Ostatni na ziemi/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX

Na tarasie jednej z najwykwintniejszych will Amalfi, wychodzącym na lazurowe fale Tyrreńskiego morza, zapanowała krótka chwila ciszy.
Pani Athow, wyciągnięta wygodnie na leżaku, odchyliła na bok parasolkę, chroniącą jej twarz od palących promieni słońca i powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę siedzącego opodal Wyhowskiego.
— I co więcej? — zapytała leniwym tonem.
Wyhowski przerzucił szybko kilkanaście stron londyńskiego „Times’a“
— Nie wiem, co panią jeszcze interesuje? — odparł po chwili. — Z dziedziny polityki numer przynosi świetny artykuł...
— Panie... na litość... tylko nie polityka! — przerwała żywo jego słowa. — Słabo orjentuję się w tych wszystkich machinacjach gabinetów ministerjalnych... notach... naradach i temu podobnych rzeczach! Chyba, że jakiś obiad dyplomatyczny... bal...
— Niestety! — uśmiechnął się Wyhowski. — Nie mogę pani służyć czemś podobnem... jakoś głucho o tem w dziennikach. Poza pobytem emira Afganistanu...
Żachnęła się niecierpliwie.
— Wiem już... wiem! Od paru dni przecież świat nie zajmuje się niczem innem! Ona podobno ma być niezwykle piękną... widział pan jej podobizny? No i jak pan ją znajduje? Prawda... nic szczególnego! Nie rozumiem. jak mógł się Londyn tak nią zachwycać!
— Hm... względy polityczne! — wtrącił Wyhowski, zapalając papierosa. — Rywalizacja z Sowietami... państwo buforowe...
Pani Daisy z oburzenia aż uniosła się na leżaku.
— Dziwię się bardzo, że pan tak fałszywie stawia tę kwestję! Cóż mają względy polityczne do bezstronnej oceny piękności kobiecej?! Albo się jest piękną bez żadnych zastrzeżeń, albo nie i wówczas wszelkie wyrachowania i kurtuazje panów dyplomatów nie pomogą! Takie jest moje zdanie!
— I moje również! — pospieszył zapewnić ją. — I mówiąc, naprzykład, z zachwytem o pani, mówię to bez żadnych ubocznych myśli... nawet nie wpływa na me zdanie fakt, że mam w pani zdecydowanego nieprzyjaciela.
Policzki pani Athow zaróżowiły się lekko.
— Niepoprawny pan jest! Co pana upoważnia do ciągłego twierdzenia, że jestem pana wrogiem? Pan lubi przekomarzać się z kobietami, a to jeszcze nigdy nikomu nie wyszło na dobre! Pod wpływem pańskich wmawiań gotowam jest znienawidzieć pana naprawdę!
Przysłoniła twarz parasolką i ciągnęła dalej, udając oburzoną:
— A co do tych pańskich... niby szczerych zachwytów, to nie wierzę w nie! Ni na jotę! Chociaż... nie przeczę... zachwycać się pan potrafi!
Z pod bieli pokrycia parasolki strzeliły ku niemu dwie ciemne źrenice, w których najwyraźniej malowała się ironja.
Wyhowski zmieszał się nieco.
— Dzięki Bogu! Przynajmniej przyznaje mi pani chociaż tę jedną zaletę! — mówił, usiłując nadać głosowi ton żartobliwy.
Usta Daisy skrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
— Czyż to zaleta? To raczej wada, właściwa zresztą każdemu mężczyźnie.
Wyhowski wybuchnął głośnym śmiechem.
Spojrzała nań obrażona.
— Panie Jerzy! Cóż to znowu za nadzwyczajny wybuch wesołości!
Śmiał się nadal, nie przejmując się zbytnio jej groźną miną.
— Natychmiast wytłumaczę się z tego! — mówił, pochylając się ku niej. — Oto przyszło mi na pamięć zdanie pewnego wybitnego znawcy psyche kobiecej. Twierdzi on, że kobieta uważa każdy, nie do niej skierowany, zachwyt mężczyzny za nielogiczny, natomiast...
— Nie kończ pan, bo się naprawdę pogniewam! — przerwała żywo. — I pan i pański znawca jesteście najbezczelniejszymi ludźmi pod słońcem! Już po raz szósty, czy nawet siódmy irytuje mnie pan dzisiaj. I to ma nazywać się wypoczynkiem?! Lepiej już przeczytaj mi pan ten artykuł polityczny z „Times’a“! Przynajmniej zasnę przy tem i to będzie prawdziwym wypoczynkiem po rozmowie z panem, — przymknęła oczy, jak gdyby naprawdę miała zamiar zasnąć. — A może tam będzie coś ciekawszego? — dorzuciła po chwili.
— Doprawdy, jestem w kłopocie... nic takiego szczególnego — mówił, przerzucając olbrzymie płachty stronic dziennika. — A... może to panią zajmie? Szczegóły katastrofy w Alpach Korutańskich!
— Znowu trzęsienie ziemi?
Skinął potakująco głową.
— Tak... miało to miejsce trzy dni temu. Opisy zawierają dość dramatyczne momenty. Naprzykład... panika w Udine... żołnierze opuszczający w popłochu walące się koszary... oszalałe z przerażenia gromady ludzkie...
Podniosła się żywo, odrzucając na bok parasolkę.
— Panie Jerzy... kiedy się to skończy?
Ton jej głosu brzmiał tak wyraźnymi akcentami rozdrażnienia, że Wyhowski spojrzał na nią uważnie.
— Kiedy się to skończy? — powtórzyła, zdenerwowanymi ruchami palców splatając i rozplatając długie frendzle jedwabnego szala.
— Nie będziemy czytali, skoro to nudzi panią.
Złożył dziennik i rzucił go na stojący opodal stolik.
Potrząsnęła kilkakrotnie głową.
— Nie zrozumiał mnie pan... mnie to nie nudzi... mnie to... niepokoi!
Spojrzał na nią z lekkiem zdziwieniem.
— Niechaj pana nie dziwią moje słowa... ale od pewnego czasu... od tygodnia mniejwięcej, stałam się niezwykle przesądną. Ściśle mówiąc, byłam nią zawsze... babka moja była szkotką, a jak panu wiadomo, szkoci są najbardziej przesądnymi ludźmi pod słońcem... ale przed paru dniami spotkało mię coś tak niezwykłego, że szkocka krew odezwała się we mnie na dobre. Otóż... ale pan będzie to traktował poważnie... prawda?
W głosie jej zadrgała nuta wahania.
— Przyrzekam! — skinął głową, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, na której widoczne było niezwykłe podniecenie.
Powstała z leżaka i siadła obok niego w głębokim trzcinowym fotelu.
Przez chwilę milczała jak gdyby namyślając się nad doborem swych słów.
— Otóż... w ubiegłą sobotę, kiedy to powróciliśmy z wycieczki do Salerno, pamięta pan, czułam się tak zmęczona, że zostawiłam was tutaj na werandzie, a sama udałam się na spoczynek...
— Pamiętam doskonale — wtrącił Wyhowski. — Była pani tak śpiącą, że zamiast oczu, miała pani dwie wąziutkie szpareczki...
— Fe... to musiało wyglądać szkaradnie! — przerwała tonem zgrozy. — Zaledwie przyłożyłam głowę do poduszki zapadłam w sen... ale, wie pan, tak niespokojny, że pomimo szalonego znużenia budziłam się co chwila. I proszę sobie wyobrazić, nie wiem, czy to był sen, czy hallucynacja... dość, że w pewnym momencie dostrzegłam, że u wezgłowia mego łóżka stoi mój mąż! Ogarnęło mię takie przerażenie, bo przecież nie jestem Amą, abym wierzyła, że którykolwiek z nich żyje, iż czułam najwyraźniej, jak zimny dreszcz poczyna przebiegać przez moje ciało! Chciałam krzyczeć... nie mogłam... chciałam uciekać... nie zdolna byłam oderwać głowę od poduszki! A on... pochylił się nieco nademną i położył dłoń na mej głowie...
Przysunęła się bliżej ku Jerzemu i, patrząc nań szeroko rozwartemi źrenicami, ciągnęła dalej zduszonym przez wrażenie głosem.
— I... przysięgam, słyszałam, jak słyszę pański głos... jak słyszę głos każdego żyjącego człowieka... słyszałam, jak wyrzekł te słowa: „i ty również... i ty również... jak my... jak wszyscy“. I znikł natychmiast, jak gdyby go nigdy nie było! Zbudziłam się, nawpół jeszcze nieprzytomna i wyskoczyłam z pościeli, pragnąc za wszelką cenę uciec stamtąd! Ale chłód, okno było otwarte, otrzeźwił mię nieco... pozatem dostrzegłam, że wewnątrz pokoju poczyna przesączać się brzask świtania. To dodało nu odwagi... powróciłam do łóżka, lecz z obawy, abym nie zasnęła i aby mię powtórnie nie nawiedziło to widzenie, zawinęłam się w kołdrę i, oparłszy się o ścianę, postanowiłam tak doczekać ranka. I niech sobie pan wyobrazi, że...
— Zasnęła pani! — wtrącił z uśmiechem.
— I zasnęłam, z głową na kolanach! — powtórzyła. — Panie, później przez dwa dni nie mogłam wyprostować karku! Bądźcobądź, przespałam w takiej pozycji jakieś pięć... sześć godzin!
— A jakiegoż zdania jest pan o mem widzeniu, czy też śnie? — zapytała po chwili.
— Nie znam się ni na jednem, ni na drugiem, ale przyznaję, że to mogło wywrzeć na pani olbrzymie wrażenie — odrzekł po krótkim namyśle. — Zwłaszcza, że wchodziła tutaj w grę osoba, bliska pani.
Westchnęła cicho.
— Ma pan słuszność... bliska i droga! A wrażenie było tak potężne, że nie mogę zapomnieć o tem do tej pory! I zapewne pod wpływem tego przychodzą mi teraz wciąż na myśl ostatnie momenty pobytu Reginalda w domu... jego i Dewey’a! Przychodzą one z taką wyrazistością, że dopiero teraz poczynam rozumieć i wiązać w całość oderwane zdania ich rozmowy, na które wówczas nie zwracałam uwagi. Często słyszałam ich obu dysputujących zawzięcie...
Wyhowski przechylił się żywo ku niej.
— Pani Daisy! Niechaj pani powtórzy te zasłyszane ich zdania! — prosił gorąco. — Są to dla mnie tak ciekawe sprawy...
— Obawiam się, że słowa moje niezbyt wiele wyjaśnią panu! — wtrąciła, wzruszając lekko ramionami. — Rzeczą najbardziej szwankującą w mem opowiadaniu będzie, niestety, sama istota tych rozmów! Pamiętam poszczególne zdania i fragmenty dysput, lecz nie potrafię określić, do czego odnoszą się one!
— To nic! — mówił spiesznie. — Ja... widzi pani... domyślam się o co chodziło... jaka była przyczyna tych dysput!
Wybiegła wzrokiem, namyślając się, poza pierzaste wierzchołki pinji. Przez chwilę błądziła spojrzeniem po sennej tafli morza, poczem zwróciła ku Wyhowskiemu twarz, ożywioną nagłą myślą.
— Przypominam sobie, że pewnego wieczoru byłam mimowolnym świadkiem kolosalnej sprzeczki, jaka wybuchła pomiędzy nimi. Siedziałam na werandzie, a oni przeszli po kolacji do gabinetu Reginalda na cygara. Okno od gabinetu było otwarte, więc słyszałam wyraźnie niemal każde ich słowo. Uderzyło mię słowo „Hades“, powtarzane kilkakrotnie przez mego męża. Devey śmiał się, twierdząc, że niemożliwością jest, aby ten „Hades“ mógł wywierać jakikolwiek wypływ na nas, skoro inne, bliższe odeń planety zachowują się całkiem poprawnie. Najwyraźniej pamiętam, że użył słowa: „poprawnie“. Reginald na to odrzekł, że Neptun poczyna zdradzać pewien niepokój, więc o poprawności całego systemu słonecznego nie może być mowy. Następnie twierdził, że zaburzenia na słońcu to też sprawka tego „Hadesu“. Devey oponował gorąco... jak to on mówił... zaraz sobie przypomnę! — szepnęła cicho, zciągając w namyśle brwi i przygryzając ostrymi, drobnymi zębami dolną wargę. — Aha... już wiem! Otóż Devey mówił kpiąco, że zanim słońce odczułoby wpływ tego „Hadesu“, to Neptun powinien wywinąć dawno już koziołka. Znudziło mię to wreszcie i poczęłam myśleć o czem innem. Nagle podniesiony głos Devey’a skierował mą uwagę z powrotem na ich rozmowę. Mówił tak: „a ja ci ręczę, że katastrofa nastąpi z powodu zbyt szybkiego ochładzania się wnętrza ziemi, co powoduje, że gazy mieszczące się w jej wnętrzu tracą gwałtownie swą prężność, w rezultacie czego nastąpić muszą tak olbrzymie zmiany we wzajemnym stosunku warstw wewnątrz ziemi, że finałem tego będzie nieodwołalnie katastrofa. Może niezbyt ściśle powtórzyłam jego słowa, lecz jestem niemal pewna, że ogólne ich brzmienie nie odbiega bardzo od treści wywodów Devey’a. Panie, co to jest ten „Hades“? — zakończyła swe słowa pytaniem.
— Natychmiast zaspokoję ciekawość pani, lecz przedtem pragnąłbym zaznajomić się z odpowiedzią sir Athow’a! — prosił, podnosząc jej dłoń do ust.
— Właśnie odpowiedź Reginalda łączy się poniekąd z mem pytaniem! — odrzekła żywo. — On wciąż tylko o tym „Hadesie“... że to niby najważniejsza przyczyna.. że i słońce również odczuwa ten wpływ... wspominał wciąż też i o Jupiterze...
— A zakończenie tej rozmowy? — wtrącił Wyhowski.
Wzruszyła bezradnie ramionami.
— Niestety... szczegółów jego nie mogę panu powtórzyć, gdyż dalszy ciąg rozmowy prowadzony był tak spokojnie i cicho, że zaledwie zdołałam pochwycić parę oderwanych słów, które nic nie wyjaśniły — zamilkła na chwilę, poczem nagłe dorzuciła ożywionym tonem. — Chociaż... zdaje mi się, że nawet i te poszczególne słowa zainteresują pana, jak interesują one i mnie obecnie. Otóż po dłuższych, przyciszonym głosem wypowiadanych, wywodach męża Devey zareplikował temi, mniejwięcej, słowami: „Nie neguję bynajmniej wpływów, jakie wszechświat wywiera na nas, jakkolwiek nie przypisuję im decydującej roli w tem wszystkiem. Niepokojące jest to, że wpływy te zwiększyły się w chwili samodzielnego przeobrażania się ziemi. Powikłania jedne łącznie z powikłaniami natury drugiej wytworzyć mogą chaos, z którego...“ Końca zdania nie dosłyszałam, gdyż Devey zniżył głos do cichego szeptu. To wszystko, co zapamiętałam z ich rozmowy i, jak pan widzi, nie jest to zbyt wiele.
Uczynił głową ruch, który mógł być uważany tak dalece za potwierdzenie, jak i za zaprzeczenie jej końcowemu zdaniu.
Pani Athow milczała przez chwilę wpatrzona w drgające na ścieżkach ogrodu plamy słonecznego światła, przedzierającego się przez zbitą gęstwinę drzew.
— W biurku jego, pomiędzy niezliczoną ilością notatek, szkiców wykładów i rozpoczętych referatów nie znalazłam nic takiego, coby miało jakikolwiek związek z temi rozmowami... nic absolutnie, co mogłoby, choć w drobnej części, napomykać na kwestje, jakie bezwątpienia wpłynęły na postanowienie odbycia tej nieszczęsnej wycieczki — ciągnęła dalej, nie patrząc na swego towarzysza. — Czy pan przeglądał papiery lorda? — dorzuciła, ożywiając się nagle.
Skinął potakująco głową.
— Uczyniłem to na prośbę Amy, po powrocie jej do zdrowia, lecz nic takiego szczególnego nie znalazłem. Parę rozpoczętych prac naukowych, jedna całkowicie gotowa do druku... pozatem prawie nic — odparł, unikając jej badawczego spojrzenia, jakie w tej chwili zawisło pytająco na jego twarzy. Przyszedł mu mianowicie na myśl list Devey’a, oddany przezeń na przechowanie wiernemu służącemu. O liście tym nie wspomniał dotąd nikomu ni słowa, będąc przeświadczonym, że treść jego bezwarunkowo zaniepokoiłaby tak Amy, jak i jej przyjaciółkę. Zresztą, wobec upartego twierdzenia lady, że Devey dotąd żyje, okazanie jej jego listu, w którym przewiduje on swą śmierć, byłoby naprawdę okrucieństwem. Wyhowski posiadał pewność, że wiadomość o śmierci lorda była zupełnie prawdziwą. Co do tego faktu nie żywił on żadnych złudzeń, lecz nie miał odwagi rozbijać wiary swej kuzynki w ocalenie ukochanego człowieka. Miał wrażenie, że Amy żyje tylko tą złudą. Przekonanie to było powodem jego zgody na bezsensowną wyprawę w okolice podbiegunowe celem odszukania Devey‘a. Lecz zczasem zapatrywania jego na tę sprawę uległy całkowitej zmianie. Zrazu traktował słowa kuzynki pobłażliwie, odkładając na później poważniejszą na ten temat rozmowę, w której miał zamiar wytłumaczyć Amy całkowitą bezpodstawność jej złudzeń. Termin rozmowy tej przesuwał z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Pozatem nie spodziewał się, aby argumenty jego zdołały zachwiać postanowieniem lady Devey. Wreszcie umyślił nie sprzeciwiać się jej zamiarom. Przyczyną, która zaważyła stanowczo na jego postanowieniu była, nieśmiała zrazu, następnie coraz więcej uparta myśl, że Amy koniecznie powinna się przekonać na miejscu o bezpodstawności swych przypuszczeń co do ocalenia męża i pozbyć się tym sposobem raz na zawsze swych złud.
Dlaczego tak być powinno, czemu lady Devey nie miała żyć nadal nadzieją nie wiedział dobrze, choć czasami pod czaszką jego przelatywały nagłe, niewiadomo skąd biorące początek, myśli, które przyprawiały go o lekki zawrót głowy i przyspieszone łomotanie się serca.
Odrzucał myśli te, starał się zapomnieć o nich, nie uznając je za swoje, lecz one, jak gdyby naprzekór, powracały coraz częściej i coraz bardziej wyrazistsze.
Poświęcał im teraz długie chwile porannych spacerów po alejach parku w oczekiwaniu pojawienia się pań przy drugiem śniadaniu. Analizował je podczas poobiednich siest na werandzie, rozkoszował się niemi w upalne noce, przepojone zawrotną wonią kwitnących magnolji.
Marzenia swe narazie jednak uważał za coś nieuchwytnego... za coś nieziszczalnego. Były one dlań jedynie chimerami mózgu; nigdy nie zadawał sobie pytania, czy i kiedy ziszczą się one. Wystarczały mu przez to, że istniały. Uważał je za coś tak osobistego, że zastanawiał się nad niemi jedynie w chwilach absolutnej samotności.
Myśli te były tajemnicą, zamkniętą na siedem legendarnych pieczęci milczenia, jakie jest nieomylną oznaką rodzącego się w sercu ludzkiem pierwszego, wiośnianego uczucia.
To też z niemałym niepokojem zauważył, że od paru dni spojrzenia, jakie nań rzucała pani Athow, wyrażają podejrzliwość i jak gdyby lekką ironję. Niepokój jego powiększył się znacznie, gdy kilkakrotnie, w chwilach rozmowy z nią samnasam, wyczuł w jej słowach najwyraźniej aluzję co do uczucia jego względem jasnowłosej kuzynki.
Począł zatem unikać spotykania Daisy w nieobecności Amy.
Od paru dni udawało się to mu znakomicie, dzisiaj natomiast omylił się w swych rachubach, sądząc, że domyślna kobietka udała się jak zwykle do swego pokoju na poobiednią drzemkę.
Rad nie rad musiał jej dotrzymać towarzystwa, narażając się na nieuchronne badawcze spojrzenia jej błyszczących źrenic i lekkie docinki.
Najwięcej obawiał się tego, aby Daisy, jak to już kilkakrotnie miało miejsce, nie poczęła go namawiać do wytłumaczenia Amy nielogiczności jej złudzeń i zamiarów.
Daisy wiedziała aż nadto dobrze, co sądzi on o tych złudzeniach, więc, prawdę mówiąc, mogła zupełnie uzasadnienie zarzucić mu jakąś uboczną myśl w kwestji zgody jego na szalony, bądźcobądź, projekt Amy.
To też, gdy obecna ich rozmowa poczęła coraz wyraźniej kłonić się ku tylekroć poruszanemu tematowi poszukiwań Devey‘a, czuł się coraz więcej nieswojo, zwłaszcza, że lekko drwiące spojrzenie Daisy nie schodziło z jego oblicza.
Począł przeto głowić się gorączkowo nad sposobem odwrócenia jej uwagi w inną stronę.
Przyszła mu zbawcza myśl do głowy.
— Pytała się pani, co za zacz jest ów „Hades“? — zwrócił się ku niej, udając zainteresowanie. — Doskonale się złożyło, gdyż przed kilkunastu dniami czytałem w tej sprawie w jednym z kwartalników astronomicznych artykuł pióra najwybitniejszego dzisiaj uczonego niemieckiego na tem polu, doktora Bolsche. Otóż...
— Tak... ale... — wtrąciła z lekkiem rozdrażnieniem w głosie Daisy.
Udał, że nie dosłyszał jej słów.
— Otóż, proszę pani, to jest naprawdę ciekawa sprawa! — ciągnął dalej z ożywieniem. — Jak pani zapewne wiadomo, najbardziej oddalonym od słońca w naszym układzie planetarnym jest Neptun. Na to, aby obiec naokoło słońca potrzebuje on stu sześćdziesięciu czterech lat i bezmała trzystu dni. Od dłuższego już czasu astronomowie zauważyli, że poczyna on coraz bardziej zdecydowanie zwracać z drogi, którą biegł dotychczas.
— Rzec można... z drogi obowiązku! — zaśmiała się lekko Daisy. — Okazuje się więc, że nietylko ludzie, lecz i gwiazdy bywają czasami lekkomyślne!
— Właśnie! — podchwycił wesoło. — Spostrzeżenie było, naturalnie, tak ciekawem, że cały szereg uczonych począł łamać sobie głowy nad wykryciem przyczyny tego, jak pani trafnie określiła, lekkomyślnego zachowywania się szacownego planety. Po długich dociekaniach i wielu hipotezach astronomowie doszli do wniosku, że działać tu tylko może wpływ jakiegoś nowego ciała niebieskiego, które pojawiło się na widowni. Źle mówię... nie pojawiło, gdyż jeszcze dotąd jest niewidocznem dla szkieł ziemskich teleskopów. Określono jednak jego miejsce szczegółowo i przezwano je „Hadesem“...
— Zły omen dla nas ma ta nazwa! — przerwała mu ze śmiechem. — A nuż ten gość z zaświatów sprawi nam tu, na ziemi prawdziwy Hades?
— Podzielam pani zdanie, ale astronomowie nie są przesądni. Przed kilkunastu dniami niektóre agencje telegraficzne doniosły, że któremuś tam z obserwatorów udało się dostrzec, a nawet sfotografować tajemniczą gwiazdę... coprawda, potwierdzenia tej wiadomości niema dotąd, więc śmiało uważać ją można za zwykły bluff.
— Aha... no i co ten „Hades“? — dopytywała się z niecierpliwością.
Spojrzał na nią ze ździwieniem.
— Przecież pani wie o nim więcej, niźli ja! Słowa nieodżałowanego sir Reginalda lepiej uświadomiły pani rolę tego niespodziewanego intruza, niż mnie artykuł doktora Bolsche! Zresztą to jest jeszcze sprawa, którą narazie bada się w ciszy wież obserwacyjnych i pracownianych gabinetów uczonych. Zapewne, że jakiś astronom mógłby pani udzielić więcej szczegółowych informacji...
Urwał, utkwiwszy wzrok w drzwiach wejściowych na werandę.
Stała w nich Amy.
Wysmukłą jej figurę obciskał podróżny płaszcz, jaki panie używają zazwyczaj przy wycieczkach automobilowych. Złociste loki niesfornych włosów pokrywał skórzany hełm, z założonemi nań okularami.
— Co to... wyjeżdżasz? — zapytała zdumionym tonem Daisy, zrywając się z fotelu i idąc spiesznie ku niej.
— Wyjeżdżam... ale, naturalnie, z wami — odparła, odpowiadając uśmiechem na ukłon Wyhowskiego. — Pojedziemy zaczerpnąć w płuca nieco innego powietrza. Moi drodzy, zróbcie mi tę przyjemność! — prosiła, podając Wyhowskiemu dłoń do pocałunku. — Formalnie duszę się tutaj... brak mi tchu! Ten słodkawo-mdły zapach magnolji... ta skalna ściana, wznosząca się tuż poza plecami... ta cisza... wszystko to działa na mnie dzisiaj tak deprymująco, że za wszelką cenę pragnę rozkoszować się przestrzenią... czuć powiew wiatru! Moi drodzy! Jest jeszcze dość wcześnie! Możemy pojechać, naprzykład do Castellammare, lub do Sorrento! Albo wiecie co? Do Resiny, a stamtąd po zboczu Wezuwiusza! Tam podobno jest wyśmienita szosa do samego obserwatorjum! Moglibyśmy odwiedzić starego profesora Martini, dyrektora obserwatorjum! Znam go doskonale, gdyż przed paru laty spędził u nas prawie dwa tygodnie, ślęcząc wraz z mężem nad jakiemś zagadnieniem naukowem. Pojedziemy... zgoda!
— Wspaniale! — zgodziła się bez wahania Daisy. — Akurat pan Jerzy radził mi udać się do jakiegoś uczonego celem dowiedzenia się czegoś konkretnego o tym przebrzydłym „Hadesie“! Za parę minut będę gotowa! Oczekujcie mnie przy garażu!
Wybiegła, wlokąc za sobą szal po posadzce i gubiąc w pośpiechu parasolkę.
Amy kończyła zapinanie rękawiczek.
— Nie pochwalasz mego projektu, kuzynie! — uśmiechnęła się do Wyhowskiego, stojącego nieporuszenie przy swym fotelu.
— Nie to, kuzynko! — zaprzeczył gorąco. — Ale wrócimy dość późnym wieczorem...
— Cóż stąd? Twój Fiat ma tak silne lampy, że nie zachodzi żadne niebezpieczeństwo! No... nie kapryś, Jerzy! — prosiła podnosząc nań swe orzechowe źrenice.
— O... nie o to tu chodzi! Obawiam się, że chłód wieczorny może ci zaszkodzić, kuzynko! Wieczory i noce bywają tutaj podobno bardzo zdradliwe, — tłumaczył, idąc z nią ku drzwiom.
Przystanęła, wyciągając ku niemu dłoń.
— Troszczysz się o mnie, jak o... — wyszeptała wzruszonym głosem.
— Jak o...? — powtórzył cicho jej słowa.
Lekki rumieniec zmieszania wybiegł na jej policzki.
— Jak o siostrę! — dokończyła, odwracając szybko twarz na bok.
Szła spiesznie ku drzwiom, w których ukazała się ubrana do drogi Daisy.
— No... wiecie, że wy jesteście dobrzy! Ja już byłam przy garażu, zdążyłam stamtąd powrócić tutaj, a oni rozmawiają sobie w najlepsze i gdyby nie moje przybycie napewno zapomnielibyście o projektowanej wycieczce! Chodźcież już raz niepoprawni nudziarze!
Przed garażem wybuchła prawdziwa awantura pomiędzy Wyhowskim, a Daisy, która uparła się zasiąść przy kierownicy.
— Stanowczo na to nie pozwolę! — oparł się Wyhowski. — Może pani prowadzić auto na równej szosie, gdy już miniemy Castellammare! Ale tu, w tych dzikich zakrętach! Tutaj trzeba nadzwyczajnej uwagi i spokoju, których pani nie ma!
— Wielkie nieba! — zakrzyknęła z oburzeniem. — Słyszysz Amy? Ja nie jestem uważną? Albo spokojną? Nie ujdzie to panu płazem... o nie!
— Daruj mu, Daisy! — śmiała się rozweselona jej miną Amy, zajmując miejsce w aucie.
— Nigdy! — gorączkowała się Daisy. — Pan Jerzy sądzi, że tylko on posiada rozwagę... więcej nikt! Och... jakżeż cieszyłabym się, gdyby pan na pierwszym zaraz zakręcie wpakował tego swojego cacanego Fiata do jakiejś przepaści!
— Zapomina pani, że wówczas i pani padłaby ofiarą mej nieuwagi — odparł flegmatycznym tonem, otulając nogi pań w futra.
Westchnęła z komiczną miną.
— Zemsta nad wrogiem jest taką rozkoszą, że warto dla niej poświęcić życie.
— Aha... jednakowoż przyznała się pani do tego, że uważa mnie za wroga! — ucieszył się, zajmując miejsce przy kierownicy.
Słowa jej odpowiedzi zagłuszył warkot motoru.
Nowiuteńki, lśniący swą lakierowaną powłoką i metalowemi ścianami sześćdziesięcio-konny Fiat, wypadł cicho za bramę willi.
Znaleźli się na wąskiej uliczce, wijącej się zygzakami u podnóża wielopiętrowej, prostopadłej ściany skalnej, wznoszącej się w górę w odległości kilkuset zaledwie kroków od brzegu morza.
Cała niemal ludność Amalfi wyległa na uliczki i placyki miniaturowego miasteczka. Czarnowłose, rozczochrane i niemiłosiernie wrzeszczące dzieciaki kręciły się setkami na drodze, którą podążało auto.
Wyhowski co chwila musiał zwalniać biegu, a nawet i zatrzymywać się zupełnie dopóki matki lub starsze siostry nie usunęły bawiących się pośrodku jezdni maleństw.
Na tarasie maleńkiej kawiarenki zebrała się cała elita Amalfi. Przy szklankach słodkiego wina, dojrzewającego na stokach Wezuwjusza, siedział burmistrz, jego sekretarz, komendant posterunku żandarmerji z szeregiem wojskowych medali na piersi i paru poważniejszych obywateli miasteczka.
Wszyscy oni z pewnego rodzaju dumą patrzeli na przebiegające auto. Wszak właściciele jego mogli zamieszkać w Sorrento, ostatecznie w Salerno, gdzie wille są więcej komfortowo urządzone i gdzie nie brak takich rozrywek, jak korty tennisowe i jazzband! A jednak wybrali Amalfi! Nie ze względów oszczędności... o nie... dowodzi tego najlepiej nowo kupiony Fiat, ale ot... dlatego, że „nostra citta“ jest jedynym, prawdziwie uroczym, zakątkiem klimatycznym, nie wyłączając S. Remo, Neapolu... ba, nawet Capri!
Radowali zatem swój wzrok widokiem bogatych cudzoziemców, którzy tego sezonu byli, niestety, dość rzadkiemi ptakami, osiadającymi w Amalfi.
Wyhowski odpowiedział na ich ukłony przyłożeniem dwóch palców do hełmu.
Nareszcie skończyły się kręte uliczki. Pokryta białym kurzem szosa wiła się serpentyną wzdłuż zbocza ściany. Trzeba było rzeczywiście nadzwyczajnej uwagi i zimnej krwi, aby pracowicie windować auto w górę.
Po upływie kilkunastu minut znaleźli się na szczycie góry. Jeszcze chwila i auto poczęło zbiegać w dół.
Znikło im z przed oczu Amalfi i lazur morza, popstrzony łacińskimi, trójkątnymi żaglami rybackich statków.
Szosa wiła się wężem wśród gór i wąwozów.
Ospały ruch panował na niej. Minęło ich zaledwie parę zaprzęgów o dwóch wysokich kołach, skrzypiących przeraźliwie. Do dźwięku tego dołączał się melodyjny śpiew woźniców, któremu od czasu do czasu akompaniował donośny, płaczliwy ryk osłów, będących w górach jedyną prawie siłą pociągową.
Wreszcie wydostawszy się na jeden ze szczytów, ujrzeli w dole, błyszczące bielą swych will i domów, Castellammare, przeglądające się zalotnie w spokojnej tafli wód zatoki Neapolitańskiej.
Daleko przed niemi widniał Wezuwjusz, ślący w górę nikłe, zaledwo dostrzegalne obłoczki pary i dymu. Łagodne zbocza jego pokryte były zielonością.
Na lewo, na krańcu zatoki majaczył w słońcu, mieniąc się pastelowymi tonami, Neapol.
Jeszcze więcej w lewo ciemniała na morzu plama Ischii.
Amy dotknęła lekko ręką ramienia Wyhowskiego.
Zwolnił biegu, oglądając się niespokojnie.
— Zatrzymaj, Jerzy, auto! — prosiła, chłonąc wzrokiem rozciągający się u ich stóp krajobraz. — Boże!... jakież cuda! Stanowczo musimy się tu przenieść! Amalfi, ze swą ciasnotą, robi na mnie wrażenie celi więziennej!
Rozchylone jej usta łowiły chciwie balsamiczne powietrze, płynące od winnic i ogrodów, ciągnących się szerokim pasem naokół Wezuwiusza.
— Przenieśmy się do Sorrento! — proponowała Daisy.
Wyhowski po krótkim namyśle skinął potakująco głową.
— Dobra myśl! — rzekł z uznaniem, zapalając papierosa. — Coprawda... w Sorrento czasami wieją chłodne wiatry od strony Alp, lecz przy stosownej uwadze nie będzie to dla kuzynki niebezpieczeństwem.
— Więc jutro do Sorrento! — zadecydowała z ożywieniem Daisy.
— Tak... nawet już jutro! — potwierdziła Amy. — Nie uwierzycie, jak dokuczyło mi już Amalfi!
— Wiec w takim razie może zawrócić? — proponował Wyhowski. — Jeżeli jutro od rana już mamy się przeprowadzać!
Amy zaoponowała gorąco.
Nie! Któż mówi, że muszą opuścić Amalii rankiem? Można to będzie uczynić doskonale i popołudniu! Za nic nie chce oderwać się teraz od przestrzeni! Przeprowadzka przeprowadzką, a wycieczka swoją drogą!
I poczęła prosić Wyhowskiego, aby minąwszy Castellammare, skręcił na drogę, biegnącą przez ruiny Pompei podnóżem Wezuwiusza, okrążając górę całkowicie.
— Zajedziemy do Resiny z drugiej strony! — tłumaczyła ożywionym tonem — Stamtąd, jeżeli nie będzie jeszcze zbyt późno, wpadniemy do obserwatorjum, lub też, w przeciwnym razie, powrócimy wprost do domu! Tam podobno ma być niewypowiedzianie ślicznie! Nasi sąsiedzi zrobili tę wycieczkę i są nią zachwyceni. Zwłaszcza S. Giuseppe i Ottajano, leżące na wschodnim stoku, mają być cudowne! Zgadzasz się Daisy?
Pani Athow wzruszyła wesoło ramionami.
— Naturalnie! Zobaczmy te cuda! Co najwyżej mogę dzisiaj nie zaspokoić swej ciekawości co do „Hadesu“. Ale mniejsza z tem! Ten człowiek — tu wskazała ruchem głowy na Jerzego — stwarza mi codzień taki Hades, że to wystarczy!
Wyhowski i Amy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A cóż ty, człowieku, na mój projekt? — pytała Amy, usiłując opanować śmiech.
— Pana Jerzego nie ma się co w tym wypadku pytać! Zawsze robi to, co ty zechcesz — wyrzekła z niewinną miną Daisy, posyłając Wyhowskiemu kpiące spojrzenie.
Zmieszana Amy przysłoniła źrenice firankami swych rzęs.
Wyhowski czuł, że aby uratować sytuację, należy znaleźć odpowiedź na wyraźną zaczepkę pani Athow.
Utkwił przeto w jej twarzy doskonale obojętne i niefrasobliwe spojrzenie.
— Bo kuzynce nie zachciewa się nigdy, takich, naprzykład, rzeczy, jak kierowanie autem nad przepaściami — drwił. — To też prośbom jej trudno odmówić.
— Moja droga! — zwróciła się Daisy do Amy z powagą w głosie. — Skoro masz takie znaczenie u tego pana, poproś go, aby przez trzy co najmniej miesiące nie spojrzał na mnie, ani też nie przemówił ni jednem słówkiem! Inaczej nie ręczę za jego życie! — zakończyła patetycznym tonem.
Łagodnemi serpentynami poczęli zjeżdżać wdół. Minęli niebawem Castellammare i wypadli na drogę, wiodącą ku cmentarzysku Pompei.
Wyhowski podwoił szybkość. Przebiegali obok winnic, gęsto tutaj rozrzuconych, obok pinjowych gajów, drzemiących sennie, obok cichych domków, tulących się w cieniu cyprysów i rozłożystych drzew morwowych.
Niebawem znaleźli się na smutnej równinie, poszarpanej zwałami piasku i zawalonej stosami kamieni. Na prawo od drogi zamajaczyły we mgle oddalenia szare kolumny i prostokąty murów, wznoszące się nisko ponad ziemią.
To straszliwe w swem spokoju cmentarzysko Pompei, odgrzebane z pod warstw popiołów i ziemi, aby raz na zawsze świadczyło wobec świata o tragedji zagłady.
Ponure „memento mori“ dla żyjących.
Przeciwległy kraniec równiny począł zbliżać się coraz szybciej. To Wyhowski, korzystając z małego ruchu kołowego na drodze, nadał swemu Fiatowi szybkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Przemknęli przez spowite w girlandach zieleni i kwiecia Boscoreale, puste zupełnie i ciche. Kto żyw z mieszkańców znajdował się tej chwili w winnicach.
— Idealna droga! — pomyślał Wyhowski, mierząc wzrokiem biegnącą prosto, jak strzała biel szosy.
Przyspieszył biegu, osiągając szybkość osiemdziesięciu kilometrów. Wiedział, iż sprawi tem przyjemność Amy, która przepadała za szybką jazdą.
Mógł to uczynić tem śmielej, że szosa, jak okiem mógł dosięgnąć, była zupełnie pusta. Dopiero na krańcu jej, pod samem już Terziano, widniały na niej małe punkciki. Były to osławione „oślaste“ zaprzęgi, posuwające się zazwyczaj iście żółwim ruchem.
Z prawej strony, w dość sporem oddaleniu od szosy, pędził ku nim pociąg osobowy, zdążający z S. Giuseppe do Torre Annunziata. Szyby jego okien mieniły się różowymi odblaskami słońca, skłaniającego się nad zatoką Neapolitańską.
Znajdowali się w połowie drogi do Terziano. Wyhowski począł zmniejszać stopniowo bieg maszyny, mierząc wzrokiem odległość, dzielącą go od nieruchliwych zaprzęgów.
Nagle w pewnej chwili kierownica zadrżała w jego ręku. Auto uczyniło niesamowity skok w kierunku prawej strony szosy. Błyskawicznym ruchem dłoni, zaciśniętych na kole kierownicy, zdołał skręcić o cal od niezbyt głębokiego rowu, biegnącego wzdłuż szosy.
Do uszu jego dobiegły dwa okrzyki przestrachu, jakie się wydarły z piersi pań.
Odwrócił ku nim głowę, pragnąc je uspokoić uśmiechem, lecz w tejże chwili Fiat zatoczył się kilkakrotnie z boku na bok, jak pijany.
Zwolnił zupełnie bieg maszyny, podejrzliwym wzrokiem ogarniając kierownicę.
— Co u li...! — druga połowa słowa zamarła mu na ustach.
Oto, czerwieniejąca swą dachówką wśród zieleni, wysmukła dzwonnica w Terziano znikła raptem z przed jego oczu, jak gdyby zdmuchnięta potężnym wiewem wiatru.
Zarzucił na hełm okulary, sądząc, że to one łudzą jego wzrok.
W tymże momencie posłyszał donośny szum, spotęgowany paroma głuchemi hukami, przypominającemi grzmot kół ładownych wozów na bruku ulicy.
Począł rozglądać się, nie wypuszczając z rąk kierownicy. Mimowoli, automatycznym ruchem dłoni zmniejszył bieg do szybkości trzydziestu kilometrów.
Wszystko naokół zdawało się być spokojnem.
Nagle głośniejszy huk rozdarł powietrze i zdumione oczy Wyhowskiego ujrzały, jak na lewo od szosy, jak gdyby od strony łagodnego zbocza Wezuwjusza, z gęstwiny latorośli winnych wysunęła się ciemna, prawie czarna wstęga, która piorunowym ruchem przecięła biel szosy w odległości dwustu kroków od samochodu.
Podążył za nią wzrokiem.
Wstęga pobiegła dalej przez równinę.
W pierwszej chwili okrzyk zgrozy wybiegł na jego wargi.
Wstęga w biegu swym natrafiła na stojący samotnie na równinie dom, który w jednej sekundzie znikł z powierzchni ziemi.
Czyniło to wrażenie, jak gdyby jakiś potwornej wielkości wąż połknął zabudowania wraz z grupą okalających je drzew.
Wyhowski patrzał jak urzeczony na czarny pas wijący się na powierzchni ziemi i znikający w kierunku gór, wznoszących się na południe od drogi.
Wyprowadziły go z osłupienia przeraźliwe okrzyki towarzyszek. Amy, zerwawszy się z siedzenia, przechyliła się ku niemu i kurczowym uchwytem dłoni potrząsała jego ramieniem.
Pojął natychmiast przyczynę ich bezgranicznego przerażenia.
Oto Fiat znajdował się już w odległości pięćdziesięciu co najmniej kroków od ciemnej wstęgi, przecinającej szosę.
Zgrzytnął hamulec; samochód stanął na miejscu, jak wryty.
Wyhowski zrzucił skórzany hełm z głowy i wyskoczył z auta na szosę.
— Jerzy! Co to! — wyjąkała Amy, trzęsącemi się ze strachu ustami.
— Nie wiem! — odparł szczerze, odzyskując równowagę ducha. — Pójdę przekonać się! — dorzucił po chwili.
— Nie... nie odchodź pan! — zakrzyknęła Daisy, drżąca, jak w paroksyźmie febry.
— Jakżeż... przecież trzeba przekonać się! — tłumaczył.
— Pójdziemy razem! — upierała się, wyskakując z auta. — Za nic nie zostanę samą! To musi być coś okropnego! — dodała, rozglądając się bojaźliwie naokół.
Szli spiesznie we troje ku tajemniczej wstędze.
Już po przejściu kilkunastu kroków Wyhowski zorjentował się, że wstęga ta nie była niczem innem, jak rozpadliną.
Podeszli ostrożnie ku niej.
Mieli przed sobą wyrwę, szeroką na trzydzieści do czterdziestu metrów. Nie biegła ona równą linją, lecz wiła się gwałtownymi skrętami, jak gdyby w konwulsyjnych drgawkach. Głębokość jej nie przenosiła wysokości czterech, mniejwięcej, pięter miejskich kamienic.
— Wezuwjusz! — rzekł półgłosem Wyhowski.
Spojrzenia wszystkich pobiegły ku szczytowi góry, podnóże której tonęło w gęstwinie zieloności.
Góra nie zdradzała niczem swej niszczycielskiej działalności. Jak i przedtem, wydobywały się z krateru wulkanu nikłe obłoczki pary i dymu, rozpływając się momentalnie w czystem powietrzu.
— Spokojny — szepnęła Amy. — A może to co innego? Nie widać było żadnych wybuchów! — dorzuciła, po chwili pytająco.
— Słyszałem najwyraźniej coś, jak gdyby grzmoty — wtrąciła drżącym głosem Daisy, uczepiona kurczowo u ramienia przyjaciółki.
— Tak... huk i ja słyszałem! — potwierdził Wyhowski.
Zwrócił spojrzenie na dymiącą bezustannie górę i przez chwilę obserwował bacznie płaski stożek, stanowiący komin wulkanu.
— Takiemu panu nie można nigdy dowierzać — mówił w zamyśleniu.
Pani Athow wzdrygnęła się.
— Boże! Jakżeż ludzie mogą mieszkać tutaj! Ciągła groza nad głową!
Amy przypomniała sobie dom, który przed chwilą znikł im z oczu, najwidoczniej zapadłszy się w rozpadlinę.
Poczęli szukać wzrokiem miejsca, gdzie stał przed katastrofą.
Wyhowski wskazał ręką punkt, ku któremu od strony Terziano i rozrzuconych na równinie domów biegły gromady ludzkie, nawołując się i wymachując rękami.
Jak sięgnąć okiem, na równinie widniały postacie biegnących w różnych kierunkach. Od strony S. Giuseppe powiew wiatru przynosił szybkie, urywane dźwięki dzwonów, bijących na trwogę.
— Co uczynimy? — zapytał Wyhowski, spojrzawszy na Amy.
Pani Athow wyręczyła w odpowiedzi przyjaciółkę.
— Wracajmy do domu! Wracajmy! — prosiła błagalnym tonem, składając ręce, jakby do modlitwy.
— Tak... wracajmy! — poparła jej prośbę Amy. — I tak dalej jechać nie możemy.
— W Castellammare dowiemy się zapewne szczegółów tej katastrofy, której o mało, że nie staliśmy się ofiarami. Gdybym tak dalej jechał z szybkością osiemdziesięciu kilometrów, znaleźlibyśmy się w momencie katastrofy akurat w miejscu rozpadliny — mówił Jerzy, pomagając paniom zająć miejsca w aucie.
Dążyli z powrotem tą samą drogą, jaką przebyli pół godziny temu.
W Boscoreale tłumy ludzi zalegały szosę, będącą zarazem główną ulicą wioski. Katastrofa nie przyczyniła tutaj widać większych spustoszeń. Wyhowski zauważył, że oprócz paru kominów zrzuconych wstrząsem ze szczytów dachów, wioska ma wygląd normalny.
Za Boscoreale szosę przecinała linja kolei żelaznej, okrążającej Wezuwjusz.
Już zdaleka dostrzegli powracający, że przed przejazdem kolejowym kupią się wielkie tłumy, powiększające się z każdą chwilą przez napływ nowych gromad, nadbiegających ze wszech stron.
Rychło dostrzegli przyczynę zbiegowiska.
Na lewo od szosy, w odległości zaledwie czterdziestu — pięćdziesięciu kroków od przejazdu dymiły szczątki rozbitego pociągu, tego samego, który spotkali, jadąc w stronę Terziano.
Lokomotywa, schodząc z szyn, przewróciła się na bok, wpoprzek plantu.
Wagon bagażowy i znajdujący się za nim wagon pasażerski, splótłszy się razem w potwornym uścisku, wpadły na tender lokomotywy, przysłaniając go całkowicie nieforemną masą swych potrzaskanych ścian.
Spękane i pogięte żelazne części tych wagonów tworzyły bezładną plątaninę kół, osi, ram, błyszczących antab i porozdzieranych blach.
Z lokomotywy wybiegały z cichym sykiem kłęby pary, przesłaniając ją co pewien czas białym tumanem.
Drugi z pasażerskich wagonów strzaskanym i spłaszczonym swym przodem wspiął się w górę, jak koń przed przeszkodą. Podwozie jego wraz z kołami zsunęło się na bok, on zaś sam wisiał niemal w powietrzu, dotykając lekko przodem plątaniny żelaza, wznoszącej się ponad tendrem lokomotywy.
Dalsze wagony prawie, że nie były widoczne, gdyż zasłaniała je zbita ściana pleców i głów tłumu.
Koło ostatniego wagonu panował ożywiony ruch. Dobiegały stamtąd donośne energiczne dźwięki komendy.
Wyhowski stanąwszy na siedzeniu, spostrzegł, że z wagonu tego wydobywają się kłęby czarnego dymu i jaskrawe języki ognia. Wokół wagonu kręciło się kilkudziesięciu ludzi, sypiących na ogień piasek kapeluszami i dłońmi.
Dostrzegł również i inny szczegół, który zmroził mu krew w żyłach.
Oto w zagłębieniu, pomiędzy linją toru, a bocznym nasypem leżało kilkanaście ciał, zakrwawionych i zmasakrowanych w straszny sposób. Leżący pierwszy z brzegu mężczyzna nie posiadał zupełnie głowy, ni też lewego ramienia. Zamiast nich czerwieniła się olbrzymia rana, z której powoli ściekały na piasek nasypu wąskie strumyki krwi.
Następne ciało wyglądało jak łachman, rzucony na ziemię. Niepodobna było zorjentować się, gdzie jest głowa, a gdzie nogi nieszczęśliwej ofiary.
Wyhowski wzdrygnął się i odwrócił ku paniom.
Stały obie, przytulone do siebie, na siedzeniu, utkwiwszy rozwarte szeroko z przerażenia oczy w szereg leżących na zboczu nasypu ciał.
Po krótkiej chwili pani Athow, przymknąwszy oczy, osunęła się z cichym jękiem na siedzenie.
Amy, z twarzą, jak kreda białą, chwiała się na nogach. Wyhowski jednym skokiem znalazł się przy niej. Podparł ją ramieniem i złożył ostrożnie na poduszkach siedzenia.
W tym momencie tłum zakołysał się i począł cofać, napierając ze wszystkich stron na auto.
Wyhowski podniósł głowę.
Po drugiej stronie przejazdu stało, turkocząc jeszcze motorami, kilkanaście samochodów ciężarowych, z których wyskakiwały gromady żołnierzy, pędząc ku rozbitymi wagonom.
Linja karabinierów, z czerwonymi pióropuszami na stosowanych kapeluszach, parła przed siebie tłum, odsuwając go od nasypu kolejowego. Tłum cofał się, szemrząc i przepychając się.
Jeden z karabinierów tonem rozkazu rzucił Wyhowskiemu parę niezrozumiałych słów.
Jerzy próbował nadaremnie wytłumaczyć mu po francusku, że szosa poza Boscoreale jest nie do użytku.
Włoch nie ustępował, nakazując ruchem ręki odjazd z powrotem.
Do sprzeczających się podszedł szybko starszy wiekiem oficer i, uchwyciwszy dźwięki francuskiej mowy, przemówił wytworną francuzczyzną, przykładając dłoń do czaka.
— Skąd państwo jedziecie i dokąd? — zapytał, rzucając błyskawiczne spojrzenie na pobladłe oblicza pasażerek.
Wyhowski, przedstawiwszy się, w krótkich słowach poinformował go, że widzi przed sobą wycieczkowiczów, którzy pragnęli okrążyć Wezuwjusz, czego obecnie uczynić nie mogą ze względu na przeszkodę poza Boscoreale.
— Wobec tego i wobec tych wypadków, jakich byliśmy świadkami, pragniemy powrócić czemprędzej do Amalfi! — zakończył swe słowa Wyhowski.
Twarz włocha zmierzchła w jednej chwili.
Obrzucił spojrzeniem kobiety i utkwił poważny wzrok w twarzy Jerzego.
— Czy państwo pozostawili tam kogoś... z rodziny... bliskich? — pytał powoli, akcentując każde słowo.
— Nie! — odparł żywo Wyhowski. — Oprócz rzeczy...
Oficer machnął obojętnie ręką.
— Dziękujcie zatem państwo Madonnie, że natchnęła was myślą wyjazdu z Amalfi! — odparł poważnym tonem.
— Amalfi już... nie istnieje! — dorzucił po chwili cicho, widząc ździwienie, wybiegłe na oblicza podróżnych na wspomnienie o Madonnie.
Z ust pań wydarł się głośny okrzyk zgrozy.
— Jak to... nie istnieje? — zapytał zdławionym szeptem Wyhowski.
— Kilku motocyklistów z kompanji, która była w pobliżu Amalfi na ostrem strzelaniu, przyniosło przed chwilą tę straszną wiadomość — wyjaśnił włoch. — Całe wybrzeże wraz ze szczytami, wznoszącymi się ponad niem, zanurzyło się w morze. Z Amalfi nie pozostało ni śladu... toż samo, zdaje się, spotkało Salerno, gdyż żołnierze dostrzegli tam masę wód wytryskujących w górę. Cała południowa część półwyspu zapadła się w głębiny. O losie Sorrento do chwili naszego wyjazdu nie było żadnej wiadomości.
Umilkł, zwróciwszy wzrok na wyraźnie teraz widniejące rumowiska pociągu.
— Podobno przeszło stu zabitych i drugie tyle poważnie rannych — rzucił, westchnąwszy. — Pociąg, jak zwykle, był przepełniony wycieczkowiczami, powracającymi do Castellammare i Neapolu. Straszne hekatomby składa tutejsza ludność temu nienasyconemu molochowi zniszczenia!
Źrenice jego, zwrócone na dymiący wciąż szczyt góry, błyszczały groźnie, głos brzmiał akcentami nienawiści.
— Co państwo zamierzacie uczynić? — zapytał po chwili spokojnym już tonem. — Ja radziłbym udać się do Neapolu, gdzie napewno znajdziecie już państwo w dodatkach szczegóły zagłady Amalfji. Jeśli okaże się, że coś niecoś ocalało z niego, będzie czas udać się tam i jutro. Zresztą... W tamtą stronę nikogo na razie nie puszczamy ze względu na możliwość dalszego osuwania się gór.
Usunął się opodal, nie chcąc być świadkiem narady podróżnych.
— Podążymy do Neapolu! — zakomunikował mu po chwili Wyhowski. — Tylko...
Oficer skinął głową, domyśliwszy się o co mu chodzi.
Ruchem ręki przywołał jednego z karabinierów i polecił mu przeprowadzić podróżnych, aż do skrzyżowania dróg przed Castellammare.
— Stamtąd może pan udać się na północ, dokąd pan zechce! — zapewnił, ściskając dłoń Wyhowskiego. Wojskowym ukłonem pożegnał panie i skierował się ku nieszczęsnemu pociągowi.
Minąwszy Resinę, Wyhowski zatrzymał auto.
— To jest droga do obserwatorjum! — rzucił, wskazując po prawej stronie szosę, wijącą się przez pagórki, porosłe obficie winną latoroślą.
Pani Athow wparła weń zdumione wejrzenie.
— Jakto? Po tem wszystkiem ma pan jeszcze chęć pozostawania tutaj dłużej?
Lecz niespodziewanie dla swej przyjaciółki Amy poparła zamiar Jerzego. Dlaczego nie skorzystać z nadarzającej się sposobności i nie odwiedzić Martniego? Tembardziej teraz, w okresie coraz częściej powtarzających się kataklizmów. Odwiedziny w obserwatorjum mogą być rzeczywiście ciekawe. A nuż Martini udzieli im jakichś wyjaśnień, tyczących się owych katastrof. Zresztą dla niej, Amy, wizyta u Martiniego będzie tembardziej miła, że był on wielkim przyjacielem jej męża.
Ten ostatni argument przełamał niechęć Daisy do odwiedzenia obserwatorjum. Niemniej, w ciągu tych trzydziestu minut, jakie zużyli na przebycie krętej drogi do obserwatorjum, podejrzliwym i niespokojnym wzrokiem śledziła strzępiaste kłęby dymu, wydobywające się w miarowych odstępach czasu z krateru wulkanu.
Profesor Martini, żwawy, choć siwy już zupełnie staruszek, przyjął gości, zwłaszcza lady Devey, nader uprzejmie.
Rozmowa toczyła się zrazu o nieszczęściu, jakiemu ulegli członkowie wycieczki na morze Arktyczne. Profesor ze wzruszeniem wspominał o lordzie Devey‘u, uważając go naturalnie za nieżyjącego.
Słowa Amy, zaznajamiające go z projektem wyruszenia w okolice podbiegunowe, celem odnalezienia lorda, wprawiły profesora w niepomierne ździwienie.
Bacznem spojrzeniem obrzucił postać Wyhowskiego.
— Czy to pan zamierza w roku przyszłym odbyć lot ponad obydwoma biegunami? — zapytał poszperawszy w swej pamięci.
— Szaleńcy... szaleńcy! Chcecie ujarzmić przyrodę? — szepnął po chwili, usłyszawszy potakującą odpowiedź młodego człowieka. — Przyroda nie da się ujarzmić, a śmiałków, którzy chcą wydrzeć tajemnicę jej karze surowo. To... wielka pani, która postępuje tak jak chce! Nam, zwykłym ziemskim robakom nie pozostaje nic innego, jak przyjmować z pokorą wszystkie jej kaprysy. Najlepszy dowód... ot to! — położył dłoń na taśmach depesz, zalegających biurko.
Spojrzenia gości zawisły pytająco na jego twarzy.
— Tak... — ciągnął dalej. — Taśmy te zawierają w sobie całkowity niemal przebieg dzisiejszych katastrofalnych wypadków, będących następstwem kaprysu pani-przyrody... wybuchu jej niehumoru, mającego miejsce tak daleko od nas.
— Daleko? — zadziwił się Wyhowski. — Więc to nie Wezuwiusz jest sprawcą dzisiejszej katastrofy?
Profesor z dobrotliwym uśmiechem na twarzy wpatrywał się przez chwilę w wierzchołek krateru, widoczny przez rozwarte okno.
— Nie... to nie mój poczciwy Vesuvio! Nasz stary znajomy zachowuje się wogóle dość statecznie. W młodości swej trochę szalał... cóż, to zrozumiałe... młodość powinna się wyszumieć. Ale na starość spoważniał. Nie... to było co innego!
Ujął jedną z taśm i potrząsnął nią lekko.
— Oto radjotelegram z krążownika Aspromonte, znajdującego się obecnie na Adrjatyku — wyjaśniał. — Telegram donosi, że dzisiaj o godzinie szesnastej minut dwadzieścia krążownik był świadkiem pogrążenia się w odmętach wyspy Pelagosa, leżącej na wysokości Abruzzów. Cała katastrofa trwała zaledwie dwie do trzech minut. Równocześnie od północo-wschodu, mniejwięcej od Lissy, biegł ku zatoce Manfredońskiej wał wzburzonych na szerokość dwóch morskich mil fal. Tyle donosi komendant Aspromonte. Następna depesza zawiera wiadomości z Foggii. W odległości kilometra, na północ od miasta utworzyła się szczelina, biegnąca od strony morza w kierunku Apenin Neapolitańskich. Wstrząs, towarzyszący temu zjawisku, był dość dotkliwy... Foggia ucierpiała poważnie. Na szczęście, liczba ofiar nie jest wielka.
Umilkł na chwilę, przerzucając papiery na biurku.
— Mam również wiadomości z Beneventu — ciągnął dalej. — Taż sama, oczywiście, szczelina przeszła naukos z północo-wschodu na południo-zachód przez miasto, obracając część jego w ruinę i porywając masę ofiar. W dalszym swym biegu szczelina wynurzyła się z gór na południe od Caserty, zawadziła o wschodnie zbocze mego Wezuwiusza i pobiegła w kierunku Amalfi lub...
— Amalfi zapadło się w morze! — wtrąciła Amy.
— Spodziewałem się tego — rzekł po chwili Martini, chwiejąc głową. — W górzystych miejscowościach ruchy takie wywołują zazwyczaj większą i gwałtowniejszą zmianę w konfiguracji terenu.
— Co sądzi pan, panie profesorze o dzisiejszych wypadkach? — rzucił pytanie Wyhowski, wśród ogólnego milczenia.
Długoletni dyrektor obserwatorjum pobiegł wzrokiem ku olbrzymiej mapie kontynentu europejskiego, zajmującej całą niemal ścianę ponad biurkiem.
— Jeżeli wziąć pod uwagę treść depeszy dowódcy Aspromonte, należałoby przypuszczać, że wstrząs szedł z północno-zachodniej części półwyspu Bałkańskiego. Ale w takim razie mielibyśmy już jakie-takie wiadomości z Tryjestu. A dotąd niema ich! Więc przypuszczenie, że kolebką wstrząsu była wyżyna Krasu odpada. Zresztą nie powinno się generalizować danych, zawartych w radjotelegramie Aspromonte! Ogólna linja wstrząsu mogła wielokrotnie zmieniać kierunek swego biegu. Mamy przykład po nagłym skręcie, jaki uczyniła od Pelagosy do zatoki Manfredońskiej i następnie od Wezuwiusza ku Amalfi. W chwili obecnej nie można jeszcze rzec nic pewnego! Możliwe, że to oddźwięk tektonicznych ruchów ziemi na obszarze Bułgarji, powtarzających się tam już od szeregu tygodni?
— Lub wybuchu podmorskiego wulkanu w zatoce Koryntu? — poddał Wyhowski.
Profesor zamyślił się, utkwiwszy wzrok w poszarpanych linjach brzegów greckich.
— Nie... to niemożliwe! — ozwał się po chwili. — Wstrząs, pomimo zbaczań, miał zdecydowany kierunek z północy na południo-zachód. A co do półwyspu greckiego, to, zdaniem mojem, czeka go, a zwłaszcza Peloponez, smutny los. Taki podmorski wulkan, jeszcze tak blisko wybrzeży, to naprawdę groźna rzecz!
Wyhowski otworzył usta, pragnąc zapytać profesora o pogląd jego na sygnalizowane w prasie trzęsienie ziemi w Maine, jednym ze stanów Ameryki Północnej, gdy do gabinetu wbiegł szybko młody człowiek, zadyszany od szybkiego biegu.
Ujrzawszy obcych, przybysz zmieszał się nieco i zawahał.
Martini posunął się ku niemu z żywością.
Przybyły cofnął się za próg i gwałtownymi znakami przyzywał profesora ku sobie.
Martini, przeprosiwszy gości, wyszedł, przymykając starannie drzwi.
Po chwili powrócił sam. Wyhowski, obdarzony przez naturę wysoce rozwiniętym zmysłem spostrzegawczym, zwrócił momentalnie uwagę na zmianę, jaka zaszła w twarzy profesora.
Zaróżowione dotychczas policzki pokrywała lekka bladość, ustami wstrząsał bezustanny skurcz, w oczach czaiły się niepokój i zmieszanie.
Bardzo przepraszam, lecz, niestety, muszę opuścić miłych gości na, krótki zresztą, czas — rzekł, usiłując opanować drżenie głosu. — Muszę udzielić pewnych wskazówek mym ludziom, przeprowadzającym pomiary krateru. Nie zajmie to więcej, niż dziesięć minut czasu, który zechcą może panie zużytkować na obejrzenie zbiorów, tyczących się działalności mego pupila, Wezuwiusza. Oto one... w tych szafach! Jeśli pan sobie życzy ujrzeć krater, to proszę z sobą! — zwrócił się do Wyhowskiego.
Ten zerwał się ochoczo z krzesła.
— Paniom nie radzę nam towarzyszyć, gdyż droga po złomach lawy i usypiskami jest bardzo uciążliwa! — dorzucił, dostrzegłszy błyski zaciekawienia, iskrzące się w oczach lady Devey.
— To nie dla ciebie taki alpinizm kuzynko! — pośpieszył z tłumaczeniem Jerzy, pojąwszy w lot intencję Martiniego.
— Rozmyślnie zabrałem pana, gdyż nie chciałem informować go o sytuacji przy paniach — mówił profesor, gdy, opuściwszy budynek obserwatorjum, znaleźli się na wąskiej ścieżce, wijącej się zygzakiem wśród kamiennych złomów. Zresztą może to tylko fałszywy alarm! Sprawdzimy i... nie daj Boże, aby okazało się to prawdą! Otóż, jeden z mych pomocników, doktór Casape, doniósł mi przed chwilą, że na wschód od obserwatorjum, na zboczu góry tworzy się nowy krater. Nie daj Boże! — powtórzył. — Zbocze w tym miejscu jest strome i nie przecięte żadnym wąwozem... więc lawa bardzo szybko mogłaby dosięgnąć poziomu równiny. W pierwszym rzędzie zniszczenie zagrażałoby miasteczku Barra i może S. Anastasia. Naturalnie, jeśli chodzi tutaj tylko o lawę... wstrząsy i popiół to całkowicie osobna rzecz.
Zadyszał się, więc przystanął na chwilę, wsparłszy się na lasce.
— Myślałem, że umrę, nie widząc zniszczenia, wywołanego przez mego pupila — ciągnął dalej, nie spuszczając wzroku z krateru. — Ale widocznie przeznaczenie chce inaczej! — dorzucił, ruszając naprzód.
Na niewielkim płaskowzgórzu oczekiwał ich już doktór Casape, wraz z kilkoma pracownikami obserwatorjum.
Martini wraz z Wyhowskim i swym pomocnikiem obszedł całe płaskowzgórze, badając uważnie każdy szczegół. Co chwila pochylał się ku ziemi, nadsłuchując pilnie szmerów, jakie brzmiały wewnątrz ziemi.
Wyhowski czuł w pewnej chwili, że grunt, na którym stoi, drży bezustannie. Uczucie to nie uczyniło zresztą na nim przykrego wrażenia, gdyż podczas swych tylokrotnych podróży powietrznych przyzwyczaił się już do ciągłego drgania aparatu.
Stanęli przed grupą zwalonych jedne na drugie kamieni. Casape szybkim ruchem dłoni wskazał Martiniemu nikły kłębek pary, który wydostał się z pod jednego z kamieni i rozpłynął się momentalnie w powietrzu. Profesor, opierając się ciężko na lasce, przykląkł i, pochyliwszy głowę do samej ziemi, węszył przez chwilę.
Gdy podniósł się, Wyhowski dostrzegł, że czoło jego pofałdowane jest bruzdami namysłu.
Starzec szedł dalej, przystając co chwila i przerzucając się ze swym pomocnikiem półgłosem wygłaszanemi zdaniami.
Obeszli tak dokoła całe płaskowzgórze, mające nie więcej niż dwieście metrów średnicy.
Doktór Casape, poszeptawszy na uboczu z profesorem, podążył szybkim krokiem w stronę obserwatorjum, zabierając część pracowników ze sobą.
Martini ujął pod rękę Wyhowskiego.
— Pozwoli pan, wszak prawda? Zmęczyłem się i, co najważniejsze, zdenerwowałem — rzekł, pochylając głowę.
Szli tak przez dłuższy czas w milczeniu.
— Stało się to, czego obawialiśmy się od całego szeregu lat! — ozwał się wreszcie drżącym ze wzruszenia głosem. — Pomocnik mój, niestety, nie omylił się. Jesteśmy w przededniu utworzenia się nowego krateru. Oznacza to bezwątpienia, że siły podziemne wzmogły się... Chociaż główny krater milczy. Ale fakt ten nie dowodzi niczego! Obecnie milczy, a za minutę może przemówić... ba, nietylko przemówić, ale i ryknąć, jak on to potrafi!
Przystanął i wparł zatroskane wejrzenie w twarz swego towarzysza.
— Powiem panu, że nowy krater może stać się niebezpiecznym nietylko dla osiedli, leżących u podnóża góry, lecz nawet i dla Neapolu. Równina... naturalnych przeszkód niema, bo przecież tej głupiej rzeczułki, wpadającej powyżej Pazigno w morze, nie można uważać za przeszkodę, więc lawa będzie miała przed sobą wolną drogę! A co do Portici i S. Giovanni, to więcej niż pewne, że nie wyjdą cało!
— Ile potrzeba czasu na ostateczne ukształtowanie się nowego krateru? — zapytał Wyhowski.
Profesor wzruszył ramionami.
Różnie! — rzekł, ruszając dalej. — To zależnem jest od prężności gazów i od grubości skorupy gruntu, znajdującego się ponad miejscem ich parcia. Widział pan parę, prawda? Otóż pojawienie się jej dowodzi, że gazy znalazły sobie jakąś szczelinę. Mogły ją również uczynić same! Parcie jest potężne... ziemia drży! Wybuch może być zarówno kwestją pięciu minut, jak pięciu dni. Niewiadomo! Wspomniałem już, że to wszystko są kaprysy pani-przyrody, a kaprysy są zwykle nieobliczalne!
Dochodzili do obserwatorjum.
— Pomocnik mój redaguje teraz depeszę do Rzymu, do prefekta Neapolu i do dowódcy korpusu tutejszego, — zciszając głos, rzekł Martini — Wam radzę natychmiast wyruszyć stąd... każdej minuty może się coś przytrafić! W Neapolu możecie się śmiało zatrzymać... nawet w razie niebezpieczeństwa nic wam grozić nie może! Chociaż... — machnął ręką, jak gdyby odpędzając jakąś uparcie cisnącą się mu do głowy myśl.
Wyhowski patrzał nań wyczekująco.
— Chciałem powiedzieć, że w tych czasach nigdzie nie jest się pewnym. Feralny rok, a jeszcze dwa takie przed nami! — rzekł cicho, wchodząc na schody tarasu.
Amy powitała ich powrót radośnie, rozpytując o wygląd krateru. Pani Daisy, znużona podróżą, jak również i wrażeniami, drzemała w głębokim fotelu profesora.
Wyhowski, pomny słów Martiniego, nakłaniał towarzyszki do wyjazdu pod pretekstem, że czeka ich jeszcze nielada zadanie znalezienia locum w Neapolu.
W kilkanaście minut później Fiat pędził w dół po serpentynach szosy pomiędzy winnicami, których głębie poczynały już ciemnieć przy zapadającym mroku.
Nie upłynęła godzina, gdy Wyhowski zatrzymał auto przed hotelem „Nationale“.
Pokoje, na szczęście, były swobodne.
Obie panie czuły się tak zmęczone, że zrezygnowały z kolacji, udając się natychmiast do siebie.
Wyhowski, pożegnawszy je, uczuł również, że opanowuje go nieprzeparta chęć snu.
Wypił kieliszek whisky, przekąsił jednym i drugim kawałkiem wybornej marynowanej ryby w bufecie restauracji hotelowej i powlókł się do swego pokoju, znajdującego się na piętrze.
Był tak zmęczonym, że nie chciało się mu podejść ku drzwiom, wychodzących na balkon, aby sprawdzić, czy pokój jego wychodzi na sławną zatokę.
Usnął, zanim zdążył przyłożyć dobrze głowę do poduszek.
Zbudził go silny czerwonawy blask, padający mu wprost w oczy. Rozespanym wzrokiem wodził po mieniących się różowem światłem ścianach, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co widzi.
Dłuższej chwili potrzeba było zanim zrozumiał, że blask wdziera się wewnątrz przez rozwarte drzwi, przysłonięte firankami.
Poziewając i kuląc się od nocnego chłodu, narzucił płaszcz na ramiona i stanął w drzwiach.
Piękny i przejmujący zarazem w swej grozie widok uderzył jego oczy.
Ze szczytu Wezuwiusza strzelał w górę na olbrzymią wysokość słup ognia.
Odbierało się wrażenie, że to rakieta, jakie zazwyczaj uświetniają uroczystości ludowe.
Jaskrawe światło zalewało wierzchołek góry oraz jej zbocza. Widać było wyraźnie ciemny pas winnic, okalających zbitym pierścieniem zbocza góry. Wyhowskiemu zdawało się nawet przez moment, że dostrzega masywne zabudowania obserwatorjum.
— Pupil nie jest znów tak bardzo potulny, jak zaręczał poczciwy staruszek! — szepnął cicho Wyhowski, wspominając profesora Martiniego.
Równocześnie przyszło mu na myśl, że wybuch ten oznaczać może również zbliżanie się chwili powstania nowego krateru i postanowił przesiedzieć do rana na balkonie.
Ubrał się przeto śpiesznie i, otuliwszy nogi kołdrą, zasiadł na wytoczonym z pokoju wygodnym fotelu.
Palił papierosa za papierosem. Upłynęła tak godzina... dwie. Już zamyślał powrócić do łóżka, gdy wtem rozległ się donośny huk; terrakotowa posadzka balkonu zadrżała lekko raz i drugi.
Ze zbocza góry wytrysnęły nagle ku niebiosom olśniewająco — jaskrawe fontanny ognia.
Gęsty, czarny dym, jak gdyby wachlarzem, przesłonił ognisty słup dawnego krateru.
Huki stawały się z każdą chwilą coraz donośniejsze. Od czasu do czasu stupiorunowy grzmot wstrząsał powietrzem.
Niebo nad całą górą stało w ogniu, jak podczas pożaru największego miasta.
W pewnej chwili Wyhowski zerwał się z fotelu, odrzucając na bok kołdrę.
Po zboczu góry toczyła się powolnym ruchem w dół ognista ściana, rozszerzająca się coraz więcej z każdym momentem.
W powrotnej drodze z obserwatorjum Wyhowski widział setki domków, stojących samotnie w cieniu winnic i sercem jego zatargało nagłe wzruszenie na myśl, jaka nieopisana groza panuje teraz w umysłach ich mieszkańców na widok nieuchronnej zagłady, zbliżającej się ku nim.
Mocne stukanie w drzwi pokoju wyrwało go z odrętwienia.
Pochłonięty całkowicie straszliwym widokiem, nie zwrócił uwagi, że od pewnej chwili na kurytarzach hotelu panował ożywiony ruch.
Takiż ruch i gwar biegł od ulic miasta.
Co chwila ostrym rzegotem brzęczał klakson przebiegającego szybko auta. W ciszę nocy wdzierało się szybkie, jak gdyby dławiące się pośpiechem, furkotanie motorów motocykli; od czasu do czasu szczękały podkowy galopującego konia.
Otworzył drzwi.
Przed nim, w kokieteryjnym czepeczku na głowie, stała hotelowa „cameriera“.
— Jedna z „signor“, które przybyły z panem, prosi pana do siebie. Czeka w saloniku! — wyszczebiotała, dygając.
Doprowadził szybko swój ubiór do porządku i udał się za pokojówką przez kurytarze, po których snuła się służba, śpiesząca na odgłos alarmujących dzwonków gości, zaniepokojonych wybuchem wulkanu.
Pokój Amy oddzielał od pokoju pani Athow mały salonik.
W uchylonych drzwiach pokoju lady Devey ujrzał jasną główkę kuzynki.
— Co to, Jerzy? — zapytała, wyciągając ku niemu dłoń przez szparę.
Wyhowski podniósł ją do ust.
— Nic takiego! Zwykły wybuch pupila pana Martini! Widocznie nie wyszumiał się on należycie od czasów młodości i przypomniał sobie obecnie dawne lata — odrzekł, nadając swemu głosowi żartobliwy ton.
— Tak jestem przejęta przebiegiem dzisiejszego dnia, że te grzmoty przestraszyły mnie nie na żarty — tłumaczyła się.
— Wierzę... to może każdego wyprowadzić z równowagi — odrzekł swobodnie. — Pani Daisy zapewne już leży w omdleniu? — żartował dalej.
Amy uśmiechnęła się.
— Śpi, jak suseł! Tak była przerażona dzisiejszemi przeżyciami, że poleciła przenieść swe łóżko do mego pokoju, oświadczając, że za żadne skarby nie pozostanie samą.
— Dobry sen! Przy takich bezustannych wybuchach! — zaśmiał się wesoło.
— Ale niebezpieczeństwa niema? — zapytała niespokojnie Amy.
— Najmniejszego... zresztą... czuwam nad twym spokojem, kuzynko — rzekł, podnosząc powtórnie jej dłoń do swych ust.
— Wiem... przez pamięć dla Edwarda — wyszeptała cicho.
Spojrzał na nią swemi ciemnemi źrenicami, w których zapaliły się blaski głębokiego wzruszenia.
— Tak... a pozatem czuwanie nad tobą jest dla mnie największem szczęściem — rzekł prosto.
Lecz w tejże chwili ogarnął go lęk na myśl, że wypowiedział swe myśli zbyt śmiało, więc puścił jej dłoń i pochylił w ukłonie głowę.
Gdy ją podniósł z powrotem, nie było już przed nim Amy.
Jeno przez niedomknięte drzwi dobiegło doń jej ciche, drżącym nieco głosem wypowiedziane: „dziękuję“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.