Ordynat Michorowski/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zamku głębowickim uroczyście obchodzono wilję Bożego Narodzenia.
Stary pan Maciej, otulony troskliwie przez wnuczkę, przyjechał z nią razem.
Po wieczerzy w wielkiej sali przyjęć tłum dzieci ze szkoły i z ochronek głębowickiej i słodkowickiej, które przyjechały na kilku saniach, otaczał przepyszną choinkę. Właściwie była to jodła, sięgająca pod sufit wysokiej sali, zatopiona w powodzi światła, lśniąca jak skarbiec z klejnotami. Lucia rozdawała podarki, chodząc wśród gromad dziecinnych, niby ich wieszczka. W gładkiej, czarnej, aksamitnej sukni, ozdobionej tylko sznurem pereł, smukła i wiotka, robiła wrażenie cichej kapłanki. Jej włosy popielate w kontraście z czernią aksamitu, mieniły się bogatą masą, żywe i nęcące. Waldemar patrzał na nią uparcie. Przypominała mu się nazwa dana przed rokiem w Warszawie: westalka.
— Tak, ona istotnie ma w sobie coś z westalki: powagę i wdzięk... — pomyślał.
Bohdan, który przyjechał na święta z Rusłocka, widocznie to samo zauważył. Szepnął do ordynata:
— Wie wuj, że ta Lucia robi wrażenie... mistyczne. Ma w sobie coś tajemniczego...
Przypatrywał się jej jak psycholog, wreszcie rzekł prędko, z akcentem dziwnej pewności i zarazem obawy:
— Tak, takie postacie kobiet bywają albo bardzo szczęśliwe albo... bardzo nieszczęśliwe. Tragiczne! Połowiczność nie dla nich...
Ordynat przykro dotknięty odszedł w inną stronę.
Bohdan nie spuszczał oczu z Luci.
Dzieci po otrzymaniu podarków śpiewały chórem kalendy, potem orkiestra miejscowa zaczęła grać, i rozpoczęły się zabawy. Marszałek dworu i ochmistrzyni czuwali nad porządkiem.
Późno w nocy, przed rozpoczęciem w kaplicy zamkowej Pasterki, Waldemar, Lucia i Bohdan wyszli na najwyższy taras od strony rzeki.
Noc zimowa była i ciepła i cicha, ale szara. Chmury popielate rozmazały się po niebie, grożąc zapowiedzią nowych śniegów. Park obficie zasypany bielą, spał spokojnie. Na jodłach leżały śnieżne kapy; wielkie błamy, niby skóry białego niedźwiedzia, okrywały, hojnie zbite, mnóstwo ciemnych, nagich drzew. Słał się śnieżny, puszysty pokrowiec na marmurowych schodach przystani i wałem białego alabastru otaczał zielonkawy lód na rzece, wymieciony czysto, jak lustrzana posadzka.
Zwierzyniec oszroniony widniał z daleka, niby sędziwy starzec w bujnej grzywie siwych włosów i gęstej, długiej brodzie. Szarość i biel zlewały się harmonijnie. Ponad inne wrażenia górowała senność, obumarłość niezgłębiona.
Waldemar z Lucią stali oparci o balustradę i patrzyli w głębiny parku. Coś stamtąd wołało na nich głosami misterjów uroczych, duchy snuły się w czeluściach gąszczów.
Dobrze było im obojgu, nie przerywali chwili.
Lucia zarzuciła na głowę blado-niebieski gazowy welon, w którym twarz jej nikła prawie, tylko oczy gorzały. Były jak gwiazdy w rozwiewnym tumanie obłoku.
Bodzio pokręcił się trochę przy nich i odszedł cicho.
A oni stali, stali bez słów.
Lucia pierwsza szepnęła, jakby lękając się zbudzić śpiącą noc.
— Waldy... ładnie tu; prawda?...
— Lubię park w tym stroju. I ten taras — odrzekł.
— Marzysz tu często?... Zawsze sam!...
— Nie, z myślami i... z wspomnieniami.
Lucia zadrżała.
— Zimno ci? Poczekaj.
Wyszedł prędko. Wkrótce powrócił, niosąc płaszcz futrzany.
Otulił nim Lucię. Ona pochyliła się ku niemu całą postacią. Uczuł jej ciężar na swem ramieniu. Błysk jej oczu gorejących przeniknął go dreszczem; ciepło ciała kobiecego zawieją rozkoszną musnęło nerwy. Wstrzymał się, aby nie porwać jej w objęcia. Stanął obok niej przy balustradzie, siląc się na spokój. Lucia przysunęła się bliziutko.
— Waldy.
Waldemar ścierpł. Szept jej był dziwny, jakby pochodził nie z jej własnych ust, jakby mówiła najgłębsza tajnia jej istoty, jakby samo serce bez pomocy warg.
Ordynat się przeraził.
Miało nastąpić wyjaśnienie. Czuł, że to już konieczne. Mgła Luci rozpadła się; ukazuje swój ukryty cud. Świadomość o nim błądziła w dotychczasowej mgle, ale nie objawiona.
Teraz zapada wyrok.
Waldemar nie śmiał odetchnąć.
— Waldy... — powtórzyła dziewczyna niby we śnie czy w malignie, lecz wyczekująco.
Targnęła nim rozpacz.
Nie ma, nie ma sił! A każdym momentem łudzi ją, każdą chwilą staje się winniejszym, bezczelniejszym — wobec niej!...
Zerwać ułudę! Brutalnie rozwiać miraż.
Rozniecić prawdę! Ale prawda schłoszcze ich oboje.
Być szczerym — jak światło.
Odważnym — jak zbrodnia.
Więc popełnić zbrodnię? Zabić tę kobietę nagą prawdą, ratować zaś własną, by nie spadła w odmęt obłudy, popełnić obowiązujące kłamstwo i zaprzeć się duszy nieskażonej.
Dla litości?...
Dla przeogromnego współczucia, które wszakże nie jest nawet podnóżkiem uczuć miłosnych?...
Dla kilku roznieconych pożarów we krwi, która zgoła nie płonie?...
Dla nędznych podniet ciała?...
Nie, nie! przenigdy nie!
Waldemar zdusił w sobie wzruszenie, siłę zamknął w swem postanowieniu.
Aby odważnie.
Lucia, nie słysząc jego głosu, wyczuwała drżenie jego ramienia. Pochylając głowę, włosami dotknęła jego twarzy.
Waldemar stał chłodny, otworzył usta, ale słowa ciężkie z trudnością mógł wydobywać z piersi.
— Luciu moja... Dawno już widzę... czuję... że... ty...
Słuchała, bez tchu, nie dziwiąc się nawet brzmieniu tych słów. Były ciche, łagodne a złowrogie. Może straszne?...
Wtem trzask, światło lampy.
Wszedł na taras hrabia Trestka i lokaj.
Waldemar i Lucia odskoczyli od siebie. Ona wściekła, on — jeszcze uratowany.
— Co się stało?...
Trestka przywitał ich w milczeniu.
— Nie dziwi was tak późna moja wizyta? — spytał, patrząc na nich ciekawie.
Waldemar oprzytomniał.
— Żona pańska?... — zawołał.
— Dziękuję, zdrowa. Mamy syna. Ale właśnie dlatego nie mogłem żony wzruszać. Chłopak urodził się nam rano; w południe otrzymałem depeszę. Oto ona.
Ordynat i Lucia przeczytali razem.
— Z Paryża, od babki. Ciężko chora — rzekł Waldemar, jakby do kogoś jeszcze.
Weszli do salonu. Trestka mówił:
— Przyjechałem z tem do was. Rycia nic nie wie i oczywiście nie pojedzie. To zaś jest niezbędne.
— Więc ja pojadę — rzekł ordynat.
— No, nie! Tam potrzeba opieki kobiecej. Dobrzysia poczciwa nie wystarczy, to jest rola...
Trestka umilkł, nie wiedząc, jak to przyjmą.
— Moja! — podchwyciła Lucia.
— Tak.
Wszyscy troje umilkli. Lucia była podniecona. Wypieki ostre, nagłe, wybuchły na jej policzkach.
Spojrzała na Waldemara. On unikał jej wzroku.
Trestka uścisnął rękę dziewczyny.
— Panno Luciu, w pani cały ratunek. Księżnej zostawić tak wśród obcych nie można. Oboje z Rycią będziemy niezmiernie wdzięczni — mówił serdecznie.
Lucia z rozdraźnieniem wysunęła dłoń z jego uścisku. Rzekła spiesznie:
— Zbyteczne prośby. Muszę i pojadę pielęgnować księżnę, dziś zaraz. Ona jest babką... Waldemara — dodała ciszej.
Popatrzała pytająco i nagląco w jego oczy, jakby oczekując protestu czy jakiegoś rozwiązania.
Ale on, tak jak i Trestka, pocałował ją w rękę, za całą zaś odpowiedź rzekł tylko:
— O dziadka bądź spokojna; pozostanie u mnie.