języczek na nos spada i okrywa. Rękawice także futrzane ogromnej wielkości. Taki ubiór niekształtny jest i brzydki, lecz jako dobrze zastósowany do klimatu jest w powszechnem użyciu.
W miejscowościach odkrytych, na równinach lub stepach jeżeli podróżnych spotka zawieja, (purga) wyprzęgają natychmiast konie, chowając się całkiem w kożuchy i leżąc na wozach nieruchomi, czekają póki straszliwa, mroźna a śnieżna zawieja nie przejdzie, która wszystko na trzy kroki przed człowiekiem białym tumanem zakrywa i pogrąża go w nieprzenikniony i zimny chaos. Niebezpieczną jest w stepowych miejscach syberyjska zawierucha — najśmielszych przejmuje trwogą: zawiane drogi, zabłąkane konie, mróz dojmujący aż do kości, dalekość zbawczego ogniska i ten świat w górze, na dole i ze wszystkich stron biały, wiejący, bez żadnych przedmiotów dla oka, w którym nikt nie wie, gdzie się obrócić, zabija podróżnego, jak piaszczysta burza Sahary. Zawierucha zatrzymuje podróżnych na jednem miejscu nieraz i dzień cały, a czasami dwa i trzy dni ich mrozi; skoro przejdzie, zręczny Syberyak kieruje się bezdrożem po białej płaszczyźnie i dąży niepewny do dalekiej osady, gdzie znajduje pokarm, ciepło i zbawienie.
Po Bożem Narodzeniu mrozy cokolwiek słolgowały, termometr wskazywał 30 i 25 stopni niżej zera; mrozy takie są tu pospolite i za umiarkowane uważane. Około Trzech Króli mrozy dochodzą do największej mocy, lecz tego roku (1856) nie przeszły zwyczajnej liczby 20 i 25 stopni R.; dopiero od 1. do 11. lutego wzmogły się i doszły do 35 stopni. Śniegi, jak to już mówiłem, rzadko padają. Mrzy czasami śnieżny puch w powietrzu, lecz grubości śnieżnej warstwy na ziemi wcale nie podnosi. Słońce nie wysoko wzbija się nad horyzont i świeci przez kilka godzin jak i u nas matowem, łagodnem światłem; promienie jego są obojętne, nie grzeją i śniegu nie tają; zimą odwilży nigdy tu nie bywa.
W końcu lutego przez kilka dni wiatr dął w górach i śnieg pruszył, lecz zaraz pierwszych dni marca powietrze ociepliło się, niebo wyjaśniło, a promienie słoneczne spędzały śnieg z drogi, tak że już 10. marca sanna do reszty popsuła się. Przez cały marzec trwała najpiękniejsza pogoda, jednego tylko dnia padał drobny deszczyk, który zupełnie oczyścił góry ze śniegu. Pomimo pięknych i ciepłych dni, noce są bardzo mroźne, a lód na rzece mocno się trzyma, chociaż woda z gór płynie po nim.
Ostatnich dni marca było kilkanaście gwałtownych wiatrów; osuszyły one mokrą ziemię. W pierwszych dniach kwietnia, według powszechnego zwyczaju w całej Syberyi, zaczęto wypalać zeschłe trawy. Ogień posuwa się z nizin na góry, obejmuje coraz szersze spłazy gruntu, wchodzi do borów i zapala je. Dymią się puszcze, a góry jakby w wulkany zamienione buchają płomieniem; błękitnawy dym zaległ nad szyłkińską doliną i otulił całą okolicę w przezroczystą gazę. Ciemność nocy powiększa nadzwyczajność widoku palących się łąk, gór i puszczy: fale światła i ognia spływają z góry, a czerwona łuna unosi się po nad szczytami i opasuje horyzont szeroką, gorejącą wstęgą. Dnia 17. kwietnia padał śnieg, ale nie zagasił pożaru, który wybucha w coraz to nowych miejscach; posunął się już na góry okalające Szyłkiński Zawod a w mieszkańcach jeszcze trwogi nie wzbudza. Nie żałują drzew w puszczy, trawa dla bydła i koni jest im potrzebniejszą niż drzewo, którego nie cenią dla tego, że cały kraj jest borami okryty. Popioły spalonych chwastów użyźniają łąki i podnoszą ich bujność. Dnia 21. kwietnia padał drobny deszczyk, rolnicy cieszą się i wróżą dobre urodzaje; dnia 22. kwietnia deszcz mocniejszy zgasił pożar puszczy, gorejącej już od ośmiu dni; dnia 23. kwietnia mokry śnieg pokrył ziemię, a w południe zamienił się na deszcz; dnia 24. kwietnia padł tak gęsty śnieg, jakiego jeszcze w Dauryi nie widziałem. Powietrze zupełnie się zmieniło: pogoda przemienna jak u nas w marcu. Dnia 25. kwietnia mróz ściął powierzchnię wody, a w następnym dniu kropił deszcz i huczał mocny wiatr między skałami. Po deszczu powietrze ociepliło się, a 28. kwietnia lód pękł na rzece i poruszył się; 30. kwietnia kra poszła, a rzeka wcale nie wezbrała. Dnia 1. maja kra jeszcze płynie, a woda ogromne bryły lodu na brzegi powywracała: rzeka zdaje się być ujętą we dwa lodowe wały, które błyszcząc pod słońcem powoli topnieją; między zeschłemi chwastami, pokazują się już ździebełka młodej trawki. Dnia 2. maja powiewa ciepły wiatr, kra na rzece przerzedza się, na górach zakwitły fioletowe sasanki (Anemona pulsatilla.) W następnym dniu wiatr się wzmógł i sprowadził śnieg, który jednak prędko zniknął. Dnia 5. pogoda, 6. pruszył śnieżek i powiewał wiatr północno-wschodni; trawy znowuż podpalono, a dym pożaru powtórnie zaległ wądoły i doliny; mocny wiatr, który się zrywa momentalnie, rozszerza pożar po górach. Dnia 9. maja drobny ale ciągły deszcz zgasił pożar, rzeka już się zupełnie z lodów oczyściła i żegluga po niej otwarta.
Okolica jeszcze nie zazieleniła się, szara jej powłoka nie jest weselszą od białej, która przez tyle miesięcy brudnym blaskiem lśniła nam oczy. Dnia 10. maja padał śnieg z deszczem, a 12. grad z deszczem, 13. maja był dzień pochmurny, pogoda przemienna, pączki już się pokazują na modrzewiach i zapowiadają prędką zieloność wiosny. Dnia 16. maja, po chłodnym wczorajszym dniu, powietrze ociepliło się a wiatr wieje gorący, jakby w zupełnem lecie; bory i trawy zapaliły się po raz trzeci i cały kraj dymem napełniły. Wiatr pędzi ogień coraz dalej, obejmuje on stare drzewa, chwyta się gałęzi; zwierz ucieka z puszczy. Noc, straszny widok: ogień na drzewach miga jak ogniste języki lub zwiesza się jako liść czerwony z gałęzi; trzaskają drzewa, dym dusi przechodzących. Zapaliło się wysokie mrowisko, pracowite zwierzątka wypędzone z domu i z ojczyzny swojej, uciekają w różne strony, ogień je goni i pochłania; dziwny zapach rozchodzi się po lesie, świeży, miły i wonny, jest to zapach spalonych mrówek. Ludzie nigdy nie gaszą tych pożarów, bo i niema podobieństwa zagaszenia. Podróżny bardzo często spostrzega całe spłazy puszczy wygorzałe, smutne i czarne: drzewa u dołu okopcone, wierzchy mają okryte liśćmi, jakby koroną chwały daną za wytrwałość i moc w chwili powszechnego zniszczenia. Mech na wypalonej ziemi puszcza się dopiero po kilku latach, a i trawa w borach późno wyrasta; dużo czasu mija zanim zieloność zakryje ślady pogorzeliska.
Dnia 17. maja termometr pokazuje ciepła 18 stopni R., trawa zazieleniła się i różodrzew rozkwitł. (Rhododendron dauricum — bogulnik, nazwa miejscowa.) 18. maj był pochmurny lecz ciepły; pojechałem konno w dolinę czałbucką. Przejechawszy obok koszar i magazynów wojskowych, uderzy każdego na samym wstępie w dolinę wysoka wapienna skała uwieńczona krzyżem. Do tej skały przywiązane jest następne podanie. Dawniej, gdy jeszcze w Szyłce czynną była huta srebrna, a z gór okolicznych dobywano rudę srebrną, między katorżnymi zesłanymi do kopalni, znajdował się młody człowiek, który dniem i nocą myślał nad sposobami ucieczki z kopalni, a przewidując wszystkie przeszkody, zwątpił w pomyślność swoich planów i rozpaczał. Kolega jego niewoli należał do bywalców, żartował sobie z losu, co go okuł w kajdany, a pomimo niedoli weselił siebie i wszystkich dowcipnemi gadaniami, które wywoływały powszechny śmiech i radość. Ten to bywalec postanowił pomódz zrozpaczonemu młodzieńcowi. «Otóż,» mówił do niego pewnego razu bardzo seryo, «daj mi kwartę wódki a nauczę cię za nią latać po powietrzu; wówczas jak ptak polecisz i nikt cię w drodze nie złapie.» Chłopak niewierzył, wahał się, ale w końcu uwierzył człowiekowi, którego doświadczenie, obszerna znajomość rzeczy, była między katorżnymi znaną i cenioną. Przyjął więc propozycyę, z długo zbieranego grosza kupił kwartę wódki i wyszedł z nauczycielem pod skałę, na której krzyż stoi. Gdy stanęli na niższym zrębie skały, starszy aresztant wymówił nad chcącym latać niezrozumiałe i tajemnicze wyrazy zaklęcia a skończywszy czarnoksięzką ceremonię, zawołał wielkim głosem: «Unoś się, unoś się, unoś!» Chłopak skoczył, padł ze skały na kamienie i potłukł sobie nogi, złamawszy je w kilku miejscach, a nauczyciel latania, krzyknął do niego ze skały, śmiejąc się na całe gardło: «A cóż? latać już umiesz, tylko siadać nie nauczyłeś się. Daj mi drugą kwartę wódki, to cię siadać nauczę!» Taki koniec był syberyjskiego Ikara. Podanie o nim dobrze maluje okropny, dziki dowcip katorżnych. Zaraz za ową skałą znajdują się ruiny; myślicie może, że ruiny zamku lub świątyni starożytnej? nie — drewniane ruiny huty i magazynów przed czterema laty opuszczonych. Huta, chociaż srebrne rudniki nie wyczerpały się, została opuszczoną, z powodu zwrócenia wszystkich sił tutejszego górnictwa do dobywania złota i zamienienia chłopów w górnictwie na kozaków. Huta źle wybudowana, jak i wszystkie inne górnicze roboty ladajako wykonane, ledwo zostały opuszczone, uległy zupełnemu zniszczeniu. Dachy na budynkach pozawalały się, piece rozwaliły, kanały zamuliły, a kopalnie zasypały się. Niktby nie pomyślał patrząc na te ruiny, że prace górnicze dopiero przed kilku laty zostały w nich zawieszone. Kupy rudy porozrzucane po dziedzińcu i czarne żużle rozsypane po dolinie, najdłużej będą świadczyć o istnieniu górniczego zakładu w Szyłce.
Za hutą rozwija się wspaniale widok czałbuckiej doliny. Po prawej stronie krajobrazu sterczą skały Pawłówki, po lewej zaś nad dymiącym budynkiem szklannej huty, wznoszą się góry łagodniej pochylone, porosłe różodrzewem, gajami brzeziny, a w głębi ciemnym borem sosny i modrzewi; na głównym zaś planie krajobrazu rozwija się, jak w panoramie głęboka dolina, niknąca między dalekiemi górami w błękitnej mgle. Popędziłem konia, znikła mi z oczu Pawłówka, huta, i wjechałem w część doliny bardzo ponurą; gdy na jej ścianach zieleni się już trawa i pękają pączki drzew, na dnie między chwastami leżą jeszcze bryły lodu i śniegu. Im bardziej w głąb, tem dolina staje się dzikszą i pustszą. Czałbucza pod wydętym lodem płynie po kamieniach, a nad nią wznosi się prostopadle ogromna skalista góra, której boczna ściana poryta i rozdarta, pełna jest skalistych żłobów i urwisk. W nich chowają się gniazda krucze; młode kruki fruwając ze skały na skałę próbują swoich skrzydeł i przeraźliwym krzykiem witają starych, niosących im pokarm. Droga się zwęża i staje się kamienistą, a dolina ciemniejsza; w niej mnóstwo pobocznych dolin ma swoje ujście. Zwróciłem się w jedną z nich na prawo: nigdzie ani śladu zieloności, woda huczy pod lodami, trawy wypalone, drzewa okopcone lub dogorywające, wszędzie popiół i węgiel. Każda z pobocznych dolin ma znowuż swoje pobocznice, swoje wądoły i wąwozy, które razem tworzą siatkę okrywającą kraj cały, a z której jak z labiryntu człowiek nieznajomy nie trafi do swego mieszkania. Poboczne doliny są zupełnie puste; nigdzie nie słychać człowieka, nie widać chaty, czasami tylko latem, można tu spotkać pastucha, strzelca lub włóczęgę, który uciekłszy z karyjskich kopalni, temi dolinami przemyka się na zachód, zawsze ostrożny, a często niebezpieczny dla tych, co go spotkają.
Przeszłego roku w tej samej dolinie włóczędzy (brodiagi) spotkali żołnierza niosącego jadło dla swoich kolegów będących na sianokosie, i zapewno z obawy, żeby ich nie wydał, powalili go na ziemię i poderżnęli mu wszystkie żyły w nogach. Krew ubiegła i nieszczęśliwy prędko życie skończył.
Jadąc tą wygorzałą, czarną, zawaloną drzewami okolicą, miałem w myśli nie pożądane spotkanie włóczęgów; szczęściem nie spotkałem żadnego. Prawie cały kraj na północ od Szyłki jest bezludny, a im bardziej na północ, tem rzadziej napotyka się człowieka. Górami, które się na tej przestrzeni garbią i falują bez końca, można dotrzeć do oceanu Wielkiego lub też do morza Lodowatego, nic nie widząc prócz gór, puszczy, dzikiego zwierza, koczującego Oroczona albo Tunguza. Deszcz zwrócił mnie z dalszej wycieczki; zmoknięty przyjechałem do huty szklannej, gdzie znalazłem gościnne przyjęcie u rodaków.
W Dauryi znajduje się tylko jedna huta szklanna i ta zupełnie wystarcza potrzebom kraju. Do robienia masy szklannej biorą tu zamiast potażu kudżyr; jest to gatunek glauberskiej soli, który się wydziela na dnie jezior w górze Ingody położonych. Zimą robią przeręble i dostają glauberską sól ze dna długiemi żelaznemi czerpakami, i ztamtąd spławiają ją do Szyłki. Piotr Wysocki w mydlarni swojej w Akatni, używa kudżyru do robienia mydła. Zamiast piasku, którego nigdzie w okolicy wynaleźć nie mogą, używają kwarcu do roboty szkła. Kwarc ten biały jak mleko, mocno zbity, zawiera w sobie części żelazne i dla tego szkło z niego bywa nieczyste i oszpecone mnóstwem drobnych pęcherzyków, które jak mak zasypują jego powierzchnię, gaszą blask i przezroczystość szkła. Kwarc dostają z góry wznoszącej się w okolicy Łenczakowej nad Szyłką. Od czasu, jak rodak nasz Hilary Weber wziął w dzierżawę od skarbu tutejszą hutę, używano rozmaitych sposobów do pozbycia się pęcherzyków, lecz wszystkie sposoby nie miały pożądanego skutku i szkła białego, zupełnie czystego nie otrzymano. Zaczął więc Weber farbować szkło, a po długich i licznych próbach otrzymał szkło do kamieni podobne. Farbując masę szklanną octanem miedzi i doszedłszy do wiadomości temperatury różnej dla różnych odcieni farb, wyrabia szkło nieprzezroczyste, czerwone i fioletowe. Po oszlifowaniu naczynia pokazuje się najpiękniejszy flader i rozmaite rysunki, jak na marmurze, i naczynia te podobne do naczyń z agatu nabierają niepospolitego blasku i piękności. Tak pomyślne rezultata zachęciły Webera do dalszych doświadczeń; ma on nadzieję otrzymać szkło zupełnie imitujące malachit. Główna wada wyrobów tutejszej fabryki, spostrzegać się zdaje w ich formie; brak dobrego majstra i trudność o takowego w Syberyi, jest powodem niekształtności naczyń. Domieszawszy do masy szklannej pewną ilość węgla i zanurzywszy w takowej masie sztabki żelaza, Weber w ciągu doby otrzymuje stal, która po zahartowaniu nie ustępuje najlepszej stali. Za pomocą tejże masy szklannej, Weber pokrywa żelazo miedzią, srebrem i innemi metalami.[2]
Niedaleko od huty, Czałbucza wpada do rzeki Szyłki i tworzy małą przystań, w której budują tratwy, barki i parowe statki dla ekspedycyj amurskich, już od trzech lat corocznie ztąd nad ocean Spokojny wypływających w celu oderwania od Chin amurskiej i usuryjskiej krainy.
Dnia 21. maja modrzewia zazieleniły się, rozpoczęto robotę w ogrodach; noce bywają jeszcze zimne. 22. maja śnieg padał przez cały dzień i okrył zupełnie ziemię; 24. maja śnieg znowu padał; pogoda marcowa, niebo zachmurzone, a białość śniegu zapomnieć każe, że to już wiosna. Dnia 25. śnieg zniknął z błonia i ze stoków gór, lecz bieli się jeszcze w wądołach i rozpadlinach skalnych; słońce zajaśniało dzisiaj w całym blasku a modrzew dokładniej rozwinął się. Na górach szyłkińskich rośnie mnóstwo różodrzewa (rhododendron dauricum); kwiat jego okrywa pochyłości, jakby różowym kobiercem. Śliczny jest widok w tej porze okolicy; młoda zieloność modrzewi uwesela szare skały, a różodrzew najpiękniej maluje góry.
Na długiej skalistej ścianie, wznoszącej się nad Szyłką, aż w czterech miejscach są groby i krzyże cmentarne. Na głównym cmentarzu pochowani zostali: Franciszek Korzeniowski, wieśniak ze Żmudzi, przysłany do tutejszej kopalni za udział w powstaniu 1831. roku, zmarł na raka przed kilku laty; Kazimierz Ostrowski, włościanin z Królestwa, także za powstanie 1831. r. do robót posłany. Gdy ich wypuścili na osiedlenie, utrzymywali się tu, pełniąc służbę parobków; chwalą obydwóch za poczciwość i pracowitość. Obaj spoczywają wśród zmarłych tego narodu, z którym walczyli za życia. Ziemia umarłych wczoraj jeszcze biała i zamrożona, dzisiaj już się różuje kwiatami i zdobi zielonością. Klimat dauryjski od zimna nagle przechodzi do ciepła i upałów, jakich w Europie pod tymże stopniem szerokości geograficznej nigdy nie bywa. Roślinność uderzona nagłem ciepłem, prędko rozwija się, zakwita, dojrzewa i opada. Nagłe przemiany w naturze, bez owego stopniowania, które jest właściwe europejskiemu klimatowi są charakterystyczną cechą tutejszej krainy. Przez następne trzy dni padał deszcz, chmury zaległy niebieskie sklepienie i roztrącają się o góry; powietrze pomimo deszczu jest ciepłe. Dnia 28. maja pierwszy raz słyszałem skrzeczenie żab, obficie znajdujących się w zatokach i jeziorkach utworzonych przez rzekę. Dnia 29. ziemia cokolwiek przeschła, lecz 30. maja lunął rzęsisty deszcz i zmoczył mnie siedzącego w swojem mieszkaniu pod dachem z kory brzozowej. Z kory brzozowej mają tu rozliczne użytki. Robią z niej tak zwane tujaski i tursuki, to jest: naczynia do czerpania wody, przechowywania kwasu, jadła; robią z niej pudła na mąkę, kaszę i t. p. rzeczy. W garbarniach używają kory brzozowej zamiast dębu do garbowania skór. Skóry w brzozie nie tak dobrze garbują się jak w dębie; są słabsze i prędzej się rozłażą. Oroczoni nad Szyłką, Manigiry, Goldy, Gilacy nad Amurem, robią z kory brzozowej łodzie zwane omoroczami. Omorocza ma dno płaskie; głęboka zaledwo na kilka cali. Korę zszywają i zalewają smołą, wewnątrz tę dziwną łódkę wykładają cieniuchnemi deszczułkami. Długość omoroczy bywa rozmaitą, od 1 sążnia aż do 10 sążni; omoroczę na sześć osób można przenieść na plecach. Z powodu lekkości, posuwa się z nadzwyczajną szybkością po wodzie: jeżeli nią kieruje Oroczon obeznany z podobną żeglugą, koń w galopie nie prześcignie jej. Serce się lęka, patrząc na ludzi płynących na tej kruchej łodzi, a jednak jest ona bezpieczniejszą od innych zwyczajnych łódek n. p. batów, bo nie jest wywrotna, i byle nie wpaść na rafę, można bezpiecznie w niej płynąć. Dobroć jej szczególnie w tem się wykazuje, że pod najbystrzejszą wodę można w niej płynąć za pomocą krótkiego wiosła. Prócz dziegciu i drzewa na opał ileż to jeszcze innych użytków daje brzoza? Wszakże to z niej, z tego płaczącego, jak sierota drzewa i ulubionego przez poetów, robią rózgi, któremi szerzą oświatę w Rosyi, uczą posłuszeństwa, miłości cara.
Drzewem przez was ulubionym poeci, wyciskają w szkołach, więzieniach, koszarach, we wsiach i w miastach łzy i krew. Rózgi! potężny środek; niemi carowie uczą Moskali środków zdobycia panowania nad światem, niemi siłę swoją wzmacniają; rózgi są kolumnami, podporami ich tronu! Dla tego to zapewno Buriaci nazywają brzozę moskiewskiem drzewem. Około 2. czerwca brzozy okryły się liściem; tegoż dnia, rozsada, cebula i inne nasiona ogrodowe niedawno zasiane już zeszły. Od 1. do 4. czerwca była pogoda przemienna: chmury, słońce, to znowuż deszcz, naprzemiany zasmucały i rozweselały okolice.
Ciepło 4. czerwca wyprowadziło mnie wieczorem na przechadzkę na skaliste góry wznoszące się tuż nad szklanną hutą. Widok ztąd bardzo zajmujący: słońce schowało się za góry i lekki cień padł na okolicę, rzeka w głębi podmywa skały i zielone wyspy, a po jej zwierciadle krzyżują się łodzie z żołnierzami i rozlega się hałas ludzi, spuszczających barkę na wodę. Domy Szyłki rozciągnięte w długą linię na wybrzeżu widać ztąd, jak na dłoni. W powietrzu panuje spokojność dozwalająca imaginacyi swobodnie pobujać i oddać się wrażeniom pięknej przyrody; czemuż tęskne uczucie zwraca mój umysł od tej spokojności, od tego wdzięku i kieruje go tam, gdzie niespokojnie, gdzie ciągła burza!? Pochyłości góry żółcą się od kwiatu pięcioperstu (rosną tu 2 gatunki: Potentilla verna i Potentilla cinerea), między niemi z liści w rozetę ułożonych na cieńkim pręciku wznosi się biały w różowy wpadający kwiateczek androsace (Androsacae villosa i drugi gatunek Androsacae dasyphylla), a dalej żółty mak (Papaver nudicaule) z szczeliny skalnej, zwiesił ozdobną główkę ku ziemi i spogląda na nizkie gór niezapominajki (Myosotis Lappula.) Wierzchołek góry pstrzy się także od kwiatów; napełniły powietrze zapachem, zbudziły i podniosły czułość serca, które obojętne dla tych wdzięków i zapachów rozrzewniało się raczej wspomnieniem innych kwiatów i innych krajów. Między ludźmi w gwarze codziennego życia, traci się czułość i zaciera siła tęsknoty, w samotności zaś, pod wrażeniem przyrody, budzi się uczuciowa, lepsza strona człowieka a wznosząc się miłością, wydobywa wszystkie cierpienia i bole, które zrosły się już z istotą serca. Wypada więc, że powinienbym unikać samotności, wpatrywania się w naturę, która wszędzie jest inną i wszędzie piękną; że owszem dla zatarcia tego, co boli, powinienbym puścić się we wrzawę, otoczyć hałasem! Nie — wrzawa i hałas ludzi głuszy serce, pozbawia go czułości i przez to właśnie surowiej dokucza, bo wprowadzając obce żywioły w atmosferę ducha, kłóci jego istotę i pobudza boleść mniej szlachetną, która się wyraża niespokojnością; boleść zaś obudzona przez miłość na łonie natury zamienia się w szczytną rzewność i spokojną, jak za niebiosami tęskność. Pojmuję teraz dobrze słowa poety[3]:

«Lecz cóż robić mówcie sami?
Kiedy tak mi lubo z łzami,
Kiedy serce jak koń w czwale,
Rzuca pianą w cierpień szale;
I z swą raną tak swawoli,
Że nie boli to co boli.»

Tak, boleść miłością, szczególniej miłością ojczyzny obudzona, jest rozkoszą; budzę ją też ciągiem wspomnieniem i samotnością a boleść ta robi mnie lepszym.
Niewiem, czy na każdego człowieka natura podobnie wpływa, czy dla każdego jest budzicielką jego lepszej, moralnej strony? Ja myślę, że jeżeli ktoś wobec natury nic nie czuje, nic mu się w duszy nie porusza, taki już przeżył swoje lepsze czasy, wyszastał skarby duszy, lub je życiem niestósownem zagłuszył. Piękny widok i spokój tęskność budzący, zachęcił mnie jeszcze do dalszej wycieczki na górę Pawłówkę, która naprzeciwko się wznosi. Wejście na nią jest przykre, nogi co chwila zsuwają się po zeschłych igłach sosen i modrzewi leżących na pochyłości, bór zakrywa widok, lecz pomaga do wdrapania się na wierzchołek góry. Ze szczytu dopiero rozściela się widok szeroki i wspaniały. Gdzie się zwrócisz, czy w stronę Chin, czy ku oceanowi Wielkiemu, czy ku północnemu biegunowi, czy też wreszcie ku Europie, wszędzie niezmierzone przestrzenie czarnych gór jeżą się i garbią. Widok ich ma w sobie wiele dzikości. Prócz osady, która się schowała pod górą, nigdzie nie widać domu, nigdzie krzyża, któryby błogosławił ziemię, głucho i pusto na około, nic się w powietrzu nie rozlega, góry stoją samotne, nieme jak w pierwszych dniach stworzenia. Puszcza na nich rozciągnęła się szeroka, długa a daleka od moich miejsc rodzinnych, że myśl ku nim ztąd puszczona, choć leci na skrzydłach, pędzi błyskawicą, zmęczy się zanim doleci i zemdlona już siada na ojczystych górach, lub w gronie ludzi, których serca nie po azyatycku biją!
Ażeby znaleźć tu życie, musisz spuścić się w głębokie doliny lub do kopalni, na górach zaś szukaj życia w swojem sercu. Ale i szukać go nie trzeba; samo się wyraża zachwyceniem, rzewnością, zdumieniem lub modlitwą. Nigdzie tak dobrze nie umiem się modlić, jak na górach, nigdzie też tak do modlitwy nie jestem usposobiony. Ledwo wejdę na górę i okiem obejmę wszystkie szczegóły krajobrazu, serce się mi rozszerza i niewiem sam kiedy i jak ułożona wylatuje z niego skrzydlata modlitwa do nieba. Na górach zawsze kościoły budować powinni, one były i są miejscem natchnień, cudów i szczególnych zdarzeń. Wszak na Araracie spłonęła pierwsza ofiara po potopie, a z jej dymem pierwsze dziękczynne westchnienia uniosły się ku niebu. Na górze Moria w Palestynie ojciec syna na ofiarę poświęcał, gdy ukazał się anioł i wskazując baranka na ofiarę, powtórzył Abrahamowi obietnice Boże. Góra Horeb nosi nazwisko «Bożej», tu bowiem Bóg przemówił do Mojżesza z gorejącego krzaku w postaci płomienia i dał mu posłannictwo do narodu w niewoli, w obcem jarzmie będącego, którego jęk i wołanie z ucisku robót przymusowych doszedł do Niego. Bóg więc nie potwierdził obcej władzy nad Izraelem, nie uznał jej za słuszną i prawną; owszem, przeciwko niej uzbroił ramię Mojżesza w laskę, która się w węża zmieniała i miała mu służyć jako symbol władzy, przeciwko niej uzdrowił trędowatą rękę i wodę w krew zamienił. Przez te cuda dał Bóg do poznania, że władza powinna być jak wąż giętka i rozumna, a lud z ucisku obcej władzy, wydobyć się może wówczas tylko, gdy szanuje swoją własną władzę i w posłuszeństwie i jedności słucha jej rozkazów; dał jeszcze do poznania, iż lud dążący do wolności, powinien się wad swoich niby brzydkiego trądu pozbyć, a utwierdzić wolność swoją może i powinien przez krew. Bóg sam pomagał Izraelowi. Dla nas też z objawienia na górze Horeb spływa ta otucha, iż narodom pod obcą władzą będącym, Bóg sam pomaga, a środki do oswobodzenia dał nam poznać w symbolicznych cudach, które pod gorejącym krzakiem Mojżesz widział. Na Synai Mojżesz otrzymuje dziesięć przykazań Bożych, zawierających naukę moralną starego testamentu. W nowym testamencie Tabor był świadkiem przemienienia Chrystusa; góra Golgota miejscem największej na ziemi ofiary, z której jakby z źródła górskiego potok postępowego zbawienia ludzkości wypłynął. Z góry Oliwnej Chrystus wzniósł się w obłoki dla wniebowstąpienia. Nie wymieniam wszystkich gór słynnych z cudów i natchnień, wspomnę tylko, że i Polska góry swoje świętością, cudami i modlitwą naznaczyła. Wawel, mieszkanie i groby królów, ma najdroższą dla nas świątynię; góra Bronisławy uświęcona duchem pobożnej dziewicy i wspomnieniem, jakie obudza kopiec wzniesiony bohaterowi polskiej wolności Kościuszce; Marya, nazywana królową polską, panuje nad nią z Jasnej góry; Poczajów, Podkamień, Kalwarya, Ś. Krzyż i mnóstwo innych gór obarczonych świątyniami, są miejscami w Polsce wielkich modlitw, wielkich łez i wielkich zdarzeń. Słusznie góry nazwała natchniona Deotyma «nieba stopniami — namiotem marzeń i oazami życia!»
Już ciemno było, gdym się spuszczał ze szczytu Pawłówki; wiatr się poruszył i smutnie w borze poświstuje, jak gdyby przygrywał na grobie wisielców, którzy niedawno tu się powiesili i tu zostali pochowani. Przeszłego roku powiesił się na tej górze niejaki Stołów, ojciec licznej rodziny. Ubliżył on metresie pewnego oficera i za to zbili go ogromnie rózgami i już uwolnionego z robót, lecz będącego pod zwierzchnictwem górnictwa posłali napowrót do robót! Z bolu i rozpaczy odebrał sobie życie. Tego zaś roku powiesił się tu pisarz wojskowy Szmagin z niewiadomej przyczyny; mówią, że z rozpaczliwego szaleństwa, jakie często wywołuje pijaństwo. Samobójstwa w Syberyi nie są rządkiem zjawiskiem. W krajach rozwiniętego życia umysłowego rodzą się cierpienia moralne popychające do samobójstwa; w Dauryi lud nie żyje umysłowo, nie zna cierpień moralnych wykształconego człowieka, nie oddalił się jeszcze daleko od natury, tu więc powody samobójstwa i usposobienie do niego może się tylko wytłumaczyć tęsknotą, smutkiem niewoli. Między naszemi wieśniakami rzadkie są samobójstwa, tu najwięcej samobójstw bywa między gminem i nietylko pomiędzy ludźmi już dojrzałymi, ale nawet pomiędzy dziećmi. W Zerentui powiesiła się czternastoletnia dziewczynka. Ogarnął ją bez żadnego powodu jakiś nieogarniony i niepojęty smutek; kilka razy próbowała się powiesić, lecz zawsze ją spłoszono, w końcu dokonała swego zamiaru powiesiwszy się na belce w chlewie. W innem miejscu piętnastoletniego chłopca postawili na straży przy drzewie w siągi ułożonem; jakimś przypadkiem drzewo zapaliło się, a chłopiec przelękniony uciekł do lasu. Przyszedł dozorca, palące się drzewo rozrzucił, pożar zagasił, a niewidząc chłopca pobiegł go szukać do lasu. Tam o pięćdziesiąt kroków od pogorzeliska znalazł go zaduszonego na gałęzi; klęczał, mając głowę zwieszoną na sznurku, na którym nosił krzyżyk. W tym wypadku, strach niezawodnie był powodem występku, lecz skłonność samobójcza w tak młodej osobie zastanawia psychologa. Ojcowie i matki najczęściej podają ofiarę tej skłonności do samobójstwa, która wyrodzić się musiała z braku wiary i religijności, zauważanego prawie przez wszystkich podróżnych w Dauryi. Człowiek w niewoli, jeżeli niema głębokiej wiary, łatwo sprzykrzy sobie życie i zniechęca się do wszystkiego, a gdy do tego przyłączy się materyalny niedostatek lub nieszczęście, wpada w nieznośną i rozpaczliwą głuchotę obojętności. W takim stanie duszy, kropla wódki, żal chwilowy lub strach przed karą, prowadzi do targnięcia się na siebie samego. Niewola odbierając człowiekowi nadzieję i szczęście, z pierwszą odbiera mu i świeżość uczuć, moc woli i zdolność walczenia z przeciwnościami, a z odebraniem szczęścia ochotę do życia. Człowiek przywykły do niewoli, ma zawsze siłę odebrać sobie życie, lecz rzadko ją posiada, gdy chce odebrać życie osobie, która jest przyczyną jego cierpień. Niewola zupełna azyatycka, taka, jaką widzieliśmy w Rzymie za imperatorów, jaką widzimy w Chinach, w Moskwie, i w innych państwach, ludom, które nie żyły historycznie, nie żyją jeszcze umysłowo i nie odsunęły się bardzo od natury, daje charakter i cechy ludów już starych, gnijących. Niewola wciska w moralną ich organizacyę chytrość, zdatność do podstępu, przebiegłość, sprzedajność, chciwość, zdemoralizowanie, niewiarę i wreszcie uczy samobójstwa. Tylko człowiek wolny potrafi być moralnym i cnotliwym!
Dnia 5. czerwca ciepło doszło do 20 stopni R., 6. upał się powiększył i sucha letnia mgła siadła na górach; powietrze parne, wieczorem grzmiało i deszcz padał. Od 7. do 10. czerwca gorąco doszło do 25 i 27 stopni R. i czeremcha (Prunus padus) rozkwitła i ziemniaki zeszły; 10. wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami i zahuczało grzmotem, błyskało się późno w noc, następny dzień także był pochmurny. W Dauryi wilgoci w powietrzu daleko mniej znajdujemy, niż w klimacie europejskim, ztąd to mrozy chociaż są gwałtowniejsze a upały większe, nie dają się tak uczuć, jak w krajach większej wilgoci; mróz trzydziesto-stopniowy tyle tutaj dokucza ile mróz 20stopniowy w Europie, a i upał stopni trzydziestu, nie daje się więcej uczuć, jak u nas 20stopniowe gorąco. Dla tego też powodu zimą rzadko padają tu śniegi a latem deszcze. Jesień przeszłoroczna była bez deszczów, a wiosna tegoroczna uważana jest za więcej mokrą, niż zwyczajnie. Lekarze powiadają, że suchość w powietrzu, robi klimat Dauryi zdrowym; na suchoty nikt prawie tutaj nie umiera, cholera jest nieznaną. Wiatry i burze szczególniej na wiosnę bywają bardzo gwałtowne, ale rzadko się zdarzają. Syberya zachodnia znajduje się w gorszych klimatologicznych warunkach od wschodniej, w której znowu Daurya wyróżnia się czystem i zdrowem powietrzem. Różne fenomena tak pod względem klimatu, jak i roślinności stanowczo ją wyróżniają od reszty Syberyi, a dają się one wytłumaczyć położeniem geograficznem i topograficznem. Daurya łączy się bezpośrednio z ogromną wysoczyzną środkowej Azyi i należy do krajów spadających do kotliny Wielkiego oceanu; ujście rzek płynących na wschód, nie jest otoczone martwą pustynią wiecznego śniegu i lodu, jak ujście rzek zachodniej i środkowej Syberyi wpadających do oceanu Lodowatego; z zachodu i z północy zasłoniona jest pasmem Jabłonowych gór, które wstrzymują zimne powiewy biegunowych wiatrów, wiatry zaś wiejące z pustyń środkowej Azyi są suche i cieplejsze.
Dnia 12. czerwca upał ogromny; tumany nieprzezroczyste, które towarzyszyć zwykły nie tylko wielkim mrozom, ale i wielkim upałom, jak dym zaległy nad okolicą. Dowiaduję się, że w Karze o cztery mile ztąd odległej, wybuchła między końmi i bydłem jazwa syberyjska (karbunkuł). Nie opisuję tej zarazy znanej w medycynie, a na którą, jak i na wszelkie inne zarazy niema lekarstwa. Jazwa, gdy silnie grasuje, wypadają znaczne stada bydła i koni. Ścierwa w ziemię nie zakopują, lecz zostawiają je na powierzchni ziemi i ta to okoliczność powiększać zwykła zarazę. Ptaki niosące ścierwo padają martwe, a bąk, który wysysa wilgoć z zdechłego na jazwę konia, gdy ukąsi człowieka komunikuje mu zarazę i takim sposobem od zwierząt przechodzi do ludzi. Kolega mój Weber idąc drogą ukąszony został przez bąka, a spostrzegłszy symptomata zarazy, wbiegł do kuźni, tam rozpalonem żelazem wypalił uszkodzone miejsce na ręku i takim sposobem ocalał. Gdy się jazwa pokaże, wyganiają konie do puszczy, po której włócząc się swobodnie bez straży ocalają i nie podlegają zarazie.
Dzisiejszego dnia dziewczęta poszły do brzozowych gajów na góry, gdzie każda dla zbadania przyszłości zawiązuje gałęź w formie wianka. Jeżeli skręcona gałązka uschnie, jest złą wróżbą i zapowiada nieszczęście dziewczynie, jeżeli zaś liść nie opadnie, sok nie upłynie, a gałęź dalej kwitnąć będzie, dziewczę wróży sobie ztąd zamęźcie i szczęście. Każda z nich, jak na uroczystość, wystroiła się i ubrała w najlepsze suknie. Do gaju udają się gromadami, w drodze chórem śpiewają różne pieśni; pisk ich głosów daleko się rozlega. Zwyczaj ten obchodzony bywa we czwartek przed Zielonemi Świątkami i zowią go Siemik. Pochodzenie jego sięga pogańskich czasów, do Syberyi przeszedł wraz z rosyjskiemi osiedleńcami. Te gromadki śpiewaczek na górach i w gajach mają wiele sielankowej malowniczości. Na drugi dzień Zielonych Świąt, w każdej wsi dziewczęta ubierają brzózkę w chustki, we wstążki i w różne gałganki; chodząc z nią po wsi śpiewają wesoło pieśni a za wsią topią ją w rzece. Brzózka owa przypomina powszechny zwyczaj w Polsce tu i owdzie jeszcze dotąd przechowany topienia Marzanny, o którym Bielski i Długosz wspomina[4], a ceremonia jej topienia była religijnym obrządkiem dawnych Słowian. Dzisiaj jest ona tylko zwyczajem, którego znaczenia lud już nie rozumie.
Wiosna tutaj po długiej zimie bardziej jest oczekiwaną niż w Europie; i ja przez owe sześć miesięcy zimowych, stęskniłem się do zieloności lata, teraz za to, gdy już wszystko zakwitło, używam całą duszą rozkoszy wiosennych w ciągłych i częstych wycieczkach. Dnia 13. czerwca po zniknięciu rannej mgły, puściłem się z towarzyszami moimi na malutkiej z czterech belek zbitej tratwie do Ujść Kary. Woda bystro niesie naszą tratewkę, a oczy pasą się coraz nowemi widokami. Płyniemy pod skalistą ścianą, ustrojoną w polne róże, które się tam rumienią obok białych bukietów czeremchy, a okryte są cieniem gałęzi modrzewiowych, jak baldachin nad niemi rozpostartych. Ścianę tę skalną, znajdującą się na lewym brzegu Szyłki, przerywa ujście potoku Łurgikanu, który huczy w głębokiej, zagajonej dolince. Przy samem ujściu na górze wznoszą się budynki Ekaterińskiej kopalni (rudnika), wszystkie w ruinie. Rzadko miejsce w tak pięknem położeniu napotkać można: ściśnięte skałami, opasane borem, z boku ma szemrzący strumyk, przed sobą szeroką rzekę i wspaniały widok na góry i dolinę; a jaka cisza i samotność tu osiadła? W takiem miejscu rozrzucona kopalnia prawdziwego artystę zachęcić może do rysowania. Z ogromnej góry wznoszącej się nad Łurgikanem wydobywano rudę ołowiano-srebrną pośledniego gatunku zwaną ochrą, zmieszaną z żelazem. Rudy przechodzą przez skałę dolomitowo-wapienną i pokłady krzemieni. Z tej kopalni wozili rudę do przetopienia do huty w Szyłce, lecz od czasu (1852. r.) zarzucona srebrnego hutnictwa, Ekaterińska kopalnia została zarzuconą i codzień bardziej niszczeje i zasypuje się.[5] Lazaret dla aresztantów i górników już zupełnie zruinowany, kapliczka na małym cmentarzu ruinuje się, inne budynki upadają, walą się, jak gdyby po mongolskim najeździe; jeden tylko wybielony domek znajduje się w dobrym stanie i jest zamieszkały przez stróża tych ruin Wincentego Draguna, Polaka nie za polityczne winy tu zesłanego. W Rosyi i w Syberyi budynki pospolicie drewniane wznoszą bardzo prędko. Jeżeli władza w miejscu pustem i dzikiem, gdzie zwierzęta tylko mieszkały, rozkaże wybudować miasto lub fabrykę, miasto powstaje jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki, lecz wszystkie te improwizowane miasta i fabryki nie są trwałe; opuszczone, niszczeją prędzej niż były stawiane i w ciągu nie wielu lat ślad zaledwo zostaje na miejscu, na którem stały. Naprzeciw kopalni odnoga Szyłki obszedłszy dużą wyspę, łączy się znowu z głównem korytem rzeki; mówią, że dawniej główny prąd rzeki szedł właśnie tą odnogą. Dolina tu się rozszerza, a błonie uprawione, pełne jest pól zbożowych, łąk i gajów wierzbowych; na błoniu czernieją się budynki wsi Stara Łenczakowa. Ruch statków na wodzie dzisiejszego dnia jest niezwyczajny. Kilkanaście wielkich barek z prowiantem i wojskiem, wielka liczba gilackich łodzi z dnem płaskiem do trumien podobnych, wiele tratew, na których znajduje się do tysiąca sztuk bydła, wypływają dzisiaj na Amur. Oficerowie strzelają na pożegnanie, echo ich strzałów góry powtarzają, żołnierze się tłumią, gromadzą, pakują na statki mąkę, suchary, mięso i różne zapasy dla ekspedycyi złożonej z 2,000 ludzi; w innem znów miejscu żołnierze się kąpią, a w innem jeszcze chórem śpiewają lub żegnają zapłakane żony i dzieci.
Przepłynęła nasza tratewka; flotylla mająca zdobyć Amur za nami pozostała i znowuż nic nie słychać prócz szumu wody i brzęczenia owadów. Nad zieloną zatoką lewego brzegu, piętrzy się skała złożona z wapienia i z czerwonego konglomeratu zwana Toczylną, za nią szeroko rozesłały się łąki Bogaczy. Strumień tego nazwiska wypływa z ciemnej dolinki i tworzy błonie pstrzące się od kwiatów i bydła. Złożywszy wiosła, płynęliśmy wpatrzeni w urocze brzegi i nucąc wstęp do pieśni Pola o «Ziemi Naszej», dopłynęliśmy do opoki, w której piaskowiec ułożył się w regularne warstwy i dla tego nazwanej Połosatik. Pod skałą znajdują się piękne ametysty; dostałem jedną szczotkę ametystową z ślicznych kryształów blado-fioletowych złożoną. Od Połosatiku woda bystro nas niosła na groźną skałę wapienną Irykan; oddalając się ostrożnie od sterczących przy brzegu kamieni, wypłynęliśmy na spokojniejsze wody a wkrótce wylądowaliśmy w Ujść Karze.
Ujść Kara jest to wioska przy ujściu Kary do Szyłki, założona przed kilku laty; o dwie mile ztąd są słynne karyjskie kopalnie złota. Kilka domków, magazyn i lazaret dla robotników w kopalni i dla kozaków stanowią osadę. Za wsią, na brzegu w samotnem miejscu jest dom Michała Bokija, który otrzymawszy w Wilnie 1,500 kijów, przysłany został do kopalni. Bokij jest rodem z bobrujskiego powiatu inależał do związku młodzieży litewskiej, który pod przewodnictwem braci Dalewskich w 1846. r. założony został i miał na celu, rozwijaniem narodowości szczególniej w szkołach, stanowić opór rządowi konwulsyjnie ją duszącemu. Związek w 1849. r. pełen nadziei, iż Węgrzy i Polacy z Węgier przejdą do Polski z chorągwią powstania, zamienił się na konspiracyę. Powstanie w Wilnie naznaczone było na Wielki Czwartek w 1849. r., lecz przed wybuchem wszystko się odkryło i spiskowych pobrano.
Po wsi kręci się dużo chorych; jedni wygrzewają się na słońcu, inni spacerują lub też łapią ryby na wędki. Gdzie zwrócisz się, wszędzie napotkasz szlafmyce, długą koszulę i szary płaszcz chorego; twarze wybladłe i mizerne, postawy wysmukłe i wynędzniałe, suwają się zwolna jak cienie. Przed samym lazaretem, pod kozacką strażą siedzą na ganku chorzy aresztanci w kajdanach!
Postanowiliśmy przenocować za Ujść Karą na wybrzeżu zatoki wyspą zasłoniętej. Wieczór był cichy i spokojny, cień od gór szeroko pada i kołysze się w bystrej wodzie. Jest to najlepszy czas do dumania i do snu, lecz nie pozwoliły mi ani zasnąć, ani też dumać, tysiące komarów, od których nawet dymem ogniska niepodobna się było obronić. Napiwszy się herbaty, legliśmy na murawie dobrze okrywszy twarze i ręce przed żarłocznemi komarami i zimnem, które po dziennym upale w nocy nastąpiło.
Wstaliśmy już po wschodzie słońca; z dolin i gór dymiło się, chłód niknął, a zanim wypiliśmy herbatę, było już bardzo gorąco. Z powodu trudnej żeglugi pod wodę, napowrót do Szyłki poszliśmy piechotą. Droga prowadzi po wybrzeżu, między łąkami i kwiatami. Tęskna konwalia (Convalaria polygonatum), niezapominajki łączne, polne róże prześlicznie zakwitły; czerwone gwoździki (Dianthus collinus), żółty Leontodon Taraxacum, brunatne główki Sanguisorby mające dużo garbniku i używane przez biednych Syberyaków zamiast herbaty, Iris uniflora, zawilce leśne (Anemonae silvestris), różowy Phlomis tuberosa odziały się w świeże barwy. Podróż nasza była raczej spacerem w pięknym ogrodzie, upał nam tylko dokuczał; gorąco było takie, jakiego w Europie nie pamiętam, termometr na słońcu pokazywał 43° R. ciepła, a w cieniu po południu 32 stopnie. Wiatru niema a słońce najwyraźniej piecze. Do Irykanu przyszliśmy oblani potem; tu droga ocieniona i mokra ochłodziła nas cokolwiek. Z irykańskiej skały robotnicy skarbowi łamią kamień, z którego tuż zaraz wapno wypalają. Kilku ludzi zajętych jest tą pracą; sami jedni na szerokiej przestrzeni, bywają często nawiedzanemi przez zbiegów z Kary, którzy im prośbą lub groźbą odbierają chleb i wszelkie wiktuały. Z powodu zbyt często powtarzających się odwiedzin, nie mogąc nic na dłużej zachować, zdobyli się na dowcipny sposób zabezpieczenia się od zbiegów. Na nadbrzeżnem jeziorku mają tratwę i wieczorem przenoszą na nią pościel, chleb i rzeczy, wypływają na środek jeziorka i tam ją przymocowawszy śpią spokojnie. Zbiegi dniem nie śmią zbliżyć się, w nocy tylko nawiedzają ich budę a widząc jej mieszkańców na jeziorze, tęskno ku nim patrzą z brzegu i nie mogąc dla głębokości wody ich dosięgnąć, głodni odchodzą do puszczy.
Od Toczylnej, jednej z piękniejszych skał w okolicy, prowadzą dwie drogi do Szyłki: pierwsza sunie się ścieżką nad brzegiem, druga jest pocztową drogą i prowadzi przez stromą i przykrą górę Ekateryńskiej kopalni. Góra ta jest pamiętną smutnem wydarzeniem; na samym jej szczycie bowiem zbójcy napadli i zamordowali przed kilku laty Franciszka Klonowicza ze Żmudzi rodem, przysłanego do kopalni za udział w powstaniu 1831. r. Ponieważ używany był do robót, władza chcąc mu sfolgować naznaczyła go do pełnienia posługi dozorcy przy lazarecie, a jako człowiekowi rzetelnemu i poczciwemu powierzała nieraz pieniądze na zakupienie różnych rzeczy. Jadąc właśnie z jakiemś poleceniem z Kary do Szyłki, na tej górze napadnięty został; długo się bronił i widać, że się mężnie bronił, bo naokoło trupa jego, trawa szeroko była wytłoczoną, zmiętą i okrwawioną.
Poszliśmy ścieżką, bo tędy bliżej i nie trzeba drapać się na górę; wązka, zasypana kamieniami kręci się nad wodą pod prostopadłą ścianą. W kilku miejscach zalaną była wodą; musieliśmy brnąć, drapać się po skałach i takim sposobem doszliśmy prawie do samej Ekaterińskiej kopalni, gdzie przykuty był do brzegu rozbity statek. W tem miejscu ścieżka głęboko była zalana a przez skałę pionowo wznoszącą się nad nami nie bardzo bezpiecznie było przełazić; weszliśmy jednak na nią, niechcąc wracać trudną drogą, którą już przebyliśmy. Ledwo wszedłem na wysokość kilkusążniową i spojrzałem przed siebie, struchlałem; trzeba się jeszcze było drapać na gładką, stromą opokę a nigdzie na niej nie spostrzegłem zrębu, na którymby można całą nogę oprzeć, za nami zaś otwarta była otchłań wodą zalana. Wracać niepodobna, bo łatwiej jest wejść niż zejść z takiej skały; z bijącem więc sercem i zamąconą głową drapałem się wyżej i wyżej, opierając końce nóg w szczelinach i chwytając się chwastów, słabo tkwiących na skale. Wszedłem przecież na szczyt a za mną i mój towarzysz; byłem tak zmęczony, iż padłem, jak martwy na ziemię. Szczęściem kopalnia była blizko pod nami, do której dowlókłszy się, znaleźliśmy u gościnnego Wincentego wyborny kwas z brzozowego soku, który nas ochłodził i pokrzepił.
Dzisiaj są Zielone Świątki, statki więc i tratwy płynące rzeką zostały umajone a i w Szyłce przed każdym domem wetknięto po kilka brzozek; przypominały mi one takiż sam zwyczaj majenia domów i u nas w czasie Zielonych Świąt będący w użyciu. Na przyźbach domów siedzą stare kobiety i ciekawie przypatrują się przechodzącym; dziewczęta zaś pretensyonalnie ubrane w najlepsze swoje suknie, gromadkami spacerują po ulicach. Żony urzędników chodzą w kapeluszach, kupcowe mają na głowach chustki, lecz ich córki odważyły się już pokazać w kapeluszach, a nie tylko córki kupców i córki pisarczyków, unterszychtmejstrów odważyły się ubrać po pańsku i kapelusze swoje osypały mnóstwem kwiatów. Europejskie szale, suknie i szlafroczki, pelerynki i burnusy noszą już bez różnicy stanów wszystkie kobiety: sarafan zrzadka widzieć się daje. Wiadomo, że każda klasa moskiewskiego spółeczeństwa, różniąc się przywilejami i życiem, różniła się także i ubiorem. W ostatnich czasach nastąpiła mała odmiana i teraz spotkać można kupca w paltocie lub we fraku, a kupcową w czepku i w kapeluszu. Za czasów pani Felińskiej w Berezowie uważano za zbrodnię kupcowej, gdy włożyła czepek na głowę, i postanowiono w cerkwi zedrzeć jej z głowy ten pański ubiór. W Dauryi mniej jest surową opinia; stare zwyczaje nie zostały jeszcze porzucone, lecz już formy, które wyróżniały różne klasy ludzi, zaczęty się mieszać i zacierać, a początek temu dał czepek i kapelusz na głowie kupcowej i palto z frakiem na grzbiecie kupca. Te, które nie mają odwagi albo pieniędzy na kupienie kapelusza, noszą jeszcze według starego zwyczaju na tyle głowy przewiązane jedwabne kolorowe chustki.
Syberyaczki w Dauryi są zalotne i śmiałe, lubieżne ale nie namiętne; rzadko która mężatka niema kochanka, mierne gospodynie, szczególniej w wyższej klasie, umieją zręcznie podbić i opanować mężczyznę a dla sukni nie jedna honor poświęci. W Kułtumie mieszkała uboga wdowa M.. z dwoma córkami i synem. Starsza córka była brzydką, kulawą i niezmiernie złośliwą, młodsza zaś była bardzo piękną i dobrą. Młodość i piękność zwabiły wielu zalotników, a ten, któremu okazywała nie sentymentalną ale rzeczywistą wzajemność, kupował jej według zwyczaju salopy i ładne suknie. Zebrała ich pełny kufer, a gdy zachorowała, klucz od kuferka troskliwie chowała pod poduszką. Zupełnie opuszczona, leżała na łóżku pasując się ze zbliżającą się śmiercią. Gdy spostrzegła znaki konania kulawa siostra, zeszła z pieca i po cichutku na palcach zbliżyła się do poduszki, wsunęła pod nią rękę a wydobywszy klucz, otworzyła nim kuferek i zaczęła z niego wybierać i odkładać na bok lepsze, piękniejsze gałgany. Konająca otworzyła oczy, a zobaczywszy, że siostra ją rabuje, skostniałą ręką schwyciła za jakiś świetny łach i krzycząc ciągnęła go do siebie. Starsza, obawiając się, żeby matka, której w domu nie było, po śmierci siostry rzeczy jej sobie nie zabrała, puścić sukni nie chciała i szarpnąwszy nią, ściągnęła konającą z łóżka, która konwulsyjnie, jako największy skarb ściskała swoje łachy. Obie siostry długo szamotały się wyrywając sobie suknię, dopiero nadejście brata, przerwało tę okropną scenę chciwości i próżności kobiecej. Po wyjściu brata, sceny takie znowuż powtórzyły się; wzmocniły one chorobę młodszej i przyspieszyły śmierć. Kulawa zawładnęła całym majątkiem siostry, która zdobyła go kosztem piękności i niewinności swojej.
Po tym z rzeczywistego zdarzenia skreślonym obrazku, a malującej przywiązanie kobiet do strojów, kończę opis zabaw Zielono-Świątkowych. Przed szynkiem, jak pszczoły w ulu, roi się mnóstwo ludzi, jest on najwyraźniej oblężony przez pijaków; pod ścianą grają w karty, dalej cokolwiek kłócą się i biją a dalej jeszcze wykrzykując pijane piosnki taczają się po ulicach. Na podwórzu jednego domu słychać słabe brzęki bałałajki, na której przygrywa dzielny i zuchwały parobek ubrany w manszestrowe szarawary i czerwoną koszulę; nikt go nie słucha, tanecznic niema, wstał więc a brząkając z wielką fantazyą poszedł do szynku, gdzie zapewno znajdzie słuchaczy i tancerzy.
Urzędnicy i kupcy spacerują w kabryoletkach; konie pędzą galopem i grożą pijanym roztrąceniem, kupcowe w jedwabiach z tryumfem rzucają wzrokiem na tych, co nie mają koni i kabryoletek. W przechodzie przez ulice mignęły się tylko przedemną obrazy święta; zdrożony i potrzebując spoczynku nie mogłem się im dłużej przypatrywać a we śnie już słyszałem cienkie głosy dziewcząt topiących brzózkę.
Szyłka była dawniej miejscem cichem i bez życia. Przyjaciele spokojności, jeżeli nie byli pod władzą górnictwa, mogli tu znaleźć kąt, jakiego napróżno szukaliby w Europie. Tu mogli oni cieszyć się prawdziwie azyatycką spokojnością. Interesa narodu, kwestye spółeczne i polityczne, nowe idee, nowe poglądy nie trwożyłyby ich spokojnego, leniwego umysłu. Rozbójnik i złodziej mógł ich wprawdzie niepokoić, lecz przed nimi dobre okiennice, czujny i zły pies może obronić; chciwość lub duma urzędnika mogły zakłócić ulubioną ciszę, lecz i przed nim można się było schować, drobnostką okupić, a przed życiem, przed potrzebami ogółu, przed obowiązkami spółecznemi ani się obronić, ani schować, ani też okupić można. Radziłbym więc wszystkim lękliwym, nabożnym konserwatystom i ludziom, którzy każdego ruchu i nowej myśli boją się w guście Allgemejne Cejtung, przenieść się do Syberyi; tu ich życie nie dogoni, tu mogą znaleźć kąt, gdzie sami obojętni dla świata i przez nikogo nieznani, spokojne ciche i niczem nie zakłócone życie, jak gady i płazy mogą pędzić. Lecz Szyłkę ci przyjaciele spokojności już omijać powinni, bo ona od niejakiego czasu zaczyna żyć, kręcić się i ruszać. Wprawdzie życie to nieprawdziwe, bo źródło jego jest gdzieś daleko, w sercach ludzi, którzy mają prawo żyć w Moskwie; fala jednak zaborcza, która z tego źródła przez Szyłkę na Amur płynie, mogłaby wywołać jakie nowe myśli, albo też co gorsza wyciągnąć was z wygodnych betów przyjaciele spokojności, albo też co najgorsza zmusić was do jakiej pracy przyjaciele porządku. Szukajcie więc innych miejsc w Dauryi, jestem pewny, że znajdziecie a Szyłkę, która zrobiła się ważnym punktem wyjścia ekspedycyj amurskich,[6] pomijajcie, bo ona jest na drodze, po której może jaka niepokojąca kwestya was zaczepić. Przyjeżdża tu wielu z Europy, czasem i z Ameryki ludzi, handel się ożywia a z nim i drogość wszystkich produktów następuje; zaczynają przywozić gazety, pokazują się czasem liberalni oficerowie, potrzebują pomocy biedni amurscy osiedleńcy, wojska i kupców podostatkiem a wszystko i wszyscy razem dają Szyłce, szczególniej na wiosnę pozór jakiegoś życia. Ten ruch w Szyłce powiększył i ludność wygnańców politycznych. Obecnie mieszkają tu następni wygnańcy: Hilary Weber, rodem z Poznańskiego, z gimnazyum płockiego. Dowiedziawszy się o wejściu Artura Zawiszy do Polski, uciekł i wynalazłszy go w lasach podzielał przygody dzielnego Artura. Po rozproszeniu oddziałku pod Krośniewicami, wzięty był do niewoli wraz z innymi we Włocławku przez zdradę jednego z towarzyszy; w 1834. r. przysłali go do kopalni. Alojzy Dembiak Łapiński, szlachcic zagonowy z Łomżyńskiego, za powstanie zrobione w swojej okolicy w 1831. roku; długo ukrywał się w lasach, później wzięty i do kopalni posłany; Piotr Płoński za tęż samą sprawę, także rodem z Łomżyńskiego do kopalni przysłany.[7] Teodor Sajczuk, włościanin z Mińskiego, ze wsi Michała Wołłowicza, za pomoc daną jemu i przyłączenie się do jego oddziału, wzięty na placu z bronią w ręku, obity w 1833. r. kijami w Grodnie, ztamtąd do kopalni przysłany. Maksymilian Gawrylenko, włościanin z Mińskiego (na Białej Rusi) za ucieczkę z wojska moskiewskiego do polskiego w 1831. r., udział w kampanii, emigracyę do Galicyi i powrót ztamtąd z emisaryuszem Leopoldem Białkowskim do Królestwa, wzięty w zbożu przez zdradę księdza Radziszewskiego pod Białą, okropnie zbity kijami w Warszawie, posłany do kopalni. Franciszek Sztrejmann, garbarz, rodem z Wilna, za udział w powstaniu 1831. roku obity knutami i posłany do kopalni. Teofil Moszyński, rodem z Płockiego, służył na kolei warszawsko-krakowskiej; przysłany do kopalni w 1856. r. za przewożenie korespondencyj spiskowych i za emigracyę w r. 1848. Ignacy Stankiewicz, włościanin z Białostockiego, za powstanie 1831. r. do kopalni. W 14. liniowym batalionie znajdują się jako szeregowcy następni wygnańcy polityczni do wojska posłani: Szymon Tarczewski, wójt gminy z Lubelskiego, za sprawę 1846. r. aresztowany wraz z znakomitym autorem Henrykiem Kamieńskim. Antoni Rudzki, rodem z Kujaw, student gimnazyum warszawskiego, za rozmowę, że trzebaby zastrzelić w powstaniu Paskiewicza i wiadomość o mającem wybuchnąć powstaniu w 1846. r. Agaton Giller, z Kaliskiego, za emigrowanie w 1849. roku z zamiarem udania się do Węgier, propagandę w celu oswobodzenia Polski i pisanie artykułów treści politycznej, wydany r. 1853 przez Austryę, a w 1854. r. skazany do wojska. Wincenty Radecki z Podola, za powstanie w 1831. r. Kołyski i emigracyę do Galicyi, zkąd wydany przez Austryę skazany do wojska. Wincenty Migurski, z Sandomierskiego, za powstanie 1831. r., yprawę emisaryuszów w 1833. r., posłany do wojska w Orenburskie, a ztamtąd za ucieczkę, do wojska w Syberyi.[8] Hipolit Zawadzki, z Krakowskiego, urzędnik górnictwa w Dąbrowie, za przygotowanie powstania między górnikami w 1846. r. sądzony wraz z swoimi kolegami przez wielkiego tyrana, naczelnika górnictwa S.... otrzymał 1,000 kijów i posłany do wojska do Orenburga, a ztamtąd za posiadanie notatek z podróży Custina po Moskwie, do Syberyi.







  1. Około 150 sążni.
  2. Oto sposób, jakim Weber w hucie szklannej pokrywa żelazo różnemi metalami. Bierze funt piasku, funt potażu albo funt wody siarcznnej, albo wody z kwasem węglowym, 25 zołotnikow węgla drzewnego i to wszystko topi w tyglu z gliny ogniotrwałej. Następnie masę szklanną ostudziwszy tłucze na proszek, przesiewa go przez sito i wsypuje do metalowego kotła, a nalawszy wodą gotuje nieustannie mieszając. Kiedy szkło zupełnie rozgotuje się i zrobi się gęstem jak syrop, odsuwa kocioł od ognia, studzi go i wsypuje weń 10 zołotników drzewnego węgla i 5 zołotników niedokwasu tego metalu, którym chce pokryć żelazo. Jeżeli chce żelazo miedzią pokryć, proszek powyżej opisany miesza z siarczanem miedzi i pogrąża w nim żelazo. W piecu do robienia szkła proszek ów stopi się w kilka godzin a żelazo okrywa się miedzią, która tak głęboko wpaja się w niego, iż po starciu pilnikiem miedź jeszcze występuje na powierzchnią żelaza, jeżeli rozgrzawszy je do czerwoności, rzucimy w wodę. Stósownie do grubości warstwy, jaką zamierza pokryć żelazo, raz lub dwa razy zanurza żelazo w roztopionej miedzi.
    Dla pokrycia żelaza srebrem lub cynkiem, bierze niedokwasy tych metalów; operacya zaś sama nie różni się od powyżej opisanej.
    Przy operacyi pokrywania miedzią żelaza, jeżeli na funt masy szklannej daje funt węgla, żelazo nie okrywa się metalami, lecz zamienia się w przeciągu 12 godzin na doskonałą stal.
    Czerwone, marmurkowe szkło robi następującym sposobem. Bierze: 1) glauberskiej soli (kudżyr-siarczan sody) 2) niedokwas cyny (zwany w fabrykach popiołem cynowym.) 3) Niedokwas cynku. 4) Octan miedzi. 5) Węglan magnezyi. 6) Wapno. 7) Piasek żółty. 8) Węgiel drzewny. Miesza to wszystko w następnej proporcyi: glauberskiej soli 1 pud 13 funtów, gdy się już rozpuści dodaje piasku 1 pud, octanu miedzi 2 funty 15 zołotników, cynowego popiołu 90 zołotników, niedokwasu cynku 50 zołotników, wapna 12 funtów, magnezyi 20 zołotników, węgla 48 zołotników. Gdy po zmieszaniu masa jest gętą jak kasza, kocioł zdejmują z ognia i masę przelewają w garnek, w którym się masa na zwyczajne szkło robi. Na trzeci dzień z tego materyału można już wyrabiać naczynia, lecz trzeba się starać, żeby gorąco w piecu nie zmniejszało się, jeżeli zaś jest zbyt wielkie gorąco, kolor szkła jest zbyt ciemny. Weber przysłany do Syberyi mając około lat 15, nie uczył się nigdzie chemii, ani fabrykacyi szkła i własną obserwacyą i doświadczeniem odkrył sposób robienia szkła czerwonego i pokrywania metalami żelaza. Później dowiedział się, że szkło podobne znane jest i w Czechach, gdzie go nazywają chisolitem, lecz nie jest tak piękne jak szkło Webera. Weber w tak młodym wieku posłany na wygnanie, sam się tu wykształcił; nauczył się po francuzku, rosyjsku, po niemiecku — nauczył się szlifierstwa, chemii, i gdyby nie los, który go rzucił w krainę pustą, pozbawioną pomocy naukowych, laboratoryj, gdyby nie wola rządu, która ręce i osobę jego przywiązała do niewdzięcznego dla wyższych zdolności miejsca, wynalazczy jego umysł doszedłby zapewno do ważnych odkryć.
  3. D. Magnuszewski w wierszu: «Dwie piastunki.»
  4. Obrzęd topienia Marzanny przechował się i w górnym Szlązku. W bytomskim powiecie ze słomy robią dziewczęta bałwana, ubierają go jak człowieka i wesoło śpiewając wynoszą za wieś do wody, ścigane przez parobków. R. Zmorski powiada (w artykule: Serbskie Łużyce i ich mieszkańcy, w Gazecie Warszawskiej Nr. 296 z r. 1859.), że u Serbów Łużyckich istnieje obrządek stawienia drzewa majowego, które się zowie Meja i wywożenie śmierci ze wsi lub wózka ubranego w jedliny. Konstanty hr. Tyszkiewicz (zobacz: Wiadomość historyczna o zamkach, horodyszczach i okopiskach starożytnych na Litwie i Rusi Litewskiej w Tece Wileńskiej, zeszyt V. r. 1858.) starając się wytłumaczyć przeznaczenie licznych bardzo uroczysk noszących nazwę panieńskich czyli dziewiczych gór, domyśla się, iż na nich w zamierzchłych pogańskich czasach dziewice spełniały «obrzędy, narady lub zabawy», wspomina, iż na Białej Rusi przechował się dotąd obrzęd, będący świętem dziewic, i tak go opisuje: «W dzień Zielonych Świątek same dziewczęta zbierają się w jedną gromadę; każda z nich przynieść jest obowiązaną przysmak do zjedzenia, na jaki jej stało, na przykład: jaja, masło, mąkę, pirog domowy, uboższe nawet kawał chleba przynoszą z sobą, i tak zaopatrzone w wiejskie przysmaki, wesoło ze śpiewami idą na łąki lub lasy dla zbierania ziół polnych lub leśnych; tam z przyniesionych z sobą przysmaków wspólną wyprawiają ucztę. Między różnemi ziołami, zbiór sznitki koniecznym jest warunkiem tej wycieczki, albowiem każda z nich czuje się w obowiązku przyniesienia tej trawy do domu, dla ugotowania z niej barszczu, strawy, do której jakaś tajemnica tej uroczystości jest przywiązaną, a której znaczenia żadna z nich dzisiaj wytłumaczyć nie umie. W śpiewach wesołych dziewic nie odkryliśmy w poszukiwaniach naszych oddzielnych na to piosnek; śpiewają one zwykłe pieśni weselne lub te, których przy żniwach na polu używają, byle miały nutę skoczną i wesołą.» Topienie Marzanny w Polsce, Meja łużycka, święto dziewic białoruskie, siemik rosyjski są jednym i tym samym obrzędem religijnym z czasów pogańskich. Różnice, jakie każda miejscowość wprowadziła do tego obrzędu, tłumaczą się pierwotną różnicą w mowie i późniejszą różnicą w historycznem rozwinięciu tych ludów. Niezawadzi tu wspomnieć, iż poetyczny zwyczaj polskich dziewic puszczania wianków na wodę w wigilią św. Jana, jest także starożytnem świętem dziewic.
  5. Kopalnia Ekaterińska odkrytą została w roku 1775. W peryodzie od 1830, do 1850. r. włącznie, wydobyło z niej 1,812.954 pudów rudy; ta masa zawierała w sobie srebra 386 pudów 30 funtów i 301/8 zołotników, a ołowiu 73,635 pudów i 21 funtów. W roku 1850 pud rudy zawierał w sobie ¾ zołotnika srebra i 1½ funta ołowiu. Górnictwo nerczyńskie dzieli się na Okręgi, okręgi zaś na dystancye. W szyłkińskiej dystancyi, prócz Ekaterińskiej znajdują się następne kopalnie: 2) Nowo Szyłkińska (rudnik); w niej od 1830. do 1850. r. wydobyto 152,087 pudów rudy, w której było srebra 36 pudów, 14 funtów, 17 zołotników, a ołowiu 6,810 pudów, 25½ funtów. W pudzie rudy z 1850. roku, było srebra ¾ zołotników i 1½ funta ołowiu. 3) Staro Szyłkińska (kopalnia); w r. 1845 w pudzie ztąd dobytej rudy srebra było 1,51 zołotników, a ołowiu 3,6 funtów. 4) ZacnodniaS zachta przy Ekaterińskiej kopalni dostarczała rudy mającej w 1830. r. w pudzie ¾ zołotników srebra i 1½ funta ołowiu. 5) Michajłowska kopalnia (priisk) dostarczała rudy takiegoż jak i poprzednia bogactwa. 6) Konstantynowska takąż rudę posiada. 7) Ananińska i 8) Panfiłowskie roboty dostarczały rud tegoż samego gatunku co i poprzednie kopalnie, wszystkie zaś razem kopalnie szyłkińskiej dystancyi dostarczyły w dwudziestoletnim peryodzie rudy 1,981.366 pudów, a srebra 431 pudów, 6 funtów, 853/9 zołotników, a ołowiu 82,078 pudów, 39 funtów. Prócz wyżej wymienionych w tej dystancyi znajdują się jeszcze następne kopalnie, w których roboty prowadzono po kilkanaście lat, a w niektórych po rozpoczęciu natychmiast porzucono: 9) Łurgikańska kopalnia (rudnik). 10) Bogaczyńska i Aleksandrowska. 11) Czałbuczyńska (priisk). 12) Wtoromaugidajska (priisk). 13) Tigańska. 14) Wierchnio-uktyczeńska. 15) Krestowska, dostarczyła w 1777. r. złota 8 zołotników. 16) Tretiomangidajska. 17) Szyłkińska. 18) Wostoczno-Szyłkińska. 19) Wtoro-Czałbuczyńska. 20) Pawłowska. 21) Czyngiltujska. 22) Kopalnia unter-sztejgera Bykowa. 23) Ekateryńska druga. 24) Około Koriamkowskiej. 25) Terentjewska. 26) Nowa (wszystkie te nazwane w urzędowem sprawozdaniu priiskami.) 27) Szurf Koriamkowski. 28) Szurf Czałbuczyński. 29) Iwanowska sztolnia. 30) Szurfy na górze Bogacze. 31) Abramowskie roboty. 32) Szurf Bracki koło Ekateryńskiej kopalni. 33) Szurf na prawej stronie Łurgikana. 34) Szyłkiński rudnik. Rudy w tych kopalniach, jak to widzieliśmy, są biedne, roboty najnieporządniej w nich prowadzono, w niektórych miejscach zaledwo ślad kopalni pozostał. Jeżeli, jak postanowiono, na nowo rozpoczną eksploatacyę nerczyńskich kopalni, potrzeba będzie tyle czasu na wyrestaurowanie, uporządkowanie i zabezpieczenie ich, ile potrzeba było na początkowe kopanie się w górach.
  6. W 1858. r. punkt wyjścia tych ekspedycyj przeniesiono do Stretieńska.
  7. Płoński powrócił do kraju w 185. 8r. i w wiosce rodzinnej w Łapach umarł w 1860. r.
  8. Migurski po powrocie do kraju mieszkał w Warszawie. W 1863. roku pojechał do Wilna, gdzie w tydzień po przybyciu umarł. Pochowany obok A. Dalewskiego na cmentarzu w Rosie. Zostawił po sobie pamiętniki, które po śmierci jego drukował Dziennik literacki we Lwowie.