Ostatni na ziemi/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Przedłużająca się znacznie nieobecność lorda Deveya nie była Wyhowskiemu na rękę gdyż krzyżowała całkowicie jego plany przepędzenia wiosny we Włoszech i projektowanej podróży na Wschód, o której już oddawna marzył i którą już poprzednio kilkakrotnie odkładał z różnych, niezależnych zresztą od jego woli i chęci, powodów.
Przybył do Anglji przed dwoma miesiącami po to tylko, aby odwiedzić Deveya, którego łączył dość bliski stopień pokrewieństwa z jego matką, zmarłą przed trzema niespełna laty.
W spadku po zmarłej objął w posiadanie dość obszerne dobra w Lubelskiem, lecz narazie nie mógł administrować niemi osobiście, gdyż matka po śmierci swego męża wypuściła je w długoletnią dzierżawę, termin ważności której wygasał dopiero za lat pięć.
Wyhowski, prócz dóbr, posiadał jeszcze sporo gotówki w bankach, co pozwalało mu na pędzenie beztroskiego życia.
Jeszcze na politechnice pociągnęła go ku sobie awjacja. Stał się zczasem jednym z najśmielszych i najszczęśliwszych lotników. Brawurowy jego lot na hydroplanie własnej konstrukcji, dokonany bez lądowania na przestrzeni Gdynia — Edynburg, przysporzył mu sławy, nietylko w kraju, lecz i w kołach lotnictwa angielskiego.
Nie kto inny, tylko on właśnie wzbudził sensację ogólną, zapowiadając w najbliższej przyszłości gigantyczny lot ponad obydwoma biegunami po linji Hammerfest — biegun północny — Ziemia Baffina — Nowa Funlandja — kanał Panamski. Stąd trasa lotu miała biec wzdłuż zachodnich brzegów Ameryki Południowej, aż do przylądka Horn. Tu miał się zacząć najtrudniejszy i najniebezpieczniejszy etap lotu ponad spowitemi w biel wiecznych śniegów i lodów olbrzymiemi przestrzeniami okolic bieguna południowego, aż do wyspy Auckland, leżącej na południe od Nowej Zelandji.
Zapowiedź takiego lotu, który projektowany był w roku przyszłym, uczyniła imię Wyhowskiego znanem w całym prawie cywilizowanym świecie.
Wyhowski o locie tym myślał zupełnie serjo i nawet w związku z tem poczynił już daleko idące przygotowania. Jedna z najbardziej znanych fabryk francuskich wykańczała już hydroplan, który właśnie miał być użyty do tego lotu.
Przedtem jednak Wyhowski pragnął zwiedzić Wschód, który już w młodości absorbował jego umysł.
Lecz zwłoka w powrocie Deveya nie pozwalała narazie na opuszczenie przezeń Londynu.
W trzy tygodnie po wyjeździe obu profesorów na wyspę Jana Mayena lady Devey i pani Athow otrzymały od swych mężów lakoniczne dość listy, zawiadamiające, że ze względu na ważne powody naukowe wycieczka przedłuży swój pobyt na oceanie Lodowatym o miesiąc, a nawet i nieco więcej, gdyż zaszła konieczna potrzeba poczynienia spostrzeżeń naukowych na wschód od Ziemi Franciszka Józefa.
Lady Amy przyjęła tę wieść z rezygnacją. Inaczej jednak na tę sprawę zapatrywała się pani Athow, która aż rozchorowała się ze zmartwienia i gniewu.
Niemniej wściekłym był i Wyhowski. Parokrotnie przychodziło mu na myśl pożegnać kuzynkę i drapnąć, gdzie pieprz rośnie, lecz po namyśle uznał, że niedelikatnością byłoby opuszczenie teraz osamotnionej.
Towarzyszył zatem obu paniom na wszystkich koncertach, operach i niezliczonych fajfach, nudząc się potrosze.
Robiono również wycieczki luksusowem autem Deveyów w bliskie i dalsze okolice stolicy.
Właśnie dzisiaj, wczesnym rankiem miano udać się do Oksfordu na pierwszy tegoroczny mecz „rugby“, jaki miał być rozegrany pomiędzy drużynami oksfordzkiego i edynburskiego uniwersytetów.
Wyhowski zerwał się ze snu na dobre dwie godziny przed wyruszeniem.
Zlustrował już auto, ogolił się i teraz przemierzał niecierpliwymi krokami dolną część holu, myśląc z niepokojem, że, jak zwykle, pani Daisy napewno spóźni się, narażając ich na przybycie do Oksfordu po meczu.
— Czemu należy przypisać fakt, że dziewięćdziesiąt procent kobiet, zwłaszcza tych, z wyższego świata, spóźnia się wszędzie i we wszystkiem. Czyżby nie istniało dla nich pojęcie czasu? — rozmyślał, patrząc przez szklane drzwi holu na dość ruchliwą ulicę.
Głośne wykrzykiwania chłopców, sprzedających dzienniki, odwróciły jego uwagę od doniosłego, lecz zarazem dotychczas nie wyjaśnionego problemu niepunktualności kobiecej.
Wytężył słuch.
— Katastrofa wojennego okrętu! — zapiał cienkim dyszkantem obdartus, przebiegając obok drzwi holu.
Wyhowski jednym skokiem znalazł się na ulicy. Po chwili wrócił do holu i rozsiadłszy się wygodnie w fotelu rozwinął mokrą jeszcze od farby drukarskiej płachtę porannego wydania „Timesa“.
Duże, rozstrzelone litery nagłówka uderzyły jego oczy.
„Dotkliwa strata nauki i naszej marynarki wojennej. Zatonięcie krążownika „Sunbury“ na Oceanie Lodowatym Północnym“. — brzmiał nagłówek.
Dalej następowała treść wiadomości:
„Jak nas informuje Admiralicja, norweski statek wielorybniczy „Stenkjär“ napotkał na morzu na wysokości wysp Nowo-Sybirskich szalupę z przybrzeżnego krążownika „Sunbury“, który był oddany przez Admiralicję do rozporządzenia wycieczce członków kongresu astronomiczno-geologicznego, jaki się odbył przed dwoma miesiącami w Londynie. W szalupie znajdował się nawpół żywy z wycieńczenia majtek z załogi krążownika. Według jego opowieści „Sunbury“ na wschód od wysp Nowo-Sibirskich natknął się podczas szalejącej burzy na podwodną skałę, skutkiem czego, w przeciągu kilkunastu minut poszedł na dno wraz z załogą i gronem uczonych, biorących udział w wycieczce. Majtek ów (który zmarł następnie z wycieńczenia na „Stenkjär“) podał przed śmiercią, że w chwili zatonięcia statku odbiła od niego druga szalupa, w której znajdowało się paru marynarzy oraz kilku uczestników wycieczki, pomiędzy którymi dostrzegł profesora, lorda Devey i profesora Athow. Resztę łodzi ratowniczych pochłonęły wiry, powstałe przy zagłębianiu się statku pod wodą. Kapitan „Stenkjàru“ przez cztery dni poszukiwał owej szalupy, o której wspominał zmarły majtek, lecz wszelkie poszukiwania były bezowocne. Należy przypuszczać, że szalupa ta zatonęła, gdyż w owym czasie szalała tam olbrzymia burza“.
Dalej szły wyrazy głębokiego żalu z powodu poniesionej straty, okrywającej żałobą Anglję i cały świat naukowy oraz komentarz redakcji, wyliczający zasługi naukowe zaginionych uczestników wycieczki.
Wyhowski tępym wzrokiem wpatrzył się w drzwi sypialni lady Amy. Boże... jakżeż ona przyjmie tę okrutną wiadomość? Ona — ubóstwiająca swego Edwarda... nie widząca poza nim świata!
Uczuł, że wykluczoną jest rzeczą, aby mógł być przytomnym chwili, gdy ona dowie się o tragicznym zgonie męża.
— Na ciebie spada smutny obowiązek zawiadomienia jej o tem! — szepnął mu głos wewnętrzny.
Wzdrygnął się. On... miałby jej rzec te okrutne słowa? Miałby patrzeć, jak twarz jej poblednie z bólu... miałby usłyszeć, jak z piersi jej wydrze się krzyk rozpaczy? Nie! Nie... i po stokroć razy... nie!
— Co czynić! Co czynić! — szeptał, gorączkowym krokiem przemierzając hol.
Rzucił mimochodem wzrokiem na zegar.
Za pół godziny Amy rozbudzi się, za drugie pół spotka ją, jak zwykle codzień, w jadalni.
Co odpowie na zwykłe jej zapytanie, co nowego przyniosły poranne wydania dzienników?
Zatrzymał się nagle w miejscu, jak wryty.
A jeśli wiadomość „Timesa“, jest nieprawdziwą, albo, co trafniejsze, Admiralicja otrzymała późniejszą, donoszącą o odnalezieniu rozbitków?
W tym wypadku mógłby w ostrożnych słowach zawiadomić ją o niebezpieczeństwie, jakie chwilowo groziło Edwardowi!
— Trzeba zasięgnąć bliższych informacji w Admiralicji! — zadecydował po chwili.
Wywołał z pokoju służbowego pokojówkę.
— Proszę powiedzieć pani, że dzisiejsza wycieczka do Oksfordu nie odbędzie się z powodu odłożenia meczu! Najlepiej będzie, jeżeli lady spać będzie jaknajdłużej! — dorzucił, pragnąc odwlec w nieskończoność chwilę opuszczenia przez Amy swej sypialni.
W parę minut później pędził w szalonem tempie autem po ulicach miasta, nie zważając zupełnie na znaki poważnych policmenów, regulujących ruch uliczny.
W Admiralicji potwierdzono całkowicie wiadomość „Timesa“, nadmieniając przytem, że nie należy żywić najmniejszej nadziei, aby ktokolwiek z rozbitków pozostał przy życiu.
Wyhowski wyraził przypuszczenie, że rząd angielski wyśle na miejsce katastrofy „Sunbury“ ekspedycję, która dokona drobiazgowych poszukiwań zaginionych.
Udzielający mu informacji oficer marynarki spojrzał nań posępnie, wzruszając ramionami.
— Kiedyindziej bezwątpienia uczynioby tak — rzekł po chwili — Ale dzisiaj... w czasach śmierci całych narodów...
— Mówisz pan zapewne o zagładzie Ameryki Środkowej? — domyślił się Wyhowski.
Oficer westchnął lekko i ująwszy leżący na biurku arkusz papieru podał go mu.
— Będziesz pan pierwszym mieszkańcem Londynu, któremu będzie znana treść tej wiadomości przed ogłoszeniem jej w prasie, co nastąpi dziś jeszcze. Czytaj pan! Przed godziną nadeszła z Sydney!
Wyhowski przebiegł oczami podany mu papier.
„sydney stop dowództwo królewskiej marynarki wojennej stop wczoraj około jedenastej wieczorem wybuchły wulkany nowej zelandji stop cała południowa wyspa zapadła się w morze stop z północnej ocalał tylko przylądek północny z aucklandem stop wyspy lorda howego i norfolk znikły również stop o pozostałych brak dotąd wiadomości stop trzęsienie ziemi i wzburzone morze zalało i zrujnowało całe wschodnie wybrzeże australji stop są wielkie straty w morskich jednostkach wojennych stop szczegóły natychmiast stop“.
Nastała chwila długiej, przejmującej ciszy.
Wyhowski pojmował doskonale, że wiadomość o zagładzie jednej z większych i cenniejszych kolonji wielkobrytyjskich była bolesnym ciosem dla każdego imperjalistycznie myślącego syna Albionu, to też milczał, szanując smutek, wyzierający z przygnębionego oblicza oficera.
Ten zaś, podniósłszy po chwili opuszczoną na piersi głowę, rzucił półgłosem, jak gdyby potwierdzając jakąś, nurtującą jego mózg, myśl.
— Tak... zaczyna się!
— Ciekaw jestem, komandorze, jakiego zdania jest Admiralicja o tych wszystkich kataklizmach przyrody, jakie od pewnego czasu poczęły występować w zastraszającej liczbie. Jak tłumaczą te sprawy ci wszyscy ludzie nauki, z których spostrzeżeń, jak wszystkim to dobrze wiadomo, korzysta szczodrze kierownictwo waszej potężnej marynarki? — mówił Wyhowski, przypomniawszy sobie opowiadanie jednego z lepiej znanych mu lotników marynarki angielskiej o istnieniu samodzielnego wydziału przy Admiralicji, zajmującego się specjalnie śledzeniem ruchu naukowego wszechświata i skrupulatnem notowaniem wszystkich wyników twórczej pracy umysłu ludzkiego.
Komandor milczał przez chwilę, jak gdyby zastanawiając się nad słowami swej odpowiedzi.
— Niestety... muszę przyznać, że nie mamy jeszcze w tych sprawach jasno określonego zdania — odrzekł wreszcie — Wyniki spostrzeżeń, poczynione na północy przez pańskiego kuzyna i jego towarzyszy, zapewne rzuciłyby sporo światła na to wielkie zagadnienie, lecz, na nieszczęście, cenne bezwątpienia rezultaty ich pracy zginęły wraz z nimi!
— Więc miała rację pani Athow, twierdząc, że kongres w Greenwich był niezwykłym kongresem! — rozmyślał Wyhowski w powrotnej drodze.
Obecnie jasne były już dlań i zrozumiałe te okruchy rozmowy Edwarda z Athowem, toczonej w holu na krótko przed wyjazdem, jak zrozumiałe były również przyczyny niepokoju i dziwnego zachowywania się obu ich podczas trwania obrad kongresu, zachowywania, które nie uszło uwagi tak Amy, jak i pani Daisy.
Więc wyjazd ich na wyspę Jana Mayena nie był tylko zwykłą naukową wycieczką? Była to jak gdyby ekspedycja ratunkowa, wysłana nagwałt pod naciskiem jakichś bardzo ważnych i niepokojących wieści.
Okazało się więc, że obecne kataklizmy nie były niespodzianką dla wtajemniczonych. Tak wywnioskował Wyhowski, analizując teraz słowa komandora i nawiązując je do treści podsłuchanej przez niego i przez obie panie rozmowy dwóch profesorów.
Jechał coraz wolniej, pragnąc jaknajbardziej opóźnić swój powrót.
— Ach... gdyby ona spała jeszcze! Gdyby spała! — błagał w duchu niebios, stając przed willą.
Lecz natychmiast po przestąpieniu progu holu zrozumiał, że wieść o nieszczęściu zagościła już w domu.
— Panie... panie! Takie nieszczęście! — wyjąkała spotkana przezeń garderobiana, spiesząca z miednicą pełną lodu w stronę sypialni lady.
— Skąd wiecie? — rzucił Wyhowski.
— Pani Athow przyniosła tę wieść! I ona też... oh... biedne obie! — wyjaśniła przerywanym przez łkanie głosem.
— Lady? — zapytał cicho, z niepokojem spoglądając na niesiony przez dziewczynę lód.
— Ach... panie... coś strasznego! Lady zemdlała zaraz po pierwszych słowach pani Athow i nie mogliśmy się jej zupełnie docucić! Myśleliśmy, że umarła! I nic dziwnego, bo gdzież... taki cios! — szepnęła, idąc wraz z nim ku drzwiom sypialni Amy — Dopiero wezwany lekarz zdołał wyrwać ją z omdlenia... ale i to nie na długo! Po pewnym czasie zemdlała powtórnie! I teraz też znowu! Ach, panie, ona z pewnością nie przeżyje tego!
— Zawiadom lekarza, że czekam tu na niego! — szepnął, gdy znikała za drzwiami.
Zatoczył się jak pijany na fotel, czując, że poczyna go ogarniać coraz większe zmęczenie.
Przymknął oczy, opierając się o wezgłowie fotelu.
— Zasnąć! Zasnąć i nie widzieć tego wszystkiego! — marzył, nadsłuchując stłumionych głosów, dobiegających z sypialni.
— Bezwarunkowo... nie przeżyje tego! — powtarzał w duchu, myśląc o Amy — Ona... taka wrażliwa... a w dodatku cierpiąca nieco na serce! Psiakrew... tragedja! — zaklął, czując, że na wspomnienie o śmierci Amy jakiś dziwny bolesny skurcz chwycił go za gardło.
Szelest kroków zbudził go z zadumy.
— Lady chce mówić z panem! — szepnęła taż sama garderobiana.
Jedno krótkie spojrzenie wystarczyło mu, aby skonstatować, że życie Amy wisiało na włosku. Przeraźliwie blada, o zapadniętych oczach, oddychając śpiesznie, jak gdyby rozwarte jej usta z trudem łowiły powietrze, czyniła wrażenie chorej, której niewiele się już od życia należy.
Na szelest kroków Wyhowskiego podniosła nań wzrok, który zdawał się być szklistym i mętnym zarazem.
Przez chwilę patrzała milcząco, jak gdyby nie poznając go.
— Edward... — szepnęła wreszcie.
Wyhowski spuścił głowę, unikając jej wzroku.
— Edward żyje! On nie mógł umrzeć! — szepnęła głośniej.
— On żyje! Prawda! — powtórzyła jeszcze raz z akcentem rozdrażnienia w głosie.
Wyhowski podniósł głowę.
W utkwionych w niego jej oczach widniało podniecenie. Policzki jej poczęły się pokrywać lekkim rumieńcem. Uczyniła ruch, jak gdyby pragnąc unieść głowę z poduszek.
Wyhowski kątem źrenic uchwycił lekkie pochylenie głowy, stojącego obok wezgłowia lekarza.
— Tak... Edward żyje! — rzekł głuchym głosem.
Na usta jej wybiegł radosny uśmiech. Oczy zabłysły żywiej.
— Wiedziałam, że ty nie uwierzysz w jego śmierć! — szepnęła tryumfującym tonem. — Nie wierzysz... jak i ja nie wierzę... bo on... musi żyć! Co... prawda?
— Musi! — przytwierdził, starając się nie patrzeć wprost w jej oczy.
Przymknęła powieki i przez chwilę trwała tak bez ruchu.
— Byłam pewna, że nie dasz temu wiary! — przemówiła, nie otwierając oczu — Byłam pewna... jak pewna jestem teraz, że ty go.... znajdziesz! Prawda... że znajdziesz go? — zakrzyknęła nagle, odrywając szalonym wysiłkiem muskułów głowę od poduszki i opierając się na ręku.
Lekarz pochylił się nad nią.
Odsunęła go niecierpliwym ruchem dłoni.
— Znajdziesz! — powtórzyła, wpierając w twarz Wyhowskiego płonące nienaturalnym ogniem źrenice.
— Będę szukał! — skwapliwie rzekł, zatrwożony jej podnieceniem.
Zachwiała się i osunęła na poduszki, oddychając ciężko.
— Udasz się tam na swym samolocie... i znajdziesz go! Ja... pojadę z tobą również! Musimy go znaleźć... musimy... — szeptała coraz ciszej.
Powieki jej jeszcze raz uniosły się w górę, nieprzytomne, zamglone spojrzenie źrenic jeszcze raz przebiegły po twarzy Wyhowskiego i w tejże sekundzie głowa jej, obciążona bujnemi, złoto-blond puklami włosów opadła bezwładnie na poduszki.
Wyhowski drgnął i odruchowo rzucił się ku niej.
Lekarz powstrzymał go energicznym ruchem ręki.
— Doktorze... czy!... — wyjąkał zduszonym szeptem, przerażonem spojrzeniem zawisając na jego ustach.
— Śpi! — szepnął lekarz, ujmując go pod ramię i wiodąc ku drzwiom.
— Dałem jej na sen — mówił, gdy znaleźli się w holu — Te ciągłe ataki i omdlenia wyczerpały ją tak dalece, że na serjo obawiam się o serce. Zwłaszcza, że zawsze z niem nie było zbyt dobrze! Ale... sen powinien ją uspokoić nieco... i najważniejsze to, że, śpiąc, nie myśli o tem!
Usiadł w fotelu, zapalając papierosa.
— Niepokoi mnie również i ciągły, chociaż powolny jak dotąd, wzrost temperatury. — Obawiam się dla niej zapalenia mózgu... nie przetrzymałaby tego z pewnością! — ciągnął dalej, trzęsąc siwiejącą głową — O jakim to samolocie wspomniała chora? — zwrócił nagle zaciekawiony wzrok na Wyhowskiego.
Ten w krótkich słowach zaznajomił go z projektowanym przez siebie lotem poprzez oba bieguny.
Lekarz spojrzał na niego z podziwem.
— Hm... piękny zamiar, chociaż niezbyt bezpieczny! — rzekł, kręcąc głową. — Ale lot Orlińskiego na przestrzeni Warszawa — Tokio dowiódł, że wy, Polacy, czujecie się również wybornie na aeroplanie, jak i na koniu — dorzucił po chwili.
Puścił jeden i drugi kłąb dymu i rzekł, powstając:
— A co do słów jej o tych poszukiwaniach męża, nie bierz pan tego na serjo! To gorączka mówiła przez jej usta! Ale projekcik niczego! Szukać na oceanie człowieka... co? A może podczas swego lotu natrafi pan na jakiś ślad... chociaż... — skrzywił się, wzruszając ramionami — kamień w wodę! Hm... a szkoda go! Zdolny... młody jeszcze człowiek!
— Kto wie, czy jeszcze będzie co z tego mojego projektu! — rzucił półgłosem Wyhowski. — Za rok może tak dobrze nie być obu biegunów, jak dzisiaj Nowej Zelandji.
Lekarz utkwił w jego twarzy zdumione spojrzenie.
— Jakto... Nowej Zelandji?
Wyhowski zaznajomił go z treścią depeszy, otrzymanej z Sydney przez Admiralicję, zaznaczając, że południowe wydania dzienników napewno zamieszczą smutną wiadomość.
Anglik złapał się za głowę.
— Niedawno Ameryka Środkowa, teraz Nowa Zelandja! Co to wszystko ma znaczyć! — bełkotał, przejęty do głębi słowami Wyhowskiego. — Aj! — zakrzyknął, ściskając czoło dłońmi. — Brat żony dowodzi garnizonem w Christchurch! To południowa wyspa! Pan wspominał, że jakiś skrawek ocalał... nieprawdaż? — pytał niespokojnie.
— Christchurch leży już na dnie morza! Ocalało tylko Auckland na północnej wyspie.
Lekarz wyciągnął dłoń na pożegnanie.
— Muszę śpieszyć do domu! Żona będzie spazmować, gdy się dowie o tem! Ot los lekarza... od jednych spazmów do drugich i tak w kółko! Chora będzie spać co najmniej do wieczora! Gdyby coś... zatelefonujcie... zresztą przyszlę wam tu natychmiast doświadczoną pielęgniarkę... ta będzie wiedziała, co robić! No... patrz pan... człowiek przywykł uważać ziemię za coś stałego, niewzruszonego, a tu pewnego poranku szast... prast... i ziemi niema! Co... jak się to panu podoba!
Uścisnął dłoń Wyhowskiego, narzucił na ramiona płaszcz i, mrucząc w dalszym ciągu do siebie pod nosem, wypadł na ulicę.
Wyhowski bezmyślnym wzrokiem powiódł po ścianach holu, zawieszonych gobelinami.
— Rzucę się na łóżko... mam przecież parę godzin czasu do przebudzenia się Amy! — przyszło mu na myśl.
Leniwym krokiem szedł po schodach do swego pokoju.
Na górnej platformie zastąpił mu drogę stary Joe, od szeregu lat spełniający u Deveyów funkcję kamerdynera.
— Czego? — rzucił Wyhowski, zatrzymując się.
Joe wyciągnął ku niemu rękę z trzymanym w niej małym kluczykiem.
— Lord — mówił wzruszonym głosem — na godzinę przed odjazdem w tę swoją nieszczęsną podróż, zawołał mnie do gabinetu i oddał mi ten kluczyk od sekretnej szufladki w jego biurku z nakazem, aby w razie, gdyby nieobecność jego potrwała dłużej, niż pół roku, oddać ten kluczyk panu i pokazać skrytkę. Teraz, chociaż jeszcze nie przeszedł ten termin, jednak, gdy wiadomo już, że lord nie żyje... spełniam jego rozkaz!
Wetknął kluczyk w dłoń Wyhowskiego i odwróciwszy nieco na bok głowę, ocierał chustką łzy, zawisłe na jego powiekach.
W gabinecie Deveya zastał Wyhowski wszystko tak, jak gdyby właściciel opuścił pokój przed chwilą.
Poczciwy Joe, bałwochwalczo uwielbiający swego pana, sprzątał i porządkował gabinet codziennie, nie zapominając nawet o każdorazowem napełnieniu karafki świeżą wodą.
I teraz, znalazłszy się w gabinecie, siłą długoletniego nawyku poprawił jakieś nieistniejące w rzeczywistości załamanie dywanu, pokrywającego posadzkę i strzepnął dłonią tegoż rodzaju pyłki z zielonego przykrycia biurka, poczem dotknął w specjalny sposób jednej z jego rzeźbionych ozdób.
Mała, podłużna płytka mahoniu obok jednej z górnych szuflad odsunęła się bez szelestu, odsłaniając miniaturową skrytkę z błyszczącym bronzowym zamkiem.
Wyhowski przekręcił w nim klucz. Wewnątrz skrytki znajdowała się szara koperta, na której charakterystycznem pismem Deveya widniało nazwisko Wyhowskiego.
Joe rozczulił się znowu na widok listu, pisanego ręką swego pana.
— Żebym ja był tam... nie byłoby tego, co się stało! — rzekł, tłumiąc łkanie. — A tak prosiłem... tak prosiłem, żeby mnie zabrał z sobą! Ale cóż, pan się uparł i nie! Głupi byłem i mnie się trzeba było uprzeć i postawić na swojem!
Potrząsł kilkakrotnie głową i zauważywszy, że Wyhowski zasiadł w fotelu i zabiera się do rozerwania koperty, wyszedł na palcach, obrzucając żałosnem spojrzeniem drogie jego sercu ściany i sprzęty.
Znajdujący się wewnątrz koperty list był krótki:
„Kochany Jerzy!“, czytał Wyhowski, „Gdy będziesz przebiegał oczyma te słowa, nie będzie mnie już w liczbie żyjących na świecie. Nie sarkam na swój los! Śmierć moja będzie jedynie następstwem i ukoronowaniem trudów, jakie nakłada na mnie chwila obecna i umiłowanie bliźnich. Nie płaczcie po mnie, gdyż zapewne, w niedługim już czasie płakać będziecie wraz z całą ludzkością nad swoim własnym losem! Nie będę rozpisywał się o powodach mego wyjazdu i ewentualnych przyczynach mej śmierci, gdyż bieg wypadków rychle wytłumaczy wam lepiej ode mnie... wszystko. Zanoszę teraz, już z poza grobu błagalną prośbę do ciebie. Nie opuszczaj Amy... nie opuszczaj jej do ostatniej chwili... do końca! Lżej jej będzie umierać, mając życzliwą duszę obok siebie. Wiem, pisząc to, że prośba moja zostanie przez ciebie wysłuchana i wypełniona i świadomość ta uczyni chwilę mej śmierci lżejszą. Umierając, będę myślał o niej i o tobie... o niej, gdyż kocham ją ponad wszystko... o tobie, gdyż uspokoiłeś mą duszę! Żegnajcie! Edward“.
Szary mrok zapadał już poza oknami, a Wyhowski tkwił nieruchomie w fotelu, wlepiwszy zagasły przejściami dnia wzrok w ciemniejącą coraz szybciej i szybciej ścianę gabinetu.
Pod czaszką jego wił się korowód postrzępionych myśli, splatając się w chaotyczny, pełen nawpół świadomej grozy, koszmar, z mgławic którego wyłaniały się coraz wyraźniej zarysy rzeczywistości.
Rzeczywistość ta wyszczerzyła ku niemu swe białe kły, połyskując nimi w okrutnym uśmiechu.
Wzdrygnął się, jak gdyby ten szary zmrok, wdzierający się do gabinetu, był cieniem potężnych skrzydeł zmory, zawisłej nad nim.
Przymknął oczy, czując, że trucizna apatji przenika jego mózg, niwecząc nikłe i kruche przebłyski buntu, jakiemi zamierająca wola usiłowała od czasu do czasu zbudzić i pchnąć nerwy do życia.
I.. o dziwo... po pewnym czasie dopięła celu.
Mózg Wyhowskiego począł pracować, rozpatrując krytycznie każdą z myśli, rodzących się w jego zakamarkach. Jedne z nich dotykał zaledwie po wierzchu chłodnym skalpelem trzeźwej rzeczywistości, w drugich skalpel ten zanurzał się uporczywie, odsłaniając i analizując najdrobniejsze ich strzępy, to porzucając je, jako dokładnie zbadane, to powracając do nich po kilkakroć razy.
Wreszcie utrudzenie coraz większą niemocą poczęło ogarniać go całego. Pomiędzy jednym i drugim przebłyskiem zupełniej przytomności powstawały coraz częściej dłuższe z każdą chwilą etapy kompletnego zaniku świadomości.
Pochylił głowę na piersi i usnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.