Ostatnia brygada/Część pierwsza/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA

I.

Ostatnie łomoty kół na zwrotnicach, ostatnie światełka sygnałowe granicznej stacji i ekspress zanurzył się w czarnej wilgotnej nocy.
W miękkich bombonierkach przedziałów wysiłek jego pędu łagodniał do stłumionego pogwaru kół, niezmordowanie powtarzających swoje hasło:
— Paryż — Warszawa, Paryż — Warszawa..
Pani Lena oderwała wzrok od czarnej tafli szyby, przecinanej smugami iskier i spojrzała na zegarek.
— Dwadzieścia minut. — Szepnęła. — Czas.
Odrzuciła pled, szybkim ruchem nałożyła pantofelki i po chwili stała półpochylona nad neseserem.
Książka, ilustracje, przybory toaletowe i… oto są! Małe paczki w białych kopertach. Na każdej kilka liter i kilka cyfr.
Przeliczyła. Jedenaście. Teraz wyjęła z torebki mały karnecik i na każdej kopercie dopisała jeszcze po jednej liczbie. Zamknęła neseser, paczki wsunęła pod kołdrę i stanęła przed lustrem.
Z pod burzy czarnych włosów i rozpiętych łuków brwi patrzyły wielkie, nieco skośne, zielone oczy. Małe, kształtne, może zbyt wąskie usta rozchyliły się teraz w uśmiechu dla — inspekcji dwuch szeregów małych, ostrych zębów.
Gdy tak stała wyprężona, w pyjamie, uwydatniającej sprężystość jej smukłych kształtów i starannie nakładała tłusty karmin na wargi, pociąg zaczął zwalniać biegu.
— Tak. To tu. Zaraz będzie most.
Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.
Usiadła w kącie i czekała.
Chwila, druga… I oto zwolna rozsuwają się drzwi.
Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok z za czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:
— Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?
— Nie daruję, conajmniej przez tydzień.
Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.
Usiadł obok niej i wziął jej rękę.
— Nie wiedziałem, że Prol, aż tak piękne hoduje kwiaty.
Wybuchnęła cichym śmiechem:
— Jakto? Nie widział pan nigdy moich fotografji w pismach?
— Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecie, że pani jest nasza.
— A zna pan moje nazwisko?
— Nie tylko rysopis i numer.
— Na imię mi Lena, a panu Władysław?
— Tak. Więc pani wie?…
— Trochę…
Skinął głową i spojrzał na zegarek.
— Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.
Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:
— Bierz pan.
Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.
Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę:
— A… my?… Nie zobaczymy się już więcej?…
— Za tydzień wezwą pana do Warszawy.
Pokazał mocne żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena nie zdążyła nawet przyjrzeć się mu, gdy Władysław drzwi zatrzasnął.
Doleciał ją jeszcze szmer zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału i w oknie zalśniły latarnie stacji.
Pani Lena spała świetnie. Poraz pierwszy bodaj od wyjazdu z Monte. Tydzień paryski z dniami rozbieganemi po tysiącu sklepów i z nocami spienionemi w szampanie zmęczył ją i nawet, o dziwo, z sympatją myślała teraz o Warszawie, o mężu, o znajomych. Świeża wypoczęta poszła na śniadanie.
W wagonie restauracyjnym przy jej stoliku siedział już ten pan, którego zauważyła na dworcu Północnym w Paryżu. Wyglądałby na Hiszpana, czy Włocha, gdyby nie gładkie blond włosy, zaczesane do góry. Cerę miał spaloną na bronz.
Pomyślała, że jest przystojny i że takie usta świadczą nieomylnie o zmysłowości. Ubrany wzorowo, je przyzwoicie.
— Pewno jakiś hiszpański dyplomata. — zakończyła swe obserwacje konkluzją. — Napewno w Warszawie go poznam.
Los jednak zrządził inaczej.
Sięgając po masło, przewróciła dzbanek z mlekiem.
— Oh, pardon, monsieur! — zawołała, z współczuciem, patrząc jak jej sąsiad ratuje się przed białą powodzią improwizowaną tamą z serwetki.
On jednak rzekł z uśmiechem:
— O, taki drobiazg, proszę pani.
— Pan jest Polakiem? — zapytała. I z tak szczerem zdumieniem spojrzała mu w oczy, że wybuchnął śmiechem.
— Panią wprowadził w błąd kolor mojej skóry. Wzięła mnie pani za Araba?
— Nie. Za Hiszpana lub Włocha. Ale tem nie mniej bardzo pana przepraszam za moją niezręczność.
— Ach, drobiazg…
— Zniszczyłam panu ubranie.
— Głupstwo — jeden rękaw.
— Pan musi być zły. Takie ładne ubranie — ale pan jest gentlemanem dlatego…
— Proszę panią. Anglicy twierdzą, że prawdziwy gentleman zaczyna się od mężczyzny, który gdy mu kobieta parasolem wykole oko, uspakaja ją, mówiąc:
— Nic nie szkodzi, madame, mam jeszcze drugie.
— Wie pan!
— Ja, niestety, mogę tu jedynie powiedzieć, że przecież mam drugi rękaw.
Zaśmiała się:
— Będzie pan jednak musiał zmienić ubranie.
— Nie będę mógł tego zrobić, gdyż przy rewizji celnej tak mi wygnieciono wszystkie rzeczy, że niepodobna ich włożyć. Pewno i pani wspomina granicę niezbyt mile?
— Na szczęście nie. Ja, widzi pan, jeżdżę bardzo często i za paszportem dyplomatycznym. Pozatem mój mąż zajmuje bardzo wybitne stanowisko… rozumie pan.
— Ach tak? Więc to uwalnia od rewizji celnej?
— No nie, ale im jakoś nie wypada rewidować naprzykład żonę ministra.
— Aa… więc pani małżonek jest ministrem?
— Nie. Mój mąż jest prezesem Banku Głównego.
— Wobec tego, że teraz znam pani nazwisko, pani pozwoli, że się przedstawię. Dowmunt, Andrzej Dowmunt.
Podała mu rękę.
— A dlaczego pan do mnie odezwał się popolsku? Przecie chyba nie mam słowiańskiego typu?
— Istotnie, pani ma urodę wschodnią, ale wczoraj wieczorem, przechodząc obok pani przedziału, słyszałem jak pani popolsku żegnała się z jakimś panem, obiecując mu, że będzie za tydzień wezwany do Warszawy. Stąd moja domyślność.
Lena zmieszała się nieco i wyjaśniła, że był to pewien przemysłowiec śląski, który zabiega o pożyczkę w Banku Głównym. Popsuło jej to jednak humor i już chciała wstać, gdy Dowmunt żartobliwie dorzucił, że jest bardzo dyskretny w sprawach handlowych. Na tem ostatnim słowie położył szczególny nacisk, co natychmiast zorjentowało Lenę, że podejrzenia jej towarzysza idą w zupełnie niegroźnym kierunku.
Zapytała więc z dawną swobodą:
— Na miły Bóg, gdzie się pan tak piekielnie opalił? Na jakiej plaży słońce jest tak nielitościwe?
— Na najmodniejszej plaży Atlantydy.
— Nie rozumiem.
— Według najnowszych plotek, w czasach bardzo dawnych, za króla Ćwieczka, a może jeszcze wcześniej, istniał kontynent zwany Atlantydą…
— Wiem, wiem! Był nawet taki film, w którym królowa Atlantydy miała coś w rodzaju męskiego haremu.
— Tak? Możliwe. Otóż według tychże badań najmilszem miejscem wypoczynku Atlantydy była dzisiejsza Sahara.
— Sahara? A cóż pan tam robił?
— Niestety nie byłem w męskim haremie królowej. Handlowałem, plantowałem, fabrykowałem.
— Więc pan mieszka w Afryce?
Zaczął opowiadać. Służba już dawno sprzątnęła nakrycia, pociąg wciąż mijał nowe stacje. Lena z wielkiem zaciekawieniem słuchała jego opowieści. Jej zielone oczy utkwione w wargi Andrzeja, połyskiwały płomykami.
Dowmunt mieszkał w Afryce, ale już nie mieszka. Był tam okrągłe lat dziesięć… O, Polskę zna dobrze, chociaż urodził się na dalekich jej kresach, które dziś są w ręku Rosji. Ba, sam walczył o nie. Był ułanem, lecz na wiele się nie przydał, gdyż już w miesiąc po wyruszeniu na front został ranny i kontuzjowany.
Lekarze niemal sparaliżowanego wysłali na Południe. Jak najdalej na Południe. Kair, Algier, Biskra, Tunis, Chartum, Kongo…
Najpierw kuracja, nasycanie ciała płynnym ultrafioletem słońca, później rekonwalescencja, wreszcie szara płachta „Tempsa“ z szczegółami Traktatu Ryskiego… Granice odcięły jego majątek. Jeszcze przez parę miesięcy nadchodziły z Warszawy pieniądze (coraz mniej) wkońcu przyszła depesza… To była ostatnia depesza.
Andrzej przygryzł wargi i wpatrzył się w okno. Lena milczała. Za szerokiemi taflami szyb przesuwała się namiękła wiosną ziemia. Tłuste połcie odwalonych skib pęczniały w ciepłej, wilgotnej mgle, na zrudziałych łąkach chlupotała woda. Ziemia przygotowywała się do porodu.
— I nie chciał pan wrócić do kraju? — przerwała ciszę Lena.
— Nie mogłem. Pierwej nie mogłem, a później… Później dowiedziałem się, że tam bezrobocie, że ciężko o kawałek chleba, że napróżno rząd zabiega o pożyczki. Zresztą od owej depeszy — nie miałem w kraju nikogo. A przywieźć do Polski jeszcze jedną pustą kieszeń?…
A w Afryce szczęście mu sprzyjało. Szperając w starych ruinach rzymskich i fenickich znalazł jakąś wazę i jakiegoś nieboszczyka z przed dwóch tysięcy lat i to z całem „umeblowaniem“. Stąd drobny kapitalik.
Następnie małe tranzakcje: daktyle, kawa, mąka. Powstanie Riffenów i dostawy dla armji hiszpańskiej. Słowem szło.
Podróże, umowy, filje… Bóg jeden wie ile kropel potu wsiąkło w piasek pustyni, ile razy — niewdzięczny — klął spieczonym językiem słońce i samum i febrę rozprażonej dżungli, i obłe grzbiety wielbłądzie i kolorowych dzikusów i cały Czarny Ląd, który go tak hojnie darzył.
— A teraz?
— Zmogła mnie nostalgja. No i teraz nie wracam z pustą kieszenią. Większość interesów zlikwidowałem. Teraz osiądę w kraju i rozejrzę się.
— Zapewne za towarzyszką życia?
— Może. Lecz przedewszystkiem praca. Dużo pracy. Robić, tworzyć, harować, organizować, fabrykować, handlować!
— Człowieku! Wygląda pan na lat trzydzieści pięć, a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.
Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.
Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.
Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nietylko swą śmiałą urodą, nietylko urokiem egzotycznej karjery i oryginalnym a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.
To też pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspress, sapiąc, wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie, dodając, że przyjmuje w piątki.
Andrzej, jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.