<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostrożnie z ogniem
Data wyd. 1849
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znałem dziwnego szaleńca. — Z miłości utracił rozum, a w obłąkaniu swojem miał jasne chwile pogody i przytomności, których mu zimny rozsądek pospolitych ludzi mógł zazdrościć. Pierwszem pytaniem jego, gdy się spotkał z nieznajomym, było:
— Znałeś ty ją? a! jak była piękną!
Czasem dziwolągi nam prawił z powagą, z wiarą w to co utrzymywał tak śmieszną dla jednych, tak dla drugich smutną, że nie jeden zapłakał, nie jeden boki zrywał. Dla mnie była to zagadka poważna i litość wzbudzająca.
Raz pomnę, wieczorem siedzieliśmy z nim (bo chodził wolno zawsze) na wzgórku panującem miastu W —; obie oczy wlepione były w to mrowisko, na którego ulicach roje ludzi się kręciły.
Nagle obłąkany śmiać się niezmiernie począł — Co ci to Werterze? spytałem (nazywał się sam tem imieniem),
— A! co! przypomniałem sobie moje podróże.
— Jakie podróże?
— Ty bo niewiesz, że ja niezmiernie wiele podróżowałem, opłynąłem do koła całego człowieka i splondrowałem go wzdłuż i wszerz z kapitanem angielskim Wilmore. Płynęliśmy na fregacie Experta. Byłem na tej osobliwszej wyspie, która się sercem ludzkiem zowie. Najczęściej bywa ona pustą, rzadko bardzo zaludnioną, mieszkańcy jedni wypychają drugich. — Serce kobiety i serce mężczyzny są to dwie wysepki niedaleko od siebie leżące, obie tak do siebie podobne, że najwprawniejszy żeglarz ledwie je po szerokości na jakiej leżą rozpozna. Wielu się nawet omyliło. Kobiety serce jest wyspą daleko obszerniejszą i przystępniejszą, mnóstwo doskonałych ma portów, wodę świeżą, gaje roskoszne, owoców mnóstwo, ale też gości na nim jeśli nie wiele razem, to mnóstwo jest ciągle. Widziałem tam czasem psy i koty, kanarki i sroczki. — Na pozór i serce mężczyzny bardzo jest do niego podobne, ale daleko mniej przystępne dla nieświadomych żeglarzy, którzy do wybornych portów jego; jakich jest tam mnóstwo, trafić nie umieją. Kto się tu dostanie, dłużej czasem mieszka; lecz postrzegałem na obu sercach jedno to, że pospolicie jak niewiedzieć dla czego kto przyszedł; tak niewiedzieć czego odchodził. Nigdy przyczyny dociec nie potrafiłem. — Najdłużej mieszkali ci co to serce kaleczyli, co je krajali, co na niem dokazywali najdziwaczniej — ale i to nie było prawidłem. — Wielkie wstrząśnienia ziemi czasem ztąd całkiem wypędzają mieszkańców, po których długo serce zostaje pustynią.
Co tam kryjówek! co pieczar! co bogactw, z których często nikt nie korzysta.
Głowa ludzka leży nierównie dalej, i między nią a sercem są ciągle i regularne komunikacje. Od niejakiego czasu nawet chodzą statki parowe. Zamiana płodów żywi serce i głowę...
Na tem skończył obłąkany, który natychmiast opowiadać mi zaczął, co się dzieje na xiężycu i jaka ona była piękna!
Biedny szaleniec! Zdawało mu się, że znał serce ludzkie i serce kobiety — a któż się tem może pochlubić!
Ze wszystkich określeń serca, jakie po świecie krążą, nieśmiertelnie najprawdziwszem będzie słowo angielskiego poety:

Serce — przepaść!

Kto był na dnie, śmierć na niem znalazł i niepowie nam co się tam dzieje.
Jestże rachuba, coby wypadek uczuć i historję serca zawcześnie dać mogła? —

Kiedy pierwszego dnia rano w cichym saloniku Dąbrowej, wszędzie widząc przytomną Julję, znalazł Jan Marję samą, serce mu zabolało i był tak smutny, że ledwie słowo mógł przemówić; ona tak pomięszana, że pół-wyrazami ledwie poczynała rozmowę.
Nieśmięli mówić nawet o Julji.
Nazajutrz mówili o niej i o niej tylko, Jan po ciężkim razie, musiał się wylać z boleścią swoją, a z najdując w Marji kogoś umiejącego ją podzielać, mówił wiele, z zapałem, ze smutkiem.
Ona ledwie go pocieszała kilką słowy, a w duszy myślała. — O! jakże ona szczęśliwa! On ją tak kocha...
Czemuż trzeciego dnia Jan powiedział sobie, że Marja nie dręczyłaby tak kochanka, że w jej miłości więcejby było wiary, bo więcej uczucia?
Myśl ta wstydząc się, uciekła...
I mówili znowu o Julji tylko...
Potem spotkali się już trochę oswojeni z sobą, prawie radzi, że się widzieli, z pół uśmiechem. Marji błogo było na sercu, bała się uciekających chwil, które były całym skarbem jej życia, rada je była strzymać, zahamować. — A gdy Jan krótko pobywszy uciekał od niej, zamyślała się licząc godziny do jego powrotu.
I poźniej jeszcze ośmieliła się spojrzeć na niego — a wejrzenia ich dziwnem losu zrządzeniem spotkały się, i powiedziały to, o czem sami niewiedzieli jeszcze tak zdradziecko, że oboje zarumienili się ze wstydu, z bojaźni.
Jan odjeżdżając powtarzał w drodze — Juljo, Juljo, godziż się szydzić z uczuć świętych, i na taką je wystawiać próbę? —
Lecz Jan kochał Julję, a Marja niczem się nie zdradziła. — Byli tylko poufalsi z sobą, przyjaciółmi już, którzy powoli odkrywali sobie serca tajniki.
Raz nawet Marja ze swej przeszłości smutne szczątki życia opowiedziała Janowi i Jan zabolał nad nią. — Biedna! biedna! rzekł w duszy — a tak sama jedna! a tak nieszczęśliwa!
I jakoś potem długo dość nie mówili nic o Julji, tylko o sobie. Aż przyszedł list z Warszawy i wszystko wróciło jak było dnia pierwszego.
Jan był niespokojny, czy to przypisać tęsknocie? Marja smutniejsza codzień — choć śmielsza z nim coraz. I nieunikała jego wejrzenia, ani rozmowy, ani spotkania.
Płynęła z biegiem wody. — A za nią był kraj smutny, a przed nią — pustynia. —
Kawałek tylko drogi mieli przebiedz razem. Jan, który w początku narzekał, tęsknił, dni rachował z Marją, choć każde z nich z innej przyczyny, powoli coraz rzadzej na ustach miał Julję. Gniewał się na siebie, wyrzucał to sobie, gwałtem myśl naprowadzał na przyszłość obiecaną — a przyszłość ta nie miała już dla niego dawnego uroku.
W parę miesięcy widoczna była zmiana na obojgu. Jan walczył z sobą, Marja taiła co czuła, ale kochała całą duszą. Cóż kiedy to uczucie utaić się nie da! Niepowiesz go — zdradzi cię wzrok, bojaźń twoja, niezręczność, oczy, ruchy i te szatanki co koło nas latają w powietrzu roznosząc myśli, którebyśmy ukryć chcieli, a które oni podają z uśmiechem każdemu.
Czasem miłość maskuje się nawet wstrętem, lecz ta ze wszystkich najwydatniejszą.
Marja umiała wprawdzie ukryć w sobie co czuła, lecz tyle tylko ile ludzkie dozwalają siły.
Jan czuł, że mu była — przychylną.
Myśli ich doskonale się spajały, serca rozumiały, upodobania zgadzały. — Oboje wierzyli we wszystko dobre i szlachetne tą wiarą młodą, która żadnej niepotrzebuje próby.
Jednego dnia po trzech miesiącach, Marja nareście postrzegła wielką zmianę w Janie i przeraziła się nią. Jan nie wspominał Julji, chyba przypadkiem i obojętnie, przybywał raniej, odjeżdżał później i bawił się dnie czasem całe, czasem całe wieczory i przedłużał pobyt w Dąbrowie. Starościna brała to wszystko za przyjaźń niewinną i całkiem była spokojna; ale Marja nie mogła nie postrzedz, że już nie była obojętną Janowi jak przedtem, że serce jego zmieniło się, a ostatnia próba była jego upadkiem.
Długo przeczyła sama sobie, lecz wejrzenia dopełniły się wyrazem i dłużej wątpić nie było można.
Przerażona i siebie obwiniając tylko, przelękła, strapiona straciła głowę; lecz pierwsza na poświęcenie gotowa, postanowiła czekać wybuchu, a jeśliby nieomyliła się, powiedzieć Janowi, że nie może być jego, ani niczyją w świecie.
To wyznanie mogło jej życie kosztować, lecz naznaczyła je sobie jako karę, bo niestałość Jana przypisywała sobie biedna, sobie tylko.
Lecz cóż się działo w sercu Jana?
Serce przepaść! któż je pojmie, kto je wytłumaczy?
W pierwszych chwilach wahało się ono między Julją i Marją, długo, długo, aż przechyliło się na stronę pierwszej. — Teraz wracało do drugiej. Jan rozpaczał i kochał, szalał i powracał do Dąbrowej.
Zmieniony, wychudły, chory, obłąkany prawie, jak dnia sądnego lękał się przybycia Julji.
A czas leciał czwałem i wiosna już w całej krasie rozpięła zielone skrzydła nad ziemią. —
Któż odmaluje walki, modlitwy, łzy, rozpacz i wyrzuty, które sobie czyniła Marja. Czarne jej oczy dziwnym ogniem pałały — wybladła, zmieniła się, chodziła w pół tylko żywa...
A Jan posłuszny teraz więcej sercu swemu niż rozkazom, przyjeżdżał do Dąbrowej.
Raz był to ranek majowy, Marji nie było w salonie, Jan zszedł do ogrodu i zastał ją w jednej z ciemnych ulic bocznych.
Z książką w ręku przechadzała się Marja wzrok obłąkany tocząc do koła. Jan, widać to było z jego oczu, przybył z jakiemś postanowieniem stanowczem.
Przywitali się więcej zmięszani niż zwykle, przeczuwali coś strasznego oboje.
Jan długo szedł obok niej milczący. —
— Cóż to za wiosna, cicho mówiła Marja, w życiu mojem niepamiętam... podobnej (najpiękniejszą wiosną, jest zawsze ta w której kochamy).
— Niebo tak pogodne, powietrze tak łagodne, zieloność rozwija się tak żywo, kwiaty podnoszą główki jaskrawe, jakaś radość w powietrzu.
— O! gdybym to tak mógł czuć jak pani.
— Zdaje mi się, że nic panu nie przeszkadza, tylko zgryzoty sumienia i rozpacz w pierwszej swej sile mogą od tego widoku oderwać, i to uczucie przeważyć.
— Tak! zgryzoty — i rozpacz.
— Lecz możeszże pan nosić ciężar obojga?
— Nigdym nieznał — a dziś mam je na sobie — i dźwigam winowajcą.
— A! cóż pan mówisz! cóż są za ciężkie jego zbrodnie.
— Jedna, ale straszna!
— Zabiłeś pan muchę, czy pająka? żartując spytała Marja.
— A! pani, nie żartuj ze mnie — Dość spojrzeć na mnie, żeby się domyśleć co cierpię.
— Kochasz Julję i cierpisz dla niej.
— Ja! ja kocham Julję! z dziwnym śmiechem zawołał Jan — Ja!
Marja stanęła.
— Kochałem to prawda — ale dziś! o! nie, ja jej nie kocham.
— Niegodzi się szydzić!
— Tak jest Marjo, zawołał z zapałem Jan porywając jej rękę, ciebie kocham, ciebie jedną. — Możesz mnie odepchnąć, musisz mi niewierzyć, — lecz kocham ciebie — kocham ciebie!
W obec niebezpieczeństwa Marja nabrała zimnej odwagi, jak ten majtek, co modli się wśród burzy, drży gdy bałwany biją o okręt, lecz rzucony na fale, chwyta deskę i ratuje się mężnie.
— Mnie? spytała pogodnie prawie — O! na szyderstwo więc wystawiła mnie Julja — Godzisz się mi to mówić — po niej! I sądzisz pan, że przyjmę jego miłość, miłość drugą, zmienną jak wasze uczucia wszystkie, że zdradzę przyjaciółkę? — Niespodziewałam się, żebyś pan do tego stopnia się obłąkał.
Jan nieumiał słów znaleść, niespodziewał się od łagodnej Marji tak przykrych wyrzutów, lecz zniósł je czując, że na nie zasłużył. Spuścił głowę.
— Winienem, rzekł i jako winowajca zniosę wszystko; lecz stało się. — To było nad siły moje. Cóżem winien, że wystawiony na próbę upadłem. — Odepchniesz mnie — to pewna, lecz i do Julji nie wrócę.
— Pan masz obowiązek. —
— Powiem Julji — jeśli chce mnie bez serca, bez przywiązania, chłodnego niewolnika, posłuszne zwierzę mieć u nóg — należę do niej.
— Lecz prędzej pierwsza niż druga miłość pańska jest prawdą — pierwszą czas ugruntował, druga jest fantazją próżniaka.
— Wszystkiegom wart, wszystko zniosę, powtórzył Jan.
— Co do mnie, zbierając siły rzekła heroicznie Marja — ja ani pana, ani niczyją być niemogę.
— Kochasz?
Marja zamilkła. Są ofiary, dodała, które na odkupienie win naszych winniśmy dopełnić; jedną z wielkich ofiar życia jest to co panu powiem o sobie. Jam nikogo nie warta — ty wrócisz do Julji.
— Nigdy!
— Słuchaj pan, niepatrząc na niego i szukając sił w sobie, mówiła Marja — słuchaj kto jestem. Byłam opuszczoną sierotą, byłam pośmiewiskiem służalców połowę życia mego. Niema szkarady, któraby od dzieciństwa oczów moich, myśli, serca nie splamiła. Ta, którą kochasz jak mówisz, z psami podwórza gryzła się nieraz o skórkę chleba spleśniałą. — Takie było dzieciństwo moje. — Nademną żadnej opieki prócz Bożej — o! i o tej zwątpić przyszło — nademną opiekun krewny, co czyhał na majątek i mnie się tylko chciał pozbyć. Dom jego był łotrowską pieczarą, a młode dni moje w nim spłynęły. Umarła żona jego i starzec przypadkiem spojrzał na sierotę, której młodość była całą ponętą — drugą może majątek. Nagle z czeladnej izby, z grubego odzienia przeniosłam się do miasta — na pensję. I dwa lata upłynęły mi tam swobodne, szczęśliwe, jasne.
Zastanowiła się, oddechu brakło, padła na ławeczkę. — Słuchaj pan! słuchaj do końca. — Starzec odebrał mnie do domu, mówił mi że chce się ożenić ze mną. Uważałam to za poczwarną za straszną groźbę, za coś niepodobnego, oparłam się — opierałam —
Nie byłam jego żoną — leci mściwy i zajadły, niemogąc skalać serca, zostawił mi wstyd na życie całe. — Na tych ustach, gwałt wyrył plamy, te ręce skurczyła boleść rozpaczliwej obrony — Ja nikogo nie jestem godną.
Domawiając tych wyrazów Marja zachwiała się, omdlała — upadła.
Jan spojrzał na wpół umarłą, stał niemogąc ratować i straciwszy przytomność, powtarzał tylko do siebie jak szalony. —
— Nikogo... nikomu... śmierć. —
Szczęściem szukając ją od starościny służąca posłana po Marję, nadbiegła i Jan mógł się oddalić, ale nie poszedł po konia, nie wrócił do domu i zapuściwszy się w ogród, potem w pole i las, zabłąkał się bez celu.
Stan jego duszy opisać się nie daje. —
Ojciec niespokojny, rozesłał szukać go na wszystkie strony, gdyż na noc, ani nazajutrz niepowrócił. — Trzeciego dnia znaleziono go w bliskości dębów, wycieńczonego boleścią i głodem, spalonego gorączką i chorego odwieziono do Jarowiny.
Marja chciała natychmiast odjechać, ale opuścić starościnej nie mogła. — Tym czasem list Julji oznajmywał jej przybycie za dni kilka.
Julja przybywała pewna zwycięztwa, wesoła i szczęśliwa, z nadzieją, z szałem prawie. — List jej do Marji pisany był ogniem cały — I spieszyła tak, że tygodniem wprzód przybyła nim się jej spodziewano.
Marja, cień tylko chodzący, przeraziła ją jak widmo w progu domu.
Cofnęła się i przeczucie pierwszy raz ścisnęło serce.
— Co ci jest?
— Widzisz Juljo! odpowiedziała — nic mi nie jest.
— Tyś chora?
— Nie czuję —
— Co się dzieje z Janem?
— Niewiem, dawno tu nie był. —
W tem uścisk staruszki, która wywlokła się na ganek przeciwko wnuczki, przerwał rozmowę. Julja niespokojna czyhała na chwilę, żeby sam na sam z Marją pozostać.
Położenie Marji było ciężkie i bolesne, lecz kłamać, ani mogła, ani chciała. Prędzej, później Julja dowiedzieć się musiała prawdy. Jan był w niebezpieczeństwie, choroba jego przybrała charakter straszliwy, doktorowie rozpaczali o nim. — Stary Darski w ponurem milczeniu, nieporuszony dzień i noc siedział u jego łóżka.
Pod pozorem znużenia szybko Julja rozstała się z babką i z bijącem sercem pobiegła do Marji. Marja klęczała na modlitwie, wstała, wzięła rękę Julji i poważnie wskazała jej krzyż.
— Co to znaczy? Marjo! na Boga —
— Módl się — Juljo...
— On umarł!
— Żyje jeszcze.
— Chory! Ja lecę do niego! puszczajcie mnie! pójdę — sama — pójdę — O! do niego, on chory, i może z mojej winy.
— Kobiety miejsce u krzyża, odpowiedziała Marja — płakać, modlić się, cierpieć, to los nasz.
— Lecz cóż się stało, mów, nie zabijaj mnie niepewnością — mówże wszystko —
— Wszystko? spytała Marja — lecz masz-że odwagę usłyszeć i wytrzymać wszystko?
— A! więc to coś okropnego, coś okropniejszego od śmierci. —
— Jan powrócić ci może, lecz nie jest dziś twoim.
Julja porwała się, odstąpiła krok.
— A! więc to ty go uwiodłaś — ty niewdzięczna — ty mnie i jego zabijasz! on ci nic niewinien. A! — nie! jam najwinniejsza. —
I odwróciła się ze wstrętem, z pogardą.
— Przyjaźń! przyjaźń, zawołała — o! to co ludzie zowią przyjaźnią, jest słodką trucizną, powolną zdradą —
— Juljo — wszystko ci powiem — obwiniaj mnie, lecz jam nic nie winna —
Jutro mnie tu nie będzie, lecz dziś ty prawdę usłyszysz.
— Jestże prawda, gdzie? powiesz mi kłamstwo na wymówkę zdrady.
Julja płakała. —
— Musisz mnie wysłuchać. — Jan długo walczył i niewiem jaka nieszczęśliwa gwiazda, jaka fatalność pociągnęła go ku mnie.
— Gwiazda?? oczy twoje, słówko twoje, uśmiechy — o! znam cię teraz niewinna.
— Ale ja ani jego, ani niczyją być nie mogę, miałam siłę mu to wyznać.
Julja się zastanowiła.
— Nie znasz całkiem mojej przeszłości, oblanej łzami, jutro cię opuszczę, dziś poznaj mnie całą.
I głosem przerywanym łkaniem z głową w czarny warkocz ukrytą, Marja powtórzyła wszystko — wszystko aż do miłości Jana, do ostatniego wyznania.
Julja słuchała i gniew jej we łzy się rozpływał —
— Daruj mi, rzekła na koniec powoli — daruj Marjo! To ja winnam wszystkiemu, tyś anioł, co skrzydło w błocie ziemi skalał; a kał dawno opadł z piór twoich. Daruj mi, przebacz nieszczęśliwej — szalonej. — Lecz powiedz mi czy żyje — o! już nie będę jego, ale niech z tobą będzie szczęśliwy, z kim zechce, byleby nie umarł. — Powiedz mi czy żyje?
— Żyje! żył jeszcze rano! smutnie wyszepnęła Marja — módlmy się, módlmy się za niego.
I splotłszy ręce zimne, klękły przed krzyżykiem, a cała noc spłynęła we łzach i modlitwie.....


W Jarowinie cichy ranek letni wschodzi naprzeciw okien samotnego domostwa. — W dziedzińcu nie było ruchu i wrzawy, ludzie snuli się milczący, powolnie. — Słowik zajadle nucił tylko w krzakach pod oknem. W progu z głową w dłoniach siedział Kasper i łzy ocierał. — W pierwszej izbie nikogo — W sypialni okno było otwarte, na łożku leżał Jan, a raczej skelet biednego Jana, z oczyma otwartemi straszliwie i usty spalonemi gorączką — ręce jego bezwładne opadały na pościel, pierś powolnym ciężkim podnosiła się oddechem. Patrzał w okno, a nic niewidział.
Przy nim w głowach starzec, jak on nieprzytomny, skościały, blady, złamany w pół i drżący; łzy płynęły mu po twarzy bez ustanku i długa ich struga wyryła na policzkach drogę czerwoną. — Widać nie dziś już płakał...
Nikogo więcej i pies tylko wierny u nóg łóżka z podniesioną głową, zawył niekiedy pół głosem i przelękły własnym głosem wśród ciszy, przypadał znowu. —
Słowiczy spiew i szczebiotanie ptaków słychać było przez okno — w stajni rżał Lebed siwy...
Lekarze opuścili łóżko chorego, nie było ocalenia nadziei, co chwila mógł skonać; ojciec sam jeden nieodstąpił syna...
Nagle otworzyły się drzwi pierwsze i szelest sukni kobiecej dał się słyszeć — Julja niepostrzeżona od nikogo, stanęła w progu. — Jan niewidząc jej wstrzęsnął się, starzec obrócił, zobaczył i wstał poważny z gniewem na czole. —
Kobieta klęczała przy łóżku.
— Wiem kto jesteś — rzekł Darski — idź ztąd, idź — zabiłaś go — nie czekaj bym cię przeklął. —
W tem Jan pochylił głowę, niepoznał jej i odwrócił się.
— Niepoznał mnie! zawołała z rozpaczą.
— Daj mu skonać w pokoju, rzekł stary, idź, idź ztąd! Ty co miałaś serce żartować z przywiązania, igrać z życiem ludzkiem — idź! idź! Bóg ci może przebaczy — ojciec nie może! —
Lecz Julja nie miała siły ani wstać, ani zwlec się — całowała zimną już rękę Jana, któren pomimo, że nie dał znaku iż ją poznał, jakby wzruszenie jakie wstrzęsło nim nowe, konać poczynał.
Ze złamanemi rękoma ojciec klęczał przy nim i zachodził się z płaczu. Skonanie ciężkie było i powolne, ale ani przytomność, ani mowa nie wróciły mu w chwili uroczystej zgonu. — Julję wynieśli bezprzytomną — ojciec pozostał przy nim...

Spytacie może co się stało z żywemi? Nie zawsze śmierć przychodzi, gdy jej żądamy — a życie bywa długą pokutą.
Stary Darski rok prawie konał, nie mogąc pójść za synem.
Marja wstąpiła do klasztoru.
A Julja? Julja żyje, ale jej życie oblokło się kirem na wieki. Sama jedna, z myślami i żalem mieszka w Dąbrowie i na jednym smętarzu odwiedza grób babki i Jana. —
Kruche jest szczęście nasze, nie rzucajmy go o ziemię. —

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.