Ordynat Michorowski/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze nie było dobrze; jeszcze się obawiano. Trochę lekceważenia choroby — i mogły wybuchnąć suchoty. Ordynata świat lekarski jednogłośnie wysłał na południe. Lecz on nie chciał, opierał się, i zaledwie błagające listy pana Macieja i księżnej Podhoreckiej, nieśmiała prośba Luci, wreszcie tłumaczenia Brochwicza wywołały skutek: Waldemar się zgodził. Chciał najpierw jechać do Głębowicz, i na to nie pozwolono.
Lucia przebyła w Biało-Czerkasach aż do jego wyjazdu za granicę. Nie narzucała mu się — tak dalece, że sam kilka razy pytał, czy już wyjechała.
Doktorzy mówili mu o troskliwości, z jaką pielęgnowała go w chorobie, o niemal poświęceniu.
Był wzruszony jej dobrocią, chciał dziękować, ale prawie jej nie widywał, a jeśli zobaczył, to na krótko, i nie pozwalała mu o tem mówić. Przy nim była wesoła, radosna, nic zdradzając niczem stanu swej duszy. Tak, że Waldemar, który czuł się nieco winnym względem niej, przypominając sobie przez sen, że ją odtrącił, uspokoił się zupełnie. Badał ją wzrokiem, nie wierząc instynktownie w jej spokój, ale Lucia grała swą rolę znakomicie.
Brochwicz ofiarował się odwieźć ordynata na południe. Chciał jechać lekarz głębowicki, ale Waldemar nie zgodził się na to. Zabierał tylko Jura, któremu Lucia od siebie nakładła w głowę, jak ma chodzić koło ordynata.
Godzina rozstania nadeszła. Ordynat był zły; Riwiera nie nęciła go. Ale listopad w całej pełni, naładowany ostrością powietrza, i krew pokazująca się jeszcze z płuc zmuszały myśleć o ocaleniu życia. Przeciwnikiem tych poważnych atutów była bezdenna apatja ordynata. Ona przestraszała wszystkich obecnych.
Lucia od wczesnego ranka walczyła z sobą, wzniecając hart i dumę własną, aby pożegnać Waldemara z godnością. Chciała być tylko siostrą, bez uczuć głębszych, natury odmiennej. I tak przygotowana stanęła do próby.
Przed samym wyjazdem znaleźli się tylko we troje: Waldemar, Brochwicz i ona. Kareta czekała, czas naglił.
Ordynat podszedł do niej.
— Do widzenia, Luciu — rzekł serdecznie.
Podała mu obie dłonie.
— Do widzenia, Waldy! Niech cię Bóg prowadzi... Wracaj zdrowym...
Załkało jej w piersi. Urwała. On ucałował jej ręce dość długo i pieściwie. Patrzał na nią, prosto w oczy, jak spowiednik na penitentkę. Wytrzymała ten wzrok zwycięsko.
— Tak mnie chłodno żegnasz?... Luciu!? — przemówił cichym, miękkim głosem.
Odrazu, bez woli już, bez walki zarzuciła mu ramiona na szyję i na jedną sekundę przylgnęła do jego piersi. Usłyszał skowyt w jej krtani.
— Waldy... drogi...
Uścisnął ją krótko, bo się wyrwała. Żegnała go już tylko oczyma, rozjaśnionemi ze szczęścia. On już z karety uśmiechnął się do niej dobrym śmiechem.
Odjechał.
A Lucia dopiero wówczas serce swe i duszę oblała gorącemi łzami i wysłała je za Waldemarem.
Wieczorem i ona wyjechała z Biało-Czerkas.