Ostatni na ziemi/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Lady Amy powoli powracała do zdrowia. Ciężkie zapalenie mózgu przez cały szereg tygodni trzymało ją na krawędzi życia i tylko dzięki troskliwej opiece i umiejętności grona najwybitniejszych powag lekarskich zdołała wyrwać się z zachłannych objęć śmierci.
Przebieg choroby był tak groźny, że kilkakrotnie lekarze ogłaszali nielitościwy wyrok, którego spełnienie się miało być kwestją zaledwo paru godzin.
Przełom, zapowiadający stanowczy nawrót ku lepszemu, powitali ze zdumieniem. Nic nie wskazywało na to, aby młoda lady, cierpiąca oddawna na serce, przetrzymała owe momentalne nieraz skoki temperatury, zabójcze nawet dla najbardziej silnego organizmu.
To też wyzdrowienie jej nazywano powszechnie cudem.
Ona sama, gdy po raz pierwszy Wyhowski i pani Athow zasiedli przy jej wezgłowiu, dając wyraz swej radości, że niebezpieczeństwo znikło już bezpowrotnie, traktowała swój powrót do zdrowia, jako rzecz całkiem naturalną.
— Nie mogłam odejść ze świata, nie wypełniwszy swego obowiązku! — mówiła cichym głosem, trzymając rękę przyjaciółki w swych wychudłych dłoniach — Muszę znaleźć jeszcze Edwarda!
Pani Athow spojrzała na nią ze zdziwieniem, graniczącym niemal z niepokojem.
Amy uśmiechnęła się lekko.
— Sądzisz, że bredzę w malignie? Nie... jestem zupełnie przytomna. Jerzy przyrzekł mi, że dołoży wszelkich starań, aby wpaść na ślady Edwarda — zwróciła wzrok na twarz Wyhowskiego — Prawda!
Ten, nie chcąc się jej sprzeciwiać, skinął przytwierdzająco głową.
— Skoro tylko powrócę do pełni sił, — ciągnęła dalej — wyruszymy niezwłocznie z Jerzym na jego samolocie...
Pani Daisy poruszyła się żywo.
— Jakto... i ty wzięłabyś udział w tej... w tej... ryzykownej, a nawet rzecz można bezsensownej wyprawie? — zakrzyknęła, mierząc ją zdumionem spojrzeniem.
Źrenice powracającej do zdrowia zalśniły żywszym blaskiem.
— Ryzykownej... tak, lecz bezsensowną nazwać jej nie można, gdyż będzie miała ona na celu uratowanie życia człowieka! — rzekła z lekkiem wzburzeniem w głosie.
Pani Athow zasępiła się.
— Więc ty, moja droga, wierzysz jeszcze w możliwość ocalenia się któregokolwiek z rozbitków? — zapytała po chwili.
— Edward ocalał! — rzuciła krótko Amy.
Pani Daisy wzruszyła lekko ramionami.
— Wiara twoja jest wzruszającą, lecz nie posiada, niestety, żadnych logicznych podstaw. Admiralicja, dokąd udałam się po ochłonięciu z ciosu, jaki mnie dotknął, zapewniła, że zgoła fantastyczną byłoby rzeczą mieć chociażby przez krótką chwilę nadzieję, że chociażby jeden z rozbitków zdołał ujść z życiem z katastrofy. Zresztą, jak upewniono mnie, od tego czasu szczęśliwiec taki zdołałby dać już o sobie znak życia, gdyż jest to okres letni, okres masowego przebywania statków łowieckich na tamtych wodach. Nie, moja droga, należy się już pożegnać z wszelką nadzieją, tak, jak pożegnałam się z nią już i ja.
— A jednak Edward żyje! — powtórzyła z mocą Amy.
Rozmowa ta, w miarę coraz szybszego powrotu chorej do zdrowia, powtarzała się kilkakrotnie, przyczem pogląd Amy na sprawę ocalenia męża nie zmienił się, co żywym niepokojem napawało Wyhowskiego, a irytowało niepomiernie panią Daisy.
Amy, zrazu ogólnikowo mówiąca o projektowanej przez siebie wyprawie, poczęła z czasem interesować się szczegółami jej, każąc godzinami Wyhowskiemu opowiadać sobie o konstrukcji i zaletach wykańczanego w Paryżu samolotu.
Interesowało ją wszystko, co dotyczyło aparatu.
Z jednakową ciekawością słuchała matematycznych formuł, potrzebnych do zrozumienia konstrukcji aeroplanu, z niemniejszą uwagą zastanawiała się wraz z opowiadającym nad celowością takich lub innych inowacji, zastosowanych w budowie, przejmowała się zagadnieniem odporności i wytrzymałości materjałów, jakie użyto przy budowie, emocjonowała się niesłychanie, słuchając wywodów Wyhowskiego co do przypuszczalnej długości lotu bez lądowania.
Niemniejsze zainteresowanie budziła również w niej trasa lotu ponad Oceanem i położenie wszystkich lądów i wysp, do których, według jej mniemania, mogli dotrzeć rozbitki, a w ich liczbie i Edward.
Wyhowski całymi stosami sprowadzał jej dzieła podróżnicze, atlasy i mapy, ślęcząc z nią po całych godzinach nad omówieniem szczegółów fantastycznego lotu.
Zrazu czynił to jedynie dlatego, że rozumiał, iż najmniejszy nawet sprzeciw z jego strony co do zamysłów Amy, najlżejsza bodaj krytyka celowości wyprawy na poszukiwanie zaginionego, mogłyby przy obecnym stanie rekonwalescentki fatalnie wpłynąć na jej zdrowie.
Zczasem jednak, nie dostrzegając nawet tego, pod wpływem wiary Amy, począł traktować wyprawę, jako coś, dawno przemyślanego i postanowionego.
Korzystając przeto z gotowości pani Daisy przeniesienia się do willi Deveyów na czas jego nieobecności, pofrunął do Paryża, aby osobiście dopilnować montowania aparatu i poczynić próbne loty.
Pobyt jego w Paryżu zbiegł się z przybyciem do Europy wieści o zajęciu przez japończyków Władywostoku i obsadzeniu przez nich terenów Mandżurji.
Szpalty dzienników zamieszczały sążniste artykuły na ten temat, snując różnorodne domysły co do następstw tego niesłychanego w historji najazdu.
Zwłaszcza treść noty rządu Sowietów, rozesłanej gabinetom wszystkich państw, zdawała się zapowiadać wybuch krwawej zawieruchy na wschodzie, tem groźniejszej, że i rząd pekiński pośpieszył zapewnić cały świat, że „ ohydny w swej bezczelności“ zamach Japonji, godzący w całość Chin, spotka się z orężnym sprzeciwem, urażonego w swej godności państwa „Niebieskiego Smoka“.
Obie te zapowiedzi groziły dalszem powikłaniem i tak już niewyraźnej sytuacji międzynarodowej, gdyż spór włosko-francuski o wschodnie obszary Sahary trwał nadal nierozstrzygnięty i tak z jednej, jak i z drugiej strony czyniono, nie rzucające się coprawda w oczy, lecz stałe przygotowania do zakończenia sporu cięciem miecza.
To też wieść o poczynaniach Japonji na kontynencie azjatyckim poruszyła wszystkie gabinety państw, zwłaszcza tych, które wiązały bliższe i ściślejsze stosunki handlowe ze wschodem.
Szczególniejsze zdenerwowanie i oburzenie przejawił Waszyngton. Najbardziej poczytne dzienniki Stanów Zjednoczonych głosiły, że krok rządu japońskiego zmierza do całkowitej zmiany stosunków na Wschodzie, gdzie przecież cały szereg państw kolonjalnych, jak Anglja, Francja, Stany Zjednoczone mają również dość ważki głos.
Rząd amerykański zacietrzewił się nawet tak dalece, że nie wchodząc w porozumienie z resztą państw, skoncentrował całą zmobilizowaną flotę Oceanu Spokojnego na wyspach Hawajskich.
W odpowiedzi na to flota Mikada zajęła wyczekującą pozycję w archipelagu wysp Bonin i Volcano.
Największe jednak zdumienie wywoływało stanowisko Anglji, której, jak się zdawało, krok Japonji zagrażał w pierwszym rzędzie.
Londyński Foreign Office nie zabrał dotąd w tej sprawie głosu i nic nie wskazywało na to, aby zazdrosny o wszelkie obce wpływy na terenie Azji, rząd angielski przejmował się tem, co zaszło.
Dzienniki Wielkiej Brytanji omawiały wydarzenie w umiarkowanym tonie, starannie unikając stawiania hipotez i wysnuwania jakichkolwiek wniosków.
Dało to asumpt do lansowania powszechnie wieści, że krok Japonji dokonany został z wiedzą Anglji, która, jakoby, dokonała już z rządem japońskim podziału wschodniej Azji na dwie sfery wpływów: angielską i japońską.
Zagrażało to interesom francuskim, to też nazajutrz dzienniki paryskie gwałtownie napadły na Londyn, twierdząc, że porozumienie japońsko-angielskie może mieć niepokojące wyniki dla Tonkinu i Kochinchiny.
Lecz wieczorny, tęż samą datę noszący, numer londyńskiego „Timesa“ przyniósł tak rewelacyjne informacje o zamachu Japonji na tereny Mandżurji, że nietylko już kolonjalny antagonizm francusko-angielski, lecz i rzeczywisty, na głębszych fundamentach oparty, antagonizm amerykańsko-japoński okazał się nietylko, że przedwczesnym, lecz zgoła śmiesznym.
Wiadomości „Timesa“ podawały prawdę o powodach kroku Japonji, podyktowanego rozpaczą i zdrowym instynktem każdego człowieka, ratującego swe życie od grożącej mu zagłady.
Wrażenie, jakie stało się następstwem rewelacji dziennika londyńskiego, było naprawdę powszechnie oszałamiające.
Jakto... więc te wszystkie katastrofy, o których czyta się przy czarnej kawie po obiedzie, były zapowiedzią olbrzymiego kataklizmu, zagrażającego nawet istnieniu czterdziestomiljonowego państwa, tak dumnego dotąd ze swego mocarstwowego stanowiska? Więc już nie tylko poszczególne, nic nieznaczące dla świata, wyspy, lecz i całe kontynenty znikają w odmętach morskich? Więc cóż to jest? Lokalne kataklizmy, czy też... koniec świata?
I pytanie to coraz bardziej poczęło trwożyć umysły ludzkie. Zwłaszcza we Włoszech, pamiętających już tyle katastrof wulkanicznych, niepokój stał się powszechnym. Dniem i nocą dźwięczały w redakcjach pism dzwonki aparatów telefonicznych i tysiące zatrwożonych nie na żarty głosów czytelników domagało się wyjaśnień i uspokojeń. Oblegano obserwatorja astronomiczne i instytucje naukowe, natarczywie dopytując o zdanie powag naukowych. W księgarniach panował nieopisany tłok. W ciągu jednego dnia wysprzedano wszystkie dzieła, dotykające w ten lub inny sposób problemów kosmosu.
Wreszcie wzburzenie osiągnęło tak wielkie rozmiary, że rząd włoski zmuszony był do wydania uspokajającej odezwy, w której, omówiwszy szczegółowo mające dotychczas miejsce katastrofy, zapewnił zaniepokojone masy, że kontynent europejski nie jest bynajmniej narażony na poważniejsze przejścia.
Wyhowski znalazł się w Paryżu w chwili, gdy na łamach dzienników toczyły się sążniste polemiki pomiędzy pesymistami, których reprezentował geolog Remogner i obozem optymistów, na czele którego stał Burand, uważany po śmierci Flammariona za największego astronoma Francji.
Dyrektor wytwórni samolotów, w której wykonywano aparat Wyhowskiego, powitał tego ostatniego serdecznie.
— Masz pan szczęście! Dobrze, że montowanie pańskiego aparatu ukończyliśmy już prawie zupełnie! Inaczej... nie mógłbym ręczyć za termin wykonania, gdyż zawalony jestem wprost robotą! Każdy, komu kieszeń pozwala na nabycie aeroplanu, zamawia go nagwałt, płacąc bajońskie sumy za prędkie dostarczenie aparatu. A wszystko to przez ten spodziewany koniec świata! Taki frajer wyobraża sobie, że wystarczy wsiąść na samolot, zabierając ze sobą zapasową bańkę benzyny, i pofrunąć! Będzie już mógł kpić sobie z wybuchów wulkanów całego świata, z trzęsień ziemi i wszystkich takich innych przyjemności! Co... jak się to panu podoba? Straszna jest głupota ludzka! Tak... tak... ale aparat już gotów! Jutro pan możesz rozpocząć próby, a za tydzień lecieć chociażby do tej Mandżurji, którą ci spryciarze japończycy zagarnęli!
Tu przysłowiowa francuska znajomość geografji zademonstrowała się w całej pełni.
— Panie... co to za kraj? Czy naprawdę taki bezpieczny? Pan go powinien znać doskonale, gdyż to niedaleko od waszej ojczyzny!
Wyhowski z trudem zdołał się wyrwać gadatliwemu francuzowi i wraz z jednym z inżynierów fabrycznych udał się do hangaru, gdzie stał gotowy zupełnie do lotu, jego aparat.
Ze wzruszeniem ogarnął wzrokiem wysmuklą sylwetę stalowego ptaka. Jego to twór... jego praca! Każdy, najdrobniejszy nawet, szczegół aparatu był przezeń obmyślany i sprawdzony. Wiele nieprzespanych nocy zabrał mu ten ptak, który oto teraz, rozpostarłszy dumnie skrzydła, gotów, posłuszny jednemu ruchowi ręki swego twórcy, wzbić się w przestworza i poszybować śmiałym lotem w dale... hen!
Wyhowski wdrapał się po skrzydle do przedziału pilota, połączonego wąskim kurytarzem z kabiną w kadłubie aparatu. Kabina mogła wygodnie pomieścić trzy, a nawet cztery osoby. Zaopatrzona była w wiszące rozsuwane łóżka i w piecyk do ogrzewania, służący jednocześnie za piec kuchenny. Powiódł pieszczotliwie dłonią po pękatych ścianach czterech rezerwuarów benzynowych, których pojemność pozwalała aparatowi unosić się bez przerwy jedenaście dni w powietrzu. Badał drobiazgowo każde spojenie metalowych ram, każdą stalową linkę, wzmacniającą połączenie skrzydeł z kadłubem. Dłuższą chwilę poświęcił motorowi. Tutaj żaden szczegół nie uszedł jego uwagi. Wreszcie poruszył sterami — działały lekko i sprawnie.
— Co... jak pan myślisz? Będzie dobry? — zwrócił się do inżyniera, ukończywszy oglądanie aparatu.
— Ba! — rzekł ten tonem głębokiego przekonania — Mało dobry! To jest idealny aparat... znam się cokolwiek na tem! Możesz pan zarobić na nim gruby grosz! Ministerstwo Wojny zainteresowało się nim już. Parę dni temu sam szef służby lotniczej oglądał go i kręcił głową z podziwu. Bez żartu... kupią bezwątpienia od pana licencję na to cacko!
Wyhowski machnął obojętnie ręką na znak, że nie przywiązuje do tego specjalnej wagi.
Inżynier najwyraźniej zgorszył się tem lekceważeniem zarobku.
Nazajutrz od wczesnego ranka Wyhowski, otoczony sztabem mechaników, rozpoczął próbne loty.
Aparat trzymał się w powietrzu wyśmienicie. Podrywał się z ziemi lekko, jakkolwiek koła rozpędowe umieszczone były tylko prowizorycznie, gdyż zaopatrzony on miał być w ślizgawce wodne i w łyżwy, pozwalające mu na wzbijanie się i lądowanie na polach śniegowych.
Próbne loty trwały niedługo. Już po czterech dniach aparat kołysał się na wodach Sekwany, podziwiany przez tysiączne gromady ciekawych, którzy, przypomniawszy solne projekt Wyhowskiego lotu nad obydwoma biegunami, sądzili, że śmiały lotnik wyrusza właśnie w tę podróż. Odbiło się to nawet echem w paru dziennikach.
On zaś, snać unikając manifestacyjnych owacji pożegnalnych, wzbił się w górę pewnego mglistego ranka i w parę godzin później wylądował na lotnisku w Croydon, leżącym, jak się to mówi, u samych wrót Londynu.
Amy powitała go z radością.
Przez czas jego nieobecności zdrowie jej poprawiło się o tyle, że mogła już opuścić łóżko i, korzystając z ciepłych, pogodnych dni lata, całe godziny spędzała na tarasie willi, wychodzącym na niewielki, lecz starannie utrzymany ogród.
Osłabienie po przebytej, groźnej chorobie powlokło jej oblicze bladością, lecz przez bladość tę przebijać już poczęły żywsze barwy, co razem czyniło jej policzki podobnymi do zlekka zaróżowionych płatków rozkwitającego pąka kwiecia jabłoni.
Oczy, ocienione lekkiemi złotawo-liljowemi obwódkami, błyszczały żywiej. Jedynie w chwilach zadumy ciemniały, jak gdyby przez ich źrenice przebijała niezmierzona głębia smutku.
Wyhowski zastał ją na tarasie, w chwili, gdy pani Athow dzieliła się z nią treścią artykułów i depesz porannego wydania „Timesa“.
Na widok wchodzącego na taras Wyhowskiego oczy Amy zaświeciły błyskami zadowolenia.
— Czemu tak długo? — powitała go z lekkim tonem wyrzutu w głosie, wyciągając ku niemu maleńką dłoń.
— Nie mogłem wcześniej, kochana kuzynko... wierzaj, że nie mogłem! Trzeba było wypróbować aparat, a potem zamienić koła na pływaki i płozy, a to, niestety, wymagało dość długiego czasu — uniewinniał się, witając równocześnie jej towarzyszkę.
— Dzięki Bogu, że pan nareszcie zjawiłeś się! — mówiła Daisy — Amy zanudzała mnie wprost snuciem tysiącznych przypuszczeń co do powodów przewlekania pańskiej nieobecności! Przyznaję, że gdyby to jeszcze potrwało z tydzień, znienawidziłabym pana i każde wspomnienie o nim przyprowadzałoby mnie do szału. Mówię panu, że formalnie tęskniła za panem!
Wyhowski z uśmiechem zwrócił się do Amy.
— Aparat gotów do ostatniego szczegółu! Przybyłem na nim.
Amy uniosła się na fotelu.
— Jest więc w Londynie?
Wyhowski potrząsnął głową.
— Nie, kuzynko! Nie chciałem lądować na Tamizie, gdyż otaczałyby go tutaj stale całe gromady gapiów. Opuściłem się na staw w Croydon. Tam będzie mu wygodniej... no i, co najważniejsza, spokojniej!
Amy utkwiła w nim niezdecydowane, ledwo dostrzegalnym niepokojem lśniące spojrzenie.
Uśmiechnął się i, podniósłszy do ust jej dłoń, złożył na niej serdeczny pocałunek.
— Wiem, co cię tak denerwuje, kuzynko! Mogę w zupełności rozproszyć twoje obawy. Aparat, przyznać muszę, przeszedł moje najśmielsze nadzieje! Płynie w powietrzu tak pewnie, że kierowanie nim staje się prawdziwą rozkoszą dla każdej duszy lotniczej! Lecąc tutaj, kilkakrotnie opuszczałem się na wody kanału. Siada lekko, bez wstrząsów, a wzbija się w górę śmiałym, prędkim ruchem, jak orzeł! Doprawdy, nie sądziłem nigdy, że uda mi się stworzyć coś podobnego!
W głosie jego przebijała nuta dumy i zadowolenia.
Amy wyciągnęła ku niemu swe dłonie.
— Jestem szczęśliwa, Jerzy! Ty wiesz, ile nadziei przywiązuję do twego dzieła!
Pani Daisy obwiodła ich oboje zdziwionem i jak gdyby nieco ironicznem spojrzeniem.
Wzruszyła lekko ramionami i rzuciła cierpkim tonem.
— Warjactwo! Nic innego, tylko warjactwo! Jak widzę, Amy trwa nadal w swym manjackim uporze!
Rysy Amy ściągnęły się lekkim skurczem zmieszania.
Wyhowskiemu zrobiło się jej żal, więc pospieszył zbagatelizować ostre słowa pani Athow.
— Muszę ująć się za kuzynką! Lwia część oburzenia pani powinna spaść na mnie! Przyjmę swoją porcję z pokorą. Kuzynka Amy trwa w swym uporze tylko dlatego, że upór ten umacnia w niej taka powaga w dziale lotnictwa, jak... ja!
Podniósł się i z komiczną powagą na twarzy złożył nachmurzonej Daisy niski ukłon.
Siadając, rzucił szybkiem spojrzeniem na Amy.
Dostrzegł, że w oczach jej przebija wdzięczność.
Uśmiechnął się więc do niej i perorował dalej, przekomarzając się nieco:
— Otóż, jeżeli taka powaga, czyli, mówiąc poprostu, ja, twierdzę, że pomysł kuzynki Amy nie jest tak znów zbyt, że się tak wyrażę, fantastyczny, to pani, jako wierząca we wszelkie autorytety, powinna i w tym również wypadku postąpić lojalnie! Inaczej, co ze smutkiem konstatuję, podaje pani w wątpliwość mój autorytet, czego gotów jestem... nie przeżyć!
Słowa jego rozbroiły panią Daisy i przywróciły jej dobry humor, zwłaszcza, że pasjami lubiła się sprzeczać z Wyhowskim.
I teraz też podjęła rzuconą przezeń rękawicę.
— Przybierasz pan postać niewinnej, pokrzywdzonej ofiary, a w rzeczywistości jesteś pan napastliwym obrzydliwcem! Któż to panu powiedział, że ja wierzę bezkrytycznie we wszystkie autorytety? Właśnie, że niezbyt im dowierzam, zwłaszcza, gdy autorytetami tymi są... mężczyźni!
— Chciała pani zapewne powiedzieć... tacy mężczyźni, jak pan? Czy nie zgadłem? — śmiał się Wyhowski, spostrzegłszy z zadowoleniem, że starcie to poczyna bawić Amy.
Pani Daisy wzruszyła lekko ramionami.
— Domyślność pańska jest zadziwiająca. Rzeczywiście... to miałam na myśli.
Komiczno-tragicznym ruchem wzniósł ręce ku górze.
— Bogi Olimpu, Hadesu i innych takich przyjemnych miejsc, wzywam was na świadków, że pani Daisy obraziła mię! Zemsta moja będzie straszną, ku czemu dopomóżcie, o bogowie! I cóż pani ma mi do zarzucenia, skoro w jej oczach upadłem na samo dno pogardy?
— Owszem... zadowolę pańską ciekawość! Otóż, mężczyzna nieposiadający własnego, trwałego, niewzruszonego zdania — nie jest mężczyzną! Pan nie ma własnego zdania, lub, co gorsza, nie umie się przy niem utrzymać, więc...
Spojrzał na nią, lekko zdziwiony.
— Tak, panie... tak! — powtórzyła, trzęsąc energicznie głową. — Gdy, pamięta pan, Amy po raz pierwszy, zdaje się, że nawet w gorączce, rzuciła projekt poszukiwań na Oceanie, zrobił pan taką nieszczęśliwą minę, że aż mi się pana żal zrobiło. Najwyraźniej dawało się odczuć, że pan ten projekt uważa za szalony. Co... może nieprawda? I również wyraźnie zrozumiał każdy z nas, obecnych tam, że zgodził się pan na ten projekt tylko z obawy, że odmowa mogłaby pogorszyć jej stan i wogóle na podstawie tej zasady, że chorym nie odmawia się niczego! Ale teraz sytuacja się zmieniła! Amy nie ma gorączki, pan w głębi duszy jest przekonany, że to absurd, a jednakowoż, aby tylko nie uczynić przykrości Amy gotów jest lecieć chociażby na księżyc! Nie dlaczego innego, tylko właśnie dlatego! I gdzież tu jest to pańskie autorytatywne zdanie? Niema... znikło z lęku przed... kaprysem! Ot... co jest!
Wyhowski utkwił zmieszany wzrok w klombie rozkwitających właśnie galicynji. Za wszystkie skarby świata nie odważyłby się teraz spojrzeć w oczy Amy, które, jak instynktownie przeczuwał, wpatrzone były w niego.
Posłyszał nagle cichy, drżący lekkiem wzruszeniem, głos Amy.
— Daisy, kochanie! Czemu dokuczasz Jerzemu? On taki dobry!
Skorzystał z chwili i rzekł przekornie, zwracając się ku zaperzonej pani Athow.
— A widzi pani, że nie jestem jakimś tam, takim mężczyzną! Jestem dobry, a „tacy“, jak ich pani określa, mężczyźni są zazwyczaj nijacy... ni dobrzy... ni źli!
— Nie jest pan zupełnie dobrym! — zaoponowała żywo. — Skoro pan masz ochotę skąpać się w Oceanie... trudno... wolna wola! Lecz pocóż narażać Amy na pewną śmierć!
— Och... zaraz śmierć! Cóż za pesymizm!
Pani Daisy rozzłościła się naprawdę.
— Ach... dajcie mi pokój! Tamci, biedacy, też nie byli pesymistycznie nastrojeni, a jednak to nie uchroniło ich od zguby!
Wyhowski mimowoli wspomniał na treść listu, jaki zostawił dlań w dzień swego wyjazdu Edward.
— Nie byli pesymistycznie nastrojeni? Ha... toż z każdego słowa listu tchnęła rozpacz i jak gdyby smutna rezygnacja oraz przeczucie tragicznego końca! Niepokój i troska żarły im dusze już oddawna.. i Edwardowi i twojemu mężowi! — snuł swe myśli, nie zwracając uwagi na tryumfujące spojrzenie pani Athow.
Ciszę przerwał przytłumiony dźwięk gonga, dobiegający z wnętrza willi.
— Wielkie nieba... to już siódma! — zerwała się z fotelu pani Daisy. — A ja postanowiłam odwiedzić dzisiaj jeszcze siostrę męża! Do widzenia, moja droga! Zapraszam się do was jutro na obiad! Zabawię na wizycie godzinę, a później do domu! Pierwszy raz od dwóch przeszło tygodni zasnę, nie słysząc niespokojnych o pana słów Amy! — dorzuciła, podając Wyhowskiemu dłoń na pożegnanie.
— A co będzie, jeżeli ujrzy mnie pani we śnie? To znacznie gorsze, niż ciągłe wspominanie mego imienia! — droczył się.
— Amy... słyszysz, co za bezczelny człowiek! — oburzyła się Daisy. — Panie, tyle nasłuchałam się o panu przez te dni, że mam pana dosyć! Ja śnić! Też sobie dobre! Mogę wspomnieć pana, lecz dopiero wówczas, gdy pan będzie bujał ponad Oceanem i to tylko ze względu na to, że Amy będzie tam wraz z panem!
Wyhowski skłonił się nisko.
— Dzięki i za to! Postaram się wyruszyć jak najprędzej.
— Aha... dobrze, że mi pan przypomniał! — zatrzymała się już przed drzwiami, wiodącemi z tarasu wgłąb willi. — Kiedyż termin tej wyprawy?
Wyhowski rzucił przelotnem spojrzeniem na Amy.
— Mamy czas! Przed lipcem niema o czem mówić, zwłaszcza, że kuzynka musi pobyć dwa, conajmniej, miesiące na południu, aby odzyskać siły. Zaraz jutro odbędę konferencję z lekarzami, czy będzie mogła wyjechać. Jeżeli tak, to zawiozę ją tam mym samolotem! Prędzej i daleko wygodniej, niż statkiem lub pociągiem!
— Ach... jakżebym pragnęła tego! — ozwała się Amy.
Pani Athow zamyśliła się na chwilę.
— Wspaniały pomysł! — ozwała się wreszcie z żywością. — Jeżeli pan mi da słowo, że nie wpakuje nas do morza, to towarzyszyłabym wam! I mnie, czuję to, dobrze zrobi południe!
— Jedź, Daisy! — prosiła Amy.
— Dobrze, pomyślę o tem dzisiejszej jeszcze nocy...
— Myśląc o podróży, temsamem będzie myślała pani o mnie! — z komiczną dumą w głosie wtrącił swe słowa Wyhowski, żegnając ukłonem wychodzącą.
Po kolacji, przy której Amy czuła się nieco zmęczoną, odprowadzał ją do drzwi jej sypialni.
— Daisy ma słuszność... ja to rozumiem! — szepnęła cicho, gdy Wyhowski pochylił głowę, całując na dobranoc jej dłoń. — Zgodziłeś się na mój projekt tylko dlatego, że lękałeś się wówczas o moje życie, a teraz nie chcesz mi sprawić przykrości swą odmową! Ja to wiem! Dobre masz serce, Jerzy i... dzięki ci za to! — pochyliła się nad nim i ustami lekko dotknęła jego włosów, poczem, uśmiechając się łagodnie, znikła za drzwiami.
Wyhowski, idąc na górę do swego pokoju, chwiał się lekko na nogach, nie zdając sobie dokładnie sprawy, co mogło tak podziałać na niego. Czy zmęczenie po przebytej drodze, czy parę kieliszków burgunda, jakie wychylił przy kolacji, czy też owe nikłe dotknięcie ust jasnowłosej kuzynki?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.