Ostatni na ziemi/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni na ziemi |
Podtytuł | Powieść z niedalekiej przyszłości |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już było po jedenastej, gdy Wyhowski, odprowadziwszy panie do ich pokoju w najbardziej renomowanym w Barcelonie hotelu „Escorial“, zamiast udać się do siebie na dobrze zasłużony odpoczynek, schodził po schodach na pierwsze piętro, gdzie, jak zauważył, znajdowała się czytelnia hotelowa.
Na zakręcie schodów natknął się na grupę hotelowych służących i pokojówek, tak zatopionych w ożywionej, dyskretnym szeptem prowadzonej rozmowie, że nie zauważyli schodzącego. Dopiero na dość niecierpliwy okrzyk usunęli się na bok, nie składając zwykłych, czołobitnych ukłonów.
Mimochodem obwiódł ich twarze ciekawem spojrzeniem, dziwiąc się potrosze w duchu tak jaskrawemu brakowi szacunku w stosunku do gościa, który, według przekonania wszystkich na kuli ziemskiej służących hotelowych, istnieje przecież wyłącznie po to, aby dawał obfite napiwki.
Jeden rzut oka wystarczył mu, aby dostrzec, że ludzi tych nurtuje jakaś troska. We wzroku większości ich czaił się lęk; zwłaszcza kobiety miały miny wręcz zaniepokojone.
Wyhowski położył tę okoliczność na karb ponurych wieści o katastrofie, która w związku z wybuchem Ossy dotknęła całą prowincję Estramadury, połowę Andaluzji i część Leonu.
Już podczas przejazdu autem z portu do hotelu zauważył przygnębiający nastrój mieszkańców Barcelony. Na ulicach kupiły się gromadki, otaczając szczęśliwego posiadacza dziennika lub dodatku nadzwyczajnego. Na wszystkich domach, gdzie mieściły się instytucje rządowe zwisały, opuszczone do połowy na znak żałoby, flagi państwowe.
Wyhowski, wylądowawszy w Barcelonie, miał zamiar natychmiast zasięgnąć języka o rozmiarach i dalszych postępach katastrofy, lecz silne zmęczenie i konieczność troskliwego zajęcia się swemi towarzyszkami nie pozwoliły mu na to. Tak Amy, jak i pani Athow upadały wprost ze zmęczenia, gdyż lotnik, który przez całą noc nie zmrużył oczu, wsłuchując się w oddalone odgłosy wybuchów, wyrwał je z objęć snu równo z porannym brzaskiem, pragnąc jaknajśpieszniej opuścić Kadyks, w którym, jak zdążył już zauważyć, wiadomości o wypadkach Sewilskich wywołały powszechną panikę.
Nieprzespana noc i prawie dwanaście godzin nieprzerwanego ślęczenia przy kole sterowem zmęczyły go również.
Lecz ciekawość była silniejsza od zmęczenia.
W niewielkim, komfortowo urządzonym salonie czytelni panowały przeraźliwe pustki. Jeden tylko, siwiejący już dobrze, pan, siedział przy okrągłym stole, zarzuconym dziennikami i czasopismami. Pan ów zdawał się być całkowicie pochłoniętym wydmuchiwaniem pod sufit misternych kółek dymu z papierosa.
Na ukłon wchodzącego odpowiedział wytwornem pochyleniem głowy, poczem powrócił znów do przerwanego wejściem Wyhowskiego beztroskiego zajęcia.
Ten, zająwszy miejsce na vis-a-vis palącego, przerzucał dzienniki, usiłując natrafić na gazety francuskie lub angielskie.
Odnalazł niebawem „Timesa“ i „Echo de Paris“, lecz oba numery nosiły datę z przed dwóch dni. Rzecz prosta, że nie mogły zawierać w sobie informacji o katastrofie Lizbońskiej.
Pozatem wszystkie inne dzienniki były hiszpańskie, przeważnie miejscowe i stołeczne.
Wyhowski nie znał jednak hiszpańskiego języka.
Z pewnego zatem rodzaju zakłopotaniem i niezadowoleniem przebiegał wzrokiem tytułowe stronice dzienników, na których widniały sążnistej wielkości nagłówki, z paru poszczególnych słów których wywnioskował, że tyczą się one właśnie katastrofy.
Palący, od paru chwil obserwujący go nieznacznie, zgasił papierosa w popielniczce i przechylając się lekko ku lotnikowi zapytał doskonałą francuszczyzną.
— Widzę, że czytanie hiszpańskich dzienników sprawia panu pewną trudność!
— Nie myli się pan! Niestety, nic nie rozumiem! Jak to się mówi „ani w ząb“! — przyznał się szczerze.
— Pozwoli pan, że będę w takim razie tłumaczem — z ujmującym uśmiechem ciągnął dalej nieznajomy — Panu zapewne chodzi o szczegóły katastrofy?
— Właśnie! — potaknął żywo lotnik i począł dziękować hiszpanowi.
Nieznajomy począł czytać, tłumacząc szybko na francuski.
Wiadomości były nadzwyczaj chaotyczne i pełne sprzeczności. Jedne twierdziły, że wybuchy pod wieczór ucichły nieco, drugie, przeciwnie alarmowały o bezustannem rozszerzaniu się terenu, objętego działalnością wulkaniczną. Inne malowały znów pełne grozy obrazy zapadnięcia się w przepaść całych grzbietów górskich i miast, opisywały piekło wydobywających się nagle z pod ziemi płomieni, zamieszczały opowiadania tych nielicznych szczęśliwców, którym cudem udało się uniknąć śmierci i zbiec w bezpieczniejsze strony.
Inne jeszcze podawały, że z okolic, znajdujących się w bezpośredniem sąsiedztwie od terenów, objętych katastrofą, uciekają, obłędne z przerażenia, nieludzkiemi głosami wyjące, gromady zbiegów, siejące naokół panikę, która poczyna ogarniać coraz większe masy ludności.
Liczbę ofiar obliczano na setki tysięcy.
Kilka większych miast i kilkadziesiąt miasteczek oraz setki wsi leżało w gruzach lub znikło kompletnie z powierzchni ziemi.
O losach Lizbony i całej prawie środkowej Portugalji nic nie wiadomo. To tylko jest pewnem, według informacji dzienników, że cała środkowa i południowa Portugalja zasypywane są bezustannie popiołem i zalewane potokami lawy. Coimbra oraz Oporto, jak również nadmorskie osiedla prowincji Algarbia zostały opuszczone przez mieszkańców. Na Atlantyku, wzdłuż całego pobrzeża PortugaIji szaleje orkan o niezwykłej sile.
Ostatnie depesze wieczornych wydań miejscowych dzienników donosiły, że wybuchy wulkanów na terytorjum hiszpańskiem straciły cokolwiek na swej sile, wstrząsy powtarzają się coraz rzadziej, wobec czego na miejsce katastrofalnych wypadków wyruszyły ekspedycje ratunkowe, złożone z oddziałów wojska i kolumn sanitarnych.
— Ładna wiązanka atrakcji! Nieprawdaż? — zapytał z uśmiechem hiszpan po przeczytaniu ostatniej depeszy.
Wyhowskiego nieprzyjemnie uderzył drwiący ton jego głosu.
Spojrzał na niego uważnie.
Na twarzy nieznajomego nie odbijał się najlżejszy nawet cień wzruszenia lub przejęcia się straszliwemi w swej grozie wieściami o katastrofie.
Wyniosłe jego czoło nie fałdowała ani jedna zmarszczka, oczy spoglądały spokojnie, na ustach przewijał się dyskretnym sarkazmem owiany uśmieszek.
Ruchy miał wytworne, obejście swobodne.
Od pierwszego rzutu oka dostrzec w nim można było człowieka wysokiej kultury.
— Pana, zdaje się, dziwi moja niefrasobliwość, z jaką mówię o tych wszystkich wypadkach? — rzekł nieznajomy po krótkiej chwili milczenia — Mogę pana zapewnić, że niefrasobliwość ta nie wypływa ze złego serca lub z zupełnego stępienia nerwów... nie... ale ostatnimi czasy taka monotonność zapanowała powszechnie, że, doprawdy, katastrofa ta stanowi jedyną możliwą atrakcję... a ja bez atrakcji żyć nie mogę!
Powiedział to z taką rozbrajającą szczerością, że Wyhowski nie mógł powstrzymać wybiegającego na jego wargi uśmiechu.
Hiszpan ożywił się.
— Zresztą, przyzna pan łaskawie, każdy człowiek posiada jakieś swoje uprzedzenia względem osób... przedmiotów... miejscowości! Otóż, przyznam się znienawidziłem naszych najbliższych sąsiadów, a wie pan czemu? Za zawody, jakie mi sprawili kilkakrotnie! Operetkowi ludzie! Parę razy na wiadomość o rewolucji, wybuchłej tam u nich, pędziłem na złamanie karku do Lizbony, aby być świadkiem czegoś emocjonującego. I cóż się okazało zawsze? Rewolucje gasły, jak zapałki na wietrze... przywódcy ich okazywali się ludźmi zupełnie małymi... jednem słowem, wszystko zawodziło! No... i przyznasz pan chyba, że słuszny jest mój żal, jaki czuję do potomków Camoensa! A i teraz też... prawdziwa, nieoperetkowa katastrofa... Lizbona naprawdę tym razem staje się niezawodną atrakcją, a mnie, com w niej przesiadywał miesiącami w oczekiwaniu porządnej rewolucji, mnie tam teraz nie ma!
Słowa te wypowiedziane zostały tonem niekłamanego żalu.
— Ale cóż! — ciągnął dalej — Nic przecież nie zapowiadało tej atrakcji. Coprawda mógłbym jeszcze i teraz ujrzeć tam coś ciekawego, lecz tak się złożyło, że jestem, jak się to mówi, pomiędzy młotem i kowadłem. Tutaj również może być ciekawie. Jeszcze w ciągu całego dzisiejszego dnia biłem się z myślami, co robić. Wreszcie zdecydowałem się pozostać. Mógłbym, naprzykład, przybyć tam już po wszystkiem! Tym sposobem straciłbym i jedno i drugie.
Wyhowskiego uderzyły te słowa. Wytworny jegomość niedwuznacznie zaznaczył, że oczekuje tutaj jakiejś, jak się wyrażał, atrakcji.
Miał zamiar właśnie zapytać o to, gdy hiszpan rzucił, jak gdyby do siebie:
— A szkoda... to musiało wyglądać wspaniale!
Wyhowski wzruszył ramionami.
— W pierwszym rzędzie to było... straszne!
Hiszpan podniósł na niego zaciekawione spojrzenie.
— Na czem pan opiera swe twierdzenie? — zapytał.
— Byłem świadkiem tego! — rzekł krótko Wyhowski.
Na spokojnej twarzy żądnego atrakcji człowieka zarysowało się nagle wzruszenie.
Żywym ruchem przechylił się przez stół, unosząc się w fotelu.
— Pan przybywa stamtąd? — pytał, utkwiwszy w Wyhowskim błyszczące ciekawością źrenice.
Ten w krótkich słowach zaznajomił go z celem swej napowietrznej podróży i spostrzeżeniami, poczynionemi w chwili przelotu nad terenem katastrofy.
Hiszpan słuchał uważnie, nie spuszczając z jego twarzy swych oczu.
— Z tego, iż towarzyszki pana są angielkami wnioskuję, że i pan również jest anglikiem. Czy tak? — rzucił, gdy Wyhowski skończył swe opowiadanie.
— Nie, panie, jestem polakiem!
Hiszpan ucieszył się widocznie.
— Polak! — wykrzyknął, wyciągając dłoń ku Wyhowskiemu. — Szczęśliwy jestem, że mogę powitać w panu przedstawiciela narodu, dla którego zawsze czułem sympatję i prawdziwy podziw!
Potrząsnął kilkakrotnie jego dłoń, ściskając ją serdecznie.
— Nie odmówi pan mej prośbie i wychyli wraz ze mną kieliszek wina na cześć pańskiej wielkiej Ojczyzny! — prosił i, nie czekając na odpowiedź, przyciśnięciem guzika elektrycznego dzwonka przywołał garsona, któremu rzucił parę słów polecenia.
Zapalili papierosy. Tymczasem obok stołu pojawił się już stoliczek ze stojącą na nim srebrną wazą, z której wyglądały ciekawie główki paru butelek oryginalnego Roederera.
Garson, napełniwszy kielichy, oddalił się, stąpając bezszelestnie po puszystym dywanie, zalegającym posadzkę czytelni.
Hiszpan pochylił głowę w lekkim ukłonie. Moje nazwisko — don Just Agualva de Risor!
Ujął kieliszek i wzniósł w górę.
— Na cześć pańskiej ojczyzny!
Opróżnili kieliszki, stojąc. Don Just napełnił je ponownie.
Na chwilę zapanowała cisza.
Hiszpan utkwił roztargniony wzrok w snujących się pod sufitem pasmach dymu tytuniowego, zdając się zapominać o swym towarzyszu.
Lecz roztargnienie jego było snać tylko pozornem, gdyż w pewnym momencie zwrócił na Wyhowskiego swe źrenice, w których malowały się ciepło i życzliwość.
— Pierwsze zetknięcie się moje z rodakami pańskimi miało miejsce dość dawno! — mówił. — Mniej więcej... dwadzieścia parę lat temu. Było to w tym okresie czasu, gdy po raz pierwszy zarysowały się poważniejsze różnice pomiędzy moimi osobistymi poglądami w kwestjach, które określić można krótkiem mianem: polityczno - społecznych, a poglądami rządu miłościwie nam panującego króla Alfonsa. Różnice te były tak poważne, że rząd uznał za wskazane zająć się nieco bliżej niemi.
Trącił się szkłem z Wyhowskim i sącząc powoli złocisty napój, ciągnął dalej.
— Wiadomo każdemu, że każdy objaw zainteresowania się jakiegokolwiekbądź rządu czyjąś osobą nigdy nie przynosi nic dobrego objektowi zainteresowania. Nie przyniosło ono również i mnie. Zmuszony byłem zniknąć na pewien czas z horyzontu, głównie ze względu na mego ojca, właściciela wielkich posiadłości w Kastylji, który bolał nad tem, że jedyny jego syn ma biegunowo sprzeczne pojęcia z pojęciami swych pradziadków, dumnych hidalgów kastylijskich, będących zawsze wiernemi podporami tronu. Zresztą kwestje mych przekonań politycznych były jeszcze niczem w porównaniu z memi doktrynami socjalnemi. Tych... ojciec mój nigdy nie mógł pojąć, czemu zresztą dziwić się nie należy, gdyż wychował się i wzrósł jeszcze w czasach, które w stosunku do czasów obecnych trąciły mocno feudalizmem, gdyż szlachta kastylijska, słusznie, czy niesłusznie, nie będę w to wchodził, uważa się za wykwint szlachetczyzny wogóle. Coś tak, jak było u was ongi... nieprawdaż? — dorzucił, wyciągając do Wyhowskiego maleńką złotą papierośnicę.
Ten skinął głową przytwierdzająco.
— Nie myli się pan! — rzekł, zapalając papierosa. — Nasza szlachta twierdziła zawsze, że dobry Bóg, stwarzając ją, użył całkiem innej gliny od gliny, z której lepił inne nacje.
Don Just roześmiał się wesoło.
— No... całe szczęście, że moich i pańskich przodków oddzielały olbrzymie połacie! Inaczej, wyobrażam sobie, coby to były za ciągłe starcia pomiędzy nimi na temat swej wartości! Pojedynki lub turnieje, których wyniki byłyby miarodajnemi dla rozstrzygnięcia tego ważnego sporu, odbywałyby się chyba codziennie!
— Nasz Zawisza Czarny walczył z waszym Janem z Aragonji, lecz walka ta miała na celu jedynie wykazanie zręczności rycerskiej i rezultat jej nie zamącił dobrych stosunków pomiędzy zwycięzcą i zwyciężonym. Może więc i moi przodkowie doszliby do porozumienia z pańskimi na punkcie tej gliny! — żartobliwie poddał Wyhowski.
De Risor kilkakrotnie potrząsnął przecząco głową.
— Djabła tam, panie! — śmiał się. — Z Aragończykami... tak, ale co do moich przodków, to sprawa byłaby o wiele trudniejsza! Przysłowie hiszpańskie mówi: „dumny i uparty, jak Kastylijczyk“. Byłyby ciągłe awantury, ręczę panu!
Napełnił kieliszki i, widocznie rozbawiony, zaproponował lotnikowi wychylenie „puharu braterstwa“ na dowód, że spór kastylijsko-polski, o ile istniał on kiedykolwiek, nie będzie ich dzielił w dobie obecnej.
— Wracam zatem do mego opowiadania — zaczął don Just, gdy przebrzmiał już wesoły śmiech obu, wywołany żartobliwym toastem. — Otóż, opuściwszy kraj, znalazłem się w Szwajcarji. Pan wie, że tam, jak gdyby w salonie przyjęć, spotykali się zawsze ci, którym było nieco zaciasno u siebie, lub, jak to było z wami, pod obcą przemocą. W owych czasach połowa niemal ludności Zurichu składała się z rewolucjonistów wszelkich narodowości, socjalistów różnych kierunków i... anarchistów. Jednem słowem... było w czem wybierać! Ale to dawne czasy! — dorzucił po chwili i umilkł.
Wyhowskiemu zdawało się, że na usta hiszpana wybiegło przy tych słowach ciche westchnienie, będące dowodem żalu za dawno minioną przeszłością.
— Pomiędzy innymi — ciągnął dalej don Just — był tam również i rodak pański, niejaki Wacław Machajski.
Zwrócił na niego pytające spojrzenie swych oczu i, wyczekawszy chwilę, dorzucił:
— Emigrant z zaboru rosyjskiego... Machajski! Nie słyszał pan nigdy o takim?
Wyhowski poszperał w pamięci.
— Zdaję się tak! — odparł z pewnego rodzaju wahaniem. — Twórca nowego kierunku w socjaliźmie, czy coś takiego... dobrze nie wiem.
— To... to! — z żywością potaknął hiszpan. Ten sam! Otóż, poznałem go... jakoś wkrótce po przyjeździe. Wywarł na mnie sympatyczne wrażenie. Spokojny, zrównoważony, zamknięty w sobie dla obcych, szczera dusza dla przyjaciół, interesujący się muzyką... sztuką, odbijał jaskrawo od tła abnegatów życiowych, jakimi byli ci wszyscy rewolucjoniści i burzyciele porządków społecznych. Panie, co to były za typy... eh! Dzisiaj niema już takich!
Chwiał głową w zadumie, wywołując w pamięci widzenia minionych dni.
— Teorji jego nie znałem dokładnie. Nie znajdywałem wówczas przyjemności w rozstrząsaniu zawiłych kwestji stosunku kapitału do pracownika, pracownika do pracodawcy i tam dalej, jak również spraw przedstawicielstw narodowych, konstytuant etcetera! Wiedziałem tylko, że Machajski, jak i inni, odrzuca pojęcie ojczyzny... nawet narodu, jako prawnej odrębności... neguje rolę inteligencji, jako przodowniczej... kapitalizmu całkiem nie dopuszcza do życia... wszelkie autorytety uważa za wielce szkodliwe. Jednem słowem teoryjka, bardzo zbliżona do teorji anarchizmu. Zrazu łączyła nas tylko znajomość, lecz zczasem przetworzyło się to w przyjaźń i braterską zażyłość, jakkolwiek dzieliła nas różnica wieku. Jako teoretyk, nie biorący czynnego udziału w akcji, przesiadywał całymi dniami w swym pokoiku na trzeciem piętrze jednego z domów przy „Wilhelms Tell Platz“, zachodząc raz w dzień jedynie na popołudniową czarną kawę do „naszej“ cukierni.
Zapalił zagasłego papierosa i zwilżył wargi haustem szampana.
— Pewnego dnia przychodzę, jak zwykle, do cukierni — mojego Machajskiego niema! Drugiego dnia również! Zaniepokoiło mię to... może chory, myślę sobie! Więc dobrze już o zmroku walę na Wilhelms Tell Platz! Pukam w drzwi pokoju... cicho, choć przez dziurkę od klucza dostrzegam światło. Pukam powtórnie... nic! Wchodzę zatem... i cóż widzę. Na podłodze koc... na kocu Machajski... przed nim olbrzymia mapa, a obok niej lampa i gruba książka.
Usłyszał mnie, podniósł głowę, wymamrotał jakieś powitanie i dalej wodzi ołówkiem po mapie, przesuwając równocześnie po niej jakieś różnokolorowe krążki.
— Co ty robisz? — pytam zdumiony.
— Rozpocząłem właśnie pierwszą kampanję austrjacką! — zamruczał w odpowiedzi i dalej przesuwa te swoje kółeczka.
— Ja do książki! „Historja cesarstwa“ Thiers’a! Zdębiałem! Słuchaj, mówię, przecież ty potępiasz militaryzm? Potępiam, odpowiada z olimpijskim spokojem. Poczynam lekko kpić z niego. Jakto... ty.. antimilitarysta, przeciwnik wojen i przysparzania tym sposobem korzyści tej lub owej społeczności ludzkiej... ty... ultrasocjalista bawisz się i roznamiętniasz historją rzezi, jakie bezustannie wyprawiał Europie ten twój Napoleon! Skandal! Jakżeż to możesz jedno z drugiem pogodzić? Antimilitaryzm z sołdateską, negowanie autorytetów z czcią dla „boga wojny“! Drwiłem na ten temat z godzinę!
Urwał nagle i, uśmiechnięty lekko, patrzał przez chwilę na Wyhowskiego.
— Sądzi pan, że moje słowa zmieszały go, chociażby cokolwieczek? Nic podobnego! Słuchał milcząco, a gdym skończył wreszcie, machnął lekceważąco ręką i spojrzał na mnie tak, jak patrzy dorosły, doświadczony życiowo człowiek, na dwuletniego bębna.
— I wiesz pan, co mi powiedział? — zapytał po krótkiej przerwie, pochylając się nad stołem. — Wiesz pan co? Powiedział krótko, że jestem, ni mniej, ni więcej, jak tylko... głupcem. Głupcem, nie mogącym zrozumieć, że antimilitaryzm i socjalizm, to inna rzecz, a pola bitew, na których przelewali krew jego przodkowie, wyrębując podwaliny swej ojczyzny i wznosząc nieśmiertelny pomnik sławy wielkiemu narodowi... to też inna rzecz! A co do Napoleona, rzekł, że jakkolwiek nienawidzi wszelkich autorytetów i tępi, jak może ich legendę, w tym jednak wypadku uchyla czoła przed „małym kapralem“, gdyż w jednej półkuli swego mózgu miał on więcej geniuszu, niż wszyscy teoretycy socjalizmu, anarchizmu i jeszcze jakiegoś tam „izmu“ razem!
— A następnie! — tu don Just wybuchnął wesołym śmiechem. — Następnie, zaproponował mi najspokojniej, czybym przez chwilę nie podjął się grać roli generała Mack‘a, który dowodził wojskami austrjackiemi? Rozbawiony jego spokojem, chcąc mu zrobić przyjemność, zgodziłem się. Do rana prześlęczeliśmy nad mapą! Zbił mnie pod Culmem, zbił pod Ulmem, a gdy już mnie, to jest Mack‘a nie stało, kazał mi być generałem pruskim Tauenzienen i stłukł mnie na kwaśne jabłko pod Jeną!
Na drugi dzień bił mnie znów na wszystkich polach bitew, aż wreszcie zabrał mi Wiedeń i tym sposobem skończył z Austrją! I odtąd, panie, codziennie walczyliśmy na zabój, przyczem ja stale musiałem przegrywać „bo tak podawał Thiers“, na którym wzorowaliśmy się. Aż wreszcie sprzykrzyła mi się ta rola wiecznie obijanego! Akurat rozpoczęliśmy wówczas kampanję hiszpańską. Zapowiedziałem, że tym razem ja będę Napoleonem, a on wodzami hiszpańskimi i angielskimi. Spojrzał na mnie, jak na warjata!
Powiedział, iż nie myśli ponosić konsekwencji za niezdarność hiszpanów i że to mnie wypada uczynić, jako potomkowi tych „niedołężnych“ wodzów! A co do anglików, to orzekł po namyśle, że nie polacy, a właśnie hiszpanie działali z nimi wspólnie przeciw Napoleonowi, więc i ja również powinienem odcierpieć za ich błędy. No i tłukł mnie znowu bez miłosierdzia pod Tudelą, zdobył na mnie Pamplonę i Saragossę, przepędził z pod Calatayud, rozproszył pod Ocana i wreszcie zabrał Madryt, jak swój! Taki to był zacięty militarystyczny socjalista! Eh... panie!
Westchnął i zamyślił się na chwilę.
— Złoty chłop! — szepnął po chwili. — Pamiętam,kiedy podczas zdobywania Saragossy zwróciłem mu żartem uwagę, że jego żołnierze poczynają sobie zbyt okrutnie, odparł, że wojna to nie jest salon, albo jakaś tam głupia „monotonna dyskusja na kongresie socjalistycznym!“ Tem powiedzeniem zaimponował mi tak, iż odtąd bez szemrania grałem rolę wszystkich nieszczęśliwych przeciwników cesarza, obtłukiwanych przez niego na setkach pól bitewnych. Jednej tylko bitwy nie rozegraliśmy nigdy, chociaż zabieraliśmy się do niej kilkakrotnie. Bitwą tą było... Waterloo! Widziałem, że przeżywanie jej wraz z Thiersem robi mu szaloną przykrość ze względu na cios, jaki zadała ona epopei napoleońskiej i uwielbianemu przezeń „małemu kapralowi“.
Utkwił w twarzy Wyhowskiego poważne spojrzenie swych źrenic.
— I wówczas dostrzegłem i pojąłem tę siłę moralną, jaka czyniła w średniowieczu z piersi waszych rycerzy niezłomny mur, o który rozbiła się wściekłość hord dzikiego Wschodu! I już wówczas miałem pewność, że czy prędzej, czy później naród wasz musi się znów stać tem, czem był ongi!
— A cóż się stało z pańskim pogromcą? — dopytywał ciekawie Wyhowski.
— Zmarł, panie, na obczyźnie, zagnany tam smutnemi kolejami losu! Wspominam go zawsze ze wzruszeniem. Wiele dałbym za to, abym mógł z nim choć raz jeszcze zabawić się w epopeję napoleońską! Ba... gotów byłbym nawet odstąpić od prawdy historycznej i dać się, jako Wellington, pobić pod Waterloo, aby tylko widzieć jeszcze raz ten jego uśmiech, trochę tryumfujący, trochę pobłażliwy, gdy widział, jak moje pułki i dywizje wchodzą w matnię, z której prowadzi już tylko jedna droga... droga do pogromu!
Wyhowski z zainteresowaniem obserwował pobladłą nieco ze wzruszenia na wspomnienie nieżyjącego już przyjaciela twarz hiszpana.
Kim był ten dziwny człowiek z obojętnością i kamiennym spokojem wysłuchujący relacji o katastrofie, porywającej setki tysięcy istnień ludzkich, a tak łatwo wzruszający się wspomnieniami młodości?
Wspominał o nieporozumieniach pomiędzy sobą a władzami i konieczności opuszczenia granic swej ojczyzny. Czyżby to był jeden z tych wiecznych rewolucjonistów, jakimi przepełniony jest półwysep Pirenejski, spiskujących bezustannie, wszędzie i przeciwko wszystkiemu? Anarchista?
Człowiek, który nie może wytrwać bez fascynujących atrakcji... goniący za niemi... trawiący czas na wyczekiwanie jakichś wstrząsających nerwami wypadków!
Wyhowskiemu już po raz drugi przyszło na myśl, że, jak wnioskować należało ze słów don Justa, obecny pobyt jego tutaj związany był również z nadzieją jakichś „lokalnych atrakcji“.
Miał właśnie zamiar zapytania hiszpana o rodzaj tych atrakcji, gdy wtem miarowy odgłos kroków setek nóg żołnierskich i szczęk kopyt końskich o bruk uliczny, wdarły się do wnętrza czytelni przez rozwarte, aksamitnemi storami przysłonięte okna.
Hiszpan rzucił wzrokiem na zegar, wiszący na ścianie nawprost niego.
Skinął głową, jak gdyby stwierdzając, że wszystko jest w porządku.
— Pierwsza! — mruknął do siebie. — Mniej więcej za dwie godziny zacznie się!
Zrazu głuchy, następnie przeraźliwie donośny łoskot toczących się szybko po jezdni ciężarów, wstrząsnął murami „Escorialu“.
Wprawne, żołnierskie ucho Wyhowskiego rozpoznało w odgłosie łoskotu ciężkie dudnienie kół armatnich i metaliczny chrzęst pędzących kłusem jaszczów.
Nagle ucichło wszystko. Do uszu nadsłuchujących dobiegły ostre, urywane odgłosy komendy i tupotanie kopyt odprowadzanych stępa koni.
— Co to? — rzucił zdumionym tonem Wyhowski, unosząc się w fotelu.
Don Just, rozlewający właśnie wino w kieliszki, podniósł na niego spokojne spojrzenie.
— Nic! Najwyżej dowód, że prefekt policji i gubernator wojskowy Barcelony posiadają dobre informacje! — wyjaśniał obojętnie. — Zdrowie pańskie! — dorzucił z uprzejmym uśmiechem, niosąc kieliszek do ust.
— Informacje... o czem? — dopytywał natarczywie Wyhowski, zaniepokojony lekko tajemniczemi słowami swego towarzysza.
Ten, postawiwszy kieliszek na tacy, odrzucił się wygodnie na oparcie fotelu.
— Syndykat miejscowych związków robotniczych proklamował dzisiaj strajk generalny. Z okolicznych zakładów przemysłowych i kopalń ciągną tłumy robotników, którzy, jak słychać, nie chcą tym razem poprzestać tylko na jałowem manifestowaniu, a mają zamiar dokonania rzeczy o wiele poważniejszych. Gubernator wie o tem i dlatego będzie usiłował przeciwstawić sile siłę... Jest więcej niż pewne, że będą się bić!
Dostrzegłszy zdumienie Wyhowskiego, uśmiechnął się lekko.
— Niechaj pan nie zapomina, że są to katalończycy! — dorzucił tonem informacyjnym. — Tutaj łatwo nietylko o strajk, lecz również i o otwarty bunt! Katalonja, a zwłaszcza Barcelona i jej najbliższe okolice, to siedlisko wiecznego niezadowolenia i popędów burzycielskich! To beczka prochu, która wybucha od lada iskierki!
Wyhowski ochłonął już z pierwszego wrażenia.
Więc to była ta „atrakcja“, której wyczekiwał de Risor! Więc to nadzieja obserwowania krwawej walki powstrzymywała tego przeciwnika monotonji życia od udania się na miejsce katastrofy lizbońskiej?
Kto wie... może właśnie ów łaknący wiecznie sensacji jego współbiesiadnik przyłożył również rękę do dzieła wywołania krwawych zamieszek, aby tylko ucieszyć oczy i nerwy widokiem brutalnych scen walki?
Degenerat... fantasta, czy też świadomy swych czynów spiskowiec?
— Cóż w tym wypadku skrzesało ową iskierkę? — zapytał, nawiązując rozmowę do słów ostatniego zdania don Justa.
Ten wzruszył ramionami, jak gdyby zaznaczając tem, że kwestja ta nie odgrywa tutaj poważniejszej roli.
Na usta jego wybiegł lekceważący uśmieszek.
— Oficjalnym powodem będzie zapewne jakiś nigdy nie kończący się spór pomiędzy robotnikami, a właścicielami kopalń i fabryk — informował niedbałym tonem. — Ale... — tu przerwał na chwilę, obserwując kątami źrenic Wyhowskiego — ale w tym wypadku, w związku z wiadomościami o katastrofalnem zniszczeniu południowo-zachodnich prowincji, rzeczy mogą przybrać całkiem niezwykły obrót. Anarchiści nie tracą czasu! — dorzucił tonem głębokiej pewności.
— Anarchiści? — zdziwił się lekko Wyhowski.
De Risor obrzucił go przelotnem spojrzeniem, które następnie zatrzymało się przez sekundę na wskazówkach zegaru.
— Tak... oni! — potwierdził spokojnie, pewnymi i szybkimi ruchami otwierając drugą butelkę szampana. — I nie można się im dziwić! Okoliczności będą stanowczo po ich stronie, a to się nie trafia tak często!
Rozlał umiejętnie wino w kieliszki, poczem trąciwszy się szkłem z Wyhowskim, ciągnął dalej, obserwując z widocznem zajęciem odrywanie się perełek powietrza od dna kieliszka.
— Cóż pan chcesz? Wrażenie katastrofy powinno być, jak należy przypuszczać, ogromne! Ciemne masy winią, naturalnie, w tem wszystkiem rząd! Prócz tego nierozsądna baśń o zagładzie ziemi też robi swoje! Jedni pod wpływem moralnej depresji popadają w apatję, drudzy szaleją, a jeszcze inni cieszą się na myśl, że niskie ich instynkty w chwili ogólnego rozprężenia znajdą nareszcie ujście! A takich... bodaj, że jest najwięcej! Motłoch bywa czasami... straszny!
W źrenicach jego zalśniły błyski bezmiernej pogardy.
Wyhowski w tym momencie miał wrażenie, że przed nim siedzi nie przymusowy ongi emigrant, towarzysz socjalistów z Zurichu, a wielki pan, arystokrata, przywykły nie dostrzegać w proletarjuszu ludzkiej istoty.
Dość długo panujące milczenie przerwał wreszcie don Just, dopytując go o termin opuszczenia Barcelony.
Słowa jego zwróciły uwagę Wyhowskiego na niebezpieczeństwo pozostawania w mieście, mającem być widownią zamieszek i walk.
Zaniepokoił się przeto nieco, zwierzając się z tem de Risorowi, który namyślał się przez chwilę, zanim udzielił swej rady.
Zdaniem jego Wyhowski wraz ze swemi towarzyszkami powinien opuścić Barcelonę koniecznie jutrzejszego ranka, o ile można najwcześniej. Pierwszego, poważniejszego starcia nie należy oczekiwać wcześniej, niż w godzinach południowych. Rankiem dostęp do portu, gdzie w hangarze „Towarzystwa Żeglugi Powietrznej na morzu Śródziemnem“ stał „Ptak Nadziei”, będzie jeszcze łatwym, gdyż oddziały wojskowe w pierwszym rzędzie będą się starały nie dopuścić zrewolucjonizowanych gromad do śródmieścia i portu. Należy się bezwzględnie liczyć z tem, że jeszcze dzisiejszej nocy wybuchną awantury na krańcach miasta, lecz będą to tylko preludja do burzy, jaka rozszaleje nad miastem dopiero nazajutrz.
— Teraz zaledwie jest druga, więc wystarczającem będzie, jeżeli pan zbudzi swe towarzyszki o szóstej... powiedzmy, o piątej godzinie. O szóstej będziecie już w porcie, do którego, jeżeli pan na to łaskawie zezwoli, dowiozę państwa mem autem, które stoi tutaj w garażu hotelowym — radził don Just. — Kilkanaście minut wystarczy zapewne panu na to, aby pan zdążył opuścić Barcelonę bez narażenia siebie i towarzyszek na spotkanie się z „dochodzącym swych praw“ ludem.
Ostatnie słowa wypowiedziane były z tego rodzaju piekącym sarkazmem, że Wyhowski mimowoli uśmiechnął się, rozbawiony szczególną ideologją hiszpana.
Ten dostrzegł snać to, gdyż w oczach jego zatliły się nagłe błyski wesołości straceńca.
— Rozumiem pana doskonale! — mówił, śmiejąc się wesoło. — Dziwnym się musi panu wydawać człowiek, który ongi obracał się w towarzystwie socjalistów, którzy z racji swych przekonań i wierzeń, są przecież ultra-demokratami i który równocześnie wyraża się o demokracji pogardliwie? Co... prawda? Rzeczywiście... to jest pyszny kawał, który bawił nawet mnie samego... kiedyś... w tych czasach, gdy wogóle coś mogło mnie jeszcze bawić!
Zaciągnął się papierosem, wydmuchnął pod sufit parę misternych kółek i, utkwiwszy w Wyhowskim przenikliwe spojrzenie swych bystrych źrenic, rzucił nagle tonem, który mógłby być przyjęty za poważny, gdyby nie zaledwie uchwytny akcent ironji.
— Czy wogóle zastanawiał się pan kiedykolwiek nad tem, co to jest sprawiedliwość?
Wyhowskiego zaskoczyły nieco te słowa.
De Risor dostrzegł to, gdyż uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie... prawda! Ale to nic strasznego! Któż z logicznie myślących, powtarzam, logicznie myślących traciłby marnotrawnie czas nad rozstrzygnięciem tej kwestji, która przecież oddawna jest rozstrzygniętą na zawsze? Bo tak jest... niestety! Wogóle sprawiedliwość, jako pojęcie odrębne, zupełnie samoistne, była pierwszem bodaj zagadnieniem, jakie naprawdę zaciekawiło człowieka. Sprawiedliwość jest logicznym i jedynym wynikiem chłodnego, trzeźwego zapatrywania się na fakty. Człowiek wykonywał jakiś czyn lub obserwował czyny innych i momentalnie rezultatem jego zastanawiania się nad nimi była myśl: „czy to jest dobre“? Nie mówię w tym wypadku o „dobru“, jako o pojęciu ogólnie obecnie przyjętem... o antytezie „zła“. Nie... na to było jeszcze zawcześnie! Ot... poprostu pojęcie dobra oznaczało dla pierwotnego człowieka pojęcie własnej wygody i korzyści. Rzecz prosta, że te czyny innych, które nie miały na celu jego dobra, były dlań niewygodne i niekorzystne... krzywdziły go temsamem, czyli były w stosunku do niego niesprawiedliwemi. Jak pan widzi, pojęcie to już w swem zaczątku, w kolebce niemal, stało się bardzo elastycznem, gdyż, rzecz prosta, niekoniecznie jedne i te same czyny muszą być korzystnymi dla dwóch lub więcej jeszcze stron! Zmieniło się bezwątpienia wiele od czasów wykluwania się ludzkich pojęć; wiele z nich uległo tak gruntownemu przeobrażeniu, że nie przypominają w niczem swych pierwowzorów... wiele z nich zmodyfikowano nawet względnie udatnie... wszystkie one, jako takie, są już dzisiaj niewzruszonemi... jedno tylko pojęcie pozostało takiem samem, jakiem było w chwili swych narodzin... elastycznem... nieuchwytnem... a to pojęcie sprawiedliwości!
Pochylił się ku Wyhowskiemu i dokończył szeptem, jak gdyby powierzając mu jakąś wielką tajemnicę.
— I dlatego, panie, świat jest... złym! Złym! — powtórzył, akcentując swe słowa. — Nie posiada tego niewzruszonego fundamentu, tego dźwigaru wszechrzeczy, jakim powinna być sprawiedliwość! Panie! — zakrzyknął nagle z akcentem jak gdyby rozpaczy w głosie. — Gdyby się udało zmodyfikować sprawiedliwość w ten sposób, aby stała się czemś niewzruszonem, czemś nie podlegającem ubocznym wpływom, świat byłby rajem, a tak... — machnął energicznie ręką i zmarszczył brwi, z pod których wypadł ponury błysk zasępionych źrenic.
— A tak... jest piekłem! — dokończył po chwili cichym szeptem.
Wyhowski obserwował go w milczeniu. Don Just zrobił na nim wrażenie człowieka nieszczęśliwego, rozgoryczonego na wszystkich i na wszystko, przesiąkniętego do szpiku kości niewiarą, która jest najstraszliwszą ze wszystkich trucizn, mających ujemny wpływ na myśli i duszę człowieka.
Z nieszczęśliwcem daremnem jest toczyć dysputę; bezcelowem będzie również wszelkie usiłowanie, zmierzające do zachwiania lub obalenia jego poglądów... nic nie zdoła przekonać go o mylności jego twierdzeń, gdyż zazwyczaj zbolała i złamana jego dusza, określiwszy raz na zawsze granice swego zadowolenia i szczęścia, nie chce się poza nie posunąć.
Wyhowski zrozumiał, że towarzysz jego jest straconym, nietylko dla innych, lecz również i dla samego siebie.
Człowiek, tego, co on pokroju, traktować musi życie, jako zło. Nie znajduje radości w samem istnieniu swego „ja“. To przetwarza się następnie w głębokie znienawidzenie wszystkiego tego, co dotyczy jego własnej osoby, obojętniejącej mu coraz bardziej.
Takich ludzi ratuje przed śmiercią samobójczą tylko jakaś „idee fixe“, mniejsza z tem, czy więcej, czy mniej logiczna. Pozatem trzyma ich jeszcze przy życiu ciągły głód wrażeń, których treść byłaby potwierdzeniem własnych poglądów na nicość wszystkiego.
Myśli ich cechuje ciasna, scholastyczna przyczynowość, przyczem założeniem ich jest poczucie i zrozumienie własnego nieszczęścia, do którego przyzwyczajają się zczasem tak, iż wydaje im się ono jedynym logicznym powodem i celem ich istnienia.
Tacy ludzie potrafią śmiać się sardonicznie przez całe swe życie, natomiast nie mogą uśmiechać się szczerze i niefrasobliwie.
I dziwna rzecz! Ludzie ci nie przeklinają, nie winią nigdy innych. Nienawiść, będąca jedynym podłożem ich stanu duchowego, nie zwraca się nigdy specjalnie przeciw poszczególnym jednostkom.
Jest to nienawiść uogólniona, rzec można... bezosobowa.
Zazwyczaj nie są to ludzie źli, natomiast zawsze są to ludzie bezgranicznie nieszczęśliwi.
Jednym właśnie z takich nieszczęśliwych był siedzący naprzeciw niego de Risor, który tymczasem ochłonął już ze wzruszenia, jakkolwiek ręka jego, rozlewająca wino w kieliszki, drżała jeszcze lekko, a czoło raz po raz fałdowało się gwałtownie pod naporem uporczywych myśli.
Podniósł kieliszek i przez chwilę wpatrywał się weń uważnie.
— „In vino veritas“! — rzekł z ironicznym nieco uśmiechem. — Bodaj że to jest najmądrzejsza maksyma z tych wielu, jakie pozostawił nam świat starożytny!
Jednym haustem opróżnił kieliszek.
— „In vino veritas“! — powtórzył, jak gdyby do siebie. — Ba... toć, zdaje się, nic mądrzejszego nie wymyślono również od tego czasu, jakkolwiek umysł ludzki mniema, że sumą szczęścia ludzkości jest suma nowych idei... nowych dróg... nowych wynalazków! Absurd! — zakrzyknął żywo, wzruszając pogardliwie ramionami. — Dlatego, że, zamiast chodzić piechotą lub wlec się na grzbiecie wielbłąda setki mil całymi miesiącami, człowiek dzisiejszy przelatuje taką samą przestrzeń aeroplanem, ludzie dzisiejsi nie są więcej szczęśliwsi od swych przodków z epoki krzemienia łupanego! I świat nie jest również lepszym... o nie... świat podleje coraz więcej... coraz bardziej jest złym! Żadne ideje... żadne wynalazki nie zmienią tego!
Wyprostował się i utkwił w nieruchomej twarzy Wyhowskiego rozgorączkowane spojrzenie.
— I dlatego socjaliści, opierając swój system uszczęśliwienia świata na podstawie najnowszych spostrzeżeń nad życiem zbiorowisk ludzkich, są jak dzieci, dostrzegające jedynie skutki, a nie zastanawiające się nad ich przyczynami!
Odrzucił się na oparcie fotelu i dokończył twardo.
— I dlatego jestem... anarchistą!
Wyhowski milcząco przyjął to wyznanie, co, zdawało się, zdziwiło nieco de Risor’a.
— Jestem anarchistą! — powtórzył, nie spuszczając oczu z twarzy Wyhowskiego.
Ten skinął głową.
— Tak... przeczuwałem to od pewnego czasu — rzekł spokojnie.
De Risor uśmiechnął się.
— I nie dziwi to pana?
Wyhowski potrząsnął głową przecząco.
— Nie, chociaż, przyznaję, nie codziennem jest spotkanie dumnego hidalga kastylijskiego i zarazem anarchisty w jednej osobie! — odrzekł żartobliwym nieco tonem.
W źrenicach hiszpana zamigotały iskierki radości.
— Dostrzegł pan to jednakowoż! Spostrzegawczość pańska przynosi mu zaszczyt! Tak, panie, gdybym żył za czasów Ferdynandów i Izabell włóczyłbym się zapewne po świecie, podbijając wraz z Kortezem złotodajne krainy za oceanem lub jak Don Quichot walcząc z wiatrakami, a tak...
— A tak pan walczy z urojonymi wiatrakami zła! — przerwał jego słowa Wyhowski.
Don Just kilkakrotnie potrząsnął przecząco głową.
— Myli się pan! — rzekł poważnym tonem. — To nie urojone, to rzeczywiste wiatraki — potwory!
— Rzeczywistość nie jest niczem innem, jak ucieleśnieniem naszych urojeń!
— Nie zgodzę się stanowczo z tem — oponował gorąco de Risor. — Gdyby tak było, ludzie, zamiast uciekać od rzeczywistości, jak od straszliwej zmory, garnęliby się ku niej! A jest wprost przeciwnie... widzimy to! Jedni starają się utopić ją w kieliszku, drudzy chronią się przed nią poza klasztorne mury, a trzeci uciekają od niej w opiekuńcze, dobrotliwe objęcia haszyszu!
— Lub anarchizmu! — wtrącił Wyhowski.
— Lub anarchizmu! — przywtórzył skwapliwie don Just. — Ma pan rację! To też swojego rodzaju haszysz, tem wyżej stojący od innych omamień, że nie pozostawia po sobie, jak naprzykład, socjalizm, uczucia dotkliwego niesmaku!
— Już po raz drugi słyszę od pana potępienie socjalistycznej idei — zauważył Wvhowski.
De Risor spojrzał na niego nieufnie. Lecz nieufność ta musiała mieć bardzo kruche podstawy, gdyż natychmiast na ustach hiszpana wykwitł wesoły uśmieszek.
— Był moment, że wziąłem pana za zwolennika tej idei, lecz natychmiast wybiłem sobie z głowy tę nierozsądną myśl — mówił, bawiąc się otwieraniem i zamykaniem papierośnicy. — Co zaś do tego potępienia, to ma pan słuszność zupełną! — namyślał się przez chwilę, jak gdyby dobierając słów. — Są ludzie, którzy twierdzą uparcie, że religja jest zabójczą dla człowieka, tumaniąc go i odwracając uwagę jego od rzeczywistych prawd. Nie podzielam tego zdania, już chociażby dlatego, że religja jest kultem, a nie ideją lub doktryną! To są olbrzymie różnice... prawda, panie! — uśmiechnął się zadowolony, dostrzegłszy potakujący ruch głowy Wyhowskiego. — Natomiast stanowczo twierdzę, że socjalizm, jako idea uszczęśliwienia ludzkości, jest, co najmniej, grubem nieporozumieniem, gdyż sam system uszczęśliwiania polega na wznoszeniu nadbudówek na rozsypujących się w pył fundamentach. Powiedz pan, jakżeż może być trwała taka nadbudówka? Bezwzględnie runie, czego najlepsze bodaj przykłady mieliśmy już na wschodzie Europy! Panie, wielkiego dzieła, mającego przynieść światu szczęście, nie stawia się na ruchomem, osuwającem się wgłąb ziemi, trzęsawisku! A trzęsawiskiem tem jest wszystko, co istnieje na ziemi! Ideje... sposób myślenia... utarte oddawna drogi dążeń ludzkich... uświęcone patyną stuleci tradycje... zmurszałe zapatrywania... absurdalne w swej krzyczącej niesprawiedliwości prawa... wszystko to... to gęste, lepkie błoto, chwytające człowieka za nogi, przesłaniające mu oczy, aby nie dostrzegał świtów rzeczywistej, nieomylnej prawdy, zalepiające mu uszy, aby potężny zew natury przebrzmiał bez echa, niesłyszany przez nikogo! Błoto to... ta cuchnąca, wstrętna maź krępuje podniebny lot człowieka... tamuje jego ruchy... wciąga wreszcie w zachłanną przepaść, skąd żadne wysiłki, żadne rozpaczliwe szamotania nie zdołają go już wyrwać! Czyż może wyrosnąć coś pięknego, potężnego, gigantycznego na cuchnącej powierzchni trzęsawiska! Szaleństwem jest tak sądzić! Szaleństwem... a oszustwem, jeśli się pcha ludzi, aby na błocie tem budowali sobie trwały schron, aby rzucali w cuchnącą przepaść swe myśli... pracę swych rąk... swe nadzieje! I za to potępiam socjalistów, którzy, jak małe, nierozsądne, a zapalone dzieci budują zamki na lodzie, wznoszą gmach wiecznej szczęśliwości... na bagnie! Osuszyć bagna, wyplenić wszystkie porosty, rodzące się na jego dnie i roznoszące zatrutą woń zgnilizny i wznieść na tem miejscu wspaniały gmach sprawiedliwości i ukochania bliźniego! To jest jedyna myśl... logiczna myśl! Ta myśl... to nasza idea!
Umilkł, wyczerpany zdenerwowaniem i podnieceniem.
Wyhowski przez chwilę obserwował jego pobladłą nagłe twarz, w której żarzyły się jeszcze resztki zapału.
— Więc ostateczna zagłada wszystkiego tego, co dotychczas jest dorobkiem ludzkości? — zapytał.
De Risor milcząco skinął głową.
— Więc walka? — ciągnął Wyhowski.
Źrenice hiszpana błysnęły żywiej.
— Bez pardonu! — rzucił twardo.
Wyhowski uśmiechnął się sarkastycznie.
De Risor spojrzał na niego pytająco.
Wyhowski uśmiechał się w dalszym ciągu, błądząc wzrokiem po ścianach czytelni, zawieszonych makatami.
Po chwili skierował na hiszpana spojrzenie swych śmiejących się oczu.
— Musicie się spieszyć! — rzucił, jak gdyby od niechcenia.
De Risor przechylił się żywo w fotelu, rozwierając szeroko oczy ze zdziwienia.
Wyhowski wyczekał chwilę, poczem rzekł obojętnym tonem:
— Musicie się spieszyć, aby te sprzyjające okoliczności, o których wspomniał pan na początku naszej rozmowy, nie ubiegły was w dziele zagłady, nietylko zła na ziemi, lecz i jej samej.
Hiszpan wybuchnął głośnym śmiechem.
— Bajeczny kawał! — zakrzyknął, przechylając wtył głowę od nadmiaru wesołości. — Ha! Ha! Zagłada ziemi! To przecież... — urwał nagle, zauważywszy, że na twarzy Wyhowskiego zamiast poprzedniego uśmiechu zagościł wyraz powagi.
— Pan wierzy w to? — zapytał, poważniejąc również.
— Najzupełniej! — brzmiała odpowiedź.
W oczach hiszpana zamigotało zdziwienie.
Upłynęła dość długa chwila, zanim, ochłonąwszy nieco z wrażenia, zapytał:
— Na czem opiera pan to twierdzenie? Jak dotychczas, liczba uczonych, odrzucających w stanowczy sposób tę możliwość, jest w przygniatającej większości do liczby, tak zwanych „pesymistów“!
— Pozwoli pan, że odpowiem panu na to zapytaniem, jakie, bezwzględnie, będzie miało taką samą rację bytu, jak i pytanie pana! — mówił Wyhowski. — Otóż, jakież są dane, na podstawie których tak kategorycznie odmawia pan słuszności mojej hipotezie?
Patrzał na niego wyczekująco, zmrużywszy oczy, w których lśniły iskierki wesołej ironji.
— Bo jeśli pan oprze swe dane na wywodach uczonych „optymistów“, to nie będą one już dzisiaj aktualne! — podjął dalej. — Onegdajsze wypadki lizbońskie, których zakończenia, nawiasem mówiąc, nie sposób jeszcze określić obecnie, zrobiły tak poważny wyłom w linji obronnej optymistów, że zdanie ich musi być dzisiaj cokolwiek, o ile nie całkowicie, inne!
De Risor słuchał go z uwagą. Widocznem było, że spokój i treść słów Wyhowskiego stropiły go nieco i zachwiały dotychczasowem przeświadczeniem o nielogiczności tezy „pesymistów“.
Wyhowski zauważył to i zaledwie dostrzegalny uśmieszek zadowolenia przewinął się po jego wargach.
— Mam wszelkie podstawy do wygłaszania takiego zdania, gdyż na parę dni przed wyjazdem z Londynu czytałem artykuł jednego z najwybitniejszych uczonych z grona „optymistów“ wyjaśniający, że wstrząsy ziemi natury wulkanicznej nie mogą mieć tak rozległego pola działania, aby mogły zagrozić trzonom kontynentów. Straszliwe rozmiary katastrofy Środkowo-Amerykańskiej, według wywodów owego uczonego, miały przyczynę w bezpośredniej bliskości morza, którego wzburzone wybuchami fale dokonały zagłady olbrzymich połaci lądu.
— Przypominam sobie teraz, że i ja czytałem ten artykuł! — wtrącił de Risor.
— Tem lepiej! — zauważył Wyhowski. — Nie będę zatem potrzebował przedstawiać panu całej sprawy drobiazgowo... wystarczy mi zwrócić uwagę pana na jeden tylko szczegół artykułu, a mianowicie na tę zagładę, dokonaną przez rozwścieczone fale. Zapewne w ferworze, wywołanym chęcią ostatecznego zgnębienia przeciwników, uczony ten zapomniał o jednym fakcie... niewielkim może, lecz zasadniczo zmieniającym stan rzeczy. Otóż... fale w darły się na ląd... już zniszczony doszczętnie przez wybuchy i, rzecz prosta, odpłynęłyby z powrotem, gdyby ten ląd stał niewzruszenie! A stało się właśnie wręcz przeciwnie! Fale pokryły ląd w chwili największego natężenia sił niszczycielskich, rozsadzających go wybuchami i wstrząsami. Nic dziwnego, że nie powróciły z powrotem do macierzystego łona... Pozostały na miejscu, gdyż lądu... już... nie było!
Hiszpan milczał przez chwilę, utkwiwszy nieruchomy wzrok w jasnym kręgu światła, rzucanego przez stojącą na stole lampę.
— Ostatecznie... to trudno sprawdzić! Nikt stamtąd nie wyszedł żywy... — mówił powoli.
Wyhowski uśmiechnął się.
— Nikt nie wyszedł żywy... zgoda na to! — przerwał słowa de Risora. — Tem niemniej istnieją jeszcze dzisiaj niewzruszone dowody, że tak było w istocie!
Don Just podniósł głowę, odrywając wzrok od jaskrawej plamy światła.
— Dowodami tymi są pomiary, dokonane natychmiast po opadnięciu wód w Nowym Orleanie, w Galwestonie i na wybrzeżach Wenezueli i Kolumbji. Otóż... wykazały one, że poziom wody, tak w zatoce Meksykańskiej, jak i na morzu Antylskiem, nie podniósł się ni na jeden centymetr ponad poziom wód przed katastrofą! Pojmuje pan! Ni... na... jeden... centymetr! — powtórzył, akcentując wyraźnie swe słowa.
Wyczekał chwilę i podjął dalej:
— Czyż trzeba jeszcze więcej dowodów? Jasne, jak słońce, że tak właśnie było, jak mówię! Inaczej... połowa conajmniej... gdzie tam, dwietrzecie terytorjum Stanów Zjednoczonych stałyby dzisiaj również pod wodą! A tak nie jest! Nowy Orlean i Galveston, aczkolwiek zrujnowane, prawie, że doszczętnie, istnieją, a na dnie morza leżą olbrzymy górskie, z których niejeden, jak naprzykład Orizaba, wznosił się w górę grubo powyżej trzech tysięcy metrów! Ot... masz pan teraz prawdę swych „optymistów”! — zakończył zapalając papierosa i wyciągając się wygodnie na fotelu.
— Tak... masz pan niezbitą niczem rację! — przyznał po chwili de Rizor. — Że też ja, czytając ten artykuł, nie zwróciłem uwagi na tak jaskrawą nielogiczność! — dorzucił zirytowanym nieco tonem.
— Uspokoję pańską irytację tem, że artykuł napisany był błyskotliwie i z piekielną zręcznością, na co wielu dało się schwytać! — pocieszył go Wyhowski.
— Dziękuję za wyrozumiałość! — zaśmiał się żartobliwie hiszpan. — Ale uprzejmość pańska nie zmieni faktu prześlepienia przezemnie w artykule najważniejszego, a mianowicie tego, czego w nim nie było, a czego należało się domyśleć! Wystawia to niezbyt pochlebne świadectwo mej spostrzegawczości. Ale mniejsza z tem! Co to... zapomnieliśmy zupełnie o winie! — zakrzyknął z udaną zgrozą w głosie. — Patrz pan, do czego doprowadzić mogą uczone dysputy! — żartował, komicznie zgorszony.
Rozlał wino w kieliszki i, jak gdyby zapominając o swych ostatnich słowach, wrócił do tego samego tematu rozmowy.
— Więc jest pan przekonany, że dni naszej staruszki są już policzone? — zapytał, topiąc w Wyhowskim badawcze spojrzenie.
Ten wzruszył lekko ramionami.
— Bynajmniej nie twierdzę tego! — zaprzeczył spokojnie. — Słowa moje miały tylko na celu przekonanie pana, że nie jest to niemożliwością! Qui lo sa? — dorzucił po chwili, obserwując okna, skąd z pod zasłon poczęły się przedzierać wgłąb pokoju nieśmiałe brzaski świtu.
— Tak... qui lo sa? — powtórzył w zamyśleniu don Just. — My nie... to pewne! — ożywił się nagle, nerwowym ruchem uderzając dłonią o poręcz fotelu. — I... wie pan... to lepiej! Stanowczo lepiej! Panie, jakby wyglądał świat, w chwili oczekiwania na zagładę! Straszno wprost pomyśleć!
Wyhowski skinieniem głowy przyznał mu słuszność.
— Spróbujmy sobie przedstawić to! — zapalił się do swej myśli de Risor. — Otóż... olbrzymia część ludzi na wieść o tem skończyłaby samobójstwem... poprostu ludzie nie wytrzymaliby tak szalonego napięcia nerwów! Poważna część popadłaby w obłęd... też, naturalnie, nerwy! No i myśl... ta potworna w swej grozie myśl! Inni szukaliby pociechy w modlitwie... i, wiesz pan, może takich byłoby nawet i najwięcej... nie wiem, lecz mam takie wrażenie. Co pan chcesz... w obliczu śmierci nawet najzawziętszy ateista zmięknąć może na wosk! Bądźcobądź, wrażenie, że koniec wszystkiemu... robi swoje... temu darmo zaprzeczać! Więc wierzących byłoby wówczas mnóstwo! Dalej! Dalej... byliby i tacy, których apatja wzięłaby w swoje objęcia! Zdaje się, że ci byliby najszczęśliwsi... nieprawdaż? Pozostała część wpadłaby w rozpacz, która, jak należałoby przypuszczać, przejawiałaby się w najróżnorodniejszy sposób. I ci właśnie byliby najgroźniejsi! — wstrząsnął się nerwowo. — Działyby się iście dantejskie sceny!
— Na podobieństwo tych, jakie jutro, a mówiąc ściśle, dzisiaj dziać się będą na ulicach Barcelony! — wtrącił ironicznie Wyhowski.
De Rizor spojrzał na niego, lekko urażony.
— Przepraszam... to zupełnie co innego! Walka ludu o...
Daleki odgłos wystrzału przerwał mu w połowie zdanie. Odgłos ten, w przejmującej ciszy, od dłuższego czasu panującej naokół, był tak brutalnym, że obaj biesiadnicy wstrząsnęli się w mimowolnym odruchu.
Poza oknami... gdzieś w głębi ulicy rozległ się szybki, urywany tupot nóg ludzkich i zamilkł natychmiast.
Do czytelni wsunął się garson, ten sam, który podawał szampana.
Na szarem, niewyspanem obliczu służącego widniało zmieszanie; w oczach tliły błyski niepokoju.
Z uniżonym ukłonem przystąpił do de Risor‘a. Szybkiemi, przyciszonym głosem wypowiadanemi słowami, począł coś tłumaczyć, wskazując co chwila ruchem ręki okna.
Don Just zwrócił się do Wyhowskiego:
— Proponuje nam, abyśmy przeszli do innego pokoju. Ten, jakoby, narażony być może na ostrzeliwanie ze strony atakujących. Jakkolwiek obawy te wydają mi się nieuzasadnionemi, gdyż nie może być mowy o tem, aby atakujący wyparli tak prędko wojska z przedmieść, jednak ze względu na to, iż nie jesteś pan sam, lepiej może będzie, gdy pan rzeczywiście posłucha rady tego poczciwca.
Wyhowski uśmiechnął się swobodnie, potrząsając przecząco głową.
— Nie... pozostanę tutaj, o ile, naturalnie, pan będzie mi nadal towarzyszył! — odparł. — Spać przecież już nie pójdę... na budzenie pań stanowczo jeszcze za wcześnie... cóż więc będę z sobą robił? A co do kul, to mam wrażenie, że przysłowie: „strach ma wielkie oczy“, doskonale da się zastosować do tego, jak go pan nazwał, poczciwca. Dom, o ile pamiętam, nie wyskakuje naprzód z ogólnej linji frontów, więc o wpadaniu tutaj kul nie może być nawet i mowy!
De Risor rzucił parę słów garsonowi.
Ten, pochylając głowę w ukłonie i rozkładając zarazem bezradnie rękami, wyszedł z pokoju.
De Risor powstał z fotelu i, zapalając papierosa, szedł ku oknu.
— Głupi alarm! — zżymnął się po chwili, wynurzając się z poza aksamitnej zasłony. — Cisza naokół, jak makiem siał! Żołnierze stoją tuż obok... u wylotu naszej ulicy na plac.
— A działa? — pytał Wyhowski, idąc ku oknu. Sporo ich jest... kompanja, czy coś koło tego, mają karabiny maszynowe!
— Dział nie dostrzegłem! Być może, że stoją gdzieś na uboczu. Zresztą mgła przeszkadza w obserwacji — mówił hiszpan, wracając z Wyhowskim ku oknu.
Wychylili się nazewnątrz.
Objęła ich świeżość rodzącego się poranka. Wilgoć lekkiej mgły nieprzyjemnym chłodem spadła na ich czoła i policzki.
Wyhowski zapuścił ciekawy wzrok w kierunku placu „d’Asuncion“, od którego oddzielała gmach hotelu przestrzeń niespełna pięćdziesięciu kroków. Mgła skrywała płaszczyznę placu, lecz kontury domów, wznoszących się na wylocie ulicy rysowały się dość wyraźnie. Na linji wylotu majaczył przez całą szerokość ulicy szereg postaci, stojących nieruchomie. Wyhowski domyślił się, że to ci właśnie żołnierze, którzy dwie godziny temu przeszli obok okien czytelni. Armat nie zauważył, widocznie stały na uboczu, lub pociągnęły dalej.
Powróciwszy głowę w przeciwną stronę dostrzegł na zakręcie ulicy kilkanaście konturów koni, wokół których kręciły się szare postacie ludzkie.
Wprawny wzrok Wyhowskiego zauważył na koniach uprzęż artyleryjską.
Domyślił się, że armaty nie mogły się znajdować w zbyt wielkiem od nich oddaleniu.
Właśnie chciał podzielić się tem spostrzeżeniem ze swym towarzyszem, gdy nagle od strony placu „d’Asuncion“ padły pierwsze strzały. Łatwo się było domyśleć, że padały one z broni tłumu, gdyż wojsko, jak należało przypuszczać, strzelałoby salwami.
Strzały stawały się coraz gęściejsze.
Wyhowski po pewnej chwili skonstatował, że poczęły się one zbliżać.
Niebawem od strony placu poczęły dobiegać niewyraźne okrzyki, które wnet przetworzyły się w nieustanny wrzask tysięcy gardzieli ludzkich.
Poszczególne dotychczas wystrzały zlały się w jeden nieprzerwany trzask i huk, głuszący wszystko.
— Nie rozumiem, czemu ci żołnierze stoją tak spokojnie? — ozwał się Wyhowski. — Zachowują się tak, jak gdyby strzały te nie były do nich kierowane! Czyżby chcieli podpuścić tłum bliżej do siebie! To wydawałoby mi się nieco ryzykownem!
De Risor wzruszył ramionami.
— Garnizon tutejszy posiada praktykę w tego rodzaju wypadkach! Wiedzą oni, co robią! — odparł, obserwując w dalszym ciągu równą linję żołnierskich postaci.
Niebawem wypadki dały Wyhowskiemu wyczerpującą odpowiedź na nurtującą go wątpliwość, co do zachowania się żołnierzy.
Od strony placu zerwał się nagły tentent kopyt końskich, zbliżający się z każdą sekundą.
W pewnym momencie nieruchoma linja piechoty, zamykająca wylot ulicy, rozsunęła się, tworząc przejście szerokości jezdni.
We mgle zamajaczyła ciemna, drgająca masa, pędząca szalonym pędem ku linji żołnierzy.
Jeszcze parę sekund i przed oknami hotelu przegalopował oddział konnicy, powracający, jak można było natychmiast dostrzec, wprost z miejsca walki.
Nikła zaledwie garstka kawalerzystów trzymała się o swej mocy na koniach. Większość żołnierzy, lżej lub ciężej rannych, zwisała bezwładnie w siodłach, podtrzymywana przez towarzyszów. Za oddziałem biegło kilkanaście koni o pustych siodłach, z których niektóre obficie zlane były krwią.
Znalazłszy się w ulicy, kawalerzyści poczęli hamować konie. Na spotkanie ich sypnęli się hurmem żołnierze od zaprzęgów artyleryjskich.
Równocześnie pojawili się sanitarjusze, którzy poczęli ściągać z siodeł rannych i odnosić ich na noszach wgłąb ulicy.
Na końcu oddziału, na pysznym karym ogierze, podtrzymywany przez żołnierza, jechał oficer z gołą szablą w dłoni. Oczy miał przymknięte, usta wykrzywione bolesnym skurczem. Na czarnym suknie, obficie szamerowanego munduru, ciemniały szerokie plamy krwi, buchającej żywą falą z szyi.
Żołnierz, podtrzymując wpół słaniającego się, przyzywał krzykiem sanitarjuszy.
Nareszcie dostrzeżono ich.
Lekarz i dwóch sanitarjuszy z noszami podbiegło pędem ku rannemu. Ściągnięto go powoli z siodła. Jeden z sanitarjuszy próbował wyjąć z jego dłoni szablę, lecz palce rannego z taką mocą zacisnęły się wokół gardy, że usiłowania jego okazały się daremnemi.
W chwili gdy rannego składano na nosze, ten nagłym, niespodziewanym ruchem podrzucił się w górę na rękach sanitarjuszy i wydawszy głuchy jęk opadł na nie, prężąc się w gwałtownych drgawkach.
Złożono go nareszcie na noszach. Leżał nieruchomie, odrzuciwszy na bok głowę.
Lekarz pochylił się nad leżącym.
Po chwili wyprostował się i odstąpiwszy krok wtył zasalutował w milczeniu.
Sanitarjusze podnieśli nosze i wolnym krokiem skierowali się wgłąb ulicy.
Za nimi szedł lekarz, rozmawiając żywo z żołnierzem, który co chwila odwracał głowę w stronę wylotu ulicy.
Tymczasem strzelanina na placu stawała się coraz więcej gwałtowną, zlewając się czasami w jeden przeciągły huk, wśród którego wypryskiwały co chwila donośne grzmoty wybuchów.
— Ręczne granaty! — zauważył Wyhowski.
— A... tak! Robotnicy mają ich dość! — informował go obojętnym tonem de Risor.
Spokój jego podrażnił nieco Wyhowskiego.
— Tembardziej ma je i wojsko! — rzucił porywczo. — Zresztą... armaty mają zwykle rozstrzygający głos w tych razach!
Hiszpan wyciągnął ku niemu rozwartą papierośnicę.
— Zapewne... pamiętam tę maksymę jeszcze z czasów wojowania z pańskim rodakiem w Zurichu! To teorja Napoleona, który mię tak tłukł bez miłosierdzia! — mówił, uśmiechając się. — Ale należy mieć również na uwadze i to, że część żołnierzy czuje niechęć do bratobójczej walki. A pan wie... żołnierz, walczący bez przekonania i zapału... to...
Trzask karabinowej salwy zagórował nad bukiem bezustannych wystrzałów i gwaru, dobiegającego od strony placu „d’Asuncion“.
Strzelali żołnierze, rozciągnięci w linję u wylotu ulicy.
— Salwa, jak na strzelnicy! — zauważył z uznaniem Wyhowski.
— Tak... nasi żołnierze są dość dobrze wyćwiczeni — wtrącił de Risor z pewnego rodzaju dumą w głosie.
Grzmot drugiej salwy rozdarł powietrze, wstrząsając szybami okien.
Równocześnie prawie basowy huk wystrzału armatniego zagłuszył wszystko.
Ze ścian przeciwległego domu posypał się tynk. Mury hotelu zadrgały lekko.
Wyhowski zaniepokoił się.
— Huk ten zbudził zapewne moje towarzyszki. Muszę śpieszyć do nich i uspokoić je... zresztą... nie pora teraz na spanie! — mówił, biegnąc ku drzwiom.
— Tak... mam wrażenie, że najrozsądniej będzie wynieść się stąd jak najprędzej. Trzeba przyśpieszyć moment odjazdu! — zgodził się don Just. — Samochód mój jest gotów każdej chwili! — dorzucił, usiłując przekrzyczeć huk wystrzałów.
Wyhowski wypadł za drzwi w tym momencie, gdy działa przemówiły po raz wtóry.
Tym razem grzmot wystrzałów był o wiele donioślejszym. Widocznie baterja strzelała salwami.
De Risor wychylił się poza okno.
Linja żołnierzy u wylotu ulicy strzelała bezustannie. Mgła pod wpływem wstrząsu powietrza, wywołanego wystrzałami, znikła szybko. Na placu „d’Asuncion“ widniało setki ciemnych postaci, przebiegających plac w różnych kierunkach.
Następujący nie żałowali również nabojów, gdyż coraz częściej rozlegał się w ulicy przejmujący gwizd kul. Niektóre z nich uderzały z głuchym stukotem o mury domów, odrywając kawały tynku. Od czasu do czasu przeraźliwie zabrzęczało szkło rozbitej szyby okiennej.
W kurytarzach hotelu panował żywy ruch.
Co chwila trzaskały drzwi, zamykane w nerwowym pośpiechu, rozlegały się szybkie kroki biegnących, wybuchały gorączkowe zapytania i brzmiące przestrachem okrzyki zbudzonych piekielnym hukiem wystrzałów gości.
— Na Plaza de Tetuan robotnicy wycięli w pień dwie kompanje strzelców i zdobyli trzy armaty! — krzyczał na kurytarzu przeraźliwy dyszkant kobiecy. — Co to będzie... o Santa Madre del Tarragona! Portjer rozmawiał z żołnierzami, którzy stoją na naszej ulicy... mówili, że wycofają się zapewne wgłąb miasta, gdyż obawiają się otoczenia od strony Plaza de Tetuan i od ulicy Vicàltaro, którą podobno też zajęli powstańcy!
Do czytelni wpadł Wyhowski, ubrany już do drogi.
— Moje towarzyszki będą gotowe za dziesięć minut! Możemy jechać — zakrzyknął od progu.
De Risor porzucił swe obserwacyjne stanowisko koło okna.
— Stanę z autem w bramie wjazdowej. Tam państwo wsiądziecie i pędem wypadniemy w ulicę! Całe szczęście, że nie jest ona zbyt długa! W ciągu kilkunastu sekund znajdziemy się już za zakrętem i możemy kpić wówczas z pocisków! — mówił, biegnąc ku drzwiom.
Wyhowski wypadł za nim na kurytarz, pełen wystraszonej służby i gości hotelowych. Niektórzy z tych ostatnich, odziani i z walizkami w rękach, tłoczyli się przy drzwiach wyjściowych w nadziei, że uda się im uchwycić moment, gdy strzały i świst kul ucichną na tyle, aby można było wychylić się na ulice.
Lecz strzały, zamiast milknąć, potężniały z każdą chwilą.
Wyhowski skierował się na piętro, chcąc pobudzić swe towarzyszki do większego pośpiechu.
Spotkał je w połowie schodów.
Amy była spokojna, lecz na twarzy pani Athow malował się żywy niepokój. Drżącemi ze wzruszenia palcami nadaremnie usiłowała zapiąć guzy swego podróżnego płaszcza.
— Prędzej... prędzej! — naglił Wyhowski, posłyszawszy warkot samochodowego motoru. — Niema ani jednej chwili do stracenia.
Roztrącił tłum, kupiący się na kurytarzu i pociągnął panie za sobą ku drzwiom, wychodzącym na sień wjazdową.
De Risor już oczekiwał tam.
Niskim pochyleniem głowy powitał kobiety.
Wyhowski usadowił je na niskiem siedzeniu limuzyny. Walizki umieścił poza niemi, jako osłonę od świszczących w ulicy kul.
— Gotowe! — zakrzyknął, sadowiąc się na przedniem siedzeniu.
Z trzaskiem rozwarła się brama.
Limuzyna ostrym pędem ruszyła z miejsca, skręcając za bramą w lewo.
Pędzili ku skrzyżowaniu ulic, na którem stali grupkami żołnierze z zaprzęgów artyleryjskich, obserwujący walkę u wylotu ulicy.
Wyhowski widział, jak na dłoni akcję linji piechoty.
Stała wciąż na tem samem miejscu, zionąc bezustannym ogniem na plac „d’Asuncion“.
Część żołnierzy wznosiła tuż za plecami strzelających towarzyszów barykadę z mebli, wynoszonych z bram najbliższych domów.
Rozróżniał swym bystrym wzrokiem łóżka, stoły, ławki i materace, zwalone na kupę. Jeszcze parę minut... jeszcze pięć... sześć łóżek, materaców i poduszek, a barykada zajmie całą szerokość ulicy.
— Jednakowoż musi im być nieco za ciepło, skoro nagwałt szykują osłonę — mruknął do siebie, unosząc się na siedzeniu w nadziei, iż zdoła sięgnąć wzrokiem poprzez barykadę i linję żołnierskich grzbietów.
W tejże samej chwili dostrzegł postać młodego mężczyzny, wychylającą się z okna narożnego domu z lewej strony wylotu ulicy.
Mężczyzna ów trzymał w dłoniach jakiś przedmiot. Przez chwilę wpatrywał się w linję żołnierzy, znajdujących się pod nim, poczem wzniósł nagłym ruchem ręce w górę i cisnął z rozmachem na dół trzymany w nich przedmiot.
Rozległ się potworny huk detonacji.
Wyhowski padł na siedzenie limuzyny, rzucony gwałtownym pędem powietrza.
Limuzyna skręciła raptownie w prawo, na chodnik. Wachlarze przednich kół otarły się ze zgrzytem o mur domu. Lecz de Risor nadzwyczajnym wysiłkiem zdołał w ostatnim momencie skierować samochód na jezdnię.
Wylot ulicy spowity był całkowicie kłębami ciężkiego, szaro-żółtawego dymu, z którego wypadały, zataczając się i potykając postacie żołnierzy. Niektórzy z nich, ubiegłszy parę zaledwie kroków, padali na bruk ulicy, lub czepiając się dłońmi ścian wlekli się chwiejnym krokiem, osuwając się co chwila na ziemię.
Drugi, takiejż samej mocy, jak i pierwszy, wybuch targnął powietrzem. Bas dział, grzmiący dotąd bezustannie, ucichł jak gdyby na komendę.
Wyhowski domyślił się, że przyczyną zamilknięcia artylerji była bomba, rzucona zapewne również z okna lub dachu w sam środek baterji. Donośny, akcentem tryumfu i dzikiej radości brzmiący okrzyk tłumu, dobiegający od strony placu, był aż nadto dostatecznem potwierdzeniem jego przypuszczeń.
Tymczasem limuzyna, minąwszy w szalonym pędzie grupkę żołnierzy i koni, tulącą się za węgłem narożnika, wpadła w poprzeczną ulicę, na której kupili się w gromadki przestraszeni przechodnie.
Niektórzy z nich usiłowali krzykiem i ruchem rąk zatrzymać limuzynę, lecz de Risor, gnał, jak opętany, pragnąc jak najprędzej znaleźć się na szerokiej Barrio de Hortaleza, wiodącej do portu.
W tym celu ominął ruchliwe śródmieście i pędził bocznemi ulicami, zamieszkałemi przez uboższą ludność Barcelony.
Lecz niebawem począł żałować, że obrał tę drogę.
Ulice nie były, jak przypuszczał, puste. Owszem panował na nich, pomimo wczesnej pory ożywiony ruch.
Całe gromady mieszkańców niepokaźnych domów stały na jezdni, nadsłuchując dobiegających aż tutaj odgłosów walki. Nawpół odziane kobiety i niemal nagie dzieciaki niechętnem spojrzeniem mierzyły mijającą je limuzynę. Gdzieniegdzie padł gniewny okrzyk, podniosła się groźnie zaciśnięta pięść.
De Risor zwolnić musiał bieg maszyny, gdyż gromady, ufne w swą liczbę i rozzuchwalone ustąpieniem policji, usuwały się niechętnie z drogi, jak gdyby lekceważąc sygnały klaksonu.
Posuwano się powoli, nie zwracając uwagi na coraz bardziej prowokacyjne wystąpienia tłumu, zwłaszcza kobiet i dzieci.
W pewnym momencie na limuzynę spadł grad kamieni.
Lady Devey krzyknęła stłumionym przez przestrach głosem. Jeden z kamieni uderzył ją w ramię.
Wyhowski błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni palta rewolwer.
De Risor zauważył to.
— Schowaj pan broń! Schowaj prędko! — krzyknął. — Inaczej nie wydostaniemy się stąd żywi! Rozszarpią nas!
Lecz Wyhowski zrozumiał już, że powolny bieg maszyny stwarza przychylne dla napaści tłumu warunki, skutkiem czego może każdej chwili dojść do niepożądanego starcia.
Przeskoczył na siedzenie obok de Risora.
— Puść pan maszynę całym pędem! — krzyknął temu ostatniemu w ucho. — Ja będę pilnował sygnału!
Hiszpan nadał limuzynie szybki pęd. Minęli jedną i drugą przecznicę bez wypadku. Tłum z obawy o swą skórę umykał z jezdni na chodniki, wygrażając jadącym pięściami.
Minąwszy dość pusty, niewielki Plaza de Tario, ujrzeli przed sobą szeroką Barrio de Hortaleza. Wypadli na nią, ciesząc się w duchu, że kręte, cuchnące zaułki ubogiej dzielnicy, pozostały poza niemi.
Po upływie dziesięciu conajwyżej minut znaleźli się przed ogrodzeniem, okalającem teren portu. Pędzili kilkaset metrów wzdłuż ogrodzenia i de Risor ostrym wirażem wjechał w bramę, znajdującą się nawprost hangarów, w których znajdował się „Ptak Nadziei“.
Znalazłszy się w obrębie portu musieli zwolnić znacznie bieg maszyny ze względu na stosy towarów, zalegających każde wolne miejsce.
De Risor, wymijając zręcznie góry pak, przykrytych celtowemi osłonami, dzielił się swemi spostrzeżeniami z Wyhowskim. Mianowicie zadziwiała go zupełna nieobecność policji portowej i straży celnej, pilnujących zazwyczaj każdego wyjścia z portu.
W pewnym momencie, okrążywszy łukiem olbrzymie sterty desek i kloców drzewnych, wydostali się na więcej swobodną przestrzeń. Był to dość szeroki plac, zamknięty z jednej strony kompleksem zabudowań magazynowych. Po przeciwległej stronie placu, tuż nad brzegiem morza wznosiły się, błyszczące w słońcu blachami swych ścian, hangary lotnicze.
Wokół zabudowań magazynowych kłębił się tłum. Tysiące ludzi usiłowało wedrzeć się do środka zabudowań przez rozwarte bramy. Co niecierpliwsi wyrywali ramy okienne, usiłując tą drogą dostać się do wnętrza. Co chwila z falującego przed bramami tłumu wypadały gromady szczęśliwców, dźwigających na swych ramionach bele i paki. Broniąc swej zdobyczy przed napastującymi, ludzie ci gnali ku bramom ogrodzenia, pragnąc jak najprędzej znaleźć się z łupem w domu.
Ci, którzy znajdowali się już wewnątrz magazynów, poczęli, celem uspokojenia niecierpliwiącego się tłumu, wyrzucać przez wybite okna towary.
Leciały więc setkami bele tkanin, worki mąki, rowery, paki ze szkłem i butelkami, zawierającemi wina, maszyny do szycia i tysiące innych przedmiotów, pomiędzy którymi były i części maszyn rolniczych, automobili oraz kufry, oddane przez podróżnych na przechowanie.
Na każdy wyrzucany przez okna przedmiot rzucały się natychmiast gromady ludzkie, przepychając się i tratując. Oprócz okrzyków dzikiej radości i salw śmiechu brzmiały również dyszące wściekłością przekleństwa i jęki tratowanych.
Gdzieniegdzie wybuchały walki, w których brały udział całe grupy mężczyzn i kobiet. Czasami ponad głowy skłębionego tłumu wybłyskiwała lśniąca stal szerokiego katalońskiego noża i czyjś przeraźliwy, nabrzmiały bólem głos głuszył śmiech i wycie rozszalałego tłumu.
Na uboczu, wokół rozbitych pak z winem tłoczyły się gromady czcicieli trunku. Odtrącano, jedna o drugą, szyjki butelek i pito na umór. Znikały w szerokich, zachrypłych od krzyku i przekleństw, gardzielach łagodne, słodkie wina z Alikante, mocne wina z Leridy i nieporównane w smaku nektary z winnic, zalegających stoki Calatayud i Logrono.
Większość pijących chwiała się już na nogach. Śpiewy, beztroskie, pijackie śmiechy i zacięte kłótnie wybuchały równocześnie.
Niektórzy z tłumu dostrzegli limuzynę.
Spora gromada, wrzeszcząc dziko, biegła ku niej.
— Do hangarów! — huknął Wyhowski. — Jeśli którakolwiek brama będzie otwarta, jesteśmy uratowani!
De Risor popędził wzdłuż metalowych ścian hangarów, pustych obecnie i niemych zupełnie.
Jedna z bram była nawpół rozwartą.
Wyhowski wyskoczył z auta i zajrzał do wewnątrz.
— Dzięki Bogu! To hangar „Ptaka Nadziei“! Dalej... szybko do środka! Musimy zamknąć bramę, gdyż inaczej banda nie pozostawi nam nawet tyle czasu, aby móc zapuścić motor!
Wewnątrz hangaru, wzdłuż metalowych jego ścian, biegł dwumetrowej szerokości drewniany pomost. Poniżej niego czerniała tafla wody, na której kołysał się lekko „Ptak Nadziei”.
Wyhowski jednym skokiem znalazł się w kabinie pilota.
— Niechaj panie zajmują miejsca w kajucie! — komenderował, bacznem spojrzeniem lustrując części motoru oraz sprawdzając zawartość benzynowych zbiorników. — De Risor! Zamknij pan bramę nareszcie! Inaczej zwalą się nam natychmiast na kark! — zakrzyknął do stojącego spokojnie w otworze bramy don Just’a.
Ten powoli, nie okazując ni cienia zdenerwowania, zamknął bramę, przekręcając klucz w zamku. Przedostał się przez ruchomy mostek, łączący „Ptaka Nadziei” z pomostem i przedstawiwszy się paniom, rozpoczął z niemi rozmowę, w której dał wyraz ubolewaniu, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności zmusił je do opuszczenia Barcelony, tej „perły” Katalonji, przed zapoznaniem się z nią.
Rozmowę tę, prowadzoną przez obie strony z ożywieniem, przerwał nagle wrzask tłumu i dobijanie się do bramy.
De Risor przeprosił panie i zwrócił się do Wyhowskiego.
— Może już pan ruszyć? Najwyższy czas, gdyż brama gotowa nie oprzeć się tej bandzie!
Pochylony nad motorami, Wyhowski wzruszył ramionami.
— Ktoś niepowołany, zapewne jakiś tutejszy mechanik, zbytnio interesował się nowymi modelami silników, manipulując nieostrożnie koło nich, gdyż część wentyli ma obluzowane pokrywy! Pozatem musiało zaciekawić go również i magneto... coś tam w niem szwankuje! Magneto mogę poprawić na pełnem morzu, lecz wentyle należy bezwarunkowo umocnić! Głupstwo to, lecz zawsze jakieś osiem... dziesięć minut!
Don Just zasępił się widocznie.
— Brama może nie wytrzymać tak długo! — rzekł przyciszonym głosem, pochylając się ku Wyhowskiemu.
— Ostatecznie... mam broń, której nie zawaham się użyć w decydującej chwili! — warknął ten przez zęby, nie odrywając się od gorączkowej pracy.
Oczy hiszpana błysnęły energją. Wyprostował się i rzucił cicho:
— I ja mam również broń! Może ich jakoś powstrzymamy.
— Pan, naturalnie, jedziesz z nami? — rzucił Wyhowski tonem, pełnym głębokiego przekonania.
— Nie wiem jeszcze, co zrobię! — wzruszył ramionami don Just. — Faktycznie mnie tutaj nic grozić nie może! Większość przywódców tego ruchu zna mnie doskonale!
— Wybornie! — zgodził się Wyhowski. — Lecz wątpliwem jest, aby wśród tych rabusiów znajdował się który z pańskich przyjaciół politycznych! Rozerwą pana, zanim pan zdołasz wyrzec parę słów!
Hiszpan milczał, gryząc w zakłopotaniu wargi.
— Zwłaszcza, że niektórzy z nich są kompletnie pijani! Z takimi sprawa nie jest łatwa! — przekonywał go nadal Wyhowski, mocując się z jakąś oporną pokrywą wentyla.
— Spróbuję wytłumaczyć im, że jesteście cudzoziemcami, których powinni uszanować! — rzekł nagle de Risor.
— Nie wierzę w te dyplomatyczne pertraktacje, lecz spróbuj pan... owszem! To może przedłużyć czas, a o to teraz nam chodzi!
Don Just pospieszył do bramy, która uginała się pod parciem kilkudziesięciu tęgich ramion napastników.
Po chwili udało mu się zapanować nad okrzykami i hałasem tłumu.
W krótkich, bijących w dumę narodową, słowach przedstawił swym ziomkom stan rzeczy. Mówił, że wewnątrz hangaru znajdują się cudzoziemcy, których nic a nic nie obchodzi dzisiejsza walka na ulicach miasta i którzy mają zamiar niezwłocznie opuścić Barcelonę. Zakończył swe słowa zaapelowaniem do znanej rycerskości katalończyków, która niewątpliwie uszanuje cudzoziemców, zwłaszcza ze względu na kobiety.
Przemowa jego, przerywana zresztą od początku drwinami i przekleństwami, przyjęta została przeraźliwymi gwizdami i łomotaniem pięści w falistą blachę bramy.
Piekielny ten hałas trwał zresztą bardzo krótko. Jak gdyby na komendę ucichły przekleństwa i okrzyki. Napór na bramę również osłabł.
Przez chwilę zdawało się don Just’owi, że słowa jego przemówiły do rozsądku i uczuć tłumu. Spojrzał w szczelinę niedopasowanych blach. Atakujący, porzuciwszy bramę, pędzili ku stertom nieociosanych bierwion, leżących na placu. Za chwilę kilkadziesiąt krzepkich ramion dźwigało długie kloce drzewa. Wokół niosących z krzykiem i gwizdaniem biegł tłum.
De Risor w paru skokach znalazł się przy Wyhowskim.
— Tłum za parę minut oponuje wejście! — szeptał gorączkowo. — Już niosą bale, którymi walić będą w bramę!
— Jeszcze trzy... cztery minuty! — odkrzyknął Wyhowski. — Zajmij pan miejsce w kajucie, lub tu... obok mnie! W ostateczności kule powstrzymają te hołotę!
Potężny huk walących w blachy bramy drzewnych kloców wstrząsnął powietrzem.
Metal dźwięczał rozgłośnie. Ściany hangaru dygotały od bezustannych uderzeń.
— Jeszcze minuta! — rzucił Wyhowski.
Don Just pokręcił w zakłopotaniu głową.
— W razie czego będę starał się zatrzymać ich na mostku. Inaczej nie daliby panu dokończyć! — rzekł, wyjmując z kieszeni płaszcza rewolwer i oglądając go starannie.
Przeszedł na pomost, nie spuszczając oczu z coraz więcej chwiejącej się bramy.
Uderzenia następowały coraz więcej szybsze i wścieklejsze. Cały hangar dygotał, jak w febrze. Huk uderzeń rozlegał się potwornem echem pod półkolistem sklepieniem.
Nagle po jednem z silniejszych uderzeń, skierowanem w zamek, brama rozwarła się z trzaskiem.
Radosne wycie napełniło hangar. Masa ludzka runęła rwącą strugą w ciasne przejścia pomostu.
Przodem, przepychając się i wrzeszcząc dziko, pędziło trzech obdartusów. Twarze ich wykrzywiał straszliwy grymas radości.
De Risor szybkim ruchem skierował ku nadbiegającym broń.
Rozległy się trzy suche trzaski wystrzałów.
Biegnący przodem zwalili się ciężko na deski pomostu.
Tłum zatrzymał się w miejscu, jak wryty.
Lecz wahanie to trwało parę sekund zaledwie.
Pełen zgrozy i wściekłości okrzyk odbił się kilkakrotnem echem o metalowe ściany hangaru.
Tłum runął naprzód, jak burza.
De Risor strzelał precyzyjnie, nie denerwując się. Na trupy pierwszych trzech poległych zwaliły się ciała innych.
Do przekleństw i wściekłych okrzyków tłumu dołączyły się przejmujące jęki rannych.
Tłum parł, potykając się na ciałach zabitych i rannych towarzyszy. Ciasnota przejścia nie pozwalała na ruszenie ławą.
Don Just zdążył tymczasem zmienić magazyn z nabojami.
Spokojny, z wykrzywionemi przez grymas pogardy ustami strzelał w tłum, miotający się w ciasnem przejściu.
Lecz i ze strony nacierających posypały się wystrzały. Strzelający nie mogli jednak w tłoku mierzyć starannie. Popychani ze wszystkich stron strzelali przeważnie w powietrze.
De Risor począł wyszukiwać swym bystrym wzrokiem posiadaczy broni i ku nim słał swe niechybiające nigdy pociski.
To go zgubiło.
W chwili, gdy odwrócił uwagę od czoła następujących, zajęty wyszukiwaniem w tłumie strzelających, biegnący przodem przedarli się przez zwał trupów oraz rannych i znaleźli się tuż obok niego.
Zwrócił się ku nim. Trzasnęło parę wystrzałów... kilku trafionych uderzyło krwawemi czołami o deski pomostu.
Lecz wszystko to było już zapóźno.
Nad głową don Just’a wzniosło się kilkanaście dłoni, uzbrojonych w błyszczące noże.
Parę ciosów spadło równocześnie na jego szyję i ramiona.
Ostatkiem sił cofnął się na mostek.
Jeszcze jeden... dwa strzały, skierowane drżącą ręką i de Risor... anarchista i w prostej linji potomek Don Kiszotów... radykał i feodał zarazem... towarzysz socjalistów i jednocześnie dumny grand hiszpański zwalił się w ciemną otchłań wody, drzemiącej pod metalowem przykryciem hangaru.
Okrzyk tryumfu wydarł się z piersi tłumu.
Najbliżsi z atakujących wpadli na mostek. Jeszcze chwila i wedrą się na „Ptaka Nadziei”!
Lecz pierwsi, którzy stanęli na chwiejnych deskach mostu, przypłacili życiem swą odwagę.
Wydając rozpaczliwe krzyki przerażenia i bólu, padali ciężko w wodę, jeden po drugim.
To Wyhowski, wychyliwszy się z kabiny, strącał ich niechybnie celnymi strzałami.
Przerażony tłum począł się cofać w popłochu.
Jednem targnięciem dłoni strącił Wyhowski mostek do wody.
Dostęp do aparatu był przecięty.
Zawarczały śmigi i hydroplan, jak chyża strzała, wybiegł z pod ciemnego sklepienia hangaru na rozjaśnione od blasków słonecznych fale.
Przebiegłszy kilkadziesiąt metrów po powierzchni kołyszącego się leniwym ruchem morza, „Ptak Nadziei“ wzniósł się majestatycznie w górę.
Wyhowski zatoczył aparatem szerokie koło i znalazł się niebawem nad terenem portu.
Z wysoka wyraźnie dostrzec można było walkę, toczącą się obecnie, nie tylko już na peryferjach miasta, lecz i w śródmieściu.
W okolicy placu „d’Asuncion“ szalał olbrzymi pożar. Rude kłęby dymu wzbijały się w potwornych skrętach w górę, zasłaniając widnokrąg.
Dworzec kolejowy stał również w płomieniach. W śródmieściu... to tu, to tam czerwieniły się płachty ognia. Całe miasto spowijała czarna zasłona dymów.
Wzdłuż plantu kolejowego, biegnącego ku Tarragonie, wlokła się długa kolumna ludzi, koni i zaprzęgów.
To resztki garnizonu Barcelony wycofywały się do Tarragony w nadziei, że znajdą oparcie i ratunek w bastjonach tamtejszej twierdzy.
Upewniwszy się, że tłum opanował całkowicie miasto, Wyhowski zawrócił w stronę morskiego wybrzeża.
Przelatując nad hangarem, który stał się grobem de Risor’a, pochylił głowę w ukłonie, żegnając na zawsze bohaterskiego hiszpana, prawego syna dumnej kastylijskiej ziemi.