Płomienna północ/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.
SUŁTAN MAROKKA.

Pewnego piątku p. A. Leroy zaproponował nam przejażdżkę do pałacu sułtańskiego, abyśmy byli obecni przy wyjeździe Sułtana do meczetu.
Pałac, czyli Dar El Mahzen, stoi poza murami miasta, niedaleko od bramy Zaer. Pomiędzy pałacem a dzielnicą francuską rozciąga się obszerny plac, gdzie odbywają się rewje wojskowe. Na przeciwległym końcu placu połyskuje białemi murami i minaretem meczet Es-Sunna. Gdy podjechaliśmy do pałacu, ujrzeliśmy oddział wojska. Wspaniali jeźdźcy, w białych burnusach i zawojach, z opartemi na kolanach krótkiemi karabinami, otaczali cały plac i nie dopuszczali zbiegowiska widzów. Przed bramą pałacową, otwartą naoścież, stała kompanja czarnej gwardji. Tęgie chłopy w białych szarawarach i krótkich białych kurtkach, w czerwonych fezach na głowach i z karabinami w ręku. Za nimi ugrupowała się orkiestra. Zatrzymaliśmy się niedaleko bramy. Pan Leroy porozumiał się z grupą dygnitarzy pałacowych, stojących przy wejściu i oczekujących na sygnał rozpoczęcia ceremonji. Po chwili wpuszczono nas do wnętrza pałacu, gdzie wskazano miejsce na galerji, otaczającej całe podwórze. Tu ujrzeliśmy dużą grupę pałacowych urzędników, wyższych mułłów, służbę dworską i osobistą orkiestrę Sułtana. Stanowiło ją pięćdziesięciu muzykantów, w bogatych, barwnych strojach, kapiących od złota i srebra. Przeważnie była to młodzież, nawet chłopcy po 12 do 15 lat. Wszyscy mieli trąby różnego rodzaju, drewniane klarnety i piszczałki.
Wkrótce otwarła się brama, prowadząca do wnętrza pałacu. Ujrzeliśmy zakątek wspaniałego parku, biały, nowej budowy pałac, z szerokiemi schodami wejściowemi, gdzie stało dwóch czarnych wartowników. Rozległ się dźwięk trąbki, a wtedy do schodów pałacowych podjechała mała zielona karetka, ozdobiona czerwonemi arabeskami i złoceniem. Karetkę ciągnął biały kucyk, straszliwie wypasiony i przyozdobiony pióropuszem.
Sułtan wyszedł z pałacu i usadowił się w karetce.
Przy wjeździe karetki na dziedziniec, gdzieśmy stali, tłum dworaków ugrupowany w dwa szeregi, złożył niski pokłon, orkiestra wydała przeraźliwy, powitalny okrzyk i zaczęła grać jakąś skoczną, a dość fałszywą, melodję.
Pochód ruszył ku bramie.
Na jego czele jechał wezyr na białym koniu pod czerwonem siodłem i czaprakiem, a za nim szli dostojnicy pieszo, posuwistym, wolnym krokiem. Tylko jeden z dworaków szedł inaczej. Był to wysoki, zupełnie czarny starzec, bardzo gruby, o rzadkiej siwej brodzie. Zdaje się, że był to naczelnik eunuchów. Kroczył twarzą do Sułtana, plecami w kierunku ruchu, ale szedł tyłem tak pewnie i szybko, iż widocznem było, że do takiej wprawy doszedł przez długie ćwiczenie.
Tuż przy przednich kołach karetki, zaraz za niewolnikami, prowadzącymi kucyka za uzdę, szło dwóch dworzan. Ciągle wymachiwali długiemi pasmami jedwabiu, odganiając muchy od osoby władcy.
Za karetką wystrojeni niewolnicy i masztelarze prowadzili siedem osiodłanych koni — na każdy dzień tygodnia konia innej maści, pod innem siodłem.
Przyjrzeliśmy się władcy Marokka.
Mulej Jussef, sułtan z dynastji Alanitów, panuje pod protektoratem Francji, robiąc wielkie postępy w kierunku włączenia swego kraju do ogólnego prądu cywilizacji współczesnej. Jednak anarchiczne usposobienie Berberów, pewne dynastyczne niesnaski, agitacja, prowadzona przez niektóre bractwa religijne, kierowana przez marabut’ów, w nowszych zaś czasach tajna, burzycielska robota agentów sowieckich, nieraz — ciemnemi chmurami zasłaniają życiowy horyzont Sułtana. Ta chmura odbiła się na twarzy Mulej Jussefa. Blada, rozlana, rozumna twarz, o tęsknych oczach i zmarszczkach — śladach uporczywych ciężkich myśli — świadczy wyraźnie o życiu, pełnem trwogi i troski.
Orkiestra wita władcę grzmiącym marszem, wojsko prezentuje broń, a później, wyciągnąwszy się szpalerem, konwojuje orszak sułtański aż do meczetu El-Sunna, gdzie władca będzie się radził Allaha i prosił go o pokój dla kraju, świetność i o szczęście dla swego panowania.
Powracamy do hotelu, przecinając francuską dzielnicę. Dziwnemi się wydają malowniczy pałac Rezydenta, gmachy urzędów, piękne wille, ciągnące się aż do brzegu Oceanu; starannie i artystycznie utrzymane ogrody i parki, obok wyglądających z różnych stron różowych murów i bram ze staremi napisami; pełnej zadumy i rzewności Czella; zagadkowej wieży Hassana; potężnego czworoboku kasby Udaja i widzianego przed chwilą orszaku Sułtana, jego czarnej gwardji, prastarej etykiety i odganiaczy much.
Jednak chociaż zdumienie przeważa narazie, po chwili zjawia się uczucie dumy, mimowolna radość, że cywilizacja białej rasy umie uszanować i przechować zabytki przeszłości nietylko w kamieniu lub bronzie, lecz w obyczajach i kulcie, że potrafi spokojnie kierować swoją pracą i życie obok obcego duchem prądu myśli i życia odmiennych ludów.
Gdy podczas swoich podróży zdarzało mi się zagłębiać w masę kolorowych ludzi, zawsze czułem niebezpieczeństwo, grożące im ze wszystkich stron, ich bezradność i trwogę przed nieznaną przyszłością. Tu zaś miałem uczucie, podobne do tego, gdy do ciężko chorego, zagrożonego śmiercią człowieka, już przybył lekarz, albo gdy przed płonący dom zajechała straż ogniowa.
Mimowoli wzrok szuka minaretu Czella, szczytu Hassana i murów Udaja — tego wszystkiego, co tak przekonywująco mówiło o niegdyś trawiących kraj ten ciężkich chorobach i niszczących go pożogach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.