Ostatni na ziemi/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Aparat płynął równo, pilotowany wprawną dłonią Wyhowskiego.
Minęli już dawno skaliste, wiecznie zraszane pianą i pyłem niespokojnych fal, wyspy Alderney i przepływali właśnie nad Quernesey, kierując się na zachodnio-północny cypel półwyspu Bretańskiego, skąd, przecinając na ukos zatokę Biskajską, zamierzano jeszcze przed zapadnięciem zmroku osiągnąć urwiste brzegi przylądka de Penas, stanowiącego, najbardziej na północ wysunięta część prowincji Asturja.
Podróż zapowiadała się doskonale.
Ponieważ główna kabina łączyła się wygodnem przejściem z osłoniętym przedziałem dla pilota, więc co chwila to jedna, to druga z pań zabierały miejsce obok Wyhowskiego i nadziawszy na głowę hełm, zaopatrzony w miniaturowy aparat telefoniczny, łączący się z takimż aparatem hełmu Wyhowskiego, gawędziły z nim ochoczo, zanudzając go pytaniami o ten lub ów szczegół aparatu.
Pani Daisy nie posiadała się z radości, że uległa namowom Amy. Co chwila zrywała się z miejsca i biegła od Wyhowskiego do Amy, od niej znów do przedziału pilota, dzieląc się wrażeniami powietrznej wyprawy.
Wychyliwszy głowę poza rozwarte okienko, głośno podziwiała przepyszną grę barw, jakiemi przy blasku promieni słonecznych grała zatoka.
W pewnej chwili wskazała Wyhowskiemu jakiś drobny, nikłej kreseczce podobny, punkcik.
— Ląd! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. — Zawiadomię Amy! — dorzuciła, rozciągając sprzączki hełmu.
Wyhowski spojrzał na zegarek.
To nie mogła być ziemia! Jeszcze prawie trzy godziny lotu dzieliło ich od romantycznych wybrzeży Hiszpanji. To prędzej statek, dążący z pełnego oceanu do Bajonny lub Portugalete, stanowiącego port ruchliwego Bilbao.
Był to pierwszy statek, jaki dostrzegli po pozostawieniu za sobą upstrzonego dymami okrętów kanału i bielącej się setkami żagli rybackich zatoki Normandzkiej.
Wyhowski połączył się telefonicznie z kajutą.
— Jeśliś, kuzynko, ciekawa, to pospiesz, proszę, tutaj! — mówił. — Przed nami płynie duży, jak się zdaje, okręt! Chyba, że odpoczywasz, kuzynko... w takim razie...
Czyjeś lekkie dotknięcie przerwało jego słowa. Za nim, uśmiechając się, stała Amy.
Wyhowski paru pewnymi uchwytami dłoni przesunął pedały sterów i „Ptak Nadziei“, tak bowiem ochrzciła samolot Amy, począł zniżać się szybko. W pewnej chwili Wyhowski wyłączył wszystkie trzy motory. Nieprzerywana niczem cisza ogarnęła podróżnych. Ustał dokuczliwy huk silników, ustał monotonny warkot śmig, z wściekłością tłukących powietrze. Znikło również bezustanne drżenie całego aparatu, tak denerwujące każdego nowicjusza, który po raz pierwszy uniesie się w powietrze.
Jedynie lekkie chwianie się samolotu i pęd powietrza, wdzierającego się wewnątrz kabiny przez rozwarte okienka, świadczyły wymownie, że chwilowe milczenie i bezruch jego motorów są jeno pozorami śmierci.
Aparat zniżał się coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zaniepokojona Daisy szybkim ruchem chwyciła za ramię Wyhowskiego, jak gdyby przywołując go do przytomności.
— Wpadniemy w morze! — wykrzyknęła, spoglądając ze zgrozą na ruchliwe fale, skrzące się mirjadami tańczących plam światła.
Wyhowski potrząsnął głową i uśmiechnął się wesoło.
Od powierzchni morza dzieliło aparat conajmniej dziewięćset — osiemset metrów. Pozwolił mu opaść niżej jeszcze o dwieście — trzysta metrów, zaśmiewając się w duchu z naprawdę już przerażonej miny pani Athow.
Włączył wszystkie motory, wyprostował stery i „Ptak Nadziei“ począł gnać równym lotem ku widniejącej na horyzoncie kresce, powiększającej się z każdą chwilą.
Jerzy otworzył niewielką szafkę w bocznej ścianie kabiny i dostawszy stamtąd dwie lornety, podał je paniom.
Statek zbliżył się na tyle, że dostrzec można już było potężne zarysy czterech kominów, buchających kłębami dymu.
— Napoły handlowy, napoły pasażerski parowiec! Płynie zapewne z Nev Jorku! — wyjaśniał, połączywszy się jednocześnie z obu towarzyszkami podróży.
Statek rósł w oczach. Przez szkła lornety można już było zauważyć białe płaszczyzny nadbudówek nadpokładowych i ciemne punkciki, przemierzające powolnym ruchem górne pokłady.
Jeszcze kilkanaście minut i „Ptak Nadziei“ przepływał ponad statkiem na wysokości kilkudziesięciu metrów od wierzchołków jego dwóch wysmukłych masztów, pomiędzy którymi zwisała misternie poplątana sieć antenowa nadawczej i odbiorczej stacji radjowej.
Małe, śmiesznie z góry przedstawiające się figurki, czerniejące na pokładach, powiewały chustkami, witając aeroplan, który, zniżywszy się jeszcze więcej, zatoczył krąg wokół okrętu. W pewnym momencie znalazł się tak blisko od rufy, że obie jego pasażerki, wysunąwszy się poza okienko, ruchami rąk poczęły odpowiadać na entuzjastyczne owacje pasażerów parowca, noszącego dumne miano „Ciudad Real“, błyszczące złotem swych liter na ciemnym tle ścian statku.
„Ptak Nadziei“ począł się wzbijać w górę, opisując coraz większe spirale ponad malejącym w oczach „Ciudad Real“, który wreszcie po pewnym czasie stał się takąż samą, jak poprzednio, zaledwie dostrzegalną kreską na szmaragdowej płaszczyźnie morza.
Wyhowski rzucił okiem na aneroid, wiszący miedzy innymi przyrządami na ścianie kabiny.
— Jesteśmy na wysokości trzech tysięcy siedmiuset trzydziestu pięciu metrów! — zwrócił się do pań, ścigających wzrokiem znikający na horyzoncie statek. — Od Gijon, gdzie będziemy lądować, dzieli nas przestrzeń trzystu kilometrów. Gdyby nie obawa, że panie, a zwłaszcza kuzynka, czują się zmęczone, tym pierwszym dniem podróży, to skręciłbym teraz nieco na zachód i dobrze jeszcze przed zmrokiem stanęlibyśmy w La Coruna... o tutaj! — wskazywał na mapie główne miasto prowincji Galicji.
— Skręcaj pan! — rzuciła pani Athow.
Wyhowski podniósł pytając spojrzenie na twarz Amy.
Przyglądał się jej badawczo przez chwilę, wreszcie potrząsnął zdecydowanie głową.
— Nie... lecimy do Gijon! Kuzynka ledwo trzyma się na nogach ze zmęczenia. I nic w tem dziwnego! Od siódmej do tego czasu bez snu! A błagałem, aby zasnęła choć na godzinę!
— Próbowałam... nadaremnie! Ten ciągły huk nie pozwala mi nietylko zasnąć, lecz i skupić myśli.
— To tylko pierwszego dnia tak! — pocieszył ją. — Jutro już na huk ten będziesz zwracała mniej uwagi, niż na brzęczenie skrzydeł muchy w pokoju. To kwestja przyzwyczajenia! Ja prawie, że go nie słyszę.
— Znowu jakiś statek przed nami! — ozwała się nagle Daisy.
Wyhowski przez chwilę badał przez szkła horyzont.
— Tym razem to już naprawdę ląd! — rzekł, odrywając od oczu lornetkę.
W pół godziny później „Ptak Nadziei“, wprowadzony do wewnętrznej przystani portu w Gijon, kołysał się lekko przy brzegu, pilnowany przez poważnego żandarma w stosowanym kapeluszu.
Następnego ranka, wbrew pierwotnym projektom, opuszczono gościnny port Gijonu dopiero o dziesiątej, gdyż Wyhowski, zaniepokojony śladami znużenia na twarzy Amy, będącymi następstwem jej wczorajszego zbyt wczesnego zerwania się z łóżka, polecił służbie hotelowej nie budzić pań przed dziewiątą.
Od Lizbony, gdzie Wyhowski projektował lądowanie, dzieliła ich wzdłuż linji brzegowej przestrzeń tysiąca sześciuset kilometrów, co przy normalnej szybkości aparatu dwustu kilometrów na godzinę, czyniło w sumie osiem godzin lotu.
Pogoda dopisywała wspaniale. Koło południa, minąwszy, wznoszące się w głębi kapryśnej zatoki wyniosłe bastjony twierdzy Ferrol, ujrzano poszarpane fantastycznie, prostopadłemi niemal urwiskami zbiegające w morze, skały przylądka Finisterre.
Tutaj morze nie było tak spokojne, jak w zatoce Biskajskiej. Ostry bryz dął z południa, wzdymając fale, które potrząsając swemi białemi grzywami, pędziły szybko, jedna za drugą, niezmordowanie atakując skaliste wybrzeże.
Wyhowski, chcąc dać oczom swych towarzyszek możność radowania się coraz to nowszymi widokami, prowadził aparat nisko, trzymając się jak najbliżej linji brzegowej, która aż do granicy portugalskiej obfitowała w cały szereg zatok, usianych skalistemi wysepkami.
Obie panie, nie odstępując ni na chwilkę okienek kajuty, głośnymi okrzykami zachwytu witały każde załamanie się wybrzeża, odsłaniające przez ich wzrokiem zalane blaskiem południowego słońca krajobrazy.
Lecz począwszy od Vigo, ostatniego, jakie mijali, miasta na terytorjum Hiszpanji, wybrzeże poczęło się stawać z każdą chwilą coraz bardziej monotonnem.
Znikłe urwiska i zatoki: na ich miejscu ciągnął się nizinny, po większej części dość pustynny brzeg, zamknięty od strony lądu siniejącemi w mgłach oddalenia wyniosłościami.
Po drugiej „Ptak Nadziei“ minął Oporto, rozsiadłe nad wąską szyją zatoki, do której wlewa swe wody potężna Duero.
Na prośbę Daisy Wyhowski zatoczył parę kręgów ponad miastem i portem.
— Jakiż olbrzymi ruch! — zauważyła Amy. Chyba wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice!
Rzeczywiście tak ulice, jak i rozległe place oraz szerokie bulwary nadbrzeżne przedstawiały niezwykły widok. Tysiączne tłumy snuły się po nich, zdążając przeważnie w stronę portu, z którego co chwila wypływały parowce i zwykłe żaglowe statki, obierając po wyjściu z portu jeden i ten sam północno-zachodni kierunek.
Wyhowski, który nieraz obserwował, kipiące szalonym ruchem porty Londynu, Marsylji i Hamburga, zadziwiony był teraz tem, co widział. Przez chwilę namyślał się, czy nie wylądować w pobliżu portu, lecz po chwili zastanowienia porzucił ten zamiar.
Przyszło mu na myśl, że ten niezwykły ruch, którego są podniebnymi obserwatorami, nie jest niczem innem, jak tylko zaburzeniami rewolucyjnemi, wybuchającemi w Portugalji tak często, że wiadomości o nich przestały być atrakcją dla najbardziej nawet łaknących sensacji kawiarnianych polityków.
Podniósł przeto aparat w górę i poszybował dalej zaniepokojony lekko swemi przypuszczeniami, które, o ile są trafne, mogą stać się przeszkodą w zatrzymaniu się „Ptaka Nadziei” w Lizbonie.
— Mniej więcej po szóstej będziemy nad Lizboną! — rozmyślał, utkwiwszy wzrok w mapie. — O ile się okaże, że lądowanie tam nie będzie należało do rzeczy zbyt bezpiecznych, trzeba lecieć dalej! Dokąd? Port w Setubal? Niema sensu... to zbyt blizko od Lizbony i o ile to jest rewolucja, a nie na darmo przecież wszystkie statki zmykały z Oporto, to i tam mogą mieć miejsce jakieś operetkowe zamieszki.
Wiódł oczami wzdłuż linji brzegowej zatoki Setubalskiej, wypatrując portu.
Brzeg, ciągnący się dotąd równą linją, zaginał się kapryśnie, formując szereg zatok.
— Aveiro! — szepnął do siebie, odnalazłszy ten punkt na mapie. — Zaraz będziemy na wysokości Coimbry. — Niema co! — rozmyślał dalej, nie odrywając oczu od mapy. — W ostatecznym razie nie zatrzymamy się, aż w Lagos, już nad zatoką Kadyksu. To musi być cichy port... zresztą stamtąd niepełna godżina lotu dzielić nas będzie od terytorjum Hiszpanji. W razie czego drapniemy do Kadyksu.
Przyspieszył lot i począł się gwałtownie dopominać u pani Daisy o podwieczorek, żartując z jej zdolności kulinarnych i gospodarskich.
Minęli już zatokę, do której wpada Mondego.
Wyhowski zajadał sandwicze, popijając je lekkiem winem hiszpańskiem, w jakie przed odlotem zaopatrzył spiżarnię „Ptaka Nadziei” w Gijon. Panie dały się również namówić na jeden kieliszek słodkiego „andujaro“, które, jak twierdzą potomkowie hidalgów, posiada właściwość „zamieniania mroków w jasność i smutku w wesele“.
Jakaś cząstka prawdy musiała rzeczywiście tkwić w tej przechwałce, gdyż Daisy, namówiona przez Jerzego na drugi kieliszek, wpadła w wyśmienity humor. Zapowiedziała, że od jutra Jerzy musi jej udzielać lekcji pilotażu, gdyż najwyraźniej czuje w sobie powołanie na lotniczkę, która niebawem zadziwi świat swą zręcznością i brawurą.
Wyhowski solennie obiecał zastosować się do jej życzeń. Na razie zaproponował przyszłej sławie wypatrywanie na horyzoncie drobnych wysp archipelagu Berlenga, jakie powinny się ukazać niebawem.
Lecz pani Daisy nie mogła, niestety, podjąć się zaszczytnej i odpowiedzialnej funkcji obserwatorki, gdyż poczuła się nagle tak senną, że po chwili udała się do kajuty, zwalając senność na karb upalnych promieni słońca, zazierających wgłąb kabiny przez jej szklane ściany i sufit.
Rolę obserwatorki przyjęła na siebie Amy pomimo sprzeciwu Wyhowskiego, proponującego jej pójście w ślady przyjaciółki.
Przekomarzali się właśnie lekko z sobą, gdyż Amy rzeczywiście czuła się wypoczętą, gdy wtem nagłe pochylenie się aparatu na prawe skrzydło rzuciło ją o ścianę kabiny.
Wyhowski momentalnie ogarnął świadomą myślą sytuację.
Aparat leciał wdół, przechylając się coraz więcej! Jeszcze moment, a przewróci się pływakami do góry!
Kilkoma szybkiemi, jak myśl, ruchami sterów i skrzydeł lotnik wyrównał aparat, który począł biec dalej bez drgań i kołysań.
Wyhowski czułem, doświadczonem uchem łowił spokojny, równy rytm motorów, nadaremnie usiłując uchwycić jakąś w nim niedokładność. Poruszył sterami; „Ptak Nadziei“, posłuszny jego woli, zniżył się o kilkadziesiąt metrów. Stery działały precyzyjnie.
Powtórne szarpnięcie się aparatu, a za nim wkrótce drugie i trzecie, bezporównania lżejsze od pierwszego, zdwoiły jego czujność.
Rzucił okiem na barometr w przypuszczeniu, że od północo-wschodu, stamtąd, jak wymiarkował, szedł pęd powietrza, nadciąga bora, nagły, biorący na pustyniach Sahary swój początek, wiatr, dmący zazwyczaj z niesłychaną wprost siłą.
Strzałka barometru stała jednak niewzruszenie na „stałej pogodzie“.
— Nie rozumiem co się stało! — mówił szybkim, lekko wzburzonym tonem do Amy, która, uspokoiwszy go uśmiechem, zasiadła obok niego. — Motory, jak te lalki... stery bez zarzutu, a omal, że nie fiknęliśmy kozła! O... znowu! — zakrzyknął, manewrując sterami.
Aparat, targnięty na moment jakąś nieznaną siłą, zachwiał się parokrotnie z wyraźną tendencją przechylenia się na prawo, lecz gotowość pilota wczas zapobiegła temu.
— Co u licha! — zaklął w duchu, usiłując nadaremnie rozwikłać zagadkę. — Niema co... windujmy się w górę! Chyba tam będziemy mieli nareszcie spokój!
Szybkim lotem wzniósł się na wysokość trzech tysięcy dwustu metrów, nie zbaczając ni na chwilę od obranego kierunku.
Majacząca szarym tonem na ciemnym tle morza, linja brzegowa, widniała wciąż po stronie lewego skrzydła.
— Berlengi powinny ukazać się nam niebawem — mówił do Amy, wysuwając głowę poza okienko i przykładając do oczu szkła.
W tejże chwili stłumiony, bezmiernem zdumieniem brzmiący okrzyk, wybiegł mu na usta.
Hen... daleko przed dziobem aparatu, poniżej jego lotu, rozciągała się czarna chmura, pełzająca, zda się, po powierzchni fal. Szła w morze naukos, zasłaniając sobą cześć lądu i zlewając się z linja horyzontu.
— Orkan! — załopotała myśl w jego mózgu z taką mocą, że najwyraźniej uczuł, jak krew zatętniła mu w skroniach, poruszona nagłem wzruszeniem.
Wyjął z szafki zapasowy barometr i powiesił go obok dawnego, przypuszczając, że tenże w niewytłomaczony sposób został uszkodzony.
Nie spuszczał oczu ze strzałki, która, jak zresztą zauważył od chwili wyjęcia barometru z pudła, stała, jak i jej bliźniacza siostrzyca na „stałej pogodzie“.
— Co to być może, u licha? — rozmyślał, obserwując ponownie chmurę. — Gdyby to był orkan, to barometr leciałby bezwarunkowo w dół na łeb, na szyję! Nie... to coś innego! Zresztą... ten czarny placek nie ma zupełnie wyglądu chmury! Ciężkie... posuwa się powoli, jak żółw... robi raczej wrażenie dymu!
Amy, która również dostrzegła zaciemniony widnokrąg, zauważywszy wyraźne denerwowanie się Wyhowskiego, nie przerywała biegu jego myśli ni jednem słowem, wnioskując trafnie, że to „coś“, rozciągające się przed niemi, musiało snać być rzeczą naprawdę niezwykłą, skoro wyprowadziło z równowagi takiego doświadczonego i obytego z różnemi niespodziankami lotnika, jakim był jej kuzyn.
Po chwili Wyhowski sam przerwał dość długo ciągnące się milczenie.
— Nie rozumiem doprawdy, ani powodów rzucania aparatem, ni też nie domyślam się składu tej czarnej mazi, pełznącej przed nami! — mówił, wzruszając ramionami. — Przypuszczać należy, to dym! Lecz znów z drugiej strony nasuwa się wątpliwość, bo przecież ogień, jaki mógłby go spowodować, musiałby być potwornej wprost siły! Dajmy na to, że, jakaś flotylla, wioząca benzynę lub naftę, stoi w płomieniach, to i tak ilość statków tych musiałaby być nieprzeliczona, aby zasnuć dymem horyzont na takiej olbrzymiej przestrzeni! Chyba, że starożytni mieli słuszność, twierdząc, że gdzieś w tych okolicach, poza słupami Herkulesa słońce każdodziennie topi się w morzu! Wtedy, zapewne, taki dym miałby rację bytu! — żartował, widząc, że na twarzy Amy odbił się nagły niepokój.
— Nie lękaj się, kuzynko! — dorzucił, ujmując jej dłoń. — Przecie ta chmura nie może ciągnąć się w nieskończoność! Lada chwila miniemy...
— Nic nie słyszysz? — przerwała raptem jego słowa.
— Nic! — odparł zdziwionym nieco tonem.
— Bo twoje własne słowa przeszkadzają ci słyszeć. Coś, jak gdyby huk!
Zamilkli oboje, nadsłuchując.
Rzeczywiście, od czasu do czasu, w nieregularnych odstępach, ponad bezustanny warkot silników wzbijał się głuchy huk, dający się wyczuć raczej instynktem, niźli słuchem.
Skinął głową na znak, że nie myliła się.
Rzucił wzrokiem na aparat, notujący szybkość lotu.
— Lada chwila powinniśmy osiągnąć wysokość Lizbony! — obliczał w myśli. — Naturalnie, że nie dostrzeżemy jej wcale! Mniejsza z tem! Jeżeli okaże się, że ta chmura nie ma końca, to wykręcę w prawo i powrócę do Koimbry, a nawet zdążę jeszcze przed kompletnym zmierzchem dotrzeć do Oporto!
Tu przypomniał sobie widok pewnego zamieszania na placach i ulicach tego miasta i mimowoli począł dopatrywać się pewnego związku pomiędzy ruchem w Oporto, a ciemną chmurą, do której „Ptak Nadziei“ zbliżał się szybko, gdyż pilot jego, pragnąc przedostać się jak najprędzej poza chmurę, ponownie powiększył pracę motorów.
Upłynął kwadrans, pół godziny wreszcie zanim Wyhowski, badający bezustannie przez szkła horyzont, dojrzał coś, jak gdyby jaśniejszą linję dołu, łączącą się z błękitem nieba.
Serce zabiło mu żywiej w piersiach. Nie dowierzał jednak swym oczom, zaszłym łzami od wytężonego wpatrywania się.
Podał lornetę Amy, prosząc ją, aby zechciała sprawdzić dojrzane przezeń.
Amy po chwili oderwała szkła od oczu.
— Nie mylisz się! Tam dalej widnieje czysty horyzont!
— Hurra! — ucieszył się. — Przyznam ci się teraz, kuzynko, że cała ta historja z tą plamą atramentu niepokoiła mnie nie na żarty! Cóż chcesz? Lecieć naprzód... niewiadomo, kiedy temu będzie koniec! Wracać... niema sensu, bo wiatr pcha tę obrzydliwą chmurę w stronę przebytej przez nas drogi! Jednem słowem... awantura! Ba... żebyśmy to się natknęli na tę zasłonkę rano, lub choćby nawet koło południa! Skręcilibyśmy w prawo... na ocean i prosto, jak strzelił na Azory! Ale teraz brakowałoby nam na tę eskapadę czasu! No... nareszcie! Za parę minut zobaczymy pod sobą morze! Co to! — zakrzyknął nagle, porywając za lunetę. — Zdaje mi się, że na morzu burza!
Jedno spojrzenie przez szkła upewniło go w tem przypuszczeniu.
Jak można było sięgnąć wzrokiem, morze pokrywały fale, przelewające się bezustannie z miejsca na miejsce.
Z góry nie sposób było określić ich wielkości, lecz długie smugi piany i szybka, momentalna prawie zmiana koloru i tonu wody, świadczyły o potężnem wzburzeniu morza.
— Co to, u djabła, ma znaczyć wszystko? — zaklął, zapominając, że słowa jego słyszy Amy. — U góry pogoda... na dole burza! Coś niesłychanego!
Począł zwracać aparat w stronę lądu, minąwszy nareszcie krańcową linję chmury.
— Każdy medal ma dwie strony i każdą rzecz, przynajmniej tak twierdzą powszechnie, można dwojako tłumaczyć! — żartował rad, że widzi wreszcie pod sobą morze. — Przyjrzyjmyż się więc i my tej...
Głośny, przerażeniem tchnący, okrzyk Amy nie dał mu dokończyć rozpoczętego zdania.
Wychyliwszy się przez okienko, pobiegł wzrokiem w kierunku, wskazywanym przez jej dłoń.
Daleko, wgłąb lądu, przysłonięte oponą czarnych dymów, kłębiło się morze ognia. To tu, to tam wybuchały raz po raz krwawe pióropusze płomieni, łącząc się chwilami z sobą, że przedstawiały wówczas jaskrawe połacie przestrzeni, rozciągające się szeroko.
Czasami wiatr zwiewał płomienie, pokrywając je kłębiastymi zwałami dymu. Przez ponurą tę czerń przebijały się oślepiające wytryski ognistych rac, mieniących się tysiącami odcieni żółtej i białej barwy.
Oko gubiło się w tym chaosie stopniowo rozrastających się płomieni lub wściekłych, zaledwo uchwytnych wzrokiem, wybuchów, powtarzających się częstokroć na jednem i tem samem miejscu po kilkakroć razy.
Pomiędzy jednem i drugiem pojawieniem się grzywiastych plam czerwieni i biało-żółtych jęzorów, strzelających w górę wytrysków, przewalały się jakieś, potworne przez swe olbrzymie skręty, czarno-rude cienie, napierające na siebie, jak gdyby w śmiertelnej walce.
Czasami gęsty dym zasłaniał wszystko... i czerwień pożogi i oślepiające, jak błyskawice, blaski wytrysków i zmaganie się rudawych cieni... całe to rozpasanie żywiołu, szalejącego, zda się, ponad ludzkie zrozumienie... nawet ponad nieznającą granic fantazję.
Pomimo hełmów telefonicznych, nakrywających głowę lotnika i opartej o ścianę kabiny kobiety, której ręce, bezwolnym, pełnym bezgranicznego znużenia ruchem, zwisały wzdłuż ciała, do uszu ich dobiegał głośny pomruk, przerywany od czasu do czasu potężną detonacją.
Wyhowski, szalonym wysiłkiem woli oderwał wzrok od kłębowiska płomieni i dymów. Przymknął powieki i powiódł kilkakrotnie dłonią po czole, jakgdyby usiłując uspokoić myśli, przewalające się w jego mózgu.
— Co to? Co to być może? — usiłował resztkami trzeźwej świadomości znaleźć myśl, któraby choć w drobnej swej części miała jakiekolwiekbądź cechy prawdopodobieństwa.
Silny, kurczowy uchwyt czyichś palców ścisnął jego ramię.
Zwrócił w tę stronę głowę.
Poza nim, tuż obok Amy, z twarzą pobladłą, z oczami, z których wyzierał bezmierny lęk, z ustami, drżącemi, jak u małego dziecka, stała pani Athow, z wzrokiem, wlepionym w przerażający widok.
Wreszcie zwróciła się zrazu do Amy, następnie do Wyhowskiego, który po ruchu jej warg wywnioskował, że kobieta ta krzyczy, a raczej krzyczy przez nią bezmierny lęk.
Podniósł się i nakrył jej głowę hełmem, łącząc ją z sobą i Amy.
Zrazu nie mógł zrozumieć jej słów, przerywanych nerwowym szlochem, lecz po chwili do uszu jego dobiegł cichy szept.
— Panie... czy to... czy to... już koniec?...
I wówczas momentalnie zrozumiał wszystko. Trwało to moment! Dłuższej chwili potrzebował jednak, aby ochłonąć z wrażenia, jakie na nim uczyniła prawda.
Kilkakrotnie otwierał już usta, aby przemówić, lecz za każdym razem czuł, że przez ściśniętą jego krtań nie może przedostać się ni jedno słowo.
Przemógł się wreszcie jednak.
Ze śmiechem, który jemu samemu wydawał się w tej chwili ohydnym w swej bezczelności rzekł.
— Nic szczególnego, jak się okazuje! Jakiś wybuch jednego, lub może paru nawet pomniejszych wulkaników i... nic więcej! Dużo dymu... huku... a wszystko to razem... nic! Idźcie panie odpocząć, a ja przez ten czas postaram się znaleźć jakiś uczciwy nocleg... no... i kolację!
I nie chcąc, aby rozpytywano go dalej, zdjął hełm z głowy i pochylił się nad szeregami guzików i przekładni, służących do kierowania aparatem.
Przyjrzał się zrazu bacznie linji brzegowej; poczem utkwił wzrok w mapie. Aparat znajdował się w połowie zatoki Setubalskiej.
Spojrzał na chronometr.
Po szóstej parę minut!
Zatem do kompletnego zmroku, który na południu następuje, prawie, że momentalnie, brakowało trzech godzin.
— Lagos... czy też dalej? — wybierał w myśli — Nie... Lagos zbyt bliskie... zresztą morze tutaj jeszcze bardzo wzburzone! Trzy godziny... trzy godziny! Sto... dwieście... czterysta... no... powiedzmy czterysta pięćdziesiąt kilometrów w prostej linji! Niema się co namyślać... jazda do Kadyksu!
I, skręciwszy nieco w lewo, pognał wprost na ląd, jakkolwiek pamiętał o tem, że „Ptak Nadziei“ pod kadłubem posiada tylko pływaki i że w wypadku przymusowego lądowania na ziemi grozi im wszystkim nieodwołalnie śmierć.
Ponad Tavirą i szeregiem wysp, ciągnących się pasmem tuż przy brzegu, wypadł znów na morze, nad którem zmierzch rozpościerał już swe ciemne skrzydła.
Lecz stąd już tylko niespełna dwieście kilometrów dzieliło ich od gościnnego portu w Kadyksie.
Wyhowski nadał „Ptakowi Nadziei“ tak szybki bieg, że aluminiowe ściany kajuty drżały jak w febrze od wściekłej pracy motorów.
Lecz zmrok zapadał niemniej szybko, tak, że kiedy aeroplan znalazł się nad zewnętrznym rejdem portu, pod stopami podróżnych ziała czarna głębina, w której migotały nikłe światła latarni portowych.
Wyhowski, stopniowo obniżając wysokość, zataczał szerokie kręgi ponad portem. Dosłyszano go snać na dole, gdyż niebawem jaskrawe języki dwóch reflektorów zamigotały na niebie, rozbiegając się i łącząc co chwila. Wreszcie jeden z reflektorów zalał aparat swem blado-seledynowem światłem.
„Ptak Nadziei“ opuszczał się coraz niżej. Zrozumiano go. Języki reflektorów, zaprzestawszy wędrówki po niebie, wybiegły w morze, kładąc się równoległemi pasmami na ciemnej toni wód zewnętrznego rejdu.
Wyhowski, zatoczywszy olbrzymi krąg, wpadł w ciemny kurytarz i siadł na falach. Natychmiast reflektory zalały światłem szeroki pas przestrzeni przed aparatem, wiodąc go za sobą do wewnętrznej przystani.
Niebawem „Ptak Nadziei“ kołysał się lekko tuż obok krańca, wybiegającego daleko w morze, molo.
Wyhowski wyskoczył na granitowe bloki tamy.
Z grupki mężczyzn, stojących obok dwóch automobili, wysunął się młody oficer.
— Cristobal Corweira, adjutant dowódcy twierdzy — przedstawił się, ściskając dłoń lotnika.
Wyhowski począł dziękować za pomoc reflektorów, dzięki którym dokonał lądowania bez wypadku.
Oficer wyraził lekkie zdziwienie, że lotnik odważył się na ryzykowny lot w tak późnych godzinach.
— Miałem zrazu zamiar lądować w Lizbonie, lecz wobec...
— Pan widział to? — przerwał jego słowa hiszpan. — No i co... mów pan!
— Zdaje się, że nie pozostało tam nikogo przy życiu. To było piekło! — odparł Wyhowski, wzdrygając się mimowoli na wspomnienie widzianego.
Oficer kiwnął energicznie głową.
— Tak... ma pan rację! I my tutaj posiadamy takież same mniej-więcej wiadomości. Ale pan to oglądał własnemi oczami... takie świadectwo jest najbardziej miarodajnem.
I gorąco począł zapraszać Wyhowskiego na kolację do klubu oficerów twierdzy.
— Towarzyszki pana, znużone zapewne podróżą, będą chciały jak najprędzej udać się na spoczynek... tym sposobem będzie pan miał chwilę swobodnego czasu, który zechce pan łaskawie ofiarować nam! Mój dowódca, generał Benavente del Vivar serdecznie będzie wdzięczny panu za przyjęcie zaproszenia. A co do hotelu, to rekomenduje panu hotel „Miranda“. Mój samochód jest do dyspozycji... proszę nim rozporządzać! Aeroplan znajdzie wygodne pomieszczenie w hangarach marynarki wojennej. Żegnam pana i oczekuję go w klubie napewno! — prosił oficer, potrząsając dłonią lotnika w uścisku.
W godzinę i pół później, przy kolacji, Wyhowski, odmalowawszy pokrótce generałowi i gronu wyższych oficerów obserwowaną przezeń orgję płomieni i dymów, unoszących się nad nieszczęsną Lizboną, zaznajomił się zkolei z przebiegiem katastrofy, znanym tutaj z depesz i raportów wojskowych.
Pierwszy wybuch nastąpił o godzinie ósmej zrana. Niezbyt wysoki szczyt Ossa zionął ogniem pierwszy, lecz niebawem wszystkie okalające go wieńcem wzgórza, przetworzyły się w wulkany, z kraterów których, wylewały się bezustannie potoki lawy, spływając na równinę, rozciągającą się między górami a brzegiem morza. Wybuchom towarzyszyły tak potworne wstrząsy, że całe miasta waliły się w gruzy, lub zapadały pod ziemię, jak to podobno miało miejsce w Portalegre. Leżące po stronie hiszpańskiej Badajoz zrównane zostało z ziemią; toż samo Alcantara, Merida, Don Benito i Caceres. Górskie twierdze Albouquerque i Olivenza nie dały dotąd żadnego znaku życia o sobie, tak, iż prawie pewnem jest, że nie wyratowała się tam ni jedna dusza.
Wstrząsy i wybuchy trwają nadal bez przerwy, zaś ostatnie radjodepesze doniosły o rozszerzeniu się terenu katastrofy na północ, poza Tajo, gdzie dwa ze szczytów grzbietu Sierra de Estrella poczęły przejawiać działalność wulkaniczną.
O losie Lizbony nic nie wiadomo. Połączenia telegraficzne i telefoniczne przerwane, radjostacja milczy, statki z powodu wzburzonego morza nie mogą posunąć się dalej poza przylądek Ś-go Wincentego. Od strony Coimbry również nie można dotrzeć chociażby tylko do Berlengów, gdyż gęste chmury gryzącego dymu spowiły morze nieprzeniknioną zasłoną. Zresztą, zdaje się, i Coimbra poczęła już odczuwać skutki tworzenia się wulkanów w Sierra de Estrella.
W chwili, gdy Wyhowski opuszczał salony klubu, żegnany serdecznie przez wojskowych, telegrafista z radjostacji twierdzy wręczył generałowi del Vivar depeszę, której treść powlokła troską i zgrozą oblicza oficerów.
Oto jeden ze szczytów grzbietu Sierra de Aracena przed godziną począł przejawiać działalność wulkaniczną, której skutki odczuła już w dość dużym stopniu Kordowa, a po części również i leżąca w nizinie Sewilla.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.