Ostatni na ziemi/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni na ziemi |
Podtytuł | Powieść z niedalekiej przyszłości |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wypadki we wschodniej części Oceanu Lodowatego Północnego, których świadkiem była załoga nieszczęsnego „Asuka-Maru“, nie mogły zbyt długo ujść uwadze cywilizowanego świata.
Jako mające miejsce w okresie letnim, t. j. w czasie intensywnych wypraw na wieloryby i foki, zostały ono dostrzeżone przez liczne statki łowieckie, już to przebywające na oceanie, już to powracające z wypraw.
Pierwsze wiadomości o żywiołowych kataklizmach na północy przyniósł dziennik japoński, wychodzący w Hakodate.
Były one, coprawda, dość skąpe.
Podane w formie krótkiej notatki — wywiadu z jednym z kapitanów, powracającym z morza Beringa, donosiły li tylko o zaszłych zmianach w archipelagu Aleutów. Mianowicie dwie z niezliczonych tych wysepek, z niewytłumaczonych dotąd przyczyn zapadły się w głębie morza po to tylko, aby w parę dni później wynurzyć się z łona fal pod postacią olbrzymiej wyspy, o powierzchni, jącej na powierzchni Sikok, będącej, licząc od północy, trzecią z wysp, formujących archipelag japoński.
Notatka wspomniała prócz tego, że wśród koczujących plemion Kamczatki i półwyspu Czukockiego kursują uparcie pogłoski, o pojawieniu się nowych lądów we wschodniej części Oceanu Lodowatego.
Wywiad ten, jako aktualność swego rodzaju, przedrukowało w streszczeniu parę pism tokijskich i tym sposobem wiadomość o nowych lądach dotarła do Europy, nie wzbudzając zresztą zbyt wielkiego zainteresowania wśród ogółu, zaabsorbowanego rewelacjami pism amerykańskich o morganatycznem małżeństwie księcia Walji z uroczą i utalentowaną malarką belgijską, nazwiskiem Jannette Delorme. Małżeństwo to, jak głosiły wieści, zawarte zostało jeszcze w ostatnim roku wojny wszechświatowej, co doskonale tłumaczyło upartą niechęć angielskiego następcy tronu do wszelkich projektów matrymonjalnych, tyczących się jego osoby. Dzienniki, tak amerykańskie, jak i europejskie zamieszczały na ten temat sążniste artykuły, podając podobizny wybranej księcia, przyczem zachodziły zabawne nieporozumienia, gdyż każda z tych podobizn przedstawiała całkiem inną osobę.
Drugą „bolączką dnia‘“ było niebezpieczeństwo zbrojnego starcia pomiędzy Francją a Włochami, które ni stad, ni zowąd poczęły się domagać od Paryża odstąpienia im całej wschodniej połaci Sahary i ziem nad jeziorem Czad, począwszy od dziesiątego południka na wschód od Greenwich. Żądanie Rzymu było utrzymane w takiej formie, że rząd francuski zamiast odpowiedzi zmobilizował cztery korpusy armji, z których dwa obsadziły, znajdującą się w bezpośredniej bliskości granicy włoskiej, linję Chambery-Grenobla-Nicea, zaś drugie dwa oczekiwały w Marsylji i Tulonie na ewentualne przerzucenie ich do Tunisu i Algieru.
Wojna wisiała w powietrzu. Na specjalnie zwołanem posiedzeniu Ligi Narodów Anglja i Hiszpanja wystąpiły z pokojowem pośrednictwem, które jednakowoż dotąd nie miało powodzenia ze względu na agresywne zachowywanie się Rzymu i chłodną nieustępliwość Francji.
Nikt przeto prawie nie zwrócił uwagi na informację dziennika z Hakodate.
Morze Beringa! Aleuty i jeszcze jakieś tam inne wyspy, których nazwy zaledwie ten i ów pamiętał z czasów szkolnych? Jedne zapadają się w morze, a drugie znów „przychodzą na świat“? A niech tam! Co kogo mogą obchodzić wyspy, których brzegi przez większą część roku skute są lodowemi polami! Nie przychodzi przecież z nich ni herbata, ni kawa, nie rodzą się tam pomysły nowych, kakofonją zatrącających, melodji jazz bandowych, nie importuje się stamtąd nowych, egzotycznych tańców! Więc po co wogóle istnieją takie wyspy? Niech się dzieje, co chce z niemi! Świat ma ważniejsze sprawy na głowie!
I kawiarniani politycy robili zakłady na temat, czy francuzi pierwsi wkroczą do Piemontu, czy też oczekiwać będą gości na zajętej przez siebie linji i czy zapowiadana hucznie w prasie włoskiej wyprawa do Tunisu zakończy się pamiętną Aduą, czy też weźmie inny obrót.
Panie zawzięcie sprzeczały się o kolor włosów i sposób czesania się morganatycznej małżonki ks. Walji.
Francuz Remogner, jeden z najsławniejszych geologów świata, omówił w naukowym miesięczniku paryskim, wypadki na Oceanie Lodowatym, przypisując im wielkie znaczenie i przepowiadając, dość mglisto zresztą, zbliżanie się epoki wielkich przemian w dotychczasowym układzie fizycznym świata.
Słowa jego, rzecz prosta, znalazły oddźwięk tylko wśród szczupłego grona uczonych. Ten i ów z nich zareplikował na łamach innych czasopism naukowych, poczęły się toczyć na ten temat spory, dość namiętne nawet.
Jednak wszystko to nie dochodziło do uszu ogółu.
Dopiero wypadki środkowo-amerykańskie zatrzymały na sobie uwagę całego cywilizowanego świata, budząc wszędzie grozę swym ogromem i potworną ilością ofiar, jakie pociągnęły za sobą.
Trzeciego marca, wśród ciszy nocnej, osłaniającej mrokiem jego urwiska, przemówił wulkan Fuego, przeszło czterotysięcznometrowy olbrzym, sterczący groźnie nad zachodnią połacią Gwatemali. Przemówił, od kilkunastu lat milczący, nie uprzedzając ni jednym kłębem dymu, ni jednym pomrukiem zbliżania się chwili wybuchu.
Kwitnące portowe S. Jose zamienione zostało w jednej chwili w rumowisko, po którem miotali się, wyjąc z obłędnego lęku, ci nieliczni, których los pozostawił przy życiu. W kilkanaście minut później Fuego przemówił po raz wtóry, jeszcze potężniej, jeszcze groźniej.
Wody Oceanu Spokojnego, wzburzone wybuchem, rzuciły się na nieszczęsne S. Jose, zatapiając wszystko, co pozostało jeszcze żywem. Zaledwie kilkunastu szczęśliwców oszczędziły chłodne fale.
Statki, stojące w porcie, zerwawszy się z kotwic, gruchotały się wzajemnie lub porwane straszliwym wirem szły na dno.
Gwatemala, wesoła stolica kraju, spowita w liście wiecznie zielonych magnolji i mirtów, kipiąca za dnia ruchem i gwarem, rozbrzmiewająca wieczorem rzewnymi dźwiękami gitar i mandolin oraz namiętnymi słowami miłosnych pieśni, znalazła grób na dnie bezdennej szczeliny, jaka rozwarła łono ziemi na szerokość kilkunastu kilometrów, biegnąc zygzakowatą linją od zatoki Honduras, łącząc się z sobą i odcinając tym sposobem Meksyk od pozostałej części kontynentu Południowej Ameryki.
Leżące na północo-zachód od stolicy Quezaltenango, zniknęło z powierzchni ziemi.
Wulkan nie uznawał snać granic politycznych, gdyż najbliższe miasta republiki Salwador, Santa Anna i S. Salwador uległy również doszczętnej zagładzie.
Toż samo Camayagua i Tegucigalpa w republice Honduras.
Wschodzące słońce oświeciło już tylko jedno olbrzymie cmentarzysko, rozciągające się od zatoki Fonseka, aż do międzymorza Tehuantepek na zachód i nizinnego półwyspu Jukatan na północ od szalejącego wciąż bezustannie wulkanu.
Zanim władze Meksyku i Nikaragua zdołały się rozejrzeć w sytuacji i ogarnąć ogrom klęski, jaka dotknęła cały prawie obszar Gwatemali, Salwadoru i olbrzymiej części Honduras, pomyśleć o zorganizowaniu jakiej kolwiek akcji ratunkowej, gdy popołudniowe wybuchy Orizaby na terenie Meksyku, Santa Marji w Honduras i paru pomniejszych, oddawna uważanych za wygasłe, wulkanów w republice Costarica i w Panamie, niszczycielską działalnością swą wyolbrzymiły do potwornych wprost rozmiarów klęskę, jaką poczyniły dotąd wąskiemu pasowi Ameryki Środkowej, nieustające ni na chwilę, wybuchy Fuego.
Począwszy od grzbietu Sierra Madre, łączącego wyż Meksyku z płaskowzgórzem Kolorado, aż do punktu, gdzie zatoka Daryeńska wrzyna się wąskim językiem w ląd Południowej Ameryki, wszystko uległo ostatecznej zagładzie. Całe miasta, całe prowincje zapadały się momentalnie wgłąb czeluści, szczyty górskie znikały z powierzchni ziemi, jak domki z kart, zwalane nieostrożną ręką dziecka. Tam, gdzie ciągnęły się łańcuchy gór, tworzyły się doliny, których dno to podnosiło się w górę, to opadało, poruszane bezustannie coraz potężniejszymi wstrząsami.
Amerykańska stacja radjotelegraficzna kanału Panamskiego dawała, acz z wielkim trudem, prawie do drugiej w nocy znaki życia, komunikując o całkowitem zniszczeniu kanału i przemianach w konfiguracji terenu na Międzymorzu.
Ostatnia depesza, wysłana przez nią, brzmiała rozpaczliwie. Fale morza Karybskiego i zatoki Panamskiej wdzierały się na ląd, zagarniając łapczywie coraz większe przestrzenie. Dalszy ciąg depeszy urwany był w połowie słowa: „giniemy“.
Około trzeciej godziny w nocy ryki wulkanów, huk walących się i zapadających w bezdenną próżnię gór stał się tak wielkim, że odgłosy jego dochodziły na północ, aż do uszu mieszkańców stanu Arizona i Texas, na południe zaś — do Kolumbji i Wenezueli.
Trzęsienie ziemi objęło również Kubę, Jamajkę, archipelag Haiti i archipelag Bahama.
Konanie tych wszystkich wysp trwało jednak krótko.
Zapadały się w morze, jedna po drugiej, częstokroć tak nagle, że mieszkańcy ich znajdywali śmierć w śnie.
Wzburzenie morza przybrało nad ranem takie rozmiary, że fale, piętrzące się na wysokość kilkudziesięciu metrów wpadły na nizinny brzeg, rozciągający się od ujścia Rio Grande del Norte daleko poza półwysep Florida. Cała ta nizina, sięgająca głęboko w kontynent, znalazła się pod wodą.
Mieszkańcy Brownsville, Galwestonu, Nowego Orleanu, rozrywkowych, — z niebywałym luksusem urządzonych, kąpielisk i letnisk Floridy zginęli, nie zdążywszy nawet wydać okrzyku przerażenia.
Wody Missisipi, owego „ojca rzek“, pod naporem fal morskich cofały się w górę biegu, powodując powodzie w Memfis, St. Louis i całym szeregu pomniejszych miast i osad.
Statki, które całą szybkością swych maszyn podążały z S. Francisco i Los Angeles ku brzegom Ameryki Południowej, natrafiły na wysokości południowego krańca półwyspu Kalifornijskiego na tak wzburzone wody, że parę z nich, które ośmieliły się wpłynąć na nie, porwane w objęcia potwornych wirów, przypłaciły śmiałość swem istnieniem.
Niektóre z nich pchnęły fale na skaliste wiszary przylądka św. Łukasza, inne roztrzaskały się na stromych brzegach wysp Trzech Maryj.
Wybrzeża Kolumbji i Wenezueli ucierpiały również dotkliwie. Doliny rzek Magdaleny i Orinoko zamieniły się w szerokie jeziora.
Równocześnie zbudziły się z wieloletniego uśpienia wulkany wysp Ś. Vincent i Martyniki, wstrząsami wybuchów swoich pogrążając w odmętach cały szereg drobnych wysp archipelagu Małych Antyli.
Czarne, gęste chmury popiołu i dymu, wyrzucanego bezustannie z łona ziemi przez szerokie gardziele wulkanów, zasłały nieprzeniknionym tumanem całą zatokę Meksykańską i morze Karybskie, docierając, aż do Bermudów.
Po południu dnia ósmego marca ucichły huki i ustały kołysania i wstrząsy skorupy ziemskiej, odczuwane wyraźnie w kilkunastu południowych stanach amerykańskim i północnym krańcu Ameryki Południowej.
Statki ze wszech stron nadpływały ku brzegom republik i ku labiryntowi wysp Wielkich i Małych Antylów.
Powoli, z trudem orjentując się w kurzawie, unoszących się w powietrzu, popiołów i dymów, posuwały się naprzód liczne eskadry ratownicze, wioząc na swych pokładach setki doktorów i sanitarjuszy oraz olbrzymie zapasy lekarstw, środków opatrunkowych i żywności.
Okręty z S. Francisco i Los Angeles pierwsze przekonały się o rozmiarach katastrofy, jaka dotknęła Amerykę Środkową.
Poprostu przestała ona istnieć.
Południowy brzeg Meksyku kończył się na linji Tampico — Mazatlan.
Pozostała część kraju wraz ze stolicą zapadła się na dno morskie.
Fale Oceanu Spokojnego, złączywszy się z wodami Atlantyku, przepłynęły ponad grobem lądu, który zatonął wraz z miljonami istnień ludzkich.
Toż samo Gwatemala, Honduras, Salvador, Nicaragua, Costarica i Panama wraz ze swym kanałem, stanowiącym dumę jankesów.
Wąski pas skalny lądu panamskiego, przytykający bezpośrednio do trzona kontynentu Ameryki Południowej, był jedynym szczątkiem, jaki świadczył, że pomiędzy jednym, a drugim kontynentem Ameryki istniało połączenie.
Ostrożnie, sondując co chwila głębokość wód, statki przepłynąwszy ponad cmentarzyskiem krajów środkowo - amerykańskich, znalazły się na wodach zatoki Meksykańskiej i morzu Karybskiem. Tam napotkano statki, dążące od wschodu.
Statki te w drodze swej nigdzie nie dostrzegły chociażby drobnych szczątków niezliczonych wysp i wysepek, rojnie pokrywających tę część Atlantyku.
W parę już godzin po owem spotkaniu się statków z Oceanu Spokojnego i z Atlantyku świat dowiedział się, że kurtyna dziejów ludzkości odsłoniła pierwszy akt tragedji, noszącej tytuł, „koniec świata“.
Zresztą, nie można było jeszcze nazywać i tego pierwszym aktem — to co się stało, było zaledwie prologiem.