Ostatni na ziemi/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pomimo dość późnej pory, gdyż zegary dawno już wybiły północ, okna obszernej sali narad w pałacu cesarskim w Tokio gorzały światłem i stłumiony gwar głosów przedzierał się aż na kurytarz z poza drzwi sali, osłoniętych ciężką tkaniną srebrem i złotem haftowanej zasłony.
Właśnie przed chwilą sławny astronom Sorai-no-Nihon, prezes Cesarsko - Japońskiego Towarzystwa Naukowego, skończył czytanie swego raportu o sytuacji, opracowanego przezeń na rozkaz cesarza wespół z gronem najwybitniejszych uczonych kraju „Wschodzącego słońca“.
Raport brzmiał pesymistycznie.
Opierając się na ścisłych danych naukowych i znajdując potwierdzenie swych tez w niedawnych wypadkach, raport przewidywał nieuniknioną zagładę wysp, tworzących Cesarstwo.
Kataklizm, jaki pogrążył Nową Zelandję w odmętach wód, zapoczątkował całą serję katastrof, dotykając szereg wysp Molukków oraz Filipin i archipelagu Sulu.
Jak się następnie okazało, katastrofa Nowo - Zelandzka miała większe rozmiary, niźli przypuszczano początkowo.
Promień niszczycielskich wybuchów wulkanów Nowo - Zelandzkich i powstałych w związku z tem orkanów morskich sięgał na wschód aż poza sto czterdziesty południk, na północ zaś ogarnął archipelagi Nowych Hebrydów, Fidżi i wysp Samoa.
Wesołe, wiecznie uśmiechnięte do słońca wyspy Paumotu i leżące obok nich Towarzyskie zapadły się w morze i nic już, nawet najdrobniejszy ich szczątek nie wskazywał miejsca, gdzie znalazły grób pod taflą rozedrganych słonecznymi blaskami fal.
Fidżi i Samoa nawiedzone zostały zrazu przez tak wściekłe orkany, że nie pozostała na nich ni jedna chata, ni jedna z palm, tworzących rozkoszne gaje, zachwycające dotąd wszystkich podróżników, którzy kiedykolwiek odwiedzali te zakątki, porównywane słusznie do legendarnego raju.
Porwane wściekłemi uderzeniami wichru, dmącego z niewiarygodną wprost szybkością, chaty, drzewa, nawet ciężkie złomy skał, nieprzyrosłe do opoki, unosiły się w powietrzu, jak lekkie pióra ptaków lub zeschłe liście drzew.
Wschodnio - południowa część Nowej Gwinei ze szczytami potężnych olbrzymów górskich, sięgającymi od czterech do sześciu tysięcy metrów, padła ofiarą paru, tak niszczycielskich wstrząsów, że konfiguracja terenu zmieniła swe kształty w przeciągu zaledwo kilkunastu minut. Szeroki łańcuch gór Charles Louis, poruszany wściekłemi drganiami skorupy ziemskiej, przesunął się na południe, na równiny, rozciągające się na zachód od zatoki Papuasów, pokrywając tę, najbardziej może w świecie urodzajną nizinę, zwałami skał, pod któremi znalazło grób tysiące istnień ludzkich.
Północno - zachodni kraniec nieszczęsnej wyspy, w mniejszym nieco stopniu nawiedzony trzęsieniem ziemi, przedstawiał również żałosny widok. Olbrzymie potoki lawy, spływające z kraterów trzech, dawno już, jak się zdawało, wygasłych wulkanów w górach Arfak, zalały wszystkie niemal osiedla ludzkie, licznie pouczepiane do urodzajnych zboczy górskich.. Lawa, pokrywszy swym gorejącym płaszczem wsie, spaliwszy lasy, obróciwszy w perzynę wszystko, co się dało strawić ogniem, dotarła do wybrzeży i poczęła się zasuwać w morze, pokrywając szeroką przestrzeń kłębami pary i duszących gazów, powstałych od zetknięcia się roztopionych metali z wodą.
Archipelagi Bismarka i Salomoński, leżące w pobliżu Nowej Gwinei, ucierpiały również dotkliwie. Wyspa d‘Entrécasteaux, a z nią i Nowa Georgia zapadły się w otchłań wodną.
Z archipelagu drobnych wysepek Luizjady nie pozostało nic. Toż samo z wysp Timorlaut i Aru, leżących na zachód od Nowej Gwinei.
Wyspy mórz: Banda, Sunda i Celebes zniszczone zostały przez orkany, które, jak naprzykład, na Molukkach zalały potwornemi falami wzburzonego morza wszystkie wsie krajowców, znosząc je momentalnie z oblicza ziemi.
Spustoszenie dotknęło również i archipelag Filipin, a zwłaszcza najwięcej na południe wysunięte wyspy Mindanao i Samar.
Wszystkie te wypadki uwzględnił w swym raporcie uczony Sorai-no-Nihon, opisując szczegółowo przebieg każdej katastrofy i wyciągając z całości tych wydarzeń nie ulegające żadnym wątpliwościom wnioski.
Zdaniem jego i ogółu uczonych, współdziałających w pracy układania raportu, wszystkie te wypadki miały dwa źródła, pozornie odrębne, a jednak łączące się z sobą i uzupełniające się wzajemnie w coraz więcej dostrzegalny sposób.
Przyczyną zmian atmosferycznych, owych niespodzianek klimatycznych, obserwowanych na globie ziemskim od paru lat, orkanów, których siła niszczycielska przechodziła wszystko, co dotąd znane było pod tym względem światu, potwornej w swej żywiołowej potędze działalności wulkanów, powtarzającej się coraz częściej i częściej, należy szukać w istocie zaburzeń, jakie od dłuższego już czasu zachodzą na słońcu, wywierając bezpośredni wpływ na kosmiczny stan ziemi.
Te wszystkie objawy kataklizmów natury, jakie dokonywują się na powierzchni ziemi, powodują olbrzymie zmiany w tektonicznym układzie wnętrza kuli ziemskiej — zmiany, przejawiającej się w ciągłym ruchu warstw ziemnych, podobnym ruchowi, jaki bezwątpienia miał miejsce w okresie, który można nazwać „okresem stabilizacji“ naszego globu.
Wynikiem tamtych ruchów było kształtowanie się lądów i ustosunkowanie się do nich obszaru wód — obecny ruch może mieć to samo znaczenie. Zachodzi jedynie pytanie czy wzajemny dotychczasowy stosunek wód i lądów nie zostanie zasadniczo zmieniony na niekorzyść tych ostatnich.
Raport Sorai-no-Nihona nie rozwiązywał definitywnie tego zagadnienia, twierdził natomiast, że należy się liczyć ze zniknięciem całego szeregu wysp, zwłaszcza wulkanicznych, i z wtargnięciem mórz na nizinne przybrzeżne przestrzenie.
W rzędzie wysp, zdaniem uczonych najbardziej zagrożonych, znajdował się i archipelag wysp, tworzących kraj Nipponu.
Gdy Sorai-no-Nihon, ukończywszy czytanie kilkudziesięcio arkuszowego raportu, oddał głęboki ukłon siedzącemu u wierzchołka stołu Mikado i, wyczerpany nieco czytaniem, opadł ciężko na fotel, nastała długa chwila ciszy. Spojrzenia wszystkich, tak uczonych, jak i dostojników państwowych, zwróciły się, jak jedno, ku postaci młodego cesarza, na energicznem obliczu którego rysowała się wyraźnie troska.
Cesarz dumał przez chwilę, wsparłszy na dłoni pofałdowane głębią myśli czoło.
Wreszcie podniósł głowę i spojrzeniem swych ciemnych, stalową wolą błyszczących oczu obwiódł twarze zebranych.
— Wszystko to, cośmy przed chwilą tutaj słyszeli, upoważnia nas do męskiego postawienia sprawy! — przemówił, akcentując dobitnie poszczególne słowa — Grono uczonych, będących chlubą i dumą Nipponu, przez usta czcigodnego profesora Sorai-no-Nihon przedstawiło przed naszemi oczami smutny obraz przyszłości, jaka oczekuje ukochany nasz kraj, który oby trwał i kwitł wiecznie! Dzisiejsza narada nasza ma zadecydować jedną, najważniejszą ze wszystkich innych sprawę! Oto, czy mamy czekać z założonemi rękami na koniec naszych wysp i na koniec swój, czy też uratować od zagłady sławny i bóstwom miły naród japoński, aby żył nadal?
To jest pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź natychmiast, gdyż, jak nas pouczają słowa pracy uczonych, każda chwila jest drogą i należy ją wyzyskać dla ratunku i sławy Nipponu!
Umilkł i przez chwilę milczał, jak gdyby namyślając się.
— Jeżeli decyzja nasza pójdzie w kierunku zachowania narodu dla przyszłości, wówczas poprosimy sławnych uczonych naszych, aby wskazali nam drogi, jakiemi podążyć nam należy, chroniąc się przez zagładą! Proszę każdego o podanie swego głosu! — dorzucił i skierował wzrok na siwowłosego markiza Murasaki-Kassuga, prezesa Rady Ministrów, poważanego przez wszystkie ugrupowania polityczne kraju za swą bezstronność i wytężoną od najmłodszych lat pracę nad rozkwitem ojczyzny.
Murasaki-Kassuga zadumał się na krótką chwilę, pochyliwszy głowę na piersi.
Wreszcie wyprostował się i, potrząsłszy dumnie srebrnymi kędziorami włosów, rzekł twardo.
— Naród japoński... wielki, szlachetny naród nie może zginąć z lica ziemi, jak każdy inny! Oddaję głos swój za ratunkiem!
Sala krótkie to przemówienie powitała powszechnym szmerem aprobaty.
Jeden za drugim padały w ciszę słowa, opowiadające się za koniecznością uchronienia od zagłady narodu japońskiego.
Cesarz zabrał głos.
— Jednomyślność, jakiej daliście panowie przed chwilą przykład, jest rękojmią, że wszyscy japończycy wytężą swe mózgi i dłonie nad sprawą ratunku! Maluje to naszą przyszłość w nieco jaśniejszych barwach! — Mistrzu! — zwrócił się do Sorai-no-Nihona — Gotowi jesteśmy zaznajomić się ze światłemi radami, jakie uczeni przedstawią nam przez twe usta!
Sorai-no-Nihon podniósł się i, stanąwszy obok zawieszonej na ścianie olbrzymiej mapy, począł mówić, wskazując zebranym pałeczką poszczególne punkty mapy.
Zdaniem uczonych należało jaknajprędzej emigrować z wysp, które czy wcześniej, czy później prawdopodobnie ulegną częściowej, a nawet może i całkowitej zagładzie.
Najdogodniejszym i najbezpieczniejszym terenem do osiedlenia całego narodu wydaje się być kotlina Mandżurji, na najbliższym od wysp Japonji kontynencie Azji.
Nizina ta, zraszana potężną Sungari i całym szeregiem jej dopływów, pomiędzy którymi Nonni przebiega przez żyzne i urodzajne połacie, zamknięta jest ze wszystkich stron potężnymi pasmami gór, co gwarantuje jej uchronienie się przed zalewem wód morskich, jaki bezwątpienia nawiedzi w chwilach wzmożenia się działalności wulkanów całą ziemię.
— Od Zachodu odgradzać nas będą góry Chinganu, łączącego się odnogami swemi z grzbietem gór Jabłonnych i z górami Burejskiemi, zamykającemi kotlinę Mandżurji od północy — ciągnął dalej Sorai-no-Nihon przy powszechnej uwadze obecnych — Na wschodzie od morza oddzielać nas będą góry Przybrzeżne, łączące się z trzonem Pepi-Szan. Od południa chronić nas będzie górzysty półwysep Liau-Tung i wzniesienia płaskowzgórza, rozciągającego się pomiędzy rzekami Lwan-ho, Lidu-ho i Sira-Muren. Pomiędzy tym ostatnim płaskowzgórzem, a półwyspem Liau-Tung istnieje dość szeroka wyrwa w górzystym pierścieniu, okalającym ze wszech stron kotlinę Mandżurji. Wyrwą tą jest nizina dolnego biegu Lidu-ho, na której rozsiadły się miasta: Niuczwang, Hsin-Min-Tun i Mukden. Drugą taką, acz znacznie mniejszą, wyrwą, jest dolina środkowego biegu Sungari, łącząca się z kotliną Amura, sięgającą aż do morza.
— Temi dwiema bramami mogą wedrzeć się na kotlinę Mandżurji wody zalewu! — wyjaśniał dalej Sorai-no-Nihon — Sprawa atoli przedstawia się o tyle mniej groźnie, że z pomocą zdobyczy dzisiejszej nauki paromiesięczna praca setek tysięcy rąk naszych zamknąć potrafi te bramy, izolując temsamem całkowicie kotlinę i wewnętrzne, w stosunku do niej, zbocza grzbietów górskich od wód ewentualnego zalewu. Naturalnie, oprócz tych dwóch gigantycznych prac będzie trzeba zbudować cały szereg tam w przełęczach i wąwozach górskich, lecz dzieła te nie będą przedstawiać specjalnie wielkich trudności. Przeprowadziwszy te wszystkie prace — kończył swój wykład uczony — możemy ze względnym spokojem oczekiwać wybuchów i orkanów i możemy mieć nadzieję na wyratowanie się... o ile, naturalnie, tektoniczne wstrząsy ziemi nie zwalą nam na głowy wierzchołków tych samych gór, które w innym wypadku chronić nas będą od zagłady!
— Kiedy należy się spodziewać najwięcej wybujałej działalności wulkanów i powstających w związku z nimi orkanów? — przerwał głos cesarza milczenie, jakie zapanowało po ostatnich słowach przedstawiciela uczonych.
— Największe natężenie rozrostu plam na słońcu, będących bezpośrednią przyczyną tych wszystkich kataklizmów, przypada na lipiec przyszłego roku! Wówczas też będą miały miejsce najpotężniejsze wybuchy i wstrząsy! — odparł Sorai-no-Nihon.
— Mamy zatem czas! — rzucił cesarz — To jednak nie upoważnia nas do tego, aby pracę odkładać na przyszłość! Wzywam panów wszystkich do natychmiastowego zajęcia się opracowaniem planu najpilniejszych działań, które muszą się rozpocząć jutro, wraz ze wschodem słońca!
Mury pałacu cesarskiego i otaczające go zielonym pasem ogrody zaledwie poczynały szarzeć w pierwszych przebłyskach świtu rannego, gdy uczestnicy narady rozjeżdżali się do domów, wioząc z sobą instrukcje i rozkazy, które miały podnieść niebawem do pracy całą ludność kraju „Wschodzącego Słońca“.
Zaś w cztery dni po owej pamiętnej naradzie ze strażnic warowni morskiej we Władywostoku sowiecka starszyzna wojskowa ze zdziwieniem obserwowała zbliżanie się silnej eskadry japońskiej, składającej się z kilkunastu jednostek bojowych, za któremi w pewnem oddaleniu wlokła się leniwie flotylla transportowców.
Eskadra, rozwinąwszy się w półkole, stanęła na kotwicach. Od linji groźnych, szarych olbrzymów oderwał się szybki, zwinny kontrtorpedowiec i, z minuty na minutę rosnąc w oczach rosyjskich oficerów, zbliżał się do portu.
W godzinę później młody lejtenant cesarsko-japońskiej marynarki wojennej imieniem dowódcy eskadry admirała Uru, zażądał od komendanta fortecy natychmiastowego wycofania garnizonu i oddania fortecy w ręce japończyków. Pozatem złożył na ręce zdumionego rosjanina notę do rządu Sowietów w Moskwie, w której rząd Mikada w krótkich, iście lakonicznych zdaniach, zawiadamiał Sowiety o postanowieniu swem co do okupowania terenu Mandżurji i pasa przybrzeżnego ziem syberyjskich, rozciągającego się od miejscowości Ust - Striełka aż po północny koniec morza Ochockiego.
Towarzysz-generał Pantelejmonow, komendant Władywostoku po krótkiej naradzie z towarzyszem-komendantem szczupłej eskadry wojennej, noszącej szumną nazwę „Eskadry Oceanu Spokojnego“, z oburzeniem odrzucił pierwszą z propozycji japońskich. Co do drugiej, odpowiedział, że nie jest upoważnionym do odbierania not, których droga wręczania wieść powinna przez ambasady.
Japończyk przez chwilę mierzył drwiącym nieco spojrzeniem irytującego się towarzysza generała, poczem zawiadomił go, że dowódca jego, admirał Uru, w myśl posiadanych rozkazów siłą zajmie twierdzę.
Poczem, skłoniwszy się wytwornie, opuścił gabinet komendanta Władywostoku, udając się na pokład swego kontrtorpedowca.
Nie upłynęło jeszcze dwóch godzin od chwili tej, gdy naddrednoty japońskie, wspomagane przez lżejsze pancerniki i krążowniki, zionęły ogniem i żelazem na umocnienia fortecy.
Trzygodzinne bombardowanie zamieniło je w stosy gruzu. Eskadra rosyjska uwięziona w porcie poszła na dno, postrzępiona dosłownie przez potężne wybuchy celnych granatów z armat olbrzymów japońskich.
Armaty forteczne próbowały nadaremnie przeciwstawić siłę swego ognia sile ostrzeliwania japończyków. Ani ilością, ni też kalibrem swych luf nie mogły rywalizować z działami admirała Uru.
To też, gdy około godziny siódmej po południu oddziały piechoty marynarki japońskiej, wysiadłe na ląd z obu stron fortecy, poczęły się zbliżać do pierwszych jej umocnień i, niepowstrzymywane przez nikogo, zajęły je, japończycy przekonali się, że towarzysz Pantalejmonow wraz z całym garnizonem znajduje się już w oddaleniu kilkunastu kilometrów od Władywostoku, zmykając jak zając wzdłuż linji kolejowej, łączącej Władywostok z Czytą.
Tegoż samego dnia poseł Mikada przy centralnym rządzie Chin w Pekinie, złożył p. Welligton-Koo, premjerowi tegoż rządu, notę, zapowiadającą zajęcie przez Japonję w ciągu dwóch tygodni całej Mandżurji i półwyspu Liau-Tung, przyczem rdzenna ludność tych obszarów będzie ewakuowana częścią do właściwych Chin, częścią na pustynię Gobi.
I rzeczywiście, następnego dnia, wczesnym rankiem silna eskadra japońska pod dowództwem kontradmirała Kuyotsury wpłynęła na wody zatoki Liau-Tung.
Pod jej osłoną transportowce japońskie poczęły wyładowywać na ląd tysiące zwinnych żołnierzy, którzy, rozpocząwszy natychmiastowy marsz ku północy, tegoż samego jeszcze dnia zajęli Niuczwang, wypierając z łatwością usiłujące przeciwstawić im opór słabe i niewyćwiczone oddziały chińskiej armji.
Tym sposobem pierwsza część planu, opracowanego pamiętnej nocy w sali narad pałacu Mikada, przez synów kraju „Wschodzącego słońca“, została już wprowadzona w życie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.