Opowiadania starej Margośki/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadania starej Margośki |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Już wiosna rozkwitła i rozlała swe powaby na łąki i pola. Nad jasną runią skowronek wydzwaniał pieśń radosną, wróciwszy z drogi dalekiej, z obcego kraju. Wonne gaje śpiewały hymn pochwalny nowym nadziejom, nowemu życiu. Za przykładem motyli i chrząszczów wyfrunęły na świat słoneczny roje dziatwy, radując się, że ciepło na dworze i sucho na dziedzińcu, że można bawić się w piasku i biegać na wycieczki.
W ich liczbie i ja nie byłem ostatni i rwałem się do zabaw i spacerów; te ostatnie, ze względu na młodszego brata odbywałem zwykle w towarzystwie Kundusi. Najwięcej lubiłem chodzić do lasu, gdzie bawiliśmy się w Indjan czerwonoskórych, wpinając sobie we włosy znalezione pióra wronie i kończąc wszelkie zwady tradycyjną „fajką pokoju“.
Razu pewnego, wybierając się tam właśnie, dochodziliśmy do drogi, zwanej ulicą trupią lub cmentarną, bo szła ku cmentarzowi. Wtem doszedł do uszu moich dziwny śpiew, ponury i przerażający, a po chwili ujrzałem gromadkę ludzi, postępujących za wozem, toczącym się i skrzypiącym. Na czele ich szedł ksiądz Królikowski, potem organista Cichoń, dalej kilku starców i kobiet, a na końcu grabarz Mania z łopatą na ramieniu. Gdy weszli w ulicę cmentarną, schodząc z górki kościelnej, wtedy jęknął dzwon kościelny żałośnie, jakby czyjeś serce rozbite.
Szedł pogrzeb.
Drogą cmentarną kroczył jakiś człowiek zgrzybiały a przygarbiony z węzełkiem na plecach, cały pyłem odziany. Zatrzymał się i zapytał:
— Kogo to chowają, gospodarzu?
— Ano Margośkę Jastrzębiankę z Boru — odrzekł jeden z idących.
Słowa te uderzyły we mnie, jak cios niespodziany, i żal obudziły tak wielki, że zacząłem płakać. Zrozumiałem teraz pożegnanie Margośki i smutno mi było, że jej nie zobaczę...
Ale na wędrowcu te słowa jeszcze większe uczyniły wrażenie. Ukląkł na środku drogi i począł się modlić i bić w piersi, a łzy ciurkiem spływały mu po policzkach. Aż go poznał jeden z postępujących za trumną:
— O la Boga, dyć to wy, Józek Kosycarz! Ale jakeście to się postarzeli! No, ale i prawda, to już kupa lat, odkądeście do Hameryki wyjechali.
A Kosycarz smutnie westchnął:
— Juści, wyjechałem, by się grosza choć krzynę dorobić. Bogać tam grosz nalazłem! Febryja mię zjadła, a w więzieniu mnie tam trzymali, żem farmera-oszusta zabił. Na dziada wyszedłem za tyle lat harówki, i gdzie mnie było do Margośki, gospodarskiej córki... A ona już na mogiłki jedzie... O Jezusie!
Złapał się za głowę i lamentować począł, a potem powlókł się z całym pochodem żałobnym na cmentarz, gdzie i ja poszedłem ze służącą. Ksiądz odśpiewał pieśń ponurą; grabarz Mania ziemię na trumnę sypać począł z łoskotem...
W miesiąc później na grobie Margośki wyrosły kwiaty, zazieleniła się murawa, słowik płakał wśród bzów rozkwitłych... Za duszę Margośki modlił się u wrót kościelnych żebrak — nadaremnie tak długo przez nią wyczekiwany Józek Kosycarz.