Ordynat Michorowski/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ostatnich dniach karnawału ordynat i Bohdan byli u Sartaskich w Pozierzu. Wieczór zapowiadał się dla Bodzia wesoło. Panien było mnóstwo, a oprócz młodych Sartaskich, jeszcze nie dorosłych, żadnego obcego młodzieńca prócz Bohdana. On i Waldemar mieli powodzenie. Ale Bodzio kręcił się niespokojnie. Coś knuł.
Nareszcie znikł z salonu. Nikt nie wiedział, gdzie się podział.
Panny zgorszyły się niesłychanie, ordynat był zły, tylko pan Sartaski uspokajał wszystkich.
— Ho! ho! nie obawiajcie się państwo, on tu jeszcze powróci — mówił przekonywająco. Poznałem już tego młodzieńca: nie robi sobie nic z nikogo i z każdej biedy wypłynie.
Ale panny nie dały się przekonać.
Ucieczka Bodzia zrobiła złe wrażenie.
— Magnat!... Nudzi się wśród nas... Niedelikatny... Wielki pan — chodziły szepty.
— To już nie ordynat. Ten widać gardzi szlachtą — mówili młodzi Sartascy.
Bohdan stracił popularność.
Nawet nie domyślając się tego, Bodzio pędził w małych saneczkach, na prędce chwyconych z Pozierza, z chłopcem stajennym, przez zaśnieżony bór do Głębowicz. Radość miał w sobie i figlarny dreszcz w młodej krwi.
Dwa konie głębowickie, zaprzężone w szpic, gnały prawie cwałem. Bodzio stał w sankach sam powożąc, i pokrzykiwał głośno na cały bór. Od pędu sań i okrzyków śnieg zdawał się spada z przydrożnych jodeł. Blady księżyc wyjrzał z za drzew, omaścił matową powłoką białą drogę, sypnął skąpe, wątłe iskierki na płaty śnieżne, niby lustrem pogładził lśniące ciała koni. Rozweselone światłem spasione araby rwały z kopyta, chrapiąc i dziarskim pędem unosząc drobne saneczki. Bohdan aż śmiał się z radości.
Odczuwał w sobie moc przeogromną i swobodę. Był oto teraz jakby panem i władcą, dziedzicem, nieprzejrzanych białych włości, stężałych rozłogów. Sam w swych saneczkach wśród pustyni mroźnej.
Mróz przemożny, biel przemożna.
Powietrze jarzy się białym ogniem. Chłód bijący z tej huty styczniowej, zimnej aż do sparzenia, przenika do kości, ssie szpik z ich wnętrza. I orzeźwia i młodość wlewa do duszy, porywa instynktownym rzutem, do czynu gna.
Mróz nabiera rozpędu, tęgość swą wzmacnia. Rozwiał mleczną brodę, włosy puścił na wiatr, i sieje hojną dłonią zielone iskrzyce, mroźne kamyczki czerpane z zanadrza lodowego.
Sieje piękno i potęgę.
Sieje chłód i obojętność.
Sieje nędzę i głód.
Śmierć dla skostniałych ciał, rozkosz i życie dla ciepłych, otulonych w futra. Z oczu sypie szmaragdy, z dłoni opale z zielonymi błyski.
Pod stopami w srebrnych sandałach rosną mu martwe, lecz błyszczące gwiazdy, z płaszcza kruszy się cienkie jak pajęczyna szkliwo igiełek mroźnych, które przebija się aż do serca.
Wpadli na gładką równinę pola. Niby morze śnieżne roztworzyło się przed nimi, szeroko. Na stokach odległego horyzontu tumanił się mglisty pył. Stulał razem ziemię z niebem, zacierał ich kontury, że nie było końca tej bieli cudownej, co niosła sama w dal siłą ciągnienia. Góry, fale śniegu mieniły się, jakby posypane żużlami z kryształu, wyraźne zręby zasp zamarzłych były ostre, niby piły. Świeżo nabuchane przez wiatr gromady miały matowość kłębów wełnianych wśród atłasów i srebrnej lamy. Wielka, uroczysta cisza wędrowała, zda się, z ziemi do nieba i znowu spływając z miesięcznej tarczy, łagodnie zasypiała na majestatycznem łonie zimy.
Janczary arabów rozniosły swój podzwon głośny, ale niknący prędko, bo wsiąkał w tę białą pustynię, nieskończoną jak Sahara. Jednak dźwięczał i straszył. Tu i tam pomykały zające z nastawionymi słuchami, wyglądając z daleka na wydłużoną strzałę z bełtem.
Bohdan wołał na zmykające szaraki i trzaskał z bata. Gdy spostrzegł rudą plamę lisa, krzyknął głośniej i zwrócił konie za nim. Ale odrazu wpadł w zaspę. Tęgie araby zaczęły kopać się dzielnie, biorąc kopytami śnieg pod siebie. Szorowały brzuchem śnieżne zwały, parły zawzięcie naprzód, dymiąc z nozdrzy jak z kominów. Czarne grzbiety ich tonęły w zimnych pianach i rozpylały je na chmurę białego pierza. Zawieja roztaszczonych z impetem zasp, otaczała podniesione łby końskie i rozwarte na wiatr chrapy. Wierzchnią, lśniącą skorupę śniegu, piersi rumaków gniotły na miał, darły się niestrudzenie wskroś stężałych mas. Niosły się górnie i szumnie.
Zziajane, buchające gęstą parą konie Bohdan wywiódł na ubitą drogę i zdwoił pęd. Sam na równi z końmi zmęczony był walką ze śniegiem i upojony. Powietrze uciekające gwałtownie świstało mu w uszach jak grad śmigających kul; rozpaloną twarz owiewał mu chłodny pocałunek nocy.
Jak orkan szału wpadł na dziedziniec czworoboku zamkowego w Głębowiczach. Powstał tam zaraz ruch niezwykły.
Po paru godzinach męczącego oczekiwania w Pozierzu, kiedy już nawet pan Sartaski stracił nadzieję powrotu Bodzia, Waldemar zaś był mocno zirytowany, nagle uciekinier się zjawił. Wszedł do salonu zgrzany, ale raźny, podszedł do ordynata i rzekł z miną nieco skruszoną:
— Wuju, możesz mnie powiesić w Głębowiczach, teraz wybacz.
— Cóż tam nowego zwojowałeś?
— No, nie zbrodnię, ale zawsze, ojej! przestępstwo! Przywiozłem tu orkiestrę zamkową i wszystkich praktykantów głębowickich. Jak karnawał, to się bawmy! — zawołał z zapałem.
Widząc zdziwioną minę ordynata, rzekł przymilnie:
— Wuju, ja im tam skłamałem, że to z twego polecenia robię taki szum, nie kompromituj mnie! To czyn pro publico bono.
Waldemar zaśmiał się, podnosząc brwi wysoko. Widział zachwycone twarze panien, rozbawioną minę Sartaskiego i odczuł nastrój oczekiwania.
Rzekł wesoło:
— Skoro już warjujesz, miejże odwagę do końca. Gdzież są nasi panowie? Ale nie pytasz nawet, czy się państwo Sartascy zgadzają.
Bodzio ze zgrozą spojrzał dokoła.
— No! Czyżby?! — wykrzyknął.
Lecz otrzymał bardzo skwapliwą i przychylną odpowiedź.
Bal się rozpoczął. Bodzio odzyskał utraconą chwilowo opinję.
Sam ruszył do mazura w pierwszą parę z panną Sartaską. Tańczył zamaszyście. Przesadzał trochę w udawaniu Bartka, był nieco rubaszny. Ale jego młoda twarz ognista i oczy, patrzące z wdziękiem kokieteryjnym, łagodziły zbytnią żywość ruchów. Dopiero w walcu zmienił się, płynął z tancerką wytwornie z pewnem rozmarzeniem.
Ordynat kilka razy doznał przykrego wstrząśnienia. Czasem drobnostka była powodem. Jakiś znajomy ton w orkiestrze, zapamiętany z przeszłości, jakiś szum sukni kobiecej w zawrocie tańca, jakaś figura mazurowa budziły nagle dawne echa, a te uderzając brutalnie w jądro duszy — bolały.
Lecz Waldemar panował nad sobą. Wspomnień nie wypuszczał z ukrycia; bał się ich wpływu, i zresztą, miejsce było nieodpowiednie.
Jednak, gdy się coś trzyma w napiętej obawie, jak ptaka, by nie wyfrunął, nie można być swobodnym. Niepokój drży w sercu, oddycha się nim i widzi się go niemal oczyma. Waldemar czuł lęk podwójny: nieokazania obecnym swego wrażenia, bo mogłoby być zrozumianem inaczej, i zwalczania w sobie uczuć żałosnych, zbyt ostro trąconych.
A zabawa kipiała życiem.
Bohdan i praktykanci głębowiccy zmieniali tancerki i unosili je wichrowym lotem. Zadowolony Sartaski częstował winem gości swych, ale prawie równie szczodrze darzył butelkami muzykantów. Na Bodzia patrzał rozpromieniony. Z demokratyzmem ordynata zżył się, ale w Bohdana pod tym względem nie wierzył. Wiedział, że jest bystry i energiczny, lecz posądzał go o bardziej arystokratyczne cechy. Przekonywał się obecnie, że jest inaczej. Młodziutki Michorowski nie różnił się postępowaniem ani od praktykantów, ani od synów Sartaskiego. Nie wyłączał panien z lepszemi nazwiskami, jedynie, co go porywało, to chyba uroda. Ale tańczył ze wszystkiemi bez wyjątku. Wyciągał z kątów skromne panienki, domowniczki, co nawet wywołało pewien grymas na ustach wyżej urodzonych. Sartaski cieszył się. Patrząc na ordynata i Bohdana, myślał:
— Czy to tylko jest w ich rodzie, czy wogóle pleśń magnacka się przeciera?
Lecz co do ogółu miał jeszcze wątpliwości.