Ostatnia brygada/Część trzecia/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Dowmunt nie zasnął tej nocy. Leżał z otwartemi oczyma, wpatrując się w ciemność.
Zrywały się w nim burze rozpaczy, opętała go lepka pajęczyna apatji, odzywał się krzyk pragnienia życia i dławiła tęsknota za niebytem, za próżnią, za pustką.
Tak. Najłatwiej byłoby odejść… Ale odejść teraz, gdy powrotna fala życia uderzyła w piersi, gdy zrzuciła mu na plecy ciężar, kiedyś tak lekki i tak łatwo zbyty… kiedy przygniotła go odpowiedzialność przed sobą samym… Teraz odejść?
I odejść od niej! Od niej!
A syn?…
A umierający tam przyjaciel!
A Marta, „Adrol“, a cały nowy świat, który sobie z takim trudem zbudował?…
Ściskał palcami skronie, aż paznokcie wpiły się w skórę.
Zamknął oczy, bo ciemność paliła mu źrenice, wchłaniała myśli, jak piasek wchłania wodę.
Gdzieś w oddali piały koguty, przeciągle, ochryple, czujnie…
I pocóż wracał do kraju, poco? Dałby połowę życia, by o ten rok, czas mógł się cofnąć…
A jednak… czy naprawdę? A Ewa, a ten smukły chłopak?… Nie, nie, niech będzie błogosławiony ten przeklęty dzień!
Tylko czemu przyszedł teraz, czemu teraz, kiedy już niema powrotu, teraz, kiedy jest Marta!…
Nagle przyłapał siebie, jak złodzieja na zbrodni: Marta — jedyna przeszkoda!… Otrząsnął się i do krwi zagryzł wargi. Jakże obojętna, jak daleka była dlań ta kobieta, co teraz śpi tam, w Warszawie, w jego małżeńskiej sypialni…
Świt sączył się mętny, przejmujący, brudny. Napełnił pokój chłodem, bielał, mleczniał, aż na zlodowaciałych szybach zaiskrzyły się różowe kryształki.
Andrzej wstał z łóżka i machinalnie wyjął z walizki przybory do golenia. Spojrzał w lustro i niedowierzająco cofnął się. Jeszcze raz przyjrzał się uważnie.
Tak, to nie złudzenie: włosy na skroniach miał białe jak śnieg…
Zauważyć to musiał i doktór Frumkin, którego Dowmunt spotkał w jadalni. W jego twarzy malowało się zdziwienie i współczucie. Dłużej przytrzymał podaną rękę i powiedział poprostu:
— Dam panu trochę bromu. Dobrze?
— Dziękuję panu. Nic mi nie jest. A jak się ma chory?
— Źle. Przecież to skóra i kości, a jeść nie może.
— Czy nie wartoby zastosować sztucznego odżywiania?
Lekarz wzruszył ramionami:
— Poco? Stan beznadziejny. I tak dziwię się, że dotychczas jest przytomny.
— A jak długo może żyć?
— Żyć? Czy ja wiem, tydzień, dwa nawet trzy. Ale dziś, jutro popaść musi w stan zupełnej nieprzytomności.
Doktór nie omylił się. Jeszcze tegoż południa przyszedł pierwszy atak.
Ewa siedziała, jak skamieniała, z jednej strony łóżka — Dowmunt z drugiej. Spotkały się ich spojrzenia. Spłynęły ku sobie dwie fale, przenikały się wzajemnie, stapiały w rozedrgany fluid, który ogarnął ich całych, oddzielił od świata, zamknął w orbicie potężnego, niezwyciężonego uczucia.
Poza nimi nic nie istniało. Ani przeszłość, ani przyszłość, ani życie, ani śmierć.
A przecież tu, między nimi, umierał Michał Żegota, umierał śmiercią, która była ich tragedją, śmiercią, która była może ich szczęściem
Pili siebie oczyma, upajali się, aż do zawrotu głowy, swoją bliskością, swojem prawem do tego zespolenia się w jedno, prawem silniejszem od nich, od ich woli.
Milczeli. Od przyjazdu Dowmunta do Ostapówki nie zamienili dwuch słów. Mężczyzna nie mógł ich znaleźć, kobieta zaczaiła się, by nie spłoszyć nadziei szczęścia.
Drżała na myśl, że jednym nieostrożnym gestem, jednym wyrazem nie w porę rzuconym, potrąci wąziutką kładkę, którą los wspaniałomyślny, wielkoduszny los, oparł wreszcie na dwu krawędziach przepaści. Po tylu latach… Po tylu latach…
Trwogą przejmowała ją myśl, że nie zdobędzie się na odwagę postawienia stopy na tej kładce, że znowu trzeba będzie zawrócić na szary, ponury szlak, na szlak tęsknoty.
Nie, zanic! Raczej ta czarna otchłań, raczej koniec!
Michał Żegota poruszył się i powiódł dokoła obłąkanym wzrokiem. Na czole wystąpiły mu duże krople potu, usta uśmiechnęły się jakimś strasznym niezrozumiałym uśmiechem. Z gardła wydobyło się przerywne rzężenie.
— Poproszę doktora… — zerwał się Dowmunt.
Lekarz jednak uspokoił ich. To nic, to zwykły objaw.
— Czy, — zapytał Andrzej — czy to jest stan zupełnej nieprzytomności?
— Najzupełniejszej. Prawie zawsze chory już do końca nie odzyskuje przytomności.
Po kolacji Janek poszedł spać, lekarz do pokoju umierającego. Zostali w jadalni sami. Po chwili Dowmunt zapytał:
— W której klasie jest Janek?
Ewa drgnęła. Fala krwi uderzyła jej do głowy, owładnęła nią szalona, nagła radość. Na usta cisnęło się tysiąc zwierzeń, ręce wyciągały się ku temu człowiekowi, marzeniami o którym żyła tyle lat… tyle lat…
— W czwartej, — odpowiedziała cicho. Usiłowała czemprędzej zebrać myśli, by nie wypuścić wątku.
— Uczy się bardzo dobrze. — dodała. — …W gimnazjum są z niego zadowoleni…
Znowu zapanowała cisza.
— Pozatem uprawia sporty… ślicznie jeździ konno, na nartach… Czyta bardzo dużo, jest inteligentny… — rozpaczliwie szukała w myślach dalszych słów. — Dumna jestem z niego…
Nagle targnęło coś nią całą i niespodziewanie dla siebie samej, rzuciła:
— I ty możesz być z niego dumny!…
Andrzej zgarbił się i zakrył oczy rękoma.
Spadła nań raptem prawda, naga prawda, od której już niema ucieczki, przed którą już niema ratunku.
Zrozumiał, że nietylko dawne uczucie, co się dziś z taką mocą odezwało, wiąże go z Ewą, że nad tym węzłem zawisł nakaz wyższy, bezwzględny, nieusuwalny — dziecko. I to nie rozkrzyczane niemowlę, nie kawałek żywego mięsa, każdym swym wrzaskiem straszący kłopotami i pretensjami o alimenty, lecz syn, jego syn, wysmukły chłopak, w myśliwskiej kurtce, do którego odrazu nieświadome jeszcze zerwało się serce, syn, krew z jego krwi i kość z kości, syn, z którego mógł być dumny!
Zrozumiał, że oto tyle lat upłynęło, a dość było jednej chwili, by w sercu, w krwi, w mózgu z dawną wyrazistością, nie, z nową, stokroć głębszą, wyrzeźbił obraz tej kobiety, skrzywdzonej, porzuconej, zapomnianej… Jedynej… przecie, jedynej…
Zaczęła mówić. Cicho, monotonnie, beznamiętnie, jakby opowiadała dzieje kogoś obcego, dalekiego, nieznanego.
Nie zadrżał jej głos, gdy mówiła o swojej samotności, o smutku, o rozpaczy po jego wyjeździe, wyjeździe bez pożegnania, w który wierzyć nie umiała. Słowami prostemi opisywała swoje przerażenie i szczęście, gdy poznała, że nosi w sobie dziecko, jego dziecko…
Później przyszedł Michał. Wiedziała, że był jego przyjacielem. Dobry, szlachetny, szorstki, o złotem sercu.
— I tak lubił mówić o tobie. Dla ciebie jednego miał zawsze ciepłe słowa. Jakże czekałam tych chwil, tej szarej godziny, gdy kładł się na kanapie i zamknąwszy oczy mówił i mówił. Nigdy nie ośmielałam się wypytywać. Drżałam na myśl, że może nabrać podejrzeń. Ale gdy opowiadał… były to jedyne chwile ulgi w tej okropnej tęsknocie.
Andrzej podniósł głowę i oczyma suchemi, jak szkło, wpatrywał się w Ewę.
— Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Wszelki ślad po tobie zaginął. Lecz wiedziałam, że żyjesz. Wiedziałam napewno. Tylko tęsknota wciąż rosła… Aż tej jesieni Michał powrócił z Warszawy. Widział ciebie… Od tej chwili żyłam jak w malignie… Michał przyjechał ponury, a raz nawet płakał. Twierdził, że mu było wstyd przed tobą, że w porównaniu z tobą jest płazem, że pokłócił się z tobą i że ty zachowałeś swoją szlachetną duszę.
Andrzej przerwał:
— Przestań, przestań…
Milczała chwil kilka.
— A potem przyszedł list od ciebie. Michał już był ciężko chory i ja sama list mu ten czytałam, by nie męczył oczu przy lampie. Jakże słodki i jak straszny był ten list. Dotykały go twoje własne ręce!… A przyniósł wiadomość, żeś pokochał inną kobietę…
Dowmunt zerwał się i wpijając w nią wzrok, krzyknął jakimś zdławionym szeptem:
— Nieprawda! Nieprawda! Żadnej nie pokochałem! Nieprawda… kochałem tylko ciebie, tylko ciebie! Rozumiesz!
Ewa zbladła. Wstała, zrobiła krok ku niemu, poruszyła zbielałemi wargami, jakby napróżno usiłowała wymówić jakieś słowa zbyt trudne, w głowie jej zawirowało nieprzytomne, nieprawdopodobne szczęście. Zachwiała się i upadła.
Andrzej ledwo zdążył pochwycić jej bezwładne ciało tuż nad podłogą. Wziął ją na ręce i położył na sofie. W pokoju nie było wody. Wybiegł do salonu:
— Doktorze, pani Ewa zemdlała!…
Lekarz długo ją cucił i z całą stanowczością zażądał, by się zaraz udała na spoczynek:
— Nie wolno pani tak się przemęczać.
Nocy tej przy chorym czuwał Andrzej. Był tak wyczerpany nerwowo, że napróżno usiłował swoim zwyczajem uporządkować doznane przeżycia. Zapadł w stan półmartwoty, raz po raz targanej myślą, bolesną, niepokojącą, z której istotnej treści nie mógł sobie zdać sprawy.
Nad ranem przyszedł go zastąpić doktór. W ręku trzymał szklaneczkę z jakimi płynem:
— Niech pan to wypije.
— Ja? — Zdziwił się Dowmunt.
— Tak. To weronal. Dobrze panu zrobi.
Zasnął twardym snem i obudził się dopiero przed wieczorem. Z poczty przynieśli dla niego plikę listów. Odetchnął z ulgą, gdy wśród nich nie znalazł koperty, zaadresowanej ręką Marty. Były to listy handlowe w różnych sprawach, o których Grzesiak nie chciał sam decydować i list Romana z zapytaniem, czy może wyjechać na tydzień na wystawę przemysłową do Drezna. W dopisku dołączył pozdrowienia od Marty, która „czeka z utęsknieniem powrotu pana i władcy“.
Wszystko to wydało się Dowmuntowi dziwnie obce, banalne i błahe, wydało się irytującą inwazją dalekiego mu świata. Z niechęcią odsunął listy, a po namyśle wrzucił je na dno walizki.
Gdy jadł spóźniony obiad przyszła Ewa. Zbliżał się zmrok i wpółświetle, kiedy nie mógł zauważyć bladości i wycieńczenia twarzy, na której jaśniały szafirową głębią wspaniałe oczy, aż zdumiał się jej pięknością. Była to ta sama Ewunia, dziewczęca, smukła, z głową o nieskazitelnej linji, z głową rasowego chłopca. Przypomniał, jak wśród śmiechu przebierała się w kostjum pazia i jak jej z tem było ślicznie.
Ta sama… tylko życie śmiech zgasiło w jej oczach.
Zapytał o stan Michała. Zamienili kilka zdań, starając się uniknąć konieczności bezpośredniego zwrotu, konieczności powiedzenia „ty“ lub „pan”. Wogóle czuli się skrępowani.
Ile razy zostawali sam na sam, oboje usiłowali utrzymać rozmowę w ramach konwencjonalnych, zdawkowych informacyj, nie wybiegając poza tematy, dotyczące choroby Michała i spraw domowych.
A spotykali się często. Dom był pusty. Doktór przesiadywał w pokoju chorego. Janek od rana wybiegał do zabudowań folwarcznych, zaglądał do każdego kąta, wydawał dyspozycje, decydował we wszystkich sprawach gospodarskich i tak był przejęty rolą dorosłego mężczyzny, że poza krótkiemi chwilami, cały dzień był na folwarku. Przy obiedzie z dumą opowiadał matce i Dowmuntowi o efektach swej pracy.
Andrzej coraz bardziej przekonywał się, że istotnie chłopak jest bardzo rozwinięty, rozsądny i inteligentny.
Tak minęły cztery dni. We wtorek Michał niespodziewanie odzyskał przytomność i kazał wezwać Dowmunta. Mówił ledwie dosłyszalnym szeptem i z wielką trudnością.
— Jędrek, — zaczął — masz ściśle wykonać mój testament.
— Dobrze, Michale.
— Najlepiej zrobisz, jeżeli Ewę i chłopca zabierzesz do Warszawy. Będziesz ich miał tam pod okiem. Janek do gimnazjum… — Zatrzymał się i z widocznym trudem usiłował zebrać myśli.
— Aha, a Ostapówkę możesz wydzierżawić. Opieka nic cię kosztować nie będzie, bo zostawiam sporo pieniędzy i kamienicę w Krakowie. Daje dobry dochód. Rób jak zechcesz, ale ja radziłbym ci zlikwidować spółkę z Bielawskim.
— Z kim? — zdziwił się Dowmunt.
— Z Bielawskim. Mam z nim fabrykę maszyn na Pradze. Wiesz? „Bielawski i spółka“?
— Bielawski jest moim krewnym, — rzekł Andrzej — ale nie utrzymujemy ze sobą stosunków.
— Masz rację, to łobuz. Otóż radzę zlikwidować. Sprzedaj udziały za byle co, bo to zysku nie daje, a gałgan gotów Ewę i Janka oszwabić.
— Rozejrzę się.
— Z ustaleniem opieki sądowej nie będziesz miał kłopotu. Wszystko jest przygotowane.
Zachłysnął się i oddychał ciężko.
— Bądź spokojny, Michale — odezwał się Andrzej — zaopiekuję nimi jak najserdeczniej. I możesz być pewny, że nie dam im krzywdy zrobić.
— Wierzę, — wyszeptał — niech ci, Jędrek, Bóg nagrodzi. Zawołaj teraz Ewę.
Rozmawiał z nią długo. Pod wieczór znowu stracił przytomność.
Zaczęły się dni ciężkie, jak ołów.
Mróz nie ustępował i ranki wstawały prześwietlone nadmiarem chłodnej jasności. Dom tonął w nieprzerwanej ciszy, bo nawet służba, rzadko ukazująca się w pokojach, chodziła na palcach i mówiła półgłosem.
W powietrzu zawisło oczekiwanie. Męczące oczekiwanie śmierci, która wciąż zwlekała, wciąż jakby się wahała: czas już położyć zimną dłoń na tem ledwie drgającem sercu, czy jeszcze pozwolić mu ostatkiem sił pulsować?
Dowmunt chodził ponury jak noc. Łapał siebie kilka razy na złej myśli, na niecierpliwem pytaniu: kiedyż wreszcie? — I chociaż wiedział, że Michał napróżno się męczy, chociaż wiedział, że nic go uratować nie może, robił sobie gorzkie wyrzuty i starał się unikać wzroku Ewy i lekarza, by i w ich spojrzeniu nie odczytać ukrytego oczekiwania.
Doktór Frumkin wyjaśniał, że przy sarkomie stan taki może potrwać i kilka tygodni, chyba, że serce nie wytrzyma.
Dyżurowali przy Michale na zmianę. Najwięcej siedzieli w salonie, by choremu nie zabierać powietrza.
Często jednak, gdy kolej przypadła na Dowmunta, do salonu przychodziła Ewa. Przynosiła świeżo przywiezioną pocztę, lub kawę, której Andrzej wypijał teraz masę. Czasami siadała na chwilę i rozmawiali półszeptem, by nie niepokoić chorego. Ten zciszony głos jednak, mimo ich woli, nadawał krótkim rozmowom jakiś poufny, intymny posmak. Bali się tych rozmów i tęsknili do nich oboje. Gdyby nie obojętna treść słów, czuliby się może winni wobec człowieka, którego tlejące resztką życie łączyło ich i dzieliło jednocześnie.
Pewnego dnia poczta przyniosła między innemi list z Ratyńca, w którym zapalony fotograf, profesor Huszcza, przysyłał kilka zdjęć.
Fotografje? — zapytała Ewa.
— Tak — odparł — fotografje z Ratyńca. To jest majątek, w którym urządzam farmę doświadczalną.
Obejrzała zdjęcia. Na jednem z nich widniał olbrzymi dog Marty.
— Śliczny pies — rzekła Ewa.
— Dog. Nazywa się Pan Pies.
Na twarz Ewy uderzyły rumieńce.
— Pan Pies?… To tak, jak nazywał się wyżeł państwa Karpiów?
Dowmunt zmieszał się. Istotnie. Teraz sobie przypomniał, skąd mu przyszedł pomysł nazwania tak psa, którego podarował Marcie.
Ewa zerwała się:
— Mam fotografję tego psa na przechadzce z panią Zofją i inne z Dorpatu… Pokazać?…
Nie czekając odpowiedzi wyszła szybko i zaraz wróciła, niosąc małą, tekturową teczkę.
— Proszę obejrzeć — rzekła, nie patrząc na Andrzeja — ja muszę pójść do kuchni.
Odprowadził ją oczyma, lecz gdy przy drzwiach obejrzała się, czemprędzej spuścił wzrok.
Teczka była związana wypłowiałą różową wstążeczką, bardzo postrzępioną w tem miejscu, gdzie zawiązywała się na kokardkę. Widocznie często zaglądano do wnętrza.
Zawahał się przez chwilę, lecz ciekawość przemogła.
Teczka zawierała kilkanaście wypłowiałych zdjęć. Brał jedno po drugiem.
Oto tak dobrze znany ogród, pełen kwiatów. Przy klombie pan Karp z siwą, rozwianą brodą. Oto… Ewunia w skromnym pensjonarskim mundurku. Słodka, kochana Ewunia z uśmiechem w oczach. Oto pani Zofja Karpiowa z tym nieznośnym wyżłem, co zawsze szczekał po nocach; oto mała Emma, koleżanka Ewuni…
Wtem drgnął: Duża gabinetowa fotografja. Tak, to ta sama, którą dał Ewie… On, w mundurze studenta…
Załapotało serce…
Na odwrocie musi być dedykacja… Wiersz. Napewno wiersz. Pisał go całą noc. Tak… tak… To była ich pierwsza noc… Gdy wyszła, rozjaśnił lampę i siadł przy biurku… Miał oczy pełne jej chłopięcej postaci, a piersi pełne szczęścia… kiedy pisał ten wiersz, naiwny, studencki wiersz…
Pomału odwrócił fotografję…
Wyblakł atrament i zżółkł… miejscami niemal się zatarł…
Zaczął czytać. Pochłaniał strofkę po strofce, a w skroniach naprężyły się żyłki.

„Jeśli chcesz, bym Cię kochał
Musisz być codzień inna,
Lecz zawsze bądź uśmiechnięta
I zawsze trochę dziecinna.

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Musisz mnie mocno całować
I jasnowłosą główkę
Na mojej piersi chować

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Musisz nie lubić gości
I opowiadać o sobie,
Kiedy siedzimy w ciemności.

Musisz być bardzo zazdrosna
O wszystkie inne panie.
I nigdy nie mówić: „miłość“,
A zawsze mówić — „kochanie”.

I czy Cię kocham, nie pytać,
I czy mnie kochasz, nie wiedzieć,
A tylko bardzo cichutko
Na moich kolanach siedzieć.

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Spójrz, Ewuś na tę fotografję
I wiedz, że, jaką byś była, —
Nie kochać Cię — nie potrafję“


Data i mała literka „A”.
Oparł czoło na dłoni i w oczach zakręciły się łzy. Wolno, bezszelestnie, jedna po drugiej zsuwały się pełno krople… Spadały na rozrzucone fotografje, na dawne, wyblakłe literki, wpijały się chciwie w słowa, z których każde odżywało na nowo, każde zdawało się oddychać, każde zwierzało swoją zapomnianą tajemnicę…
W drzwiach stanęła Ewa i nieruchomo wpatrywała się w Andrzeja.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.