Ostatnia brygada/Część czwarta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Mieszkanie na Żórawiej miało też swoją ciszę, lecz jakże różną od ciszy mieszkania na Bagateli.
Andrzej, znalazłszy się w ciszy swego domu, odczuł wprawdzie odmienną jej barwę, lecz zbyt wielki ciężar tu przyniósł, ciężar postanowienia, które miał zrzucić z udręczonego serca, by zdobyć się na wysłuchanie tej ciszy.
Nie przygotowywał sobie ani słów, ani usprawiedliwień. Nawet nie wyobrażał sobie, od czego zacznie. Wiedział, że tam, za uchylonemi drzwiami buduaru, skąd nikła smuga światła sączyła się w mrok jadalni, jest Marta, jego żona, wiedział, że za chwilę tam wejdzie poto, by stąd odejść nazawsze.
Nie zdziwiło go to, że nie wyszła, jak zwykle na jego spotkanie, chociaż napewno słyszała kroki w przedpokoju. Znał jej intuicję i wiedział, że odczuła zbliżającą się krzywdę, że nie miała sił wyjść jej naprzeciw, że przyczajona w lęku czeka ciosu.
Krzywda… Krzywda… Dlaczego krzywda? Jakąż jej znowu krzywdę wyrządza? Przecież jest młoda i bardzo ładna. Nawet piękna. Dopiero zaczęła życie, a całe jest przed nią… Niewątpliwie spotka jeszcze wielu mężczyzn, w których będzie mogła się zakochać… Napewno znajdzie godnego sobie męża, bardziej godnego niż on, nie tak nieszczęśliwego…
Krzywda — myślał, — że mnie kocha?… Czas wszystko zgoi, a zresztą przecie tyle małżeństw rozwodzi się. Tysiące, dziesiątki tysięcy!…
Przetarł czoło — było wilgotne.
W smudze światła coś działo się, coś żyło, drgało, szło ku niemu, wyprężały się jakieś ręce załamane milczącem błaganiem, jakieś bezgłośne dźwięki, jakaś znana melodja…
— Ach, jakże męcząca… co to, co to za melodja… Zaraz, zaraz… Zatknął uszy, lecz nie przestawał jej słyszeć…
..Dixit Dominus, Domino meo…
Nieszpory! Tak, nieszpory w wiejskim białym kościołku, pełnym słońca, zapachu kadzidła… I głos, wyraźny, stanowczy głos: …I że cię nie opuszczę aż do śmierci…
— Czy pamiętasz? — zapytało sumienie.
— Cha, cha, cha, — roześmiała się cisza.
— Czego odemnie chcecie! — Andrzej zacisnął pięści. — Jestem tylko człowiekiem!
— Jesteś aż człowiekiem — odparło sumienie. — Słabym, nędznym człowiekiem… Tam moje szczęście…
Przygryzł wargi aż do krwi i zrobił krok naprzód.
— Muszę, muszę… Jestem tylko człowiekiem…
Wszedł w smugę światła. Gęsta była i taki opór stawiała, że z trudem brnął naprzód. Pot kroplisty ociekał mu z czoła, gdy stanął w progu.
Spotkały go oczy, z których patrzył strach.
Marta siedziała, wciśnięta w kącik sofy, miała kurczowo splecione ręce. Obok leżała jakaś robótka.
— Dobry wieczór, Marto.
Jej wargi poruszyły się bezgłośnie.
— Przyszedłem pomówić z tobą… O nas…
Ciężko siadł obok niej i wbił oczy w ziemię.
— Przyszedłem pomówić z tobą…
Nie mógł znaleźć słów. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierośnicę. Była pusta.
— Zaraz ci przyniosę — zerwała się Marta.
— Ależ… — podniósł na nią wzrok i słowa zamarły mu w ustach.
Marta stała przy drzwiach. Zatrzymała się na jedną chwilę, lecz i tej było dosyć, by mógł spostrzec tę wielką zmianę w jej figurze.
Znikła za drzwiami.
— Nie, niemożliwe! To złudzenie! — skurczył się w sobie i czekał. — Boże, Boże! A jeżeli naprawdę?… Napewno złudzenie! Myśli zawirowały nieprzytomnym rytmem, w płucach zagrało bolesnym oddechem. Gdyby tak było, przecie zauważyłby dawniej, powiedziałaby mu zresztą…
Nagle uprzytomnił sobie, że właściwie nie widywał żony i nie rozmawiał z nią wcale.
— A jednak niemożliwe! — czepiał się kurczowo nadziei, Nadzieja wszakże rozprysła się, jak bańka mydlana.
Oto szła ku niemu Marta, szła z bladym uśmiechem na twarzy, z oczyma podkrążonemi niebieskawą obwódką, szła, a każdy jej ruch rozwiewał wszelkie wątpliwości.
— Marto! Marto! Spodziewasz się… dziecka?!
Spojrzała nań oczyma pełnemi smutku.
— Tak.
Ukrył twarz w dłoniach, oparł łokcie na kolanach. Zrozumiał z całą wyrazistością swoją klęskę. Przecie teraz nie mógł już jej porzucić. Teraz, gdy ma dać życie jego dziecku. Rozpacz zaglądała mu w oczy przez zaciśnięte palce. A przecież dawniej tak pragnął tej chwili, tak czekał dnia, gdy się dowie…
— Marto, czemu wcześniej nie powiedziałaś mi o tem? — zawołał z wyrzutem.
Podniosła na niego niebieskie oczy i nagle ogarnęła go tkliwość. Pojął, jak bardzo był niesprawiedliwy, jak zimny i szorstki, dla tej biednej dziewczyny, która mu za swą krzywdę płaciła tak dobrą wyrozumiałością, tak nadludzkiem przebaczeniem. Przypomniał przejażdżkę w Nieszocie, gdy ją prosił o rękę, przypomniał jej obawy i swoje męskie słowa zapewnienia i szydercze „Medice cura te ipsum“, które cisnął mu w twarz Michał, jemu… Katonowi.
— Musisz być mężczyzną — odezwało się sumienie.
— A Ewa, a Janek?.. — zawyło w piersi.
Podniósł oczy i drgnął.
Ze ściany patrzał na niego surowemi oczyma — Janek.
— Ach, — bronił się — napewno zatrzymałby mnie dla siebie i dla matki! Napewno…
— Kłamiesz, — zachichotało sumienie — świadomie kłamiesz!
Jeszcze raz zalęknionym wzrokiem szukał odpowiedni w twarzyczce tego chłopca, zaklinał go, lecz wyraz oczu na portrecie nie zmienił się:
— Zobaczę, czy postąpisz uczciwie — zdawał się mówić. — Zobaczę, czy spełnisz swój obowiązek.
I Andrzej ugiął się pod tym wzrokiem, ugiął się aż po dno swojej jaźni.
Gdzieś w trzewiach zadygotał szloch, wtargnął do szerokiej piersi, rozbrzmiał głuchym odgłosem, zacisnął gardło i w strzępy darł słowa:
— Nie potę…piaj mnie, Marto, miej… dla mnie… litość.., nie potępiaj… ja jestem… bardzo… nieszczęśliwy…
— Ależ, Andrzeju, ja cię nigdy, nigdy, ani przez jedną chwilę nie potępiałam! — głos jej drgał wzruszeniem niemal macierzyńskiem, z jakiem każda kobieta odczuwa cierpienie drogiego sobie mężczyzny.
Leciutko chusteczką ocierała mu oczy:
— Widzisz, — zaczęła znowu — widzisz, ja… mnie się zdaje, że to ja jestem powodem twojej męki… Powiedz mi szczerze, Andrzeju. Dużo nad tem myślałam i… Jeżeli tak jest w istocie, to ja… to ja… wtedy… sama…
Zaczaiła się w nim nagła pokusa. Niech powie, niech powie!
Ale z portretu nieubłagane, surowe, patrzyły oczy Janka.
— Nie, Marto, nie. Nie mówmy już o tem. I przebacz mi, jeżeli potrafisz przebaczyć. Takie ciężkie jest życie i w tak niesamowite zawiązuje się pętle…
Zdaleka zaterkotał telefon.
— Daj Boże — szepnęła Marta — by ci Opatrzność wynagrodziła wszystkie krzywdy.
Telefon nie ustawał w dzwonieniu.
— Nie, Marto, to nie są krzywdy, to jest kara, to jest odwrócony los. Nic w naturze nie ginie. Niema kary bez winy. Tutaj tylko tobie dzieje się krzywda, lecz cóż ja pocznę, gdy brak mi sił…
Telefon uporczywie dzwonił.
Wreszcie ustał, a po chwili w drzwiach stanął Piotr:
— Pan doktór Grzesiak prosi jaśnie pana.
Poszedł do aparatu:
— Hallo!
— Panie szefie, czy będzie pan jeszcze dziś w biurze?
— Nie, a co tam takiego?
— Wolałbym nie mówić przez telefon.
— Coś ważnego?
— Bardzo.
— Więc niech pan przyjdzie do mnie.
— Dobrze, będę za pięć minut.
Marta była zaniepokojona.
— Czy stało się coś złego?
— Nie wiem! — odparł Andrzej. — Grzesiak robił wrażenie wzburzonego.
— A czy teraz mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego?
— Wątpię. Chociaż życie składa się przeważnie ze zdarzeń, nie dających się przewidzieć.
Znowu przyszedł Piotr i zwrócił się do Marty z zapytaniem, na ile osób ma nakryć do kolacji. Spojrzała pytająco na męża, lecz ten tego nie zauważył.
— Andrzeju, czy zatrzymasz doktora na kolacji?
— Co? Doktora? Ależ naturalnie.
Rzucił okiem na Piotra i spostrzegł, że ten patrzy tylko na Martę, a jego wzroku unika. Wogóle w ostatnich czasach w zachowaniu się służącego uderzał go wyraźny chłód. Piotr wprawdzie bez zarzutu i z niezmiennym szacunkiem odnosił się do swego pana, jednakże nie ulegało wątpliwości, że w głębi czuł do niego urazę.
— Czyżby o Martę? — myślał Dowmunt.
Przyszedł Grzesiak.
— Jakieś złe wiadomości?
— Tak, panie szefie. Złe. Czy… nie zanudzimy pani temi sprawami?
Marta nie wiedziała, czy mąż chce, żeby została, czy nie, lecz on powiedział:
— Ależ proszę, doktorze. Więc?
— Elewatory w Równem podpalone. — wyrzucił z siebie.
Andrzej zerwał się na równe nogi:
— Jakto?
— Podpalone. Koło magazynów znaleziono butelkę po benzynie i pakuły.
— Spaliły się?
— Nie wiem. Depesza spóźniona.
Dowmunt zaczął chodzić po pokoju.
— Ma pan tę depeszę?
— Służę — podał telegram Dowmuntowi.
— Psiakrew! Ależ tam są wszystkie urządzenia przeciwpożarowe! I w mieście straż ogniowa… Niech pan połączy się z Równem.
— Próbowałem. W zarządzie elewatorów telefony nie działają.
— No, a na poczcie nic panu nie powiedzieli?
— Powiedzieli, że pali się od wczesnego rana.
— O której pan rozmawiał?
— Przed pół godziną.
— Ha, z depeszy wynika, że podpalenie napewno… Konkurencja?
— I ja tak myślę.
— Psiakrew! Łotry! Ale ja tego nie puszczę płazem. Doktorze, o której mamy najbliższy pociąg do Równego?
— Niestety o ósmej rano.
Dowmunt nacisnął dzwonek:
— Piotrze, proszę zejść do garażu i powiedzieć Zygmuntowi, by zaraz przygotował wóz do dalekiej podróży.
— Jaśnie pan każe budę nastawić?
— Wszystko jedno.
— Ale zjesz przed drogą kolację, prawda? — zakrzątnęła się Marta.
— Dziękuję ci. Doprawdy nie mogę.
— Zjedz, kochanie.
Spojrzał na nią i zgodził się.
Jedli z pośpiechem, zamieniając z Grzesiakiem urywane zdania. Marta nie siadła do stołu — przygotowywała walizkę Andrzejowi.
Kilka minut po dziesiątej przed domem odezwał się trzykrotnie sygnał samochodu.
Pomagała mężowi nałożyć burkę, starannie otulała szalem szyję. Z roztargnieniem obserwował jej duże, kształtne ręce, troskliwie dopinające guziki.
— Papierosy masz w prawej kieszeni — powiedziała i opuściła ręce.
— Dziękuję ci. Bądź zdrowa, Marto.
Zawahał się przez mgnienie oka, przygarnął ją do siebie i pocałował w usta.
— Bądź zdrowa. Za kilka dni wrócę.
Stała przy oknie i widziała, jak Andrzej w samochodzie otulał nogi pledem, jak wyjął pióro i podpisywał jakieś papiery, które mu pośpiesznie podawał doktór Grzesiak.
Później wóz ruszył.
Marta dopiero teraz uczuła, jak mocno bije jej serce, jak słodki ślad pozostał na wargach, ślad ust, tak dawno nie całowanych, ust najdroższych na świecie.
Noc tę również spędziła bezsennie, lecz jakże ta od tamtych się różniła.
Tymczasem samochód przemknął przez miasto i zatrzymał się przy rogatce.
— Panie posterunkowy, gdzie tu najbliższy telefon?
— O w tamtej kawiarence, proszę pana.
Szofer nie czekał długo, Andrzej bowiem w zatłoczonej robotnikami kawiarni nie mógł swobodnie rozmawiać z Ewą. Nie mógł i rad był z tego. Powiedział tylko, że palą się elewatory w Równem, że musi jechać, że w powrotnej drodze zajrzy do Ostapówki, że prawdopodobnie przyjedzie za kilka dni.
— A z Równego napiszę. Tymczasem dowidzenia. Proszę uściskać Janka.
I Ewa nie spała tej nocy. Nagły wyjazd Andrzeja po tym cudnym wieczorze wydał się jej czemś groźnem, jakimś prognostykiem nieszczęścia, jakąś przepowiednią złych dni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.