Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Nagłe wypadki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nagle wypadki.

— O jejku, jejku — krzyczy a krzyczy ten mój. Ratujcie, pani likarko — mówiła do mnie jakaś babina, wpadłszy zdenerwowana i wystraszona w czasie rannych godzin ordynacyjnych.
— A gdzie ten wasz leży? — pytam się, myśląc jednocześnie o tym co zabrać ze sobą, aby „jego“ ratować.
— A no na wsi, w Wielkiej Starołęce.
— Konie macie?
— Ady skąd? Teraz przecie żniwa.
Załatwiłam możliwie szybko resztę chorych i pobiegłam prawie pędem do Wielkiej Starołęki.
W łóżku leżał mężczyzna o dość atletycznej budowie. Jęczał strasznie. Tętno przyśpieszone, brzuch twardy jak deska.
Jeszcze szybciej pobiegłam na dworzec do Starołęki telefonować po karetkę. Chory musiał być natychmiast operowany.
Po miesiącu chory przyszedł do mnie osobiście podziękować za ratunek (fakt w warszawskiej ubezpieczeniowej praktyce rzadko spotykany).
Byt to wypadek pęknięcia żołądka. Dzięki mojej „galopadzie“ pacjenta zdążono jeszcze w czas zoperować. Moja wizyta z drogą lć kilometrów pieszo) trwała niecałe 40 minut.
O młode, zdrowe serce początkującego lekarza! Jesteś zdolne do wyczynów sportowych!
Obecnie nie biegłabym kłusem 6-ciu kilometrów, gdyż groziłoby to tym, że do lekarza trzebaby było wzywać pogotowie. A przecież to tak niedawno, zaledwie dziesięć lat temu.


∗             ∗

Piękna rzeka Warta dostarczyła mi dość licznych, a przykrych wstrząsów nerwowych z powodu częstych wypadków utonięć. Trzeba było ratować tych, których zdołano wydobyć na brzeg, a otoczenie nie mogło ich docucić. Przeważnie i mnie się to nie udawało. Wizyty moje miały w tym wypadku raczej charakter ściśle formalny. Trzeba było poprostu wystawiać świadectwa zgonu.
Pamiętam taką malutką chatę rybacką nad samym brzegiem Warty. Na podłodze w mrocznej izbie leżał mężczyzna czarno ubrany, dość otyły, z czarną brodą. Utopił się poprzedniego dnia. Teraz wydobyto zwłoki. Musiałam wypełniać akt zejścia. Było to pierwsze świadectwo zgonu, jakie wystawiałam w moim życiu. Trzeba było wypełnić liczne rubryki na formularzu. Jakże wielka różnica jest robić w towarzystwie kolegów sekcję zwłok w prosektorium, a dokonywać choćby tylko oględzin zmarłego człowieka, którego się mniej więcej znało w normalnych warunkach jego życia. Żona topielca płakała na dworze przed chatką, ja sam na sam z nieboszczykiem mozolnie odszukiwałam na jego ciele niechybnych objawów zgonu. Widocznie człowiek ten bardzo przeraził się w chwili śmierci, bo na twarzy jego malował się jeszcze przestrach. Wokół też było tak dziwnie. Chatka mała, okna zasłonięte, gromnice paliły się bladym światłem, rozpraszając ciemności panujące w izbie. Nastrój ten podziałał i na mnie, zaczęłam odczuwać lęk. Mroczną izbę opuściłam z wielką ulgą. Gdy wyszłam, ani wspaniała słoneczna pogoda, ani piękna rzeka tym razem nie przyniosły mi uspokojenia nerwów.


∗             ∗

W odległości półtora kilometra od mego mieszkania mieściła się fabryka rakiet. Zatrudnione w niej były przeważnie kobiety. Praca była bardzo niebezpieczna ze względu na to, że operowano tam ciągle łatwozapalnymi materiałami. To też pożary były w tej fabryce dość częstym zjawiskiem.
Pewnego dnia zawezwano mnie do wypadku, który nastąpił wskutek wybuchu rakiety.
W hali fabrycznej na podłodze leżała nieprzytomna kobieta. Wokoło niej ściekały strumienie wody. Kobieta miała rzęsy i brwi spalone, skórę na twarzy obrzękłą i ciemną. Była już zupełnie nieprzytomna. Tętno biło ledwo ledwo. Zrobiłam co prędzej zastrzyk nasercowy. W tym momencie akurat zajechała karetka Pogotowia, zabierając chorą do szpitala, gdzie wkrótce zmarła.


∗             ∗

Bardzo często zwracano się do mnie o wypisanie świadectwa sądowo-lekarskiego. Przychodzono z tym o różnej porze dnia i nocy. Petenci tacy zjawiali się ze skórą rozpłataną na głowie, ranami tłuczonymi twarzy oraz czasami wprost z nieprawdopodobnymi uszkodzeniami na rozmaitych częściach ciała. Bito się bowiem często i dosyć mocno — przeważnie z okazji wesela, chrzcin lub też na świątecznych zabawach. Do lekarza zwracano się tylko w ostateczności, a przeważnie przeciwnicy, załatwiwszy porachunki między sobą, leczyli się wzajemnie. Rany smarowano sobie jodyną, wyzyskując doświadczenia nabyte jeszcze na wojnie, a po tym towarzystwo zwykle zapominało o swych burzliwych przejściach i darowywało sobie urazy.
Tylko dwie kategorie pobitych żądały stale świadectw lekarskich, potrzebnych im do złożenia oskarżenia prywatnego. Za uzyskanie tych świadectw płacili lekarzowi nader chętnie, chętniej nawet, aniżeli za poradę lekarską. Do pierwszej kategorii petentów należeli uczestnicy bójek, wynikłych na tle mieszkaniowym, a więc właściciele domków i lokatorzy lub sublokatorzy. Drugą kategorię stanowiły ofiary kłótni rodzinnych. Przychodził więc po świadectwa mąż zbity przez żonę na kwaśne jabłko, lub też vice versa.
Opatrywałam te różne uszkodzenia ciała na koszt Kasy Chorych, ale zastanawiałam się jednak, czy tak być powinno. Chyba bowiem nie można tego rodzaju schorzeń podciągnąć pod kategorię urazowych wypadków przy pracy. Ale aby dociec, co, kiedy i jak było, należało być prawnikiem. Ja nie miałam możności zastanawiać się zbyt długo nad klasyfikowaniem prawnym tych wypadków.


∗             ∗

Samobójstwo oglądałam tylko jedno w tym okresie czasu i to w następujących okolicznościach.
Przyszła do mnie jakaś kobieta, uskarżając się na bezsenność. Na tego rodzaju skargi lekarz może reagować tylko „na wiarę“. Nie mogę przecież zbadać, czy moja chora sypia po nocach, czy nie, o ile nie znajduje się pod specjalną obserwacją.
W tym wypadku chora wydawała mi się bardzo spokojna i wyczerpana, jakby rzeczywiście brakiem snu. Zapisałam jej więc rurkę znanych lekkodziałających nasennie tabletek. Ku swemu przerażeniu na drugi dzień usłyszałam od pewnej kobiety.
— Wiśniewska jak poszła spać wczoraj o czwartej po południu to do dziś, do godziny pierwszej nie obudziła się jeszcze.
Pacjentka mieszkała we wsi Garaszewo, oddalonej o cztery kilometry od Starołęki. Udało mi się wynająć szybko jakieś konie i pojechałam chorą obejrzeć. Spała bardzo głęboko. Źrenice miała wąskie, tętno zwolnione. Obok łóżka leżała pusta rurka po środku nasennym. Chora zjadła wszystkie tabletki od razu.
Przeliczyłam szybko dawki i z ulgą stwierdziłam, że choćby wszystkie na raz użyte nie stanowiły śmiertelnej dozy. Lecz trzeba było chorą cucić, gdyż bałam się również powikłań ze strony nerek. Zastosowawszy leki nasercowe, odesłałam kobietę do Poznania, do szpitala. Po tygodniu wróciła zdrowa. Gdy zapytałam ją o powód zażycia wszystkich środków na raz, nie chciała mi dać konkretnej odpowiedzi. Podejrzewałam ją o zaburzenia natury umysłowej i o to, że powtarzając swoje zamachy samobójcze w przyszłości, znajdzie skuteczniejszy środek, aniżeli lekarstwo zapisane przez lekarza. Samobójczyni jednak nie zgłaszała się już do mnie więcej i więcej o niej już nie słyszałam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.