Pamiętnik dr S. Skopińskiej/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dr. Sabina Skopińska.
Jestem lekarzem, który w swoim życiu udzielił około 100 tysięcy porad lekarskich. Dwanaście lat mej pracy oddałam Ubezpieczalniom Społecznym i chciałabym teraz uświadomić sobie rezultaty tej pracy.
Prawo życia, które nadaje ciężar gatunkowy wszystkiemu na świecie i śmierć, ta bezlitosna śmierć, z którą my, lekarze, walczymy i walczymy, determinują najskuteczniej moje osiągnięcia. Pamiętnik ten jest słabym odbłyskiem tej nieustannej, zaciekłej walki, walki, w której cierpi nie tylko chory, ale i ten, kto idzie mu z pomocą.
Nie są to czcze powiedzenia dla lekarza, walczącego o życie swoich pacjentów, bo przecież jego bezsilność wobec niektórych wypadków męki chorych trafia w niego samego.
Cóż poradzę, że tak mało radości jest w tym pamiętniku!
∗
∗ ∗ |
Warszawa. Czasy jakże dalekie. Siedzę na górnej ławce audytorium szpitala Dz. Jezus. W dole przy katedrze, obok której znajduje się łóżko chorego, stoi prof. Antoni Gluziński. Bada chorego, a my patrzymy. Panuje cisza. Granice powiększonego serca chorego, oznaczamy wypukiem palców na klatce piersiowej cierpiącego. Z jaką precyzją robi to profesor! Tak subtelne badanie, a zmianę charakteru dźwięku wypukowego słychać spod palców profesora aż na górnych ławkach, gdzie siedzę.
Profesor nadzwyczaj delikatnie obchodzi się z chorym. Niestety, prawie w każdym narządzie znajduje jakieś stany patologiczne, których nazwy po łacinie pisze na tablicy. Ciężko chore nerki i serce. Inne narządy ludzkiego ciała w takich warunkach nie mogą również pozostać zdrowe.
Wypisaliśmy za profesorem z piętnaście nazw łacińskich, oznaczających łańcuch schorzeń badanego pacjenta. Chorego wywożą. Przypadek jest beznadziejny. Profesor kończy omówienie słowami:
— Za parę dni na sekcji w prosektorium przekonamy się, jak dalece rozpoznanie na podstawie badań klinicznych pokrywa się z diagnozą sekcji zwłok.
Na chwilę przestaję być młodym adeptem sztuki lekarskiej. Robi mi się znów jakoś nieswojo, jak wtedy, gdy znalazłam się po raz pierwszy w prosektorium.
Więc ciało tego człowieka, człowieka dziś żywego, za parę dni będzie leżeć przed nami pocięte i my będziemy mogli sprawdzić, czy dobrze badaliśmy, czy diagnoza choroby była słuszna.
Tak. Medycyna jest nauka na prawdę eksperymentalną.
∗
∗ ∗ |
W klinice prot. Gluzińskiego pracowałam bardzo pilnie. Byłam dumna ze stanowiska asystentki pierwszej kliniki Uniwersytetu Warszawskiego. Coś mi mówiło, że to, czego się właśnie wtedy nauczę, musi być moim kapitałem zakładowym na resztę życia. Wiedzę nabytą będę miała możność tylko co najwyżej uzupełniać co pewien czas. Tak się też stało. Po ukończeniu Uniwersytetu i koniecznej praktyce szpitalnej, wyjechałam do Poznania. W Warszawie nie miałam bowiem żadnej możności zarabiania, a pracować na życie musiałam. W poszukiwaniu środków egzystencji przyjęłam stanowisko asystentki Uniwersytetu Poznańskiego przy katedrze anatomii opisowej i prowadziłam ćwiczenia praktyczne ze studentkami w prosektorium. Objęłam też kurs wykładów zleconych na studium wychowania fizycznego. Moja teoretyczna wiedza lekarska znów się bardzo pogłębiła, ale na terenie naukowym czułam się jednak nieswojo. Praktyczna medycyna miała dla mnie o tyle więcej uroku, niż zbieranie materiałów do pisania rozpraw naukowych. Poza tym św. Biurokracy nie zostawia w spokoju, zdaje mi się, nikogo w Polsce. A więc w Uniwersytecie asystent musiał prowadzić część administracyjną Zakładu. Robiłam to z wielką niechęcią. Przykro mi było słuchać narzekań mego szefa, że rachunki, którymi każdy Zakład Uniwersytetu wylicza się z dotacji naukowych, nie są zbyt starannie wypisywane, że bazgrzę itp. Musiałam również dbać o tak zw. inwentarz naukowy, mikroskopowy, przyrządy, układać spisy oraz katalogi ksiąg. Musiałam pilnować psów i morskich świnek, na których robiło się wiwisekcję dla celów naukowych.
Miałam tu okazję zetknąć się w ciągu dwóch lat ze znaczną liczbą kandydatów na przyszłych lekarzy. Stwierdziłam u większości z nich to, co wyczuwałam i u siebie, mianowicie, niechęć do teorii medycyny, która była w tym czasie nieproporcjonalnie więcej rozbudowana w naszych uniwersytetach, aniżeli nauka tak zw. medycyny praktycznej. Student prawie przez trzy lata zmuszony był do zgłębiania wszelkich możliwych zakamarków anatomii opisowej i topograficznej, histologii, chemii i fizyki. Przez te trzy lata nie oglądał on żadnego chorego. Jakże słabutko wyglądały w roku 1926 kliniki uniwersyteckie, które w Poznaniu np. korzystały z gościnności szpitali wojskowego i miejskiego, a same, niezależne, nie istniały.
W duchu dziękowałam losom, że pozwoliły mi ukończyć Uniwersytet Warszawski, w którym, pomimo znacznej ilości studentów, można było pracować na klinikach, a profesorowie nauk, dotyczących tak zw. medycyny praktycznej, byli również wymagający, jak profesorowie nauk teoretycznych. Aby zdawać egzamin z anatomii patologicznej u ś. p. prof. Hornowskiego, należało się „wkuwać“ co najmniej pół roku. Ale też i innym przedmiotom trzeba było poświęcać tyleż czasu, przygotowując się do egzaminów.
W Poznaniu istniała natomiast wielka dysproporcja w nauczaniu teoretycznym i praktycznym. Polska z trudem utrzymywała wówczas swoje pięć uniwersytetów, a uniwersytet poznański przeżywał specjalnie trudne warunki organizacyjne. Z drugiej strony zauważyłam, że pęd do wyciągania korzyści materialnych z otrzymanego dyplomu doktora wszechnauk lekarskich, był u młodych lekarzy, kończących wówczas medycynę, zbyt wielki. Oczywiście każdy musi pracować na życie, każdy musi zarabiać, ale tempo w osiągnięciu tego celu wydawało mi się u niektórych zbyt zawrotne..
Pracując jako asystentka Uniwersytetu, miałam w okresie wakacji sporo wolnego czasu. Poświęcałam go uzupełnieniu wiedzy praktycznej oraz zabiegom o otrzymanie tak zw. „prawa praktyki“ i dopuszczenie mnie przez Związek Lekarzy Okręgu Wielkopolskiego do praktyki w Kasie Chorych Miejskiej, Powiatowej i Kolejowej. Był rok 1925. Na ziemiach b. zaboru pruskiego obowiązywał w Kasie Chorych zupełnie inny system lecznictwa niż w byłym zaborze rosyjskim. Lekarz ubiegający się o praktykę w tej instytucji, poza ogólnie wymaganymi kwalifikacjami lekarskimi (dyplom, prawo praktyki itp.) musiał się „osiedlić“. Znaczyło to, że musiał mieć własny gabinet i poczekalnię. W określonych bowiem godzinach powinien przyjmować chorych kasowych. Panował tak zw. wolny wybór lekarza. Ubezpieczony szedł do Kasy Chorych, brał kartkę do jednego ze 120 lekarzy, którzy byli zarejestrowani w Poznaniu, jako praktykujący dla Kasy Chorych. Na terenie powiatu poznańskiego oraz innych powiatów województwa były „powiatowe Kasy Chorych“, w których również obowiązywał wolny wybór lekarza. W okresie, kiedy starałam się o prawo praktyki w Kasie Chorych m. Poznania, było to całkowicie zależne od Związku Lekarzy. W tym okresie b. niechętnie dopuszczano już lekarzy do praktyki — twierdzono, że już nadmiar lekarzy praktykuje w samym mieście, a podmiejskie okolice pozbawione są opieki lekarskiej. Cytowano klasyczny wypadek: Starołękę pod Poznaniem. Jest to przedmieście, położone o 7 km od centrum miasta, wokoło stoją fabryki Cegielskiego, Romana Maya, dwie fabryki mydła, wielka wytwórnia chemiczna „Blask“, fabryka Regiera i dwie fabryki nawozów sztucznych. Ponadto cały szereg innych mniejszych fabryczek i wytwórni. W okolicy ani jednego lekarza, choć było 3000 ubezpieczonych w Starołęce i wioskach okolicznych.
Komunikacja z Poznaniem była w r. 1925 niezbyt wygodna, jechało się koleją lub furmanką 7 km, ewentualnie trzeba było iść pieszo 3 km do tramwaju przez most kolejowy i wąskie dróżki uroczego parku nad Wartą, tak zw. Dębiną.
Pojechałam więc obejrzeć Starołękę. Miejscowość wydała mi się wprost urocza, położona nad Wartą, która w tym miejscu jest bardzo malownicza. Most kolejowy, przerzucony przez rzekę, ozdobiony wieżyczkami a la dawna forteca, oraz młyn parowy i śpichrze nad rzeką, wielkie murowane 4-ro piętrowe również z wieżyczkami, nadawały Starołęce jakiegoś specyficznego uroku. Szczególnie piękny był młyn, który pracował przez całą dobę bez przerwy. Oświetlenie elektryczne odbijało się nocą tajemniczo w płynącej wartkim nurtem rzece, a miarowy oddech jego maszyn budził echa w leżących na przeciwległym brzegu lasach i gajach dębiny. Tym teatralnym wprost dekoracjom przyrody, w dużym stopniu zawdzięczam to, iż zdecydowałam się osiedlić w Starołęce.
Brak komunikacji z miastem dawał się bardzo we znaki miejscowej ludności. Co prawda, nie była ona pozbawiona pomocy lekarskiej, bowiem dr X, który miał swoją własną praktykę w Poznaniu, dojeżdżał do Starołęki dwa razy w tygodniu, ordynując w pokoiku odnajmowanym na 2 godziny. Ubezpieczeni chorzy ustawiali się w kolejkę na schodach i czekali na pana doktora, który odrobiwszy praktykę w Poznaniu, gdzie był jednocześnie lekarzem wojskowym, przychodził wieczorem po 6-ej i załatwiał oczekujących nań pacjentów. Kasa Chorych była bardzo z tego stanu rzeczy niezadowolona, ludność również. W nagłym wypadku zachorowania nie było absolutnie w okolicy żadnego lekarza, który mógłby udzielić pomocy. Pogotowia Ratunkowego w tym okresie w Poznaniu nie było. Tylko 5 — 6 pociągów kursowało między Poznaniem a Starołęką — więc ani lekarz nie mógł dojechać z Poznania i wrócić w krótkim czasie, ani chory nie mógł jechać do lekarza, nie tracąc przynajmniej 5 godzin czasu wskutek nieodpowiedniego rozkładu kolejowego. Dojazd taksówką kosztował w jedną stronę 6 zł.
Pomoc lekarska do 1925 r. przedstawiała się więc w Starołęce w ten sposób: dr X dojeżdżający dwa, trzy razy w tygodniu na dwie godziny wieczorem. A student-absolwent Uniwersytetu w Odesie, porucznik sanitarny, który miał mieszkanie służbowe w Starołęce, załatwiał praktykę prywatną, której dr X nie zdążył załatwić w czasie swej wyprawy do Starołęki.
Ponadto na tzw. kolonii, tj. domkach zbudowanych przez kolejarzy, mieszkała „mądra“ kobieta, która leczyła ziółkami, czarami i zaklęciami. Cieszyła się ona dosyć dużym powodzeniem i do 1930 roku w kulturalnym województwie poznańskim leczyła ludność Starołęki. Trzeba dodać, że synowie jej byli potem moimi pacjentami.
Otóż w ten sposób skompletowany zespół niósł pomoc 3.000 ubezpieczonym i ich rodzinom.
W Starołęce istniała malutka apteka. Właściciel jej, człowiek bardzo sympatyczny, typ ruchliwego kupca, zwrócił się do mnie, nalegając, bym osiedliła się na stałe. Kasa Chorych miasta Poznania miała w tym czasie własną aptekę, ale nie opłaciło jej się zakładać filii w Starołęce, a ubezpieczeni nie mogli chodzić 7 kilometrów do Poznania pieszo po receptę. Aptekarz więc postarał się o koncesję na aptekę, a następnie chciał osiedlić lekarza. Ułatwiał mi więc wszystko, jak tylko mógł. Wskazał mi nawet mieszkanie w tym samym domu, gdzie mieściła się jego apteka. Właściciel domu, piekarz H., typ spolszczonego od dziada Niemca, chciał mi odsprzedać swoje mieszkanie wraz z meblami za 3.000 złotych. Panował wówczas bowiem system odstępnego mieszkaniowego nawet w takich miejscowościach jak Starołęka, a lekarz, chcąc otrzymać prawo praktyki w Kasie Chorych, jak już wspomniałam, musiał oprócz kwalifikacji lekarskich, rozporządzać znacznym kapitałem, by kupić mieszkanie oraz urządzić gabinet i poczekalnię. Lekarze byli ogólnopraktykujący, w każdym gabinecie musiała więc być szafka z instrumentami, krzesło ginekologiczne, oraz umywalnia. Wiele było wyrzeczeń, aby z pensji asystentki uciułać kapitalik, który stałby się podstawą do nabycia tego wszystkiego. Ale niechęć do „papierowej nauki“ była u mnie zbyt wielka, a chętka zetknięcia się bezpośrednio z życiem i wzięcie z nim za bary tak mnie frapowała, że nie patrząc na trudności, postanowiłam jednak osiedlić się w Starołęce.
Po osiedleniu się miałam bardzo wiele przykrości. Przede wszystkim z mieszkaniem, które mieściło się w oficynie. Dom co prawda stał nad samą rzeką, na górze, w „zaczarowanym“ dla mnie miejscu, między mostem kolejowym a owym wydającym rytmiczny szum parowym młynem. Z okien widać było na przeciwległym brzegu las dębowy i urocze gaje, ciągnące się nad Wartą. Ale to wszystko należy do poezji. Proza była następująca: brak kanalizacji i ubikacji w domu, brak elektryczności, a jedynie tylko oświetlenie gazowe. Wejście przez wiejskie podwórze, po którym spacerowały świnie i kury, brak telefonu, brak komunikacji z miastem, a wreszcie 3.000 zł odstępnego i 100 zł komornego miesięcznie.
Ale stokroć gorsze od warunków materialnych byty okoliczności natury psychicznej, które zmuszały mnie do głębokich refleksji. Ludność odnosiła się do mnie początkowo wrogo, nie tylko dlatego, że byłam kobietą-lekarzem, i to bardzo młodą kobietą i bardzo młodym lekarzem — to nie odgrywało zbyt wielkiej roli. Jak się przekonałam, moje koleżanki, zresztą po tym i ja sama cieszyłam się dobrą opinią jako lekarz, a ludność lubiła leczyć się u kobiet. Przyczyną początkowej niechęci do mnie było to, że byłam „nie tutejsza“. „Galilok z Kongresowy“. Mieszkanka „ciepłych krajów“, która przyjechała „tutejszym“ chleb odbierać. — Oto były głosy opinii. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że natrafiłam na ślad następującej intrygi. Lokatorka domu, w którym mieszkałam, żona robotnika jednej z okolicznych fabryk, chodziła po domach i zbierała podpisy przeciwko mnie, jako „nie tutejszemu lekarzowi“. Jednocześnie robiła dużą reklamę dr X. Lecz tu od razu sądzone mi było poznać skutki agitacji, że tak powiem — od podszewki. Wierzę do tej pory, że owa kobieta zbierała te podpisy „spontanicznie“, bez jakichkolwiek instrukcji i ekwiwalentu materialnego, tym nie mniej jednak zrobiła mi, o dziwo, dużą reklamę. Przez nią bowiem ludność dowiedziała się, że jest w Starołęce stały lekarz, do którego w każdym nagłym wypadku można się zwrócić. I tak się też stało. Nocne wezwania do chorych, przyjmowanie pacjentów rano — zrobiło się od razu moją koncesją. Po południu pacjenci natomiast się rozdzielili. Znaczna część kobiet korzystała z usług przyjezdnego doktora X, który po moim osiedleniu się dojeżdżał jeszcze do Starołęki przez przeszło rok, mimo, że zasadniczo nie wolno lekarzowi wykonywać praktyki lekarskiej w dwóch gabinetach prywatnych. Oczywiście przez ten czas zarobki moje były bardzo niewielkie, gdyż pacjenci „kasowi“ nader pomału przyzwyczajali się do nowego lekarza. Zresztą miałam też z początku wśród rodzin robotniczych i chłopskich opinię zbyt postępowej i niezbyt przyzwoitej. Kazałam bowiem zwracającym się do pierwszego badania rozbierać się. Widocznie pacjenci nie byli zbyt przyzwyczajeni do tego rodzaju leczenia. Wyczekiwania w kolejce na schodach, otrzymywania lekarstw „na oko“ lub pod dyktando chorego, byle by było dobre w smaku, weszło tu w przyzwyczajenie. Do mojego nowatorstwa w badaniu i zapisywaniu lekarstw mniej smacznych należało się więc dopiero przyzwyczaić.
Ulubionym zajęciem mieszkańców tego głuchego przedmieścia Poznania, zresztą jak i innych miasteczek prowincjonalnych, było wylegiwanie się w oknach na poduszeczkach i przypatrywanie temu, co się dzieje na ulicy. Niektórzy mieli nawet specjalne lusterka, które, ustawione pod kątem, pozwalały widzieć jednocześnie obie strony drogi. Otóż moja gospodyni, zażywna piekarzowa H., obserwując mnie od miesiąca, jak biegałam do mieszkań chorych orzekła:
— Pani doktorowa to za szybko się rusza. Ja nie zdążę jeszcze głowy obrócić w oknie, a pani już jest na końcu ulicy.
Istotnie nic z mojego wyglądu zewnętrznego nie mogło imponować zażywnym mieszkańcom Starołęki. Ani tusza, ani celebrowanie z nadętą powagą czynności lekarskich, ani zamożność. Mieszkanie w oficynie u piekarza, kiedy każdy solidny obywatel gnieździł się we własnym domku, nie dodawało mi również prestiżu. Na dobitkę moja czysta, bez akcentu polska wymowa wśród ludzi mówiących gwarą, i to bardzo specyficzną, też wydawała się obcą. Gwara miejscowej ludności była co prawda dla mnie nie pozbawiona uroku. Wiele było w niej germanizmu, lecz także i wiele wyrazów staropolskich. Młode pokolenie, które kształciło się w polskich szkołach, było jeszcze nieliczne. Ludność dobrze pamiętała Niemców. I to wcale nie najstarsza ludność. Ci, co umieli czytać i pisać po polsku, przeważnie korzystali z tajnego nauczania przed i w czasie wojny, mówili właśnie taką gwarą.
Gdy pacjent odezwał się do mnie po raz pierwszy:
— Kucom i kucom, aż mnie żga w boku — nie bardzo się orientowałam, że chory skarżył się na uporczywy kaszel. Ale prędko jednak przyswoiłam sobie tajniki owej gwary i bez zająknienia niebawem pytałam chorego: — A jak na przechód? Znaczyło to mniej więcej: Jak funkcjonuje pański przewód pokarmowy? Czy stolec normalny?
Wielką pomocą w tych trudnościach lingwistycznych i medyczno-lokalnych był aptekarz, który objaśniał mnie i tłumaczył, co znaczą te nieznane mi dotychczas określenia.
Ludność była przyzwyczajona leczyć się swoimi lekami. Zgłaszano się więc do mnie, abym zapisała „krople św. Jakuba“, „krople św. Genowefy“, no i o zapisywanie wielkiej ilości smarowań. Prawie nie było chorego, którego by coś nie „żgało“, a na „żganie“ nie pomagały leki wewnętrzne, tylko „smarowanie“. Pomalutku stawiałam kroki w tym gąszczu przesądów i wierzeń ludowych. Stosy tłuczonych pod apteką butelek były dla mnie pouczające. Do chorego trzeba trafić. Trzeba za wszelką cenę wzbudzić jego zaufanie do siebie. Rozumiałam to wprost intuicyjnie. Dlatego też nigdy nie bagatelizowałam tego, co chory mówił, choćby to były największe głupstwa i przesądy. Nie mogłam co prawda sprowadzić swojej wiedzy do tępego zapisywania pod dyktando „kropli dziewięciorakich“, „amolu“ i „ekspelerra“ na „żganie“ oraz maści zielonej na rany. Przede wszystkim nie rozumiałam z początku, o jakie leki w ogóle chodzi, gdyż wykłady farmakologii na Uniwersytecie Warszawskim nie uwzględniały tego rodzaju receptury. Dopiero aptekarz pouczył mnie, że pod postacią „kropli dziewięctorakich“ można zapisywać wszelkie leki o podstawie kropli walerianowych na eterze. Pierwsza trudność wówczas znikła. Mieszając z kroplami walerianowymi na eterze inne leki, mogłam już leczyć bez uszczerbku zdrowia chorego, zgodnie z całą swą wiedzą, cały szereg różnych cierpień, serca, przewodu pokarmowego i układu wspólczulnego. Chory wierzył, że ma zawsze same „krople dziewięciorakie“ lub „troiste“, bo lekarstwa zawsze „zalatywały“ eterem.
Gorzej było z „wcieraniami“. Co tu na przykład wcierać w skórę, skoro owo „żganie w boku“ pochodzi z zapalenia woreczka żółciowego, nerek lub błony śluzowej żołądka? Co też robić, jak chory stwierdzi kategorycznie, że wierzy tylko w smarowanie, a lekarstw do wewnątrz nie zażyje w żadnej formie. Byli na przykład tacy pacjenci, którzy za żadne skarby nie zażyli lekarstwa w proszku, twierdząc, że „każdy proszek to trucizna“ i zupełnie nie rozumiejąc, że to samo lekarstwo otrzymują w płynie lub w kroplach.
Najgorzej oczywiście było z „zajstrzykami“. Każdy „zajstrzyk“, według miejscowych wierzeń skracał życie o rok lub dwa. Wezwano mnie kiedyś do chorej, która była w agonii z powodu raka żołądka. Wiła się ona z powodu wprost nieludzkich cierpień. Wstrzyknęłam jej morfinę i środek nasercowy. Chora w dwa dni po tym umarła. Oczywiście wszyscy zgodnie orzekli, że przyczyną śmierci były owe „zajstrzyki“. Postanowiłam jednak przetrzymać za wszelką cenę napór opinii nieprzejednanej na nowe metody leczenia. Aptekarz dał mi słownik określeń ludowych, ziół i leków, stosowanych również w medycynie. Uzgadniając słownictwo ludowe z łaciną, a następnie z zastosowaniem dobrego zioła do cierpienia chorego, żonglowałam jakoś wśród stałych niebezpieczeństw, na które narażony jest z zasady zawód lekarski.
Do roku 1934 obowiązywał w Poznańskiem wolny wybór lekarza. Nie pobierałam więc stałego wynagrodzenia za leczenie ubezpieczonych i ich rodzin. Wysokość mojego zarobku była zależna od ilości chorych, którzy się do mnie zgłaszali. Za poradę w domu lekarza płaciła Kasa Chorych za pośrednictwem Związku Lekarzy przeciętnie 50 do 110 groszy. Jeżeli lekarz odwiedzał chorego w dzień liczono stawkę trzykrotną, za wizytę nocną dziewięciokrotną.
Gdyby ubezpieczeni nie nadużywali tego systemu, zasięgając porady, na jakże często nieistniejące zupełnie cierpienia po kolei u wszystkich 120 lekarzy w Poznaniu, gdyby nie było zastraszającej liczby symulantów, którzy chcieliby otrzymywać zasiłki z powodu chorób, na które wcale nie chorowali, system ten wydałby mi się najidealniejszy. Nie widziałam nigdy złej twarzy ubezpieczonego, wchodzącego do mojego gabinetu. Nie widziałam nigdy u chorego pozy „pracodawcy“, który „płaci i żąda“ i które to objawy obserwuję tak często w Warszawie. No, ale podobno tej „swobody“ i wolnej konkurencji nie wytrzymałby budżet żadnej Ubezpieczalni. W systemie wolnego wyboru były także częste sytuacje, że chory brat co tydzień kartkę do innego lekarza, próbując czyje lekarstwo jest lepsze i który lepiej leczy. Przed apteką w Starołęce często widziałam skorupy po stłuczonych butelkach z lekarstwami. „Chory“, spróbowawszy lekarstwa bezpośrednio po wyjściu z apteki i stwierdziwszy, że nie odpowiada ono mu smakiem, tłukł niemiłosiernie butelkę, ewentualnie lekarstwo wylewał, a butelki kolekcjonował. Następnie szedł znów do innego lekarza i znów próbował innego lekarstwa przed apteką. Słyszałam też nie jednokrotnie od aptekarza, choć bezpośrednio z tym faktem się nie stykałam, że ubezpieczeni handlowali po prostu otrzymywanymi lekarstwami. Myślę, że gdyby owi ubezpieczeni partycypowali bezpośrednio w kosztach porady lekarskiej i leków, może by więcej szanowali ubezpieczenia społeczne. Zresztą ustawa o opiece społecznej z roku 1934-go uwzględnia ten motyw, wprowadzając drobne opłaty.
Nie należałam do tzw. „lwów kasowych“, to znaczy, że nie wyrabiałam górnej granicy 1.800 punktów. Zaraz to wytłumaczę. Jak już wspomniałam, lekarze poznańscy nie mieli stałego wynagrodzenia i byli opłacani za każdą poradę lekarską, a nawet oddzielnie za każdy zabieg, który robili choremu. Jedna porada oznaczała jeden punkt, który był płatny rozmaicie. W Kasie miasta Poznania płacono przeciętnie za punkt 1 złoty. W Kasie powiatowej za leczenie robotników rolnych płacono przeciętnie 50 groszy. Za każdy kilometr podwójny (tam i spowrotem), przebyty do mieszkania chorego, płacono jeden punkt, za każdy zastrzyk podskórny to samo, za zastrzyk dożylny liczono trzy punkty. Słowem, wszelkie możliwe zabiegi lekarskie były przetłumaczone na owe punkty, które lekarze „wyrabiali“. Okulista za zbadanie dna oka pobierał wynagrodzenie w punktach nie tylko za poradę lekarską, ale doliczał Kasie Chorych do swego wynagrodzenia odpowiednią ilość punktów, przewidzianą za dokonanie tego zabiegu. Otóż, jak wszędzie w większych środowiskach ludzkich, byli też i w Związku Lekarzy różni lekarze. Byli więc tacy, co „wyrabiali“ olbrzymie ilości punktów, nie żałując choremu żadnych zabiegów. Na zebraniu Związku Lekarzy mówiono nawet kiedyś, że w okresie, gdy za badanie chorego przez kiszkę stolcową płacono jeden punkt, był taki lekarz, który co drugiego chorego w ten sposób badał, podwajając znakomicie swoje zarobki.
W 1924/1925 r. Kasa Chorych miasta Poznania i Powiatowa płaciła niektórym lekarzom z tych powodów po 2.000 do 3.000 zł miesięcznie. W sprawki te wdał się zarząd Związku Lekarzy i ustalił górną granicę punktów na 1.800, wychodząc z założenia, że w ciągu jednego dnia lekarz nie jest w stanie załatwić więcej, niżeli 60-ciu chorych. Piszę „załatwić“, gdyż przecież przy badaniu, i to uczciwym badaniu o takiej ilości chorych nie może być mowy, a wolny wybór lekarza pociągał za sobą zwiększenie liczby chorych w celach zarobkowych. Zresztą i nie wszyscy chorzy wymagali badania. Mimo te ograniczenia, były wśród lekarzy takie „rekiny kasowe“, jak ich koledzy nazywali, którzy „wyrabiali“ stale ponad 2.000 punktów. Oczywiście nadrobione punkty skreślano im, na co się lekarze ci bardzo żalili. Związek Lekarzy prowadził bardzo energiczną walkę z tego rodzaju postępowaniem kolegów. Sama brałam kiedyś udział w takim posiedzeniu Związku, na którym dawano szkołę „lwom“ i „rekinom“, odczytując recepty przez nich napisane. Wsłuchiwałam się wówczas w dobrze znajome nazwy: krople na uszy, dziewięciorakie, trojakie, smarowanie Św. Anny itp. Pomyślałam wówczas, że dobrze jest czasem stanąć w poprzek fali i nie poddać się. Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie miałabym od razu olbrzymią praktykę, ale i tę „satysfakcję“, że moje recepty byłyby odczytywane publicznie wśród lekarzy jako curiosum. Ale jest i druga strona medalu. Żadna z kamienic w Poznaniu, ani żaden maleńki domek w Starołęce nie stał się moją własnością.
Na pewno tego nie żałuję, jednak z drugiej strony zdaję sobie sprawę z pokus, na jakie byli narażeni młodzi, niedoświadczeni lekarze, pracujący w b. Kasach Chorych województwa poznańskiego.
Wstawanie do chorego w środku nocy jest jednym z najcięższych obowiązków lekarza, tym bardziej, jeżeli ma się w perspektywie całodzienną pracę następnego dnia.
Zanim się do tego przyzwyczaiłam, ciężkie były momenty pierwszego wyjścia z łóżka. Następnie już, gdy wychodziło się na dwór, o ile była wiosna, lato lub jesień, a deszcz specjalnie duży nie padał, robiło się nawet przyjemnie. Jakże często gwiazdy i księżyc oświetlały drogę do chorego, uzupełniając brak elektrycznego oświetlenia ulic w Starołęce. Warta w nocy była cudowniejsza niż za dnia, a szum strumyków do niej wpadających dźwięczał też o wiele piękniej. Zdaje mi się, że człowiek odczuwający piękno natury jest co najmniej w dwójnasób bogatszy od takiego, którego granat nieba nie zachwyca, a gwiazdy nie wzruszają.
Ciężka nad wyraz praca, którą spełniałam, udając się na nocne wizyty do chorych, pełna początkowo lęku, czy aby podołam i czy aby poznam się na chorobie, czy pomaga choremu, łagodzona była w czasie przebywania drogi i powrotem do domu. Wiele okropności, na które patrzyłam, były łatwiejsze dla mnie do zniesienia w tych warunkach.
W izbach, do których mnie wzywano, powietrze w nocy było cuchnące i duszne. Czasem musiałam patrzeć na rozdzierające sceny, czasem widziałam okropne warunki bytowania moich chorych. Wszystko to wstrząsało mną do głębi. Jednak gdy zaraz po wyjściu od chorego mogłam zaczerpnąć pełną piersią świeżego powietrza, wracały siły, potrzebne do znoszenia dalszych trudów i dalszego oglądania okropności bytowania naszej ludności wiejskiej.
W odległości 1,5 do 2 kilometrów od Starołęki znajdują się wioski, zamieszkałe przez ludność, którą można określić mianem ludności wiejsko-fabrycznej. W okresie, gdy fabryki były czynne, ludność tych wsi pracowała w charakterze robotników. Gdy zaś którakolwiek z fabryk przerywała pracę, mieszkańcy szukali zarobku jako robotnicy rolni. Fabryki nawozów sztucznych R. Maya pracowały okresowo, zależnie od zamówień. Tak samo i fabryka Cegielskiego zatrudniała w miarę zamówień większą lub mniejszą ilość robotników. Były to dwa największe zakłady przemysłowe. Ten sam system pracy stosowały i mniejsze fabryki, w które obfitowały okolice Starołęki. Otóż zależnie od tego funkcjonowania fabryk, miałam większą lub mniejszą ilość ubezpieczonych chorych. Ludności w tym czasie, a był to okres dobrej koniunktury gospodarczej, powodziło się nieźle. Miałam wówczas możność zaobserwować i podziwiać u tych ludzi pęd do własnej ziemi. Wystarczyło, aby przeciętny robotnik posłał do pracy dorastającego syna, a już za uciułane pieniądze kupował malutki kawałek ziemi i „pobudowywał się“, ściągając materiały budowlane skąd się tylko dało i wykonując samemu wszelkie prace przy budowie. Jedna z pacjentek w czasie zmiany opatrunku na nodze opowiadała mi, że swój maleńki jednoizbowy domek pomalowali z mężem... śledziówką z farbką do prania. Może się tak i robi, nie znam się na tych sposobach, ale zapobiegliwość tych ludzi była uderzająca. Jakaż różnica między nimi i warszawskimi robotnikami! Piszę o tym dlatego, że chcę przejść do omówienia warunków bytowania tych robotników-chłopów, których przez siedem lat leczyłam.
Warunki mieszkaniowe mieli oni na ogół bardzo złe. Oczywiście nie wszyscy jednakowe. Byli tacy, co już dawniej wybudowali sobie domki i mieszkali po dwie, trzy osoby w jednej izbie. Ale to należało na ogół do rzadkich zjawisk. W tym okresie bowiem ludność okolic podmiejskich cierpiała na brak mieszkań. Eksmitowano z Poznania reemigrantów z Niemiec i Francji, którzy osiedlali się w okolicach Starołęki, i to nie tylko jako lokatorzy i sublokatorzy w domach przeznaczonych na mieszkania. W Starołęce mieściły się dawne forty, zbudowane przez Niemców, tzw. warownie. Warownia „A“ przedstawiała budowlę z cegieł, wystającą ponad powierzchnię ziemi na 2 — 3 metrów, dach tego fortu pokryty był ziemią, na której rosła nie tylko trawa, ale i większe krzaki. W tej warowni osiedliło się w wielu eksmitowanych z Poznania.
Do pacjentów tam zamieszkałych wchodziłam po stromych kręconych schodach poprzez ciemne i wilgotne korytarze. Wszędzie ze ścian lała się woda, w powietrzu czuć było stęchliznę. Pacjenci mieszkali w izbach, które ze względu na wielkość dzielili na trzy części różnymi przepierzeniami z desek, papieru lub szmat. Światło do takich trzech „izb“ wpadało przez jedno maleńkie okienko. Ze ścian ściekały zewsząd strumyki wody, więc lokatorzy odsuwali szafy i łóżka, które i tak zresztą przesiąknięte były wilgocią, gdyż przed wodą ściekającą z sufitu nie było ratunku.
Leczyłam osobiście co najmniej z 50 rodzin mieszkających w takich warunkach. Wielu było takich, którzy się do mnie o pomoc nie zwracali, nie wiedziałam więc, ile w ogóle osób mieszkało w warowniach. Otóż uprzejmie proszę w tym stanie rzeczy leczyć to, co ja leczyłam, a więc: reumatyzm stawowy, gruźlicę, duszność z powodu wad sercowych oraz astmę. Oczywiście tutaj dopiero dobrodziejstwo ubezpieczenia występowało w całej pełni. Takich obłożnie chorych ze względu na warunki mieszkaniowe ekspediowałam do szpitali i sanatoriów. O ile jednak wypadek nie podlegał kategorii obłożnej choroby, o ile to było cierpienie chroniczne, jak reumatyzm, lub napadowe, jak astma, a chory nie mógł przerwać zarobkowania, należało robić, co się da w tych warunkach. Największą moją zmorą były ataki astmy, czyli dusznicy piersiowej. Wilgoć, grzyb z wilgoci, włosy różnych zwierząt, np. kotów i t. p. przyczyny powodują u chorego powstanie ataku. Oskrzeliki się zaciskają i chory nie może złapać powietrza. Dusi się. Lekarz po zastosowaniu odpowiednich leków, przeważnie zastrzyków, pomaga choremu dość szybko. Ponieważ Pogotowia w tym czasie w tej okolicy nie było, a ja byłam jedynym stałym lekarzem, więc bardzo często musiałam w nocy i w dzień, łamiąc nogi, biec z zastrzykami do chorego.
Pamiętam do dziś jedną niemiłą przygodę. Wchodziłam właśnie do warowni, do mieszkania pewnych staruszków. Pukam i otwieram drzwi. Nagle bez żadnego szczekania rzucił się na mnie duży czarny pies, pogryzł mnie dotkliwie i porozrywał ubranie. Staruszkowie byli tak zdziecinniali, on był chary na astmę i miażdżycę tętnic, a ona również miała sklerozę naczyń mózgowych, że nawet nie zauważyli, co się stało. Na szczęście chodziłam zawsze z walizeczką lekarską, więc opatrunkiem, przeznaczonym dla chorych, opatrzyłam własną nogę. Prawie niemożliwością było stwierdzenie, czy pies był wściekły. Długi czas byłam niespokojna o to, czy nie nastąpią jakieś komplikacje. Pamiątkę po tej przygodzie, w postaci stale łuszczącej się blizny, zachowałam do dzisiaj. Rana ropiała przez dłuższy czas.
W początkach mojej praktyki nie miałam żadnych środków lokomocji. Do wsi położonych w odległości nawet przeszło 3 km. chodziłam pieszo, aby odwiedzać swych chorych. Gdy miałam odwiedzić chorych i trzeba był przebyć więcej niż 5 km., przysyłano po mnie konie. Noc nie noc, mróz, deszcze, czy błoto, siadałam na bryczuszkę czy furmankę i jechałam do pacjentów. Dziwiono się nawet mojej odwadze, bo po nocy przecież wszystko wydaje się podejrzane. Więc niebardzo przyjemnie było, gdy jakiś niemyty, oraz rozczochrany parobek zajechał po mnie furką, wysłaną słomą i wzywał, abym jechała, gdyż jakaś kobieta ma krwotok. Muszę zaznaczyć, że nigdy mi się nic złego w drodze nie stało, a poza tym nie byłabym sobą, gdybym nie odczuwała przyjemności jazdy w mroźną noc księżycową lub chociażby nawet w słoneczny dzień, po piachu i kurzu. Nawet w Poznańskim nie wszędzie są szosy. Jeździłam więc do pobliskich wsi ze Starołęki bocznymi drogami, trzęsąc się na chłopskim wózku, gdyż jedyna równa droga wiodła tylko do Wielkiej Starołęki, a do innych wiosek jechało się zwykłym polskim traktem, grzęznąc w czasie deszczu w błocie, a w czasie upałów brnąc w piachu.
Praktyka moja powiększała się z dnia na dzień. Jak obliczyłam, prawie 26 leżących w pobliżu Poznania wiosek wzywało mnie do siebie w ciągu mej 10-letniej praktyki. Za uciułane pieniądze i na weksle kupiłam po trzech latach auto, żeby móc prędzej i lepiej załatwiać swoich chorych. Niestety po pół roku auto uległo strasznej katastrofie, rozbijając się o przydrożne drzewo. Mąż mój, który samochód prowadził, zabił się na miejscu. Owdowiałam. Ze zdwojoną energią wzięłam się do pracy, mając na wychowaniu 3-letniego synka oraz długi pozostałe do zapłacenia po kupnie samochodu. Pozbawiona jednak własnego środka lokomocji, nie mogłam podołać swemu zadaniu, gdyż jak już wspomniałam, praktyka moja obejmowała 26 wiosek. Bez auta nie mogłam się już obejść, a na nabycie jego nie miałam odpowiednich środków. Szczęśliwym trafem zgłosił się wówczas do mnie szofer K. ze swoją dobrze utrzymaną i mocną maszyną marki „Chevrolet“, która akurat nadawała się do jazdy po drogach, które musiałam przebywać. Po takich bowiem drogach mogły tylko jeździć amerykańskie wozy o wysokim podwoziu, jak np. „Ford“ i „Chevrolette“. Wszystkie inne, nawet bardzo kosztowne i luksusowe maszyny grzęzły w piachu, błocie i śniegu. Inne, nawet bardzo mocne, miały tę wadę, że zamarzały im w zimie chłodnice motoru.
Z biegiem czasu, jako lekarz, stałam się znana w całej okolicy i Starołęka nawet powoli się uwspółcześniła. Odbiło się to dodatnio na mojej pracy, gdyż poznałam większą ilość pacjentów; gdy co pół godziny zaczął kursować autobus miejski, łączący Starołękę z Poznaniem, mogłam wreszcie odsyłać swych chorych do zbadania przez specjalistów. Zaczęło również funkcjonować pogotowie lekarskie, które odciążyło mnie w pracy, załatwiając wszystkie nagłe wypadki.
Oto wsie, do których jeździłam: Babki, Czapury, Daszewice Pierwsze i Drugie, Dąbrowa, Dąbrówka, Dębina, Garaszewo, Głuszyna, Głuszyna Leśna, Gądki, Krzesiny, Luboń, Ławcia Wieś, Minnikowo, Piotrowo, Palędzie, Rataje, Starołęka Wielka, Służewo, Wiry, Wiórek i Zegrze. Do niektórych z tych miejscowości wzywano mnie prawie co drugi dzień. Ze względu na odległość jednej wioski od drugiej, przejeżdżałam przeciętnie 60 km samochodem, przeważnie po tych polskich drogach. Czasami dojazd do wsi, np. do takiej Głuszyny Leśnej, więcej mnie zdrowia i nerwów kosztował, niż najtrudniejszy wypadek lekarski. Gdy późną jesienią, zimą lub na przedwiośniu wyjeżdżałam do wsi, miałam wrażenie, że dostałam się do jakiejś wioski murzyńskiej. Gromady dzieci zbiegały się, stając wokoło samochodu, a szofer bez przerwy musiał odganiać malców, którzy ochoczo zabierali się do wykręcania lampek lub tablicy z numerem. Muszę dodać, że szofer, z którym jeździłam, był nadzwyczaj przezorny. Maszyna na ogół nie psuła się, a „kicha nawalała“ niezmiernie rzadko. Gdy przyjechaliśmy do wsi, zawsze sprawdzał motor i czyścił samochód, który był czasem tak zabłocony, że przez szyby nie było nic widać. Zwykle po przyjeździe trzeba było zbadać 4 — 5 obłożnie chorych, leżących w izbach, do których trzeba było docierać, grzęznąc, jak się mówi, po sam pas w wiejskim błocie. Przeważnie jakiś chłopak na ochotnika przeprowadzał mnie jako przybysza przez zasadzki, złożone z gnojówek, pokrytych słomą, przed domami strzeżonymi przez psy uwięzione na długich łańcuchach, co do których nigdy nie było pewności, czy akurat nie wystarczą, żeby pies do mnie mógł podbiec i ugryźć. Wędrowałam więc tak z przewodnikiem poprzez wyboje, dookoła płotków, ciągnących się bez końca.
O ile izba obłożnie chorej lub chorego była większa, to po zbadaniu, gdy zabierałam się do wyjścia, przychodzili do mnie ubezpieczeni pracownicy rolni z prośbą o zapisanie tranu dla dziecka, materałów opatrunkowych na różne rany, kropli na oczy, no i o to nieśmiertelne nacieranie, usuwające przykre skutki wszelkiego „żgania“. Powstawała wówczas taka maleńka poradnia z „ogonkiem“ chorych. Jeden trzymał termometr pod flachą, drugi pokazywał gardło, trzeci znów demonstrował chorą nogę. Czasami zdarzało się, że porad udzielałam na świeżym powietrzu, z chwilą, gdy wsiadałam do auta. Dookoła samochodu gromadziły się nie raz grupy chorych, prosząc o poradę i lekarstwo. Zresztą, czy nie jest to wszystko jedno, gdzie się porady udziela, o ile chory prosi o nią z zaufaniem?
W lecie bardzo często ordynowałam zamiast w dusznych izbach, na ławeczce przed chatą, gdzie miałam możność rozmawiania z chorymi i wydawania im potrzebnych lekarstw. Gdy poznaliśmy się lepiej wzajemnie, pacjenci moi byli nie raz bardzo wdzięczni i dobrzy dla mnie, a wyrazem tego był powrót z objazdu wiosek, odbywający się zawsze w samochodzie umajonym zielenią i kwiatami, które dyskretnie przywiązywano do latarń i wrzucano do środka wozu. Przypuszczam, że już więcej w życiu nie dostanę tyle kwiatów, ile wówczas otrzymywałam niewiadomo od kogo. Nigdy też kwiaty nie wydadzą mi się bardziej ładne, aniżeli te pęki rumianków, otrzymane naprawdę ze szczerego serca. Te dowody wdzięczności cieszyły mnie bardzo, lecz mimo wszystko do domu wracałam z kilkudziesięciu kilometrowych objazdów z bólem gardła i krzyża. Obiad już wszyscy dawno zjedli, na mnie nie wolno było czekać, gdyż niewiadomo było, o której godzinie wrócę. Rzucałam się wówczas na łóżko, by trochę odpocząć i patrząc na ofiarowane mi polne kwiaty, myślałam o tych ludziach, którzy mi je ofiarowali. Może właśnie te kwiaty powodowały refleksje, którymi dzielę się dzisiaj z czytelnikami. Był to przecież tylko dowód pamięci od tych, którzy sami nawet nie wiedzieli, jak są biedni, nieszczęśliwi i opuszczeni, żyjąc w zapadłych wioskach, dojazd do których w jesieni lub w zimie był jakby wyprawą w głąb Dziewiczej Puszczy.
Pytam się całkiem serio, zupełnie na zimno, choć serce się we mnie tłucze, choć pisać nie mogę, bo słowa moje wydają mi się takie marne: kto wie i kto zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje z ludnością wsi polskiej? Rzucam to pytanie tym, co są wykształceni i rozumni. Czy wiedzą, czy zdają sobie sprawę z tej nędzy, jaka panuje w chatach najkulturalniejszej nawet dzielnicy polskiej? Panuje tam gruźlica, rozpościerająca skrzydła niby potworny wampir, który wpatrzony jest w ciszę cmentarną polskiej wsi. Ileż razy nasuwają mi się na myśl słowa Wyspiańskiego: „Byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna“, gdy jako młody lekarz zagłębiałam się w tajniki owego sielankowego wiejskiego życia. Od tego czasu nie mogę być spokojna i szczęśliwa, nie mogę zapomnieć tego, co zobaczyłam. Przypominam sobie zimę, rok 1931. Przy drodze stoi chata, przed nią kałuża gnojówki nawpół zamarzniętej. Na dworze świeci słońce. W chacie ciemno. Maleńkie szybki w oknach pokryte soplami lodu. W izbie siedzi kobieta, oparta o tylną ścianę komina w kuchni. Widocznie zabrakło nawet opału, nawet kilku drewek, by ogień wzniecić. W izbie cicho. Nie widać ani śladu gotowanego posiłku, lub jakichkolwiek przygotowań do przyrządzenia najnędzniejszej strawy. Kobieta karmi dziecko piersią, a raczej jakimś żółtawym workiem ze skóry ludzkiej. Dziecko jest sine i oczka ma zamknięte. Chyba śpi. Kobieta mówi jakoś niewyraźnie, że ją głowa boli, że ją mdli, że ją „żga“...
Patrząc na ten mroźny spokój i ciszę, pytam się, kiedy jadła. Kobieta bełkoce coś niewyraźnie, że stary poszedł w pole odkopać ziemniaków. Nie pytam się już o to, czyje to ziemniaki, co mnie to obchodzi. Najprawdopodobniej poszedł kraść. I we mnie w tej chwili zastygły wszelkie zdrowe odruchy. Dałam jej od siebie na chleb 2 złote i zapisałam butelkę tranu dla dziecka i dla niej glicerofosfatu oraz aspiryny. Nawet pies nie szczekał, gdy wychodziłam z chatki.
Powiało na mnie taką ciszą i obojętnością, że zdawało mi się, iż jestem na starym zapomnianym cmentarzu. Przypomniały mi się jakieś nastroje średniowieczne, tak świetnie uwidocznione na obrazach Breugla w Galerii Wiedeńskiej. Zima. Gdzie okiem sięgnąć, mróz i śnieg. Mróz i śnieg w izbach chłopskich. Mróz i śnieg w naszych sercach, które tego nie czują i nie pojmują tej Nędzy. Tak. Chłopi w średniowieczu, być może, wiedli podobne życie w całym świecie, ale obecnie wiodą je chyba tylko u nas.
15 kilometrów jazdy autem po błocie, dołach i kałużach. Mocny samochód i doświadczony dobry szofer, a mimo to jestem taka „strzęsiona“, że serce czuję koło gardła. To już nie ten lekarz, który w zaraniu swej praktyki przeszło 6 km. pędził pieszo, żeby chorego odesłać do szpitala na operację. Dopiero ósmy rok tej jazdy po błocie, piachach i dołach, a skutki już czuję. Ósmy rok pracy w dzień i w nocy i już choruję na serce. Nogi się pode mną trzęsą, kiedy wychodzę z samochodu. Chora, do której mnie wzywają, leczyła się podobno na gruźlicę. Drewniana chata, w której pacjentka mieszka, kryta jest deskami. Wokół płotek, a tuż za nim, przed samymi oknami chatki stosy gnoju, który widocznie przechowuje się w tym miejscu aż do wiosny. Obok piwnica z ziemniakami, pieniek do rąbania drzewa, pies w budzie i przeraźliwe błoto, błoto, błoto...
Wbiegam z wąskiej sieni do izby i od razu robi mi się niedobrze. Panuje tu zaduch naprawdę niezwykły. Na podłodze, na krzesłach i stole leża części jakiegoś zwierzęcia, wieprza, czy wołu, odarte ze skóry, zielonkawo-żółte, oślizgłe.
— Co pan tu robi? — pytam kręcącego się koło tych specjałów mężczyzny.
— Kiszki na święcone.
W Poznańskim na wszelkiego gatunku kiełbasy mówi się zawsze: kiszka.
Tzw. flaki, czyli kiszki, leżały obok w miednicy. Czuję, że długo nie wytrzymam w tym zaduchu. Już bowiem gdy tylko zobaczyłam te „wielkanocne wyroby“, dostałam pierwszych odruchów torsji.
— Gdzie chora?
Pacjentka leży pod tradycyjną pierzyną w tej samej izbie, która chwilowo zamieniona jest na masarnię. Pod łóżkiem chorej spoczywa głowizna, czyli łeb odartego ze skóry zwierzęcia.
Kobieta odpluwa. Przypuszczam, że prątkuje. Temperatura 38 i 5. Orkiestra z furczeń i świstów w płucach! Smaczne i zdrowe będą te „kiszki“, to mięso, które chłop polski jada w nadmiarze na Wielkanoc.
Ze względu na możliwość zarażenia otoczenia i na ciężki stan chorej, chciałam ją natychmiast skierować do szpitala. Nie zgodziła się jednak. Na Wielkanoc nie będzie sama w szpitalu.
— Może po świętach pani doktorowa mnie zabierze. Teraz nie pojadę i koniec.
Wytłumaczyłam wszystko o zakażeniu i skrytykowałam sposób wyrabiania wędlin. Ale im więcej wymyślałam na „zielone mięso“, które widocznie było przechowywane aż do świąt w beczce, z tym większą lubością zarówno chora, jak i jej mąż, spoglądali na swe ulubione „kiszki“. Cóż mogłam poradzić? Wołać policjanta, psuć im humor i zaufanie do siebie?
— A więc, wesołych świąt!
Wzywają mnie do Czapur, do kobiety w połogu. Szofer narzeka na trudny dojazd. Po drodze ze wsi Wielka Starołęka do Czapur, jest dość wysoka góra, którą szofer niezbyt lubi, szczególnie gdy jest duże gliniaste błoto. Szosy tam wtedy jeszcze nie było. Jakoś z wielkim bólem, jadąc pierwszym biegiem przez dwa kilometry, dobrnęliśmy wreszcie do wsi. Szofer zatrzymał się koło najbliższej chaty, wyszedł z maszyny i zapytał ludzi stojących obok drogi:
— Gdzie tu mieszka chora X.?
Ludzie patrzą na nas podejrzliwie, choć mnie tu już znają. Mimo to szepcą coś między sobą i miny mają niewyraźne. Wskazano nam w końcu boczną chatkę za wsią. Drewniana, bielona, wokoło błoto, na podwórzu kury i pies. Jak zwykle.
Izdebka, malusieńka i brudna, zajęta była do połowy drewnianym łóżkiem, w którym leżała młoda dziewczyna, najwyżej 16 lat, ledwo rozwinięta. Dnia poprzedniego był poród.
Jakiś stary mężczyzna, z długimi wąsami, niespokojny i podniecony, pokazuje mi chorą, jej popękane czerwone brodawki u piersi. Mężczyzna troszczy się o dziecko i pyta, jak je karmić.
Udzielam informacji i daję lekarstwo. Pytam się, czy była akuszerka, dlaczego nie odwiedza położnicy?
Stary, który był robotnikiem w cegielni i z tej racji jego córka korzystała z mojej porady lekarskiej, nic nie odpowiada. Domyślam się, że dziecko jest nieślubne, że ludzie ci mają jakieś kombinacje i jakieś prawne trudności. Kończę więc czym prędzej swoją wizytę, nie pytam już o nic i wychodzę.
Wokoło auta przed chatą zebrało się jakoś więcej ludzi, niż to zwykle bywa. Coś między sobą szepcą i opowiadają.
Gdy ruszyliśmy, szofer mówi do mnie:
— Ci ludzie to opowiadali mi, że ten stary ma dziecko z własną córką.
W dziesięć lat później rozmawiałam o tych sprawach z jednym z socjologów, który przeprowadzał w terenie badania warunków życia naszych chłopów. Twierdził on, że kazirodztwo nie jest na wsi zjawiskiem bynajmniej tak rzadkim. Są bowiem wsie, gdzie z takich związków rodzi się do 10 procent ogólnej liczby dzieci.
Co to za ludzie rodzą się w nowej Polsce?
— O jejku, jejku — krzyczy a krzyczy ten mój. Ratujcie, pani likarko — mówiła do mnie jakaś babina, wpadłszy zdenerwowana i wystraszona w czasie rannych godzin ordynacyjnych.
— A gdzie ten wasz leży? — pytam się, myśląc jednocześnie o tym co zabrać ze sobą, aby „jego“ ratować.
— A no na wsi, w Wielkiej Starołęce.
— Konie macie?
— Ady skąd? Teraz przecie żniwa.
Załatwiłam możliwie szybko resztę chorych i pobiegłam prawie pędem do Wielkiej Starołęki.
W łóżku leżał mężczyzna o dość atletycznej budowie. Jęczał strasznie. Tętno przyśpieszone, brzuch twardy jak deska.
Jeszcze szybciej pobiegłam na dworzec do Starołęki telefonować po karetkę. Chory musiał być natychmiast operowany.
Po miesiącu chory przyszedł do mnie osobiście podziękować za ratunek (fakt w warszawskiej ubezpieczeniowej praktyce rzadko spotykany).
Byt to wypadek pęknięcia żołądka. Dzięki mojej „galopadzie“ pacjenta zdążono jeszcze w czas zoperować. Moja wizyta z drogą lć kilometrów pieszo) trwała niecałe 40 minut.
O młode, zdrowe serce początkującego lekarza! Jesteś zdolne do wyczynów sportowych!
Obecnie nie biegłabym kłusem 6-ciu kilometrów, gdyż groziłoby to tym, że do lekarza trzebaby było wzywać pogotowie. A przecież to tak niedawno, zaledwie dziesięć lat temu.
∗
∗ ∗ |
Piękna rzeka Warta dostarczyła mi dość licznych, a przykrych wstrząsów nerwowych z powodu częstych wypadków utonięć. Trzeba było ratować tych, których zdołano wydobyć na brzeg, a otoczenie nie mogło ich docucić. Przeważnie i mnie się to nie udawało. Wizyty moje miały w tym wypadku raczej charakter ściśle formalny. Trzeba było poprostu wystawiać świadectwa zgonu.
Pamiętam taką malutką chatę rybacką nad samym brzegiem Warty. Na podłodze w mrocznej izbie leżał mężczyzna czarno ubrany, dość otyły, z czarną brodą. Utopił się poprzedniego dnia. Teraz wydobyto zwłoki. Musiałam wypełniać akt zejścia. Było to pierwsze świadectwo zgonu, jakie wystawiałam w moim życiu. Trzeba było wypełnić liczne rubryki na formularzu. Jakże wielka różnica jest robić w towarzystwie kolegów sekcję zwłok w prosektorium, a dokonywać choćby tylko oględzin zmarłego człowieka, którego się mniej więcej znało w normalnych warunkach jego życia. Żona topielca płakała na dworze przed chatką, ja sam na sam z nieboszczykiem mozolnie odszukiwałam na jego ciele niechybnych objawów zgonu. Widocznie człowiek ten bardzo przeraził się w chwili śmierci, bo na twarzy jego malował się jeszcze przestrach. Wokół też było tak dziwnie. Chatka mała, okna zasłonięte, gromnice paliły się bladym światłem, rozpraszając ciemności panujące w izbie. Nastrój ten podziałał i na mnie, zaczęłam odczuwać lęk. Mroczną izbę opuściłam z wielką ulgą. Gdy wyszłam, ani wspaniała słoneczna pogoda, ani piękna rzeka tym razem nie przyniosły mi uspokojenia nerwów.
∗
∗ ∗ |
W odległości półtora kilometra od mego mieszkania mieściła się fabryka rakiet. Zatrudnione w niej były przeważnie kobiety. Praca była bardzo niebezpieczna ze względu na to, że operowano tam ciągle łatwozapalnymi materiałami. To też pożary były w tej fabryce dość częstym zjawiskiem.
Pewnego dnia zawezwano mnie do wypadku, który nastąpił wskutek wybuchu rakiety.
W hali fabrycznej na podłodze leżała nieprzytomna kobieta. Wokoło niej ściekały strumienie wody. Kobieta miała rzęsy i brwi spalone, skórę na twarzy obrzękłą i ciemną. Była już zupełnie nieprzytomna. Tętno biło ledwo ledwo. Zrobiłam co prędzej zastrzyk nasercowy. W tym momencie akurat zajechała karetka Pogotowia, zabierając chorą do szpitala, gdzie wkrótce zmarła.
∗
∗ ∗ |
Bardzo często zwracano się do mnie o wypisanie świadectwa sądowo-lekarskiego. Przychodzono z tym o różnej porze dnia i nocy. Petenci tacy zjawiali się ze skórą rozpłataną na głowie, ranami tłuczonymi twarzy oraz czasami wprost z nieprawdopodobnymi uszkodzeniami na rozmaitych częściach ciała. Bito się bowiem często i dosyć mocno — przeważnie z okazji wesela, chrzcin lub też na świątecznych zabawach. Do lekarza zwracano się tylko w ostateczności, a przeważnie przeciwnicy, załatwiwszy porachunki między sobą, leczyli się wzajemnie. Rany smarowano sobie jodyną, wyzyskując doświadczenia nabyte jeszcze na wojnie, a po tym towarzystwo zwykle zapominało o swych burzliwych przejściach i darowywało sobie urazy.
Tylko dwie kategorie pobitych żądały stale świadectw lekarskich, potrzebnych im do złożenia oskarżenia prywatnego. Za uzyskanie tych świadectw płacili lekarzowi nader chętnie, chętniej nawet, aniżeli za poradę lekarską. Do pierwszej kategorii petentów należeli uczestnicy bójek, wynikłych na tle mieszkaniowym, a więc właściciele domków i lokatorzy lub sublokatorzy. Drugą kategorię stanowiły ofiary kłótni rodzinnych. Przychodził więc po świadectwa mąż zbity przez żonę na kwaśne jabłko, lub też vice versa.
Opatrywałam te różne uszkodzenia ciała na koszt Kasy Chorych, ale zastanawiałam się jednak, czy tak być powinno. Chyba bowiem nie można tego rodzaju schorzeń podciągnąć pod kategorię urazowych wypadków przy pracy. Ale aby dociec, co, kiedy i jak było, należało być prawnikiem. Ja nie miałam możności zastanawiać się zbyt długo nad klasyfikowaniem prawnym tych wypadków.
∗
∗ ∗ |
Samobójstwo oglądałam tylko jedno w tym okresie czasu i to w następujących okolicznościach.
Przyszła do mnie jakaś kobieta, uskarżając się na bezsenność. Na tego rodzaju skargi lekarz może reagować tylko „na wiarę“. Nie mogę przecież zbadać, czy moja chora sypia po nocach, czy nie, o ile nie znajduje się pod specjalną obserwacją.
W tym wypadku chora wydawała mi się bardzo spokojna i wyczerpana, jakby rzeczywiście brakiem snu. Zapisałam jej więc rurkę znanych lekkodziałających nasennie tabletek. Ku swemu przerażeniu na drugi dzień usłyszałam od pewnej kobiety.
— Wiśniewska jak poszła spać wczoraj o czwartej po południu to do dziś, do godziny pierwszej nie obudziła się jeszcze.
Pacjentka mieszkała we wsi Garaszewo, oddalonej o cztery kilometry od Starołęki. Udało mi się wynająć szybko jakieś konie i pojechałam chorą obejrzeć. Spała bardzo głęboko. Źrenice miała wąskie, tętno zwolnione. Obok łóżka leżała pusta rurka po środku nasennym. Chora zjadła wszystkie tabletki od razu.
Przeliczyłam szybko dawki i z ulgą stwierdziłam, że choćby wszystkie na raz użyte nie stanowiły śmiertelnej dozy. Lecz trzeba było chorą cucić, gdyż bałam się również powikłań ze strony nerek. Zastosowawszy leki nasercowe, odesłałam kobietę do Poznania, do szpitala. Po tygodniu wróciła zdrowa. Gdy zapytałam ją o powód zażycia wszystkich środków na raz, nie chciała mi dać konkretnej odpowiedzi. Podejrzewałam ją o zaburzenia natury umysłowej i o to, że powtarzając swoje zamachy samobójcze w przyszłości, znajdzie skuteczniejszy środek, aniżeli lekarstwo zapisane przez lekarza. Samobójczyni jednak nie zgłaszała się już do mnie więcej i więcej o niej już nie słyszałam.
We wsiach, do których dojeżdżałam, spotykałam stosunkowo bardzo mało pijanych. Być może, że ludzie nie mieli się za co upijać, gdyż wśród robotników rolnych, których leczyłam, panowała tak wielka nędza, o pieniądzach na kupienie wódki nie było mowy.
Niechlubny wyjątek stanowiła wieś Dąbrówka, w której była gorzelnia. Leczyłam tam stelmacha. Był on stale bardzo zajęty i zapracowany i nigdy dotychczas nie korzystał z porady lekarskiej. Gdy się do mnie zgłosił na badanie, ulegając namowie żony, stwierdziłam u niego zwyrodnienie mięśnia sercowego w bardzo znacznym stopniu, połączone z rozszerzeniem komory serca oraz znaczne powiększenie wątroby. Ponadto chory cierpiał na rozedmę płuc i bardzo wiele kasłał. Gdy zaleciłam pacjentowi leżenie, wyśmiał się ze mnie, oświadczając, że chorym wcale nie jest, a tylko prosi o lekarstwo na kaszel. W ogóle był pewny siebie i w dobrym humorze. Ludzi pewnych siebie na wsi spotyka się bardzo rzadko. To też dobrze sobie zapisałam w pamięci owego wesołego stelmacha.
Gdy następnym razem zwrócił się do mnie o poradę lekarską, stwierdziłam znaczne pogorszenie stanu zdrowia. Że ten człowiek mógł chodzić i pracować jeszcze, i do tego był zawsze w dobrym humorze! Chcąc go zastraszyć i zmusić, aby położył się choć na parę dni do łóżka, powiedziałam mu co myślę o stanie jego zdrowia.
— Pan wkrótce umrze, jeżeli się pan nie położy. Właściwie powinnam pana skierować do szpitala.
Rzadko który doświadczony lekarz mówi takie rzeczy pacjentom, ale w tym wypadku nie miałam innej rady.
— Niewiadomo, komu pierwej sądzone — odparł rezolutnie stelmach.
Poczułam wówczas od niego silną woń alkoholu.
Przejeżdżając później kilka razy przez Dąbrówkę, zwykle około godziny pierwszej po południu, zastawałam swego pacjenta „podgazowanego“, miał bowiem zwyczaj pijać do obiadu. Jednak od chwili, gdy odbyłam z nim ową rozmowę, czując widać niewłaściwość swego odezwania się do mnie, jako do lekarza, pacjent przestał korzystać z mojej pomocy. W miesiąc po tym, odwiedzając chorych w Dąbrówce, gdy już wyjeżdżałam ze wsi, przypomniałam sobie o stelmachu.
— Co się z nim dzieje? — zapytałam szofera.
— A umarł już tydzień temu.
W „Nowinach Lekarskich“ z dnia 1 marca 1938 r. przeczytałam rezultat ankiety, przeprowadzonej wśród lekarzy odbywających jednoroczną praktykę szpitalną. Pisze tam jeden z kolegów:
„W czasie studiów tylko teoria — praktyki tyle, ile kot napłakał. Czy w takich warunkach można rozpocząć praktykę lekarską? Czy nie byłoby lepiej; ażeby na Uniwersytecie mniej mielono często bezpodstawne teorie, a dano studentowi więcej możności zetknięcia się z chorym i zdrowym człowiekiem? Podobno gdzie indziej prędzej nie wydadzą dyplomu, aż student nie wykaże się taką a taką ilością zabiegów, od laboratoryjnych aż do chirurgicznych. Taki może śmiało rozpoczynać praktykę“.
Gdy rozpoczynałam praktykę lekarską, dwanaście lat temu, byłam w lepszym położeniu, aniżeli ten kolega, który pisał wyżej cytowane uwagi na łamach „Nowin Lekarskich“. Ale gdy mnie po raz pierwszy akuszerka wezwała do połogu, przypomniałam sobie ironiczne odezwanie jednego z moich profesorów ginekologów:
— Dajcie, koledzy, mężowi chorej 15 złotych i powiedzcie mu, żeby wezwano innego lekarza, — gdy was kiedykolwiek w początkach praktyki do porodu poproszą.
Na szczęście przypadek był łatwy. Osłabienie bólów porodowych. Chora była zbudowana normalnie, więc moje skuteczne zabiegi mogły ograniczyć się do zbadania i zastrzyku. Przyszedł na świat nowy człowiek. Dziecko to, zresztą jak i wiele innych, w rok później miałam możność podziwiać, gdy szczepiłam mu ospę, a później oglądać jako lekarz szkolny, gdy już chodziło do szkoły w Starołęce. Odpływ czasu obserwowałam więc nie tylko na kartkach kalendarza, ale i na tych wszystkich małych, kochanych Kaczmarkach, Grześkowiakach i Domagałach, które przyszły na świat i rosły w moich oczach, nie wiedząc nawet zresztą o tym, że asystowałam przy ich przyjściu na świat.
Ale nie wszystkie wypadki położnicze były tak łatwe. Krwotoki wskutek sztucznego przerywania ciąży były zjawiskiem bardzo częstym. Dla lekarza w tych wypadkach najgorszy jest strach przed zakażeniem. Mając dobre zaplecze w odległości siedmiu kilometrów, tj. w Poznaniu, w którym była klinika wojewódzka dla kobiet oraz klinika ginekologiczna, nie chciało mi się brać na swoją odpowiedzialność wypadków, za które lekarze najczęściej bywają ciągnięci przed kratki sądowe. Ale krwotok nie czeka. Z każdą minutą upływa życie ludzkie. Musiałam więc często reagować natychmiast. Szczęście jednak na ogół mi sprzyjało i chore moje dość szybko wracały do zdrowia bez specjalnych komplikacji.
Korzystając z urlopu mego męża, który był lekarzem-chirurgiem w szpitalu wojskowym, a zgodził się mnie zastąpić w czasie, kiedy miał swój urlop, poprosiłam profesora ginekologii w Poznaniu, aby pozwolił mi się dokształcić w położnictwie. Profesor, który był jednocześnie dyrektorem kliniki, odniósł się do mojej prośby bardzo uprzejmie. A więc dobrze postawioną klinika położniczo-ginekologiczna stanęła przede mną otworem.
Zamieszkałam w klinice.
Wielu lekarzy w Polsce, szczególnie tych z prowincji, praktykowało w tej klinice dla kobiet w Poznaniu. Myślę również, że wiele kobiet z województw zachodnich pamięta dobrze „klinikę na Polnej“. Krótko mówień było to odmęt chorych, operacji, porodów i najprzeróżniejszych awantur. Tam też można było się wiele nauczyć. Jednak ginekologia mnie nie pociągała. Wiedziałam z własnej praktyki, co trzeba poznać, aby spełniać rolę lekarza ogólnopraktykującego i zależało mi tylko na tym, aby uzupenić trochę swe wiadomości. To też dopełniwszy jako tako swą praktyczną wiedzę, wróciłam po trzech miesiącach do Starołęki. Znajomość praktycznej ginekologii była mi koniecznie potrzebna, a to czego się w tym okresie nauczyłam, najzupełniej mi wystarczyło.
Obserwowałam z ciekawością miejscowe zwyczaje. Przeważnie narzeczeni, to już właściwie było „matrimonium consumatum“. Wiele przystojnych i młodych panienek zgłaszało się do mnie ze skargą, że „perioda się zatrzymała“. Od mojego rozpoznania, czy jest ciąża, czy też nie, bardzo często zależało, czy narzeczeni mają dawać na zapowiedzi, czy też jeszcze mogą poczekać. Często radzono sobie, jak już wyżej wspominałam, różnymi sposobami, przerywając ciążę. Jakie to były sposoby, nie mogłam ściśle ustalić, jak również wobec tego, iż ilość moich pacjentów wzrosła do 5-ciu osób dziennie, nie mogłam śledzić za tym, kto zajmował się przerywaniem ciąży u tej, czy innej mojej pacjentki. Powtarzam, medycyna ludowa kwitła w okolicy. Pito wywary z różnych ziół, zresztą znanych medycynie, poza tym — szpilki, pogrzebacze i t. p. narzędzia też często gęsto puszczane były w ruch przez „uświadomioną“ ludność. Choć poronień było sporo, nie brakło jednak nieślubnych dzieci. W okresie tym w Poznańskim obowiązywały prawa niemieckie i każde dziecko nieślubne podlegało bezpośrednio opiece magistratu. Władze miejskie utrzymywały tzw. siostry miejskie, które musiały rejestrować owe nieślubne dzieci i sprawdzać warunki ich egzystencji. Jeśli chodzi o Starołękę, to z dziećmi nieślubnymi źle się nie obchodzono. Ojciec-narzeczony występował stale w roli przyszłego kandydata na męża i czekano tylko aż miną złe okoliczności, aby się pobrać. Okolicznościami tymi były: brak pracy lub też młody wiek, nie rzadko 18 lat. (Przed ślubem to magistrat płaci za dziecko, a po ślubie — kto dziecko utrzyma?)
Przesądy rodzicielskie też odgrywały niemałą rolę, utrudniając młodym małżeństwo. Syn półinteligenta, zarządzającego fabryką mydła, nie miał pozwolenia od rodziców na ożenek z matką swego dziecka, bo była ona córką chłopów, żyjących na czterech morgach roli. Widziałam dużo takich perypetii rodzinnych i, jak mogłam, broniłam losu maleńkich istotek. Odbywałam nawet konferencje z narzeczonymi pacjentek, u których stwierdziłam ciążę.
Jednym z najczęściej spotykanych schorzeń ginekologicznych były pęknięcia krocza po porodzie i co za tym idzie, wypadnięcie narządów rodnych. Myślę, że wynikało to nie tylko ze złej pomocy w czasie porodu, ale również i z tego, że kobiety tej dzielnicy były niezmiernie pracowite, dźwigały przeróżne rzeczy, stale odbywały się prania, szorowania, więc musiały nosić kubły z wodą i inne ciężary. Poza tym każdy prawie robotnik miał działkę ziemi albo swoją własną, albo wydzierżawioną. W tym czasie, gdy mężowie pracowali w fabryce, kobiety i dzieci nosiły wodę do polewania grządek, pełły i kopały, a zebrawszy ziemniaki, znosiły je do domu w workach na plecach. Inwentarza żywego nie było. Kobiety pracowały same, nie posługując się pomocą zwierząt pociągowych. Nic więc dziwnego, że cierpiały na opadnięcie trzew i narządów rodnych. Za to — jakże rzadkim okazem była u tych kobiet histeria. O, gdy porównam je z żonami robotników fabryk w Warszawie, szczególnie tych, którym lepiej płacą! Niektóre z takich osób są paniami „całą gębą“. Fryzjer, manicure i choroba w myśl zasady, że „panią jestem, gdy mogę leżeć na kanapie i być zawdy chora“.
Lecz wracając do chorych, które leczyłam we wsiach, choć nie mam żadnych statystycznych danych, na podstawie praktyki stwierdzam, że choroby ginekologiczne na wsiach, choć są dość częste, sprowadzają się przeważnie jednak do cierpień pourazowych po licznych, nieprawidłowo odbytych porodach, lub po nieaseptycznie przeprowadzanych poronieniach. Schorzenia natury zapalnej, rzeżączkowe lub też raka na ogół rzadko spotykałam.
Jeszcze jestem młodym lekarzem i jestem przygotowana na wstawanie do chorych w nocy. Jednak w tę noc, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia wolałabym spać spokojnie. Mój synek miał dopiero dwa miesiące.
Tymczasem o godzinie drugiej i pół w nocy obudził mnie krzyk przeraźliwy pod moimi drzwiami. Służąca otwiera. Okazuje się, że przed domem, gdzie mieszkam, kobieta rodzi. Przyprowadził ją do mnie jakiś mężczyzna. Opowiada, że on i ona są bezrobotni i bezdomni. W lecie wędrowali z miejsca na miejsce, szukając roboty w polu, a teraz w zimie mieszkają w stogu siana pod Minikowem. Ale przecież w stogu siana, zimą nie można dziecka urodzić! Mężczyzna wiedział, że jest w Starołęce lekarz, więc przyprowadził do mnie bezdomną kobietę. Z mojego mieszkania do dworca było parę kroków. Zatelefonowano po Pogotowie. Pacjentka, wijąc się z bólu, po mału schodziła do karetki, krzycząc przeraźliwie. Nim karetka ruszyła, dziecko przyszło na świat. Dałam kobiecie pieluszki i koszulki mojego synka, aby miała w co maleństwo ubrać.
To była gwiazdka w 1926 roku.
W dziale chorób zakaźnych ubezpieczenia społeczne, a także i medycyna jako taka, bardzo wiele przyniosły pomocy ludności wiejskiej. Prawie o każdej porze roku występowały na wsiach, w których leczyłam, swoiste, powtarzające się choroby. Dyfteryt i szkarlatyna panowały przeważnie w końcu wiosny i latem. W tym okresie też rozpowszechniane byty wszelkiego rodzaju schorzenia przewodu pokarmowego, które stanowiły co najmniej 50 procent wszystkich zachorzeń w lecie.
W zimie i jesienią panowała grypa, angina i zapalenie płuc. Czy jestem w stanie opisać poszczególne, tysiącami wprost powtarzające się wypadki tych chorób? Cały sens mojej praktyki opierał się przede wszystkim na leczeniu tych właśnie schorzeń. W Starołęce ludność była specjalnie podatna na choroby gardła. Być może, że bliskość rzeki przyczyniała się do tego. Ciągle spotykałam się z różnymi formami anginy, wrzodami na tylnej części gardła oraz dyfterytem. Gdy wzywano mnie do dziecka, zawsze starannie sprawdzałam, czy mam przy sobie surowicę przeciwbłoniczą.
Diagnozę dyfterytu na początku choroby jest bardzo ciężko postawić bez badania bakteriologicznego. Trudności komunikacji z Poznaniem były nazbyt wielkie, by wysyłać naloty gardła do badania mikroskopowego, a później czekać na wyniki analiz. Stosowałam więc szeroko zastrzyki surowic i nawet w celach profilaktycznych, bez uprzednich badań mikroskopowych. Raz zdarzył mi się wypadek, który mną wstrząsnął na całe życie. Na początku mojej praktyki leczyłam 4-letniego chłopca. Obejrzałam mu bardzo starannie gardło. Lekkie zaczerwienienie i nic więcej. Następnego dnia, gdy odwiedziłam dziecko, w gardziołku był tylko bardzo słabo widoczny szary nalot, natomiast występowały objawy sinicy i duszności. Nawet duża dawka natychmiast wstrzykniętej surowicy nie zdołała już dziecka uratować. Wtedy ja sama dostałam jakby lekkiego szoku na punkcie choroby gardła.
Przypuszczam, że chyba z tysiąc dzieci wyratowałam od innych ciężkich schorzeń i śmierci, spowodowanej wtargnięciem do ich organizmu bakterii chorób zakaźnych. Mimo to, nie jestem bynajmniej dumna z tego powodu, ani pewna siebie. Ten jeden, jedyny wypadek na początku mojej praktyki tak mnie wstrząsnął do głębi, że nawet liczne podziękowania chorych oraz ich miła pamięć o mnie nie dają mi właściwego zadowolenia. Zawsze myślę sobie: moje chęci są najlepsze, wiedzę starałam się, jak mogłam, kompletować, a jednak wynik tego wszystkiego — rezultat wyleczenia — trzyma w swoim ręku natura, los, no i — jakże często — sam chory.
Do Wiórka droga ze Starołęki była w lecie niezmiernie piasczysta, jechało się noga za nogą koleinami, wyżłobionymi przez wozy w piachu, 8 kilometrów. To też jeżeli na wsi wynajęto konie i przysłano po mnie, wiedziałam, że wypadek jest nie byle jaki. W słonecznym upale, kurzu, ale za to wzdłuż brzegu mojej umiłowanej rzeki, dowlokłam się wreszcie do Wiórka. Jakaś robotnica z fabryki drożdży w Luboniu dusiła się. Na tylnej ściance gardła ujrzałam wrzód wielkości małego jabłka. Tętno przyśpieszone, gorączka 40 stopni. Stan ogólny ciężki.
Proponuję przecięcie wrzodu. Chora jednak się boi i za nic w świecie się nie zgadza. Do szpitala też iść nie chce i twierdzi, że lepiej już tak umrzeć bez bólu.
Nie rozumiem, co ona właściwie pojmuje pod słowem ból, ale rozważam. Wrzód formuje się od czterech dni. Chora leżała, przez ten czas zupełnie bezczynnie zachowując się wobec swej choroby. Obecnie więc zastosujemy bardzo energiczne płukanie gardła i okłady, o może wrzód sam pęknie.
Po zapisaniu leków, odjeżdżam, każąc sobie dać znać wieczorem o stanie chorej, zwłaszcza, jeśliby dusiła się nadal. Wieczorem nikt nie przyjechał z wiadomością o niej. Były to początki mojej praktyki. I jak chory nie dawał mi znać, co się z nim dzieje, zawsze się obawiałam, że już umarł, i byłam zawsze pełna niepokoju o życie ludzie, oddane mojej opiece. W nocy rozmyślałam więc, czy aby dobrze zrobiłam i czy zapisałam właściwe leki. Miałam stosy najprzeróżniejszych podręczników tylko terapii. Teorii miałam już naprawdę dosyć.
Następnego dnia rano przyjechali z Wiórka, ale tylko po to, abym wypisała zaświadczenie na zasiłek za okres choroby, gdyż wrzód sam pękł w trzy godziny po moim wyjeździe. Ropy wypłynęło dobre ćwierć litra, a chora poszła już do pracy i chciała tylko otrzymać zasiłek za czas choroby. Chorowała 5 dni. Choć zawezwała mnie dopiero piątego dnia, śmiało uwierzyłam, że była obłożnie chora przez te poprzednie cztery dni. Ponadto ten niezwykły pośpiech, z jakim wracała do pracy po tak ciężkim przejściu, świadczył, że pacjentka moja napewno nie symulowała.
Zawezwano mnie do majątku Minikowo, własności państwa M., z którymi bardzo się przyjaźniłam. Czworaki służby folwarcznej były murowane, schludne. Sami właściciele osobiście interesowali się i zarządzali swym majątkiem, więc nie było tam tak okropnego stanu sanitarnego, jak np. w Skórzewie lub polskiej części Dąbrówki, gdzie majątkiem zarządzali administratorzy.
Rodzina B. mieszkała aż w dwóch izbach. Gdy weszłam, pokazano mi dziecko 4-letnie, pokryte krostami i czerwonymi plamami. Dzieciak miał oczka opuchnięte.
— „Żarnica“ — mówię, gdyż ludność tak nazywała odrę.
Z kolei pokazują mi drugie dziecko 6-letnie. To samo.
W następnym łóżku leżały dwie dziewczyny: 12 i 14-letnia. Znów sama choroba. Ledwo zdążyłam je obejrzeć, pokazują mi jakiegoś chłop0’ ka. Przecieram oczy:
— Co to jest? — pytam. — Czy to szpital? Wszyscy jesteście chorzy na „żarnicę“. Ale skąd się was tu aż tylu wzięło?
Wzdłuż ścian stały łóżka własnej roboty z desek, wyściełane słomą. Na łóżkach tych leżały przeważnie po dwie osoby.
— Ileż was tu jest?
— A no 24.
— Jak to dwadzieścia czworo?
— A no nasz ojciec był dwa razy żeniaty i miał 22 dzieci.
Na razie „tylko“ dziewięcioro przechodziło odrę. Tylko dziewięcioro! Sama bym nie wierzyła, gdyby mi to kto inny opowiadał. Jak tylko trochę lepsze warunki materialne ma nasza ludność wiejska, to dopiero potrafi!
W trakcie mej praktyki w Starołęce epidemia ta zbiegła się z dwoma niecodziennymi faktami: bardzo silnym mrozem i dużymi opadami śniegu oraz tzw. stanem bezkontraktowym między Związkiem Lekarzy a Kasą Chorych w Poznaniu.
Stan bezkontraktowy, czyli, jak się to publicznie nazywało, „strajk lekarzy“, wynikł z tego, że Kasa Chorych zalegała dłuższy czas z wypłata lekarskich honorariów. Związek jakoś nie mógł się dogadać z władzami dosłownie wówczas „chorej Kasy“, więc zarzgdził, abyśmy pobierali opłaty za leczenie bezpośrednio od chorych, przy czym opłaty te były utrzymane w wysokości tylko trochę wyższej, aniżeli te, jakie płaciła lekarzom Kasa Chorych. Nie pamiętam już dobrze tych cyfr, ale zdaje się, że braliśmy od chorego 1.50 zł. za poradę lekarską, a 5 zł. za wizytę u pacjenta na wsi. Kasa Chorych otworzyła wtedy rodzaj banku. Każdy zgłaszający się ubezpieczony po kartę choroby do swego upatrzonego lekarza, otrzymywał dla siebie, żony i dzieci na leczenie po 3 złote. Nie rzadko zdarzali się ubezpieczeni, którzy posiadali 5-ciu i więcej członków rodziny na swym utrzymaniu. Jeżeli więc jeden z nich zachorował, ubezpieczony zgłaszał się i przeważnie otrzymywał pieniądze z Kasy Chorych za leczenie wszystkich. Z otrzymanymi pieniędzmi przychodził z kolei do lekarza właściwy chory, a resztę ubezpieczony traktował widocznie jako zwrot swoich składek. Oczywiście, że stan taki nie mógł zbyt długo trwać. Budżet Kasy Chorych w tych warunkach przedstawiał się nader opłakanie, nie wytrzymując aż takich rozchodów na leczenie. Więc po półtorarocznym okresie stanu bezkontraktowego Kasa Chorych nawiązała ponownie pertraktacje ze Związkiem Lekarzy. Zawarto wtedy nową umowę.
W 1929 roku grypa w okolicy Starołęki istotnie szalała. Pozostało więc z tego okresu tylko wspomnienie następujących wrażeń: dojazd do wsi, w której znajdowali się chorzy, połączony był z niesamowitymi wprost przeszkodami. Dwie łopaty, deski, łańcuch na koła — były nieodzownymi atrybutami lekarza, który chciał odwiedzić chorego. Wreszcie po przebyciu drogi do wioski, a 8 kilometrów jechało się wtedy nie raz dwie do trzech godzin, rozkopując śnieg i podkładając deski pod koła samochodu, trzeba było robić wizyty. Czasem w jednej wsi 15 osób chorowało na grypę. W pamięci mojej rysuje się dziś obraz zimnych i ciemnych izb, brudnych pierzyn, pod którymi dosłownie parowały ciała ludzkie, gdyż, jak wiadomo, grypa o wysokich temperaturach powoduje silne pocenie się chorego. Nie zdaję sobie sprawy, ile kilogramów aspiryny i innych preparatów antygrypowych zapisałam w czasie tej mroźnej jesieni. Ale jakoś się udało. Nie przypominam sobie, żeby ktoś umarł i powikłań grypowych było wśród chorych niezmiernie mało.
W czasie tej epidemii pracowałam po 16 godzin na dobę, a wizyty swe u chorych mogłam wykonać tylko dzięki pomocy dobrego samochodu. Było ich bowiem nie raz 25 do 30 dziennie. Robiłam je „za dnia“. Wieczorem, po powrocie do domu, gdy się ściemniło, przyjmowałam chorych w gabinecie, zupełnie jak w szpitalu polowym na wojnie — 24 godziny dyżuru, 12 odpoczynku i t. d.
Wszelkie funkcje administracyjne, jakie lekarz musi wykonywać, odbijają się zazwyczaj ujemnie na współżyciu lekarza z chorym. W Poznańskim, w okresie, kiedy w Kasie Chorych panował tzw. wolny wybór lekarza, zmorą mojego gabinetu byli symulanci. Chcąc uzyskać przedłużenie zwolnienia od pracy, „podróżowali“ oni od jednego lekarza do drugiego, węsząc, który z nas jest bardziej czuły i udzieli im żądanego zwolnienia, za które oczywiście Kasa Chorych musiała płacić. Wyobrażałam sobie, że właśnie ja jestem na tyle wrażliwa na ich udaną niedolę, gdyż zgłaszali się do mnie dość licznie.
Pokusa do udawania choroby wynikała z tego, że Kasa Chorych płaciła wysokie stawki zasiłków, a robotnicy w latach 1927 — 1930 mieli dość wysokie zarobki. Jednocześnie w Starołęce np. byli oni właścicielami niewielkich działek ziemi. Kiedy więc przychodził okres pracy w polu, lub wypadało jakieś inne zajęcie przejściowe, to byli tacy, którzy zgłaszali się do lekarza, udając chorobę, aby za ten okres otrzymać zwolnienie od pracy w fabryce. Obłożność choroby określał lekarz domowy, zresztą podobnie jak i w systemie obecnie panującym w Ubezpieczalniach, co odbijało się ujemnie na współżyciu z pacjentami. Tylko, o ile obecnie chorego trzeba często siłą zatrzymywać w łóżku, aby nie szedł do pracy, zanim się zupełnie nie wyleczy, o tyle dawniej chorzy przedłużali zupełnie niepotrzebnie okres leczenia. Podobno obłożność choroby z powodu grypy trwa w przeciętnych warunkach 4 do 5 dni. W poprzednim systemie wypłacania zasiłków okres ten przeciągał się zwykle do 10 dni. Nie pamiętam, jak wysokie stawki płaciła Kasa Chorych za okres obłożności, jednak przypominam sobie te liczne okólniki Związku Lekarzy i Kasy Chorych, nawołujące do walki z symulacją i do sprawdzania, czy obłożnie chory na prawdę leży w łóżku. Z tego powodu miałam niezliczone przykrości z pacjentami. Pamiętam, że w 1929 roku w czasie tych okropnych mrozów i zasp śnieżnych wezwano mnie do Daszewic, odległych o 10 — 12 kilometrów od Starołęki. Mój samochód wtedy się zepsuł, więc odpowiedziałam, że jeśli chcą, abym przyjechała, powinni przysłać konie, ale tylko w tym wypadku, o ile stan chorej jest groźny.
Następnego dnia konie przysłano i pojechałam 12 kilometrów po przez zaspy śnieżne. Chora była w łóżku, to prawda, ale u dziewczyny wiejskiej, krew z mlekiem, temperatura 36,8°, żadnych śladów choroby nie stwierdziłam. Kiedy następnie zażądano, abym wypisała na karcie choroby, że jest ona obłożnie chora — i odmówiłam, zaczęło się wielkie narzekanie i lament.
— Pocośmy konie posyłali? Tyle zachodu i wszystko napróżno.
— A poco właściwie ona udaje chorą, kiedy jest zdrowa? — zapytałam.
— Bo straciła od dwóch dni pracę i chcemy pobierać zasiłek z Kasy Chorych. Tak nam radzili sąsiedzi. Ale to widocznie jakieś oszukaństwo ta rada.
Oczywiście, że jakiś oszukaniec poradził tej wieśniaczce tak postąpić, tylko że ona nie zdawała sobie zupełnie sprawy z tego i chciała oszukać instytucję Kasy Chorych. Myślę nawet, że dziewczyna nie straciła pracy, lecz w okresie mrozów zbyt ciężko było jej chodzić z Daszewic do Lubonia do fabryki.
Na ogół procedura stwierdzania obłożnej choroby była następująca: na karcie choroby, którą pacjent otrzymywał z Ubezpieczalni z moim nazwiskiem, jako lekarza i ze stemplem stwierdzającym ważność tej karty na przeciąg czterech tygodni, wypisywałam diagnozę i okres, na jaki danego pacjenta zwalniałam z pracy. Później nawet mieliśmy oddzielne druki, specjalnie do tego przeznaczone. Rodzina chorego obowiązana była następnego dnia zgłosić niezdolność pacjenta do pracy do Kasy Chorych pod groźbą utraty zasiłku. Można też było takie zaświadczenie przesłać pocztą. Po otrzymaniu takiego zgłoszenia, Kasa Chorych wysyłała swego kontrolera, który sprawdzał obłożność choroby. Kontrolerami byli ludzie zdaje się nie mający nic wspólnego z medycyną, a często nawet i z inteligencją. Co prawda taki kontroler sprawdzał tylko, czy chory leży w łóżku i czy nie pracuje.
Na lekarzy nakładano wtedy również obowiązek kontrolowania obłożnie chorych. Kontrola ta była według mego zdania mylnie zorganizowana od samego początku i na błędnych założeniach oparta. Bo albo ja jestem lekarzem, stwierdzam chorobę, daję zwolnienie i odwiedzam chorego, albo nie powinno się mieć do mnie w ogóle zaufania. Przecież tego rodzaju sprawdzanie, czy ktoś, komu napisałam, że jest obłożnie chory, jest rzeczywiście obłożnie chorym, równa się niewierzeniu samemu sobie. Tym nie mniej stosowałam się do przepisów i o różnej porze niespodziewanie odwiedzałam swych pacjentów. Nie raz zdarzało się, że pracowali, że ich nie było w domu, ale to nie dlatego, iż nie byli obłożnie chorymi. Gruźlik z temperaturą 38 i 5 wstał, kiedy miał leżeć bo chciał iść do sądu na sprawę. Nie zastawszy go w domu, byłam obowiązana od razu „robić chorego zdolnym do pracy“, a nie zawsze było fo słuszne. Czasem też zdarzało się, że uznany w fen sposób za zdolnego do pracy, umierał następnego dnia. Na szczęście ja nie miałam tego rodzaju przypadku. Natomiast zdarzały się takie wypadki, szczególnie przy kwalifikacjach komisji lekarskiej.
Pod tym względem nowa ustawa scaleniowa z 1934 roku, eliminując od razu w założeniach tego rodzaju nadużycia, jest — według moich doświadczeń — dużym krokiem naprzód w rozwoju ubezpieczeń społecznych.
Z tych moich, jak obliczyłam, około stu tysięcy porad, jakże znaczny odsetek przypada na porady udzielone gruźlikom. Myślę, że co najmniej jedna piętnasta moich pacjentów, szczególnie z tych ze Starołęki, to gruźlicy. W tej chwili choroba ta przedstawia mi się, jak jeden z potworów, które widziałam na dachu katedry Notre-Dame w Paryżu. Ponurym wzrokiem z wysuniętymi wargami, ze zwisającymi uszami psa, patrzy ten potwór uporczywie w świat, a kto dostanie się w krąg jego magicznego spojrzenia, ten ginie. Wstrząsające obrazy powolnego konania i śmierci młodych suchotników, na których patrzałam, jako lekarz, bezradnie, zmuszają mnie do szukania w swej wyobraźni tych bajkowych potworów, aby to okropne cierpienie jakoś upersonifikować.
O ile weźmiemy się serio do pracy i postawimy w porę diagnozę gruźlicy, to przeważnie udaje się pomóc cierpiącemu. Często bywa jednak inaczej i mimo najlepszej woli oraz wiedzy, nic pomóc już nie można. Podkreślam umyślnie to silnie, gdyż w fakcie bezradności lekarza widzę pierwszy zarzut merytoryczny, jaki chory zwykle stawia. Ludziom prostym, chłopom, robotnikom, których leczyłam trudno było po prostu uwierzyć, że niektóre wypadki gruźlicy rozpadowej są beznadziejne. Opuszczali mój gabinet co najmniej z politowaniem dla mojej wiedzy i stawali się pacjentami znachorów, zielarzy, oraz „bab mądrych“ i masażystów.
Najlepsze przygotowanie i najlepsza wola lekarza w niektórych wypadkach jednak nie mogą pomóc choremu.
Lud wiejski, który przez 8 lat leczyłam, rozumiał to nieraz i często słyszałam ludowe przysłowie, że „nie pomogą dochtory, jak kto na śmierć chory“.
Otóż diagnozę niektórych wypadków trzeba było czasem określić słowem „śmierć“. Szczególnie często to określenie cisnęło mi na myśl, gdy miałam do czynienia właśnie z gruźlicą. Tylko wtedy nie mówiłam tego słowa choremu, który i tak w walce o swoje życie, konając, przeklinał lekarzy, nie potrafiących zwalczyć śmierci.
Oczywiście, obecnie, w większości wypadków, wczesne rozpoznanie gruźlicy pozwala ją skutecznie leczyć. Nie ulega żadnej wątpliwości że ubezpieczenia społeczne w walce z tą chorobą dają nieocenione rezultaty. Bo czyż w jakimkolwiek innym przypadku młody robotnik czy też jego żona mogliby wyjechać na dwa trzy miesiące do sanatorium, czyż mogliby się leczyć w szpitalach i stosować różne zabiegi?
Do tych faktów ludzie przyzwyczaili się już tak dalece, że nie oceniają ich istotnej wartości. Jedynie robotnicy rolni, którzy stracili ubezpieczenia, najlepiej mogą ocenić, jak dalece pomagały im ubezpieczenia społeczne, szczególniej, jeśli chodzi o walkę z gruźlicą.
Obecnie, gdy nie ma już ubezpieczeń społecznych na wsi, wzywa się lekarza dopiero wtedy, gdy ktoś jest konający. Zresztą robotnik rolny nie ma pieniędzy na opłaty lekarskie, a pracodawcy nie chcąc narażać się na koszta, decydują się na sfinansowanie pomocy lekarskiej dopiero w ostateczności.
∗
∗ ∗ |
Na końcu ulicy Minikowskiej w Starołęce stał drewniany stary domek, kryty słomą.Domek wrósł ze starości i zapadł się w ziemię. Dwa psy na łańcuchach mocno ujadały, kiedy odwiedzałam po raz pierwszy chora, Stanisławę K. W izbie było bardzo wilgotno. Chora leżała blada i wychudzona pod stosem pierzyn, cuchnących specyficzną wonią potu. Gorączka 39 stopni. W płucach cała orkiestra furczeń i świstów.
— Czemu się pani nie leczyła wcześniej? — pytam.
— A bo wszyscyśmy słabi tacy od urodzenia — odpowiada matka chorej kobiety.
— Czy pani wie, że córka pani jest chora na gruźlicę?
Kobieta nic nie mówi, tylko patrzy tępo przed siebie.
Stan chorej był już taki, że nawet nie było po co odsyłać do szpitala lub sanatorium. Po 10-ciu dniach dziewczyna zmarła. Dałam znać o tym urzędowi sanitarnemu. Przeprowadzono dezynfekcję.
Za dwa tygodnie zgłosił się do mnie brat zmarłej Stanisławy K. Katar lewego szczytu. Po paru badaniach klinicznych, skierowałam chorego do sanatorium. Nie upłynęło kilka miesięcy, a zawezwano mnie ponownie do owego domku na Minikowej. Chory leżał w tym samym łóżku, co i jego siostra, która zmarła przed pół rokiem. Oczy miał olbrzymie i świecące. Gorączka dochodziła do 40 stopni. Był taki wychudzony, że przypominał zupełnie szkielet.
— Proszę pani, nic mi nie pomaga. W sanatorium robili mi zastrzyki i dawali lekarstwa, ale ja jeść nie mogę. Niech mi pani coś da, żebym jadł.
Po dokładnym zbadaniu stwierdziłam u pacjenta tzw. gruźlicę prosówkę. Wszystkie narządy wewnętrzne chorego była zaatakowane przez gruźlicę, podobnie jak i płuca.
— Ja nie chcę umierać, ja chcę żyć. Czy nie ma lekarstwa na moją chorobę? — krzyczał z rozpaczą skazany na powolną śmierć.
Okazało się, że po powrocie z sanatorium, gdzie chory nie chciał już dłużej przebywać, leczył go cały zespół lekarski Starołęki. „Doktór wojskowy“ zdążył nawet zapisać choremu Famela oryginalnego, nie takiego, jak w Kasie Chorych, bowiem w Kasie Chorych „to jedno oszukaństwo“.
Po tej zbawiennej wizycie zawezwano „mądrą“. Babina kadziła i czarowała, spluwała na cztery strony świata i wymawiała różne zaklęcia. Zaaplikowała nawet choremu rosół z czarnego koguta, zabitego o północy, ale i to nie pomogło, więc pacjent ostatecznie wrócił do mnie.
Nieszczęśliwy miał pełną świadomość uciekającego życia i zbliżającej się śmierci. Takiemu to najgorzej. Zastosowałam narkotyki, chory zaczął sypiać, ale jeść nadal nie mógł. Gruźlica kiszek szybko rujnowała organizm. Przez 10 dni kolejno odwiedzałam chorego, po to, by przyszedłszy po raz jedenasty podpisać świadectwo zgonu. Patrzyłam uważnie na starą kobietę, matkę zmarłego.
— Które pani dziecko z kolei już chowa? — zapytałam.
Okazało się, że mąż i czworo dzieci, w wieku od 18 do 24-ch lat, zmarli na gruźlicę w okresie ostatnich 6-ciu lat. Tylko kobieta nie chciała się przed tym przyznać do śmierci poprzednich dwojga.
— Ten domek powinno się zburzyć. Pani powinna stąd wyjechać — powiedziałam do kobiety. — Czy pani ma jeszcze dużo dzieci?
— Jedną córkę w Krzesinach.
— Nazwisko?
— Sobczakowa się nazywa. Zamężna.
Aż mnie poderwało. Przedwczoraj byłam właśnie w Krzesinach i odwiedzałam chorą Sobczakową, u której stwierdziłam gruźlicę.
— A pani jak się sama czuje, czy pani zdrowa?
Kobieta machnęła ręką. Ona jedna, jedyna, matka chorych dzieci, zmarłych na gruźlicę, była zdrowa, jak ryba.
Po pogrzebie ostatniego dziecka dom opustoszał. Cóż bowiem mogła tam robić wiejska kobieta, która całe życie przebywała w otoczeniu licznej rodziny i została sama jedna w chacie? O czym myślała, gdy okrutna, bezlitosna choroba wymiotła wszystkich?
Miałam ochotę wywiesić czarną chorągiew nad tym domostwem.
∗
∗ ∗ |
Pracował w Wielkopolskiej Wytwórni Chemicznej przy wyrobie mydła. Domek, w którym mieszkał, stał w pobliżu fabryki nad brzegiem Warty. Był murowany i czysty. Gdy mnie wezwano po raz pierwszy do chorego, stwierdziłam grypę. Kiedy po dwóch dniach zawezwano mnie po raz drugi, napisałam na diagnozie: „Obserwacja płuc“. Za trzecim razem chory przyszedł do mnie z wynikiem prześwietlenia. Wynik był krótki i wymowny: „Rozpoczynająca się gruźlica. Katar szczytów“.
Robotnik miał 22 lata i odbył służbę wojskową. W rodzinie jego, ani też wśród domowników nikt nie chorował. Chłopak był sympatyczny, inteligentny i dużo czytał. Stany podgorączkowe nie ustępowały, a chory na moje propozycje, aby wyjechał do sanatorium lub do szpitala, odpowiadał stale odmownie.
— Jutro muszę iść do pracy, bo mnie wyleją — słyszałam ciągle stereotypową odpowiedź.
— Pan ma 37 i 5 teraz o dwunastej w dzień. Co będzie po południu i wieczorem? A jak pan zacznie pracować, co się wtedy z panem stanie? — tłumaczyłam.
Jeszcze 10 dni tylko utrzymałam go w łóżku. Nie żałowałam tranu, wapna i wszelkich możliwych wzmacniających zastrzyków. Proces chorobowy jak by się pomału uspakajał, a po trzech miesiącach, chory przestał się leczyć. Było to w lutym. W lipcu zawezwano mnie nagle do krwotoku płucnego. Przyjechałam więc do Wielkopolskiej Wytwórni Chemicznej, aby przekonać się, że idzie o mojego pacjenta. Chory był już w mieszkaniu. Leżał pod tradycyjną pierzyną, obok staro wiadro z krwią. Chłopak był blady i bardzo wystraszony. Zresztą zwykle przy krwotokach zaobserwować można u chorych silny wstrząs nerwowy. Lód, zastrzyki i spokój. Więcej nic nie mogłam poradzić.
— Pan jest ze szkła, panu nie wolno się odzywać, ani ruszać. Niech pan zaśnie na pół godziny, obudzi się i będzie dobrze — pocieszałam chorego.
Następnego dnia, gdy go odwiedziłam, chory cichym głosem zaczął mi opowiadać:
— Pani kazała, żebym się zawsze starał przebywać na świeżym powietrzu. Leżałem więc sobie nad Wartą, w cieniu i zasnąłem. Kiedy tylko zasnąłem, wyszło słońce. Spałem trzy godziny. Obudziłem się, mając usta pełne krwi...
Zaczęły się ponownie stany gorączkowe. Z każdym dniem chory coraz bardziej upodabniał się do szkieleta. Żebra i stawy rąk i nóg wystawiły ze strasznych dołów pokrytych skórą. Chory wzywał mnie prawie codziennie. Męczyłam się okropnie, patrząc na to powolne konanie. Wreszcie i on sam zrozumiał, że to koniec. Leżał spokojny i zupełnie zrezygnowany. Stosowałam narkotyki, żeby mniej cierpiał.
To powolne konanie przy gruźlicy rozpadowej płuc, konanie ludzi młodych, pełnych świadomości i chęci do życia, jest najokrutniejszym zjawiskiem, na jakie lekarz musi patrzeć, wykonując swój zawód.
∗
∗ ∗ |
Pewnej nocy zbudzono mnie o godzinie 3-ej.
— Siostra pana X dostała krwotoku.
Pani ta była urzędniczkę na poczcie, więc należała do Kasy Chorych. Pobiegłam szybko. W domu pana X przerażenie. Młoda, przystojna panienka i krwotok płucny. W rodzinie podobno nikt nie chorował na gruźlicę.
Różne zabiegi, uspakajanie chorej dały na razie pożądany wynik. Krwioplucie ustąpiło. Ale należało leczyć dalej. Wiele trzeba było jednak zastrzyków dożylnych z wapna, wiele lekarstw musiała spożyć chora, zanim czuła się na siłach pojechać do sanatorium na dalszą kurację. Wszystko jednak zakończyło się dobrze. Po powrocie z sanatorium pacjentka była okazem zdrowia. Jeździła znów codziennie do swego biura koleją, a ja miałam radosną okazję podziwiać chorą, której cierpienie zapowiadało się tak groźnie, a która wróciła do pracy jako okaz zdrowia.
Myślałam sobie wówczas: — Może wreszcie nieufni Starołęcianie nabiorą więcej zaufania do mnie, jako do lekarza, skoro tak wysoko postawioną w hierarchii starołęckiej osobistość zdołałam tak skutecznie wyleczyć.
Wokoło Starołęki ciągnęły się cegielnie, których było tu, jak prawie w każdej miejscowości, położonej w pobliżu wielkiego miasta, dosyć dużo.
Noszenie lub wożenie gliny oraz wyrabianie i wypalanie cegieł jest pracą zarówno ciężką, jak i szkodliwą dla zdrowia, a przy tym wszystkim źle płatną.
Czemu tak było, że robotnik cegielni był gorzej opłacany niż robotnik innych fabryk — tego nie wiem. Wobec niższych, niż gdziekolwiek zarobków do pracy w cegielniach zgłaszały się przeważnie kobiety. Oczywiście, że wkrótce każda z nich stawała się moją pacjentką. Wyczerpanie i osłabienie mięśnia sercowego, połączone z poszerzeniem lewej komory serca i obrzękami nóg, było zjawiskiem bardzo częstym. Ale jeszcze częstszą była gruźlica płuc. Porządek rzeczy zwykle bywał taki: chorą robotnicę kierowałam do sanatorium, tam wszystkie poprawiały się znacznie, lecz wróciwszy do swych zajęć w cegielni, gdyż lepszego zajęcia widać nie mogła żadna z nich znaleźć, proces się ponawiał. Ponieważ jednak były to kobiety przeważnie dojrzałe, więc objawy gruźlicy nie występowały u nich w sposób tak gwałtowny, jak u młodzieży robotniczej. Przeważnie po starannej kuracji wracały do zdrowia.
Na przeciwległym brzegu Warty we wsi Czopy, vis a vis gmachów fabrycznych Romana Maya w Luboniu, leżała wieś Czapury. Jeździłam tam kilkakrotnie do pewnego robotnika, pracującego w fabryce Maya. Miał on lat 50 i był dość otyły. Nagle zasłabł i począł pluć krwią. Pamiętam dokładnie chatkę wiejską, w której mieszkał. Położona była ona w bok od bardzo piaszczystej drogi, prawie nad samą rzeką. Naprzeciwko szumiał las, a wokoło, jak spojrzeć, ciągnęły się nadbrzeżne piaski.
Nie można powiedzieć, by warunki zewnętrzne usposabiały w tym wypadku do gruźlicy, tym bardziej, że nikt w rodzinie pacjenta nie chorował. Gdy zaczęłam dokładnie zbierać anamnezę chorego, usłyszałam wówczas opowiadanie:
— U nas, w fabryce nawozów sztucznych, to każdy po 10-ciu latach pracy jest zupełnie chory. I nikt nie wie dlaczego. Chorym robi się tak jakoś słabo... — w tej chwili pacjent mój zaczął silnie kasłać i po chwili pokazał mi grudkę zakrzepłej krwi, którą odplunął na chusteczkę.
Jak zdołałam zauważyć, gazy, wydobywające się przy fabrykacji nawozów sztucznych, działały tak szkodliwie na naczynia krwionośne płuc i pod ich wpływem naczynia te pękały.
Chorego leczyłam dość długo. Pacjent się wyleczył, ale do pracy w fabryce już nie wrócił. Przydałaby mu się emerytura, lecz wtedy robotnicy nie mieli ubezpieczenia emerytalnego.
Dąbrówka jest wsią zamieszkałą do połowy przez ludność niemiecką. Sam dzierżawca, czy też właściciel, jest Niemcem.
We wsi tej miałam możność bezpośrednio porównać chatę chłopa niemieckiego z chatą chłopa Polaka. Bo zarówno Niemcy jak i Polacy byli ubezpieczeni w Kasie Chorych, i jedni jak i drudzy leczyli się u mnie. Niemcy mieszkali w domach murowanych, Polacy przeważnie w drewnianych. Zresztą nie wiem, czyje to domy właściwie były. Prawdopodobnie należały wszystkie do dworu i nic więc dziwnego, że właściciel Niemiec dał swym rodakom chaty lepsze, aniżeli robotnikom rolnym narodowości polskiej. Dziwnie jednak kontrastowało samo zagospodarowanie wnętrza chat i stan drogi w części polskiej, oraz w części niemieckiej wsi. Przed domami polskimi znajdowały się małe ogródki, otoczone płotami skleconymi z patyków. W zimie w tych ogródkach, bezpośrednio przed samymi oknami gromadzono sterty nawozu, widocznie do nawożenia ziemi na wiosnę. Pod koniec zimy, w lutym, sterty te były już tak wysokie, że prawie zasłaniały okna. Ponadto piwnice, w których przechowywano kartofle, znajdowały się również w tych ogródkach, były one także pokryte stosami nawozu. Gdy się wchodziło do izby w takiej chacie, zaduch był nie do wytrzymania, gdyż powietrze, które dopływało przez szpary okien, przechodziło bezpośrednio nad stertami nawozu, który ciągle parował. Tak samo droga przed domami polskimi była bardzo zagnojona, a błoto było na niej takie, że często moje auto nie mogło do niektórych domów dojechać, toteż do chorych musiałam nieraz brnąć na piechotę, w straszliwym błocie, trzymając się opłotków, aby nie webrnąć w jakąś kałużę.
Przed chatami niemieckimi stert nawozów w ogóle nie zauważyłam nigdy. Wewnątrz w chatach było bez porównania czyściej. Nie mogłam zrozumieć, czym tłumaczyć tę różnicę. Przecież robotnicy rolni, pracujący w jednym i tym samym majątku, nie mogli być aż tak bardzo różnie wynagradzani za swą pracę, żeby mieszkania jednych były przyzwoicie utrzymane i jako tako umeblowane, a drugie przedstawiały ponury obraz wprost zwierzęcych nor.
Chciałabym przejść już do swoich chorych w mieście. Lecz jakoś trudno rozstać się z ludnością wiejską. Ludność ta była bowiem dla mnie tak wdzięcznym materiałem do pracy i spośród niej rekrutują się w dużej mierze ci, których lekarz określa mianem „wdzięcznych pacjentów“. Z oddalenia ci wszyscy moi pacjenci we wsi, wydają mi się tak nieporadni i biedni, że wszystko, co tylko mogłabym, chciałabym zrobić, aby choć trochę ulżyć ich ciężkiej doli. Dlatego też jeszcze choć parę słów chciałabym poświęcić młodemu pokoleniu wiejskiemu, tym płowym główkom, pełzającym na czworakach wśród gnojówek, jedzącym kartofle nieomal od urodzenia i rzadko kiedy co innego.
Właśnie podniósł się taki bąk z czworaków. Nóżki krzywe. Boi się mnie, jest zawstydzony i chwyta matkę za koniec fartucha. Matka uciera mu palcem nos i podnosi malca, by umożliwić mi badanie. Główka jeszcze miękka, brzuszek wzdęty, nóżki krzywe. Angielska choroba! Jak to wytwornie się nazywa. 90 procent dzieci szkolnych na wsi cierpi na nią i na całe życie pozostawia ona ślady w budowie kośćca ludzkiego. Nic więc dziwnego, że miałam okazję przypatrzeć się krzywicy wielokrotnie, gdyż będąc jedynym lekarzem w Starołęce, podjęłam się badać i leczyć dzieci w wiejskiej szkole. Magistrat płacił mi aż 30 gr rocznie od dziecka. Otóż badając owe dzieci, co najmniej dwa razy do roku, stwierdziłam prawie u wszystkich powiększone gruczoły chłonne pod szczęką na szyi znaczne deformacje klatki piersiowej. Wszystko to był rezultat krzywicy. Dzieci często chorowały na świerzbę, próchnicę zębów, zapalenie oskrzeli. Dość rzadko spotykałam gruźlicę w stanie czynnym. Natomiast powiększone gruczoły szyjne miało prawie każde dziecko. Ileż beczek tranu leżało tu posłać na wieś, ile założyć przychodni opieki nad matką i dzieckiem, aby usunąć ze wsi tę straszliwą plagę!
Nasi socjologowie przewidują kres rozwoju demograficznego Polski. Zresztą przewidywania te sprawdzają się, gdyż z roku na rok postępuje naprzód spadek przyrostu ludności. Myślę, że należałoby wprowadzić akcję uświadamiającą i oświatową i to w tempie bardzo energicznym. Byłby to wstęp do dalszej pracy nad usunięciem owej straszliwej nędzy, która trapi wieś polską i jest nie tylko rezultatem braku środków do życia, ale przede wszystkim wypływa z niskiego poziomu kulturalnego naszego chłopa. Ludność wiejska jest biedna i ma mało ziemi. Ale nie o to idzie, nawet w tych warunkach mogłaby żyć o 50 procent lepiej, gdyby wiedziała, jak postępować w życiu codziennym i jak należy brać się do pracy, aby pozbyć się biedy. Ta wieś o ludności mieszanej polskiej i niemieckiej, o której wspominałam, dała mi wiele do myślenia.
W stu procentach solidaryzuję się z memoriałem w sprawie opieki nad zdrowiem ludności wiejskiej, wysłanym 31 stycznia 1938 do Pana Ministra Opieki Społecznej przez zarząd Naczelnej Izby Lekarskiej. Tylko według mojego skromnego zdania, poziom ogólnej kultury chłopa nie podniesie się wiele, o ile w Polsce nie zapanuje wreszcie jakiś system, który by zdołał wciągnąć najmniejszą komórkę życia społecznego, jaką jest rodzina chłopska, do twórczej i o sto procent co najmniej intensywniejszej, niż dotychczas, i produktywniejszej pracy. Obawiam się, że w przeciwnym razie realizacja memoriału nie odniesie skutku. Nowa sieć aparatu państwowego będzie działała bowiem tylko na odcinku sanitarnym, a ludność będzie żyła sobie obok tego wszystkiego. Potrzebna jest bowiem jakaś niematerialna spójnia, która wciągnie do życia chłopa i obudzi w nim jego uśpione siły. Jak dotychczas było dużo dobrej woli, aby podnieść jakoś poziom sanitarny wsi. Symbolem tego są tak zw. „sławojki“, które dla mnie nie są mimo wszystko obiektem humorystyki. Widzę w nich ową dobrą wolę płynącą z góry i brak zupełnej reakcji na to tego odłamu ludności, dla którego się właśnie owe reformy wprowadza.
Nieporozumienie polega na tym, że nie ma u nas systemu, który by ogarnął całokształt naszego życia, w miejsce tego usiłuje się korygować życie takie, jakie jest, a właściwie jego drobne fragmenty. Fragmenty te są nieraz bardzo drobne. Ludność wiejska odnosi się z obojętnością do reform na tych drobnych odcinkach, jakby wyczuwając, że hierarchia zagadnień została przez kogoś źle ułożona i że ci, którzy chcą życie reformować, przeszli mimo zagadnień wielkich, a zaczęli od małego. Te dysproporcje zapewne sprowadziły falę zobojętnienia, jaka daje się obserwować na wsi dla wszelkich reform idących z góry. Ludność wiejska prawdopodobnie nie może zrozumieć, dlaczego, jeśli ktoś chce jej pomóc, widzi tylko przysłowiową muchę, niedostrzegając słonia. Dlatego też wsi polskiej nie można jakoś obudzić.
Każdy lekarz, pracując w większym skupieniu ludzkim, mimo woli musi wglądać w związki socjalne i mimo woli nasuwają mu się poglądy natury ogólniejszej. We mnie osobiście istniały impulsy zmuszające mnie do pracy społecznej na szerszym odcinku.
Po 5-ciu latach praktyki lekarskiej w osadzie fabrycznej i w wioskach zapisałam się do różnych organizacji kobiecych i robotniczych. Zaszczycano mnie dość wysokimi, o przez to w moim pojęciu odpowiedzialnymi stanowiskami. Dalsze mieszkanie w Starołęce uniemożliwiało mi pracę społeczną. Stanęłam na czele organizacji, mającej swoje komórki na terenie całego województwa poznańskiego. Musiałam bywać w biurze owej organizacji. Przeprowadziłam się do Poznania i tu zaczęła się dwutorowość mojej pracy. Byłam nadal lekarzem dopuszczonym do praktyki w Kasie Chorych miasta Poznania i w Powiatowej Kasie Chorych i jednocześnie przewodniczącą dużej organizacji kobiecej robotniczej oraz radną miasta Poznania. Równocześnie nadal wyjeżdżałam „na wsie“, tylko zupełnie już w inne okolice, niż Starołęka.
W zakresie ubezpieczeń społecznych województwa poznańskiego panował nadal tzw. wolny wybór lekarza. Toteż osiedliwszy się w samym Poznaniu, musiałam zdobywać po raz wtóry w mym życiu praktykę lekarską. Nie wiem czemu, ale poszło mi to dość gładko — po czterech miesiącach już zarabiałam na swoje utrzymanie, gdyż ilość chorych, zgłaszających się dobrowolnie do mnie, wzrastała z dnia na dzień. W Poznaniu osiedliłam się na Łazarzu, dzielnicy gdzie znajdowało się tzw. „Wesołe Miasteczko“. Ponadto w pobliżu tej dzielnicy znajdowały się nowe zabudowania, to znaczy szereg małych domków, budek, altanek, zamieszkałych zimą i latem, a budowanych minimalnym zapasem gotówki na krańcach Poznania. Biedacy, bezrobotni i różne „wyrzutki społeczeństwa“ popłynęły do mnie potokiem, jako do swego lekarza z wyboru. Widocznie miałam już markę u tych ludzi.
Czasy stawały się coraz gorsze. Okres dobrej koniunktury kończył się, a zaczynał się tzw. kryzys. Wielu robotników traciło zajęcie. W okresie lepszej koniunktury wybudowali oni sobie maleńkie domki za miastem, na błocie, piachach, wśród stosów śmieci. Jak tylko chwycił który z nich jakąś pracę, choćby trwającą miesiąc, zaraz zgłaszał się do lekarza. Szczególnie kobiety rozumiały i ceniły ubezpieczenia społeczne. Przyprowadzały one dzieci do badań i obserwacji. Lamentowały, że nie mogły dłuższy czas leczyć swoich dzieci z powodu bezrobocia ojca. Prosiły o tran. Żałowały, że wkrótce stracą prawo do świadczeń, bo pracę można było uzyskać tylko na krótki przeciąg czasu. Publiczność warszawska, czytając to, pomyśli sobie, że ja tak piszę „konkursowo“. Ale ja tak piszę, bo tak było na prawdę. Tylko — podkreślam — w Poznaniu, nie w Warszawie. W Warszawie panuje zupełnie inny „duch“ wśród ubezpieczonych. Sprawę tę jeszcze omówię. Na razie podkreślam tylko docenianie faktu ubezpieczeń społecznych na terenie województwa poznańskiego.
Otóż jeżdżąc do wiosek za miastem, po drodze wstępowałam do tych oddalonych od miasta domków, glinianek, altanek, gdzie mieszkali moi chorzy, przeważnie już bezrobotni. Gruźlica szalała.
Dnia 19 grudnia 1934 r. na zebraniu Rady Miejskiej wniosłam następującą interpelację:
„Po zakończeniu Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu 1929 r. sprowadziło się na tereny powystawowe około 30 rodzin i zajęło pawilony w ciągu dwu dni w sposób niedostrzeżony przez Zarząd Miejski. Urządzono prowizoryczne przepierzenia i zapoczątkowano w ten sposób tworzenie się tzw. „Wesołego Miasteczka“. Zapoczątkowały tę akcję rodziny wyeksmitowane z domów prywatnych, a ich śladem poszła najprzeróżniejsza nędza z całego miasta. Wprowadzali się bezrobotni z licznymi rodzinami, nieślubne matki ze swymi dziećmi, samotne kobiety i mężczyźni niezbyt wyraźną drogą zdobywający środki utrzymania. Wprowadzali się wreszcie ci, którzy w uczciwy sposób pracują na życie, lecz głód mieszkaniowy zmusza ich do szukania dachu nad głową na „Wesołym Miasteczku“.
Ci co znaleźli pomieszczenie przy oknach pawilonów wystawowych, chociaż cierpią niesłychanie z powodu mrozów w swoich izdebkach, których ścianki są aż nadto przewiewne, ci jeszcze znajdują się w szczęśliwym położeniu, gdyż mają trochę światła i powietrza. Najgorsze są nory bez okien na zewnątrz, wybudowane wewnątrz dużych hal powystawowych. Wentylacja odbywa się przez długi cuchnący korytarz lub okno umieszczone w suficie izdebki, a wychodzące na halę.
W norze takiej, posiadającej powierzchnię 3×4 metry, widziałam rodzinę składającą się z chronicznie chorego dziadka, babki, rodziców i 5 drobnych dzieci. Zaduch w takim pomieszczeniu panuje tak wielki, że człowiek wchodzący tam ze świeżego powietrza dostaje zawrotu głowy i mdłości. Z kanalizacją, wyrzucaniem śmieci też różnie bywa.
Na terenach „Wesołego Miasteczka“ mieszka obecnie 2.200 osób, dzieci i dorosłych, razem około 750 rodzin. Warunki mieszkaniowe, w jakich wzrasta to nowe pokolenie „Wesołego Miasteczka“, są więcej niż opłakane. Jakich obywateli dostarczy miastu za 10 lat te 750 rodzin wychowujących swoje dzieci wśród takich warunków?“
Przepisuję z prasy część owej interpelacji, która w końcu 1934 roku wywołała w Poznaniu zrozumiały oddźwięk.
Na posiedzeniu klubu radzieckiego, do którego należałam, zgłosiłam się na ochotnika w celu wniesienia jej na plenum. Zbyt wiele nędzy leczyłam na „Wesołym Miasteczku“, aby to się nie skomulowało we mnie w jakiś widomy znak protestu. Bo — proszę zważyć:
Wzywa mnie do siebie kobieta. Roznosicielka gazet. Adres: Chocirzewskiego 88, pawilon 291
Mam odwiedzić chorych we wsi Marcelin, więc też po drodze zajeżdżam do chorej. Dzielnica Poznania, którą cała Polska wspomina z 1929 roku, jako miejsce wspaniałych pawilonów wystawowych i miłych rozrywek, przedstawia obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Jest zima 1934 roku. Z pięknych niegdyś pawilonów wystają rury piecyków, które odpowiednio zdążyły już zakopcić ściany na zewnątrz. Co chwila napataczam się na jakieś rumowiska i gruzy. Śniegu nie ma, gdyż zimy w Poznaniu na ogół nie bywały zbyt surowe, ale za to powietrze posiadało dostateczną ilość wilgoci, aby powodować uczucie przejmującego zimna. Mijam jeszcze jakieś stare skorupy, a już mnie wszędobylskie, wścibskie młode pokolenie „Wesołego Miasteczka“ otacza, pytając:
— Do kogo pani? — Ja zaprowadzę, ja zaprowadzę!
A może które pojedzie ze mną pół kilometra samochodem przy szoferze. Są takie, co autem jeszcze nie jechały! A może ja mam akurat cukierki? A może dam 20 groszy? Różnie bywa na tym Bożym świecie. Wreszcie dwóch malców prowadzi mnie triumfalnie, jak bym była ich wynalazkiem, do chorej kobiety.
Do jednej ściany olbrzymiej hali powystawowej przylepione jest z desek chyba z 30 ludzkich pomieszczeń. Wchodzę do jednego z nich.
Chwytają mnie mdłości, zawrót głowy. To cuchną tak przejmująco jakieś stare buty, stare gałgany. Okno wychodzi na korytarz, czyli okna, jako wentylatora i dostawcy światła — brak. Kobieta leży w stanie prawie beznadziejnym. Zwyrodnienie mięśnia sercowego, obrzęki ogromne. Jeszcze tydzień temu zgłaszała się po odbiór gazet do redakcji.
— Ja panią przekażę do szpitala. Pani nie może tu leżeć — mówię.
Chora się nie zgadza. Mogą ją zwolnić z pracy.
— Przecież pani i tak nie pracuje — odpowiadam.
— Tak, ale oni o tym nie wiedzą. Dzieci roznoszą za mnie gazety.
— No to niech dalej roznoszą, a pani niech się idzie leczyć.
— Kiedy dzieci nie mają prawa roznoszenia gazet. Redakcja daje tylko starszym.
Co było robić. Do szpitala nie poszła. Po ośmiu dniach zmarła. Dzieci miała troje. Trzech synów. Wszyscy nieślubni. I zupełnie niepodobni jeden do drugiego. Najstarszy miał 15 lat, najmłodszy 8. Rodziny żadnej dzieci nie znały. Miasto się nimi zaopiekuje. Na razie najstarszemu z nich ja dałam co mogłam na pogrzeb matki.
Ojciec pracował w jakieś garbarni. Pamiętam go doskonale po charakterystycznym szczególe. Nosił skórzaną kurtkę i czuć go było odrażająco. Widocznie w tej swojej garbarni przesiąkał tak wstrętnymi, a trwałymi zapachami, że po wyjściu z pracy, gdy siedział w mojej poczekalni, powietrze robiło się ciężkie i duszne. Robotnik ów miał twarz bardzo rumianą, co kontrastowało z siwiutkimi włosami.
Syn studiował prawo. Nerwowy, wysoki brunet po raz pierwszy zgłosił się osobiście. Natychmiast stwierdziłam gruźlicę płuc. Niestety, zniszczenie płuc było już daleko posunięte, że nie stwierdzić gruźlicy było dla lekarza niepodobieństwem. Okazuje się, że pacjent wiedział dobrze wszystko o swojej chorobie. Przed tym sam pracował w jakiejś instytucji, gdzie miał zapewnioną pomoc lekarską. Obecnie nie może już pracować, ale pomoc lekarska tej instytucji nie przedłuża się na tych, co przestali pracować. Wobec tego, student, będąc na utrzymaniu ojca, ma zamiar wykorzystać 13 tygodni prawa leczenia się jako członek rodziny. Skierowany przeze mnie i Kasę Chorych, wyjechał do sanatorium. Przebył tam ustawowy czasokres swych świadczeń i wrócił do Poznania. Czuł się na ogół dobrze. Do mnie się później nie zgłaszał, gdyż jego prawa do świadczeń w Kasie Chorych już się skończyły. Dalej leczył się podobno prywatnie jakimiś cudownymi zastrzykami. Po roku, gdy ponownie uzyskał prawo do leczenia na koszt Kasy Chorych, zawezwano mnie do niego. Mieszkał z rodzicami w nowowybudowanej willi na pierwszym piętrze. Stale gorączkował, ale do szpitala, ani sanatorium iść nie chciał. Wobec tego musiałam sama radzić, jak mogłam najlepiej. Zastanawiałam się, skąd ten młody człowiek złapał gruźlicę. Rodzice — okaz zdrowia, choć pracują ciężko. A on, dwudziestopięcioletni mężczyzna, absolwent uniwersytetu — chory. Cóż za cios oczekuje tych staruszków!
Ojciec jego, robotnik z garbarni, uciuławszy swe ciężko zapracowane grosze, nie kupił sobie ziemi, nie wybudował chatki, jak to czyniła znaczna większość robotników lepiej sytuowanych w Poznaniu. Robotnik ten kształcił swego syna na prawnika. I tuż przed dyplomem taki koniec! Chłopiec wiele się uczył, źle się odżywiał. Nie chciał się początkowo leczyć. Sam też pracował zarobkowo.
Ponownie wyczerpał prawo do świadczeń. Było z nim coraz gorzej, choć proces niezmiernie wolno postępował. Następnie stary przychodził do mnie po rady „prywatne“, oczywiście bezpłatne. Mówił do mnie o synu: „Przecież to absolwent uniwersytetu“, jakby dając w ten sposób do zrozumienia, że chory jest moim kolegą. Radziłam jak mogłam najlepiej. Wszelkie odpowiednie do choroby próbki moich lekarstw były w posiadaniu chorego.
Wreszcie pewnego dnia przyszedł do mnie ojciec pacjenta z następującą nowiną:
— Znalazł się doktór, który chce go wyleczyć. Ale za jeden zastrzyk żąda sto złotych... Pani likarko, niech pani poradzi, czy dać temu doktorowi te sto złotych? Przecież to już ostatnie prawie pieniądze. A ja go chcę ratować!
Co tu robić? Patrzę na ojca chorego. Łzy kapią mu po siwych wąsach. Mówię:
— Zdaje się, że medycyna wszystko robiła, co możliwe, aby pańskiego syna uratować. Był w sanatorium — nie żałowano mu tam wszelkiego rodzaju leków. Teraz widocznie ktoś, kto chce pana oszukać, wyciągnąć pańskie sto złotych, wprowadza pana w błąd. Niech pan nie wierzy w takie cuda.
Za pięć dni wrócił zupełnie spokojny. Prosił, abym przyszła podpisać świadectwo zgonu. Dziękował, że go przestrzegałam przed owym doktorem. Mówię:
— Widzi pan, tak przynajmniej zachował pan swoje sto złotych.
— Nie, ja dałem jemu te pieniądze. Tylko widzę, że pani miała rację, bo syn umarł.
Leczyłam innego studenta. Studiował prawo, ale był urzędnikiem w Izbie Skarbowej.
Gdy chorował na grypę, odwiedziłam go w jego mieszkaniu. Mieszkał w pokoju umeblowanym, odnajętym od jednej pani, która wraz ze swą córką była również moją pacjentkę. Stwierdziłam, że student niebardzo miał naukę w głowie. Umiał ładnie rysować, cały pokój był przybrany obrazkami, przedstawiającymi akty lub półakty kobiece. Sam mówił, że uczy się do egzaminu. Gdy minęła grypa, chory się nie zgłaszał i ja już o nim zdążyłam zapomnieć.
W lecie chory zgłosił się ponownie z bolesnym wyrazem twarzy, głowę zgiętą w bok. Miał silny przykurcz mięśnia mostkowo-obojczykowego, tzw. toricolis.
— Co się panu stało? Zawiało pana?
— Nie, byłem na egzaminie z ekonomii i to mi się stało podczas egzaminu.
— W jaki sposób? — pytam.
Student odpowiada:
— Profesor idzie za parawan, układa tam rękopisy i z za parawanu zadaje pytania.
— I to pana tak speszyło?
— Tak.
— A zdał pan?
— Tak. Proszę popatrzeć.
W indeksie napisał profesor: „Jeszcze, zaledwie, prawie dostatecznie“.
Gdyby wszyscy studenci tak reagowali na egzaminy, to by Kasę Chorych drogo kosztowało.
Elektryzacja, lekarstwa usunęły wkrótce brzydkie skutki egzaminu z ekonomii.
Z eleganckiej dzielnicy, gdzie mieszkałam, również zgłaszali się do mnie pacjenci z Kasy Chorych. Właśnie zawezwała mnie pewna krawcowa. Mieszkała co prawda w oficynie.
W mieszkaniu krawcowej — manekin, maszyna do szycia, części różnych fatałaszków damskich na stole, krzesłach, na kanapie. Krawcowa była bardzo przystojna młodą kobietą. W momencie gdy weszłam do pokoju karmiła piersią dziecko. Skarżyła się na osłabienie ogólne, była zdenerwowana.
— Może panią karmienie zbyt męczy? — pytam.
— Na pewno — odpowiada. — Dwoje dzieci karmić to nie byle co! Sześć tygodni po porodzie, a pracować już muszę. Sezon!
— To pani miała teraz bliźnięta? — pytam.
Leczyłam dawniej jej najstarszą córkę, niezwykłej urody panienkę. Szesnastoletnia panna „Mery“ uczyła się śpiewu. Panna Mery dopóki nie odzywała się, miała twarz Cherubina. Gdy mówiła — szpeciły ją zęby i jakiś niesympatyczny wyraz twarzy. Co prawda nie widziałam jej już dobre pół roku.
Krawcowa mówi:
— Pani, taka sympatyczna lekarka, musi nam pomóc, bo w przeciwnym razie mój mąż go zabije.
— Kogo? — pytam.
— A no tego — tu pokazuje dziecko, które karmi.
— Własne dziecko zabije?
Krawcowa odpowiada:
— Byłam w ciąży, źle się czułam. — Właściwie to powinnam już była zrobić koniec. Mam już dwie dziewczyny. Ale mąż chciał mieć synka. Miałam wiele roboty. Z domu nie wychodziłam. Kiedy byłam już w szóstym miesiącu ciąży, zauważyłam, że moja Mery jakoś się zmieniła. — „Córko, to jest coś podejrzanego“ — mówię, a ona odpowiada, że to nic. Najgorzej to było, kiedy zbliżał się poród. Bóle mnie chwytają, a patrzę: moja Mery zmieniona leży na łóżku i dmie się. — „Córko — mówię — bój się Boga, to coś podejrzanego!“ Mojej córce urodził się synek. — Powiedziałam mężowi, że to mój i że jeszcze spodziewam się drugiego, bo akuszerka mówiła, że to bliźnięta. Córeczka moja przyszła na świat dopiero w dwa dni po tym. Zameldowaliśmy jako bliźnięta pod moim nazwiskiem. Żeby to nie był chłopak, to bym chyba udusiła. Ale że chłopak, to mąż się mniej gniewa.
— No dobrze, ale czemu pani córka nie karmi swego dziecka? — pytam.
Krawcowa patrzy na mnie zgorszona:
— Mery jest panienką i jak sobie popsuje kształty, to narzeczony się z nią nie ożeni.
Dałam lekarstwo na wzmocnienie i zwiałam od tej rodzinki, nic nikomu nie mówiąc — ani ojcu pragnącemu syna, ani policji. Tajemnica lekarska.
Piszę na szczęście „próby“. Było to tak.
Uczestniczę w dość burzliwym posiedzeniu pewnej organizacji. Telefonują do mnie z domu, że zgłosił się jakiś mężczyzna, który opowiada straszliwą historię. Mianowicie, człowiek ten mówi, że jego siostra po zażyciu jednego proszka, zapisanego przeze mnie, zmarła natychmiast. Nieprawdopodobieństwo tej historii było dla mnie zbyt uderzające. Gdybym się na przykład omyliła i zapisała komukolwiek dawkę śmiertelną, to przecież aptekarz, wykonywujący lekarstwo, obowiązany jest ze mną się porozumieć i wyjaśnić sprawę. Zresztą byłam pewna, że nikomu dawek śmiertelnych leków nie zapisałam. Każę więc owemu człowiekowi przyjść następnego dnia, o oznoczonej godzinie. Zgłosił się jakiś typ o nieokreślonym zawodzie, który zaczął domagać się ode mnie odszkodowania. Poprosiłam o imię i nazwisko chorej, o kopię „trującej“ recepty. Okazało się, że pacjentka była w moim gabinecie tylko raz jeden po poradę lekarską. Przyjęła ją moja zastępczyni, pani doktór Z. i stwierdziwszy anemię, zapisała chorej nadzwyczaj popularny lek na wzmocnienie i znany związek fosforowy. Natomiast petent przedstawił świadectwo zgonu owej pacjentki w sześć tygodni dopiero po wizycie w moim gabinecie. W ciągu tych sześciu tygodni nikt mnie do chorej nie wzywał, ani też nie dawał znać, że zapisane przez moją zastępczynię proszki działały tak fatalnie.
Kazałam więc przyjść interesantowi następnego dnia, a przez ten czas porozumiałam się z komisariatem policji, w obrębie którego chora zmarła, chcąc się dowiedzieć, kto podpisywał świadectwo zgonu i czy były oznaki gwałtownej śmierci. Jeżeli tak, to czemu zmarłą pochowano bez dokonania sekcji zwłok.
Dyżurny policjant widocznie znał całą sprawę, gdyż szybko i bardzo obszernie udzielił mi informacji. Istotnie, mężczyzna, podający się za brata chorej, zgłosił się do komisariatu z odpowiednim zameldowaniem, ale już po jej pogrzebie. Komisariat stwierdził, że chora leczyła się zupełnie u kogo innego na jakąś chorobę kobiecą. Świadectwo zgonu podpisał lekarz Pogotowia, nie stwierdzając żadnych oznak śmierci gwałtownej. Receptę i proszki dano do zbadania zakładowi medycyny sądowej, który orzekł, że gdyby nawet chora „pożywiła się“ na raz wszystkimi proszkami, to by ją co najwyżej tylko trochę brzuch zabolał. A przecież zażyła tylko jeden.
Sądowej sprawy nawet nie próbowano wszczynać.
Więc, jak się okazuje, dochodzenie było przeprowadzone, ale zupełnie poza moją świadomością.
Następnego dnia, gdy zjawił się u mnie ów brat zmarłej, oświadczyłam:
— Proszę więcej się nie fatygować. Dalsze nachodzenie mnie z żądaniem pieniędzy spowoduje grubsze przykrości dla pana.
Pół roku miałam spokój. Po upływie tego czasu otrzymałam zawiadomienie z sądu, że matka zmarłej chce mi wytoczyć powództwo cywilne o bagatelkę, bo tylko o 10.000 złotych, i stara się, aby otrzymać świadectwo ubóstwa i procesować się ze mną, nie ponosząc żadnych kosztów. Trudno. Skargę cywilną każdemu wolno wnieść. Musiałam więc jednak udać się po poradę do adwokata. Mecenas wystosował w tej sprawie odpowiednie pismo, ja dodatkowo w drugim złożyłam wyjaśnienie. Dość, że szantażystom nie przyznano prawa ubogich. Widocznie nie było nikogo, kto by ocenił, że warto choć złamany grosz włożyć w tę imprezę, bo szantażyści dali mi w końcu spokój.
Najmilsze w świecie istotki! Śmiałe i grzeczne! We wspomnieniach moich z najzapadniejszych kątów województwa poznańskiego, dokąd jeździłam w sprawach społecznych i politycznych, uśmiechają się do mnie rozradowane twarzyczki dziewczynek z kokardami we włosach i chłopców z ostrzyżonymi łebkami i grzywką na czole „a la indian“. Cztero i pięcioletnie smyki z przedszkola kłócą się ze sobą, kto ma deklamować wierszyki na „obchód“. — Każde święto państwowe i kościelne jest w Poznańskiem b. szanowane. A bez deklamacji dzieci prawie nie ma uroczystości. A jak to bractwo wtedy tańczyło kujawiaki, krakowiaki, mazury, jak to „odgrywało“ najprzeróżniejsze sztuki teatralne! Takiego repertuaru nigdy nie spotykałam. Widziałam typki, które mogłyby zakasować znakomite dziecięce gwiazdory kinowe z Shirley Tempie na czele! Największy kłopot to był wtedy, gdy który taki bobas stracił wcześniej zęby mleczne, a nowe mu nie urosły. Wtedy na obchodzie „sepleniło się“ niemożliwie. Pamiętam taką jedną pięcioletnią bez czterech zębów na przodzie, w układanej sukieneczce, jak deklamowała z uczuciem „Wiersz o polskim morzu“, którego zresztą nie widziała.
Z dziećmi stykałam się w dwóch szkołach powszechnych, w których byłam lekarką. Dzieci leczyłam też jako lekarz Kasy Chorych. Z dziećmi stykałam się jako przewodnicząca organizacji kobiecej, która miała na celu rozbudowanie opieki nad matką i dzieckiem. Z tej racji miałam nareszcie okazję wystąpić czynnie z pomocą moim najmilszym pacjentom.
W 1930 — 1934 roku dawało się odczuwać w tej dzielnicy Poznańskiego, w której mieszkałam, wielkie bezrobocie. Wszystkie organizacje (a jest ich w „przeorganizowanym“ Poznańskiem bardzo wiele) ruszyły z pomocą bezrobotnym. Ale ja uważałam siebie za najszczęśliwszą. Kurator Poznańskiego Okręgu Szkolnego pozwolił organizacji, na czele której stałam, dożywiać dzieci szkolne. Ileż to wtedy dzieci przychodziło z domu do szkoły bez śniadania! Któż lepiej ode mnie znał te blade twarzyczki, te smutne oczka głodnych dzieci? — Rozmawiałam o tej sprawie z panem ministrem opieki społecznej w Warszawie. W rezultacie Wydział Opieki Społecznej Województwa Poznańskiego dostał specjalny fundusz z Ministerstwa na dożywianie dzieci w Poznaniu. Mogłam nie raz, jadąc lub wracając od chorych, wstąpić po drodze do takiej szkoły, gdzie zorganizowane było wydawanie obiadów i popatrzeć się na kruszyny wcinające pajdy chleba z zupą i jarzyną. Jest to jedno z niewielu miłych wspomnień, jakie mnie łączą z okresem mego pobytu w Poznaniu.
W roku 1935 warunki rodzinne i materialne układały mi się okropnie. Po przeprowadzeniu ustawy scaleniowej, zlikwidowano pomoc lekarska dla robotników rolnych. Przez to straciłam dochód w postaci wynagrodzenia za ich leczenie. Ponadto dochody moje w Kasie Chorych miasta Poznania również znacznie zmalały. Musiałam jako lekarz domowy utrzymywać mieszkanie pięciopokojowe, telefon, służbę. Ekwiwalent za moją pracę był zależny od „przypisu“. Znaczy to, że istniała taka umowa Związku Lekarzy z Ubezpieczalnią Społeczną, że lekarze otrzymywali tylko określony procent od przypisu składek. Stanowiło to, zdaje się, 13 — 14% ogólnego wpływu Kasy Chorych. Były miesiące, kiedy ściągnięto mało składek lub też gorzej je wpłacano. Wtedy lekarze otrzymywali b. małe wynagrodzenie. Stałe wynagrodzenie nie istniało. Jak w tych warunkach ułożyć budżet domowy? Ponadto spadek moich zarobków do jednej trzeciej był tak szybki, że nie mogłam nadążyć z odpowiednim kurczeniem warunków życia, przystosowanych do innej skali zarobkowej, nie mając przy tym żadnego dodatkowego zajęcia. Mieszkałam w eleganckiej dzielnicy Poznania. Tymczasem nagły spadek dochodów wskazywał na redukcję tego właśnie wydatku o 100%. Należało myśleć o przeprowadzce do uboższej dzielnicy, o wynajęciu conajwyżej 3 pokoi. Ale i przeprowadzka jest rzeczą kosztowną. Wtedy właśnie wypłynęła największa zmora — urząd podatkowy! Ponieważ lekarze nie byli na stałych posadach, więc podatek wpłacaliśmy bezpośrednio do urzędów skarbowych. Płaciłam podatek dochodowy, obrotowy (od czego?), podatek dochodowy miejski, który stanowi 4% dochodu, następnie podatek od lokali i podatek kościelny.
Podatek dochodowy miejski jest znany tylko w b. zaborze pruskim i jest niezmiernie uciążliwy. Podatek od lokali był też niepomiernie wysoki, gdyż chociaż właściciele domów odnajmowali luksusowe lokale po cenach b. niskich, np. 5 pokoi komfortowych — 150 zł miesięcznie, to jednak podatek ten płaciło się według przedwojennego oszacowania mieszkania. Płaciłam podatek od lokali w wysokości 40 zł miesięcznie.
Dochody moje, od których odeszła Powiatowa Kasa Chorych, ograniczały się tylko do wpływów z Ubezpieczalni Społecznej w Poznaniu. A i ten dochód był mocno okrojony na pniu, bo Związek Lekarzy odciągnął z góry 4% od całej sumy na swoje cele, ponadto dochodziła jeszcze tzw. Kasa Pogrzebowa przy Izbie Lekarskiej. Płaciliśmy co drugi miesiąc 40 złotych. O ile zalegało się ze składką, przychodził komornik.
W tym gąszczu przymusowych bieżących zobowiązań płatniczych wiłam się jak piskorz. Ale na prawdę runęłam pod obuchem trosk materialnych, kiedy urząd skarbowy w roku 1935 zaczął egzekwować ode mnie należności za rok 1930, według moich obliczeń — już zapłacone. Tłumaczono mi, że ściągnięto wtedy, w roku 1931, ze mnie podatek „ograniczony“, a obecnie Izba Skarbowa po 3-ch latach rozpatrzyła moje odwołanie, ograniczenie skasowano i ściągnięto „pełny wymiar“. Z czego tu płacić? Zarobki obecne nie wystarczały na pokrycie bieżących wydatków.
Kiedyś, nie mogąc spać, raniutko wstałam i zaczęłam segregować wszystkie moje należności za wielorakie podatki. — Ileż protokółów, zajęć i ile kosztów egzekucji! Ileż odwołań i próśb moich, załatwionych odmownie! Żółte kartki upomnień przypominały mi następujące częste fakty. Kiedy wracałam piekielnie zmęczona z objazdu chorych, niania dziecka mówiła: „Pani doktorowo, był komornik“. Opieczętował stołowy, opieczętował biurko! Notabene biurko lekarskie! Wtedy nie byłam w stanie myśleć o tym wszystkim. Objazd chorych, popołudniowe przyjęcia, posiedzenia Rady Miejskiej, zebrania różnych komitetów lub organizacji, w których pracowałam. — Moja wina. Przegapiałam niektóre terminy płatności podatków, ale tylko niektóre. Wystarczył jeden dzień spóźnienia, aby komornik się zjawił, aby straszyć przede wszystkim niańkę i dziecko pieczęciami na meblach, a następnie oczywiście przypominać mi zaniedbane obowiązki. Ale z pustego i Salomon podobno nie naleje. Pieniędzy nie miałam. Należały mi się jeszcze pewne sumy od Ubezpieczalni za zaległe honoraria, ale o te sumy procesował się już Związek Lekarzy z Ubezpieczalnią. Ile tego było, nie mogłam wtedy dokładnie dowiedzieć się i a konto tych sum trudno było zaciągnąć długi, aby spłacać podatki.
Największą krzywdą, jaką mi czyniły urzędy podatkowe to było to, że przypisywano mi 200 zł miesięcznie dochodu z prywatnej mej praktyki. Tymczasem ja, lecząc „nędzę“ poznańską, eliminowałam ze swej poczekalni „prywatnych chorych“. Nikt „lepszy“ nie będzie czekał godziny w poczekalni lekarza, gdzie przebywają osoby w rodzaju robotnika garbarni, którego opisywałam.
W urzędzie skarbowym zażądano ksiąg buchalteryjnych na dowód, że nie miałam prywatnej praktyki. Co miałam robić? Kupić księgę i zanieść ją niezapisaną do urzędu? Bo co miałam w niej pisać, skoro prywatni chorzy się nie zgłaszali?
Pamiętam dobrze ten ranek 4 czerwca 1935 roku. Stos zaległości podatkowych i moja zupełna bezradność. Zrobiło mi się słabo. Ledwo miałam siłę zadzwonić na służącą. Zawezwała ona jednego z kolegów lekarzy, który zastępował mnie w te nieliczne dni, kiedy byłam zmuszona wyjechać z Poznania na jakieś zebranie w tzw. teren. W razie choroby lub jakiejkolwiek innej przyczyny Ubezpieczalnia w Poznaniu sama automatycznie nie przysyłała zastępcy. Zastępcę trzeba szukać i opłacać go z własnej kieszeni. Doktór G. najpierw mnie zbadał i orzekł, że poprosi profesora J., aby mnie przyjęto na miesiąc do szpitala. Stan mego serca był niedobry, a w domu nie było mowy o wyleczeniu. Tak się też stało. Miesiąc przeleżałam na klinice uniwersyteckiej, aż wreszcie mięsień sercowy się wzmocnił. Wracałam znów do pracy, ale już z powziętą decyzją — opuszczam Poznań.
Warszawa jest moim miastem rodzinnym, to też wracałam do pracy w stolicy z niekłamanym zainteresowaniem. Mój stan materialny przedstawiał się wówczas następująco. Urząd Skarbowy w Poznaniu zlicytował mi za zaległe podatki lepsze meble oraz zajął moje należności od Ubezpieczalni, po 13 latach pracy zostałam więc zupełnie bez środków do życia. Na szczęście miałam do dyspozycji pewne wartości niematerialne. Szereg osób, znając moją pracę w Poznaniu, dopomogło mi otrzymać posadę w Ubezpieczalni warszawskiej i w ten sposób po raz trzeci w moim życiu zaczęłam na nowo praktykę lekarską.
Od pracy w Poznaniu i rozpoczęcia pracy mej w Warszawie dzieliło mnie tylko dwa miesiące czasu. Zachowałam więc skalę porównawczą w całej pełni i miałam możność stwierdzić, jakie różnice istniały między praktyką w tych obydwu miastach.
W roku 1935 obowiązujący obecnie Ubezpieczalnię Społeczną system lekarzy domowych, począł się dopiero ugruntowywać w Warszawie. Dopiero wówczas skasowano ambulatoria, przechodząc na zupełnie inne metody pracy.
Uderzyły mnie przede wszystkim dwie istotne i ważne dla mnie sprawy. Po pierwsze wydało mi się, że aparat administracyjny w Warszawie był bardziej precyzyjny i pracował dokładniej oraz sprawniej aniżeli w Poznaniu. Ponadto organizacja lekarska, Zrzeszenie Lekarzy, odniosło się mnie wprost diametralnie inaczej pod względem przychylności, aniżeli analogiczna organizacja w Poznaniu. Myślę obecnie, że podświadoma zapewne niechęć Poznańczyków do mnie polegała na tym, iż nie urodziłam się w Wielkopolsce. Poza tym przy wolnym wyborze lekarza istnieje, oczywiście też tylko podświadomie, wzajemna niechęć lekarzy do siebie, objawiająca się tym, iż niechętnie dopuszcza się młodszych kolegów do praktyki. No bo jakże, Związek Lekarzy otrzymuje np. 100.000 miesięcznie od Ubezpieczalni Społecznej do podziału przypuśćmy między dwustu lekarzy dopuszczonych do praktyki. Tymczasem zgłasza się jeszcze 50-ciu nowych lekarzy, którzy chcieliby pracować, a przypis, czyli wpływ Ubezpieczalni wcale się nie zwiększa. Wówczas Związek Lekarzy, otrzymując owe 100.000, musi je dzielić nie między 200-tu, lecz między 250-ciu kolegów. Każdy otrzymuje więc dzięki temu o jedną piątą mniej, niż zwykle. Oczywiście, że w takich warunkach, mimo całej świadomości, że młodzi lekarze też muszą z czegoś żyć, niechętnie widzi się ich dopływ.
Otóż tej niechęci do kolegów, zresztą podkreślam — zupełnie nieświadomej — nie stwierdziłam zupełnie w zrzeszeniu warszawskim, gdzie stosunki były wprost odwrotne. Gdy Ubezpieczalnia chciała zaangażować większą ilość lekarzy, mówiło się tutaj: a więc dobrze. Będzie nas więcej, to przynajmniej teoretycznie powinniśmy przez to mieć mniej pracy. Nie było w Warszawie tej zasadniczej antynomii interesów lekarskich. To bardzo ważne. Poza tym podatki z góry strącano z pensji, od razu się więc ucieszyłam, że nie będę chodzić do urzędu skarbowego. Odetchnęłam. Ale tylko na krótko. Zaczęła się bowiem praktyka lekarska w warunkach jakże zmienionych.
Na początku mojej praktyki w Warszawie przylepiłam sobie uśmiech do ust. Patrzyłam chorym w oczy uważnie. Tak dużo już widziałam różnych cierpień ludzkich, że czasem wydaje mi się, że mogłabym odczytać z twarzy chorego, co mu dolega. Jak w kalejdoskopie przesuwają się przed moimi oczyma coraz to nowi ludzie w czasie godzin przyjęć. Na razie wszystko to ludzie nieznani. Ludzie, których wkrótce dopiero mam poznać, poznać ich cierpienia oraz warunki bytowania.
Pierwsi pacjenci. Twarze na ogół nieufne i rzadko z kim udaje mi się wejść w szczery kontakt za pierwszym razem. Niektórzy wydają mi się zbyt bezczelni, inni od razu odczuwają jakiś dystans, nie wiem czemu, i ton zbyt proszący, zbyt uległy. Zresztą syntezę mych spostrzeżeń napiszę przy końcu. Na razie podaję kilkanaście najbardziej charakterystycznych wypadków. Oczywiście nazwisk, ze względu na tajemnicę lekarską, nie wyjawiam.
Zgłasza się do mnie przyzwoicie dosyć ubrana osoba, zasobna w kształty, twarz — krew z mlekiem, widać, że dba o swoją powierzchowność. Oczy ciemne, ładne, o dosyć tępym wyrazie. Ma lat 35, jest żoną mechanika. Gdy zadałam jej stereotypowe pytania, co pani dolega, w ciemnych oczach ujawnił się naraz wyraz cierpienia.
— Kaszlę, okropnie kaszlę, nie mogę sypiać po nocach.
W ładnych oczach zjawiają się z kolei łzy.
— Ja tego nie przeżyję, to mnie zabija — mówi prawie szeptem.
— Przepraszam, ale co panią ma zabić?
— No, ten okropny kaszel.
— Zobaczymy. Pani będzie łaskawa się rozebrać.
Stwierdzam istotnie, że pacjentka ma zapalenie oskrzeli. Ordynuję szereg energicznie działających leków i jak mogę uspakajam chorą.
— Nic pani nie grozi. Kaszel przejdzie — mówię łagodnie.
— Tak, ale ja od tego kaszlu głuchnę, coraz bardziej źle słyszę.
Kieruję więc chorą ponadto do specjalisty, a po tygodniu widzę ją znów u siebie. W pięknych oczach już tym razem całe morze niechęci. Mówi, że kaszel okropny ma nadal, a lekarstwa na uszy, zapisane jej przez laryngologa, nic nie pomogły.
— Ja nie wiem, czym się to skończy. Ja mam gruźlicę.
— Ale przecież w pani rodzinie nikt nie chorował. Ma pani 35 lat. Nic pani nie odpluwa, gorączki ani śladu, dobrze pani wygląda, więc kaszel na pewno minie.
Mimo to przesyłam chorą do prześwietlenia płuc. Otrzymuję odpowiedź: „Płuca o cechach rozedmowych. Zmian naciekowych w miąższu płucnym brak“.
Kiedy chora przyszła ponownie i pokazałam jej wynik prześwietlenia płuc, ujrzałam w oczach niedowierzanie i pogardę.
— E tam, takie prześwietlanie! Ledwie tylko stanęłam pod aparatem, doktór spojrzał i już. Trwało to może jedną minutę. Wiadomo, co tam w Ubezpieczalni za prześwietlanie. Przecież pani sama stwierdziła, że ja mam jakąś chorobę płuc — dodaje z wyrzutem.
— Ależ tak, proszę pani. Pani jest chora, ale nie na gruźlicę. Ma pani zapalenie oskrzeli i skłonność do rozedmy płuc. Ale to minie. Stale będzie przecież pani pod opieką lekarską — tłumaczę jej cierpliwie.
Za parę dni ponowna wizyta i oświadczenie:
— Okropnie się denerwuję. Nie rozumiem, a chciałabym wiedzieć, co to jest ta rozedma. Mam przy tym straszny ból głowy.
Badam więc chorą znowu i widzę, że furczenia oraz świsty z płuc ustąpiły. Mówię więc, jak mogę, najdelikatniej:
— Rozumiem, że pani cierpi i ból głowy pani dokucza, ale kaszel chyba teraz ustąpił.
Chora, zadowolona, że uwierzyłam w jej straszne męki, przytakuje:
— Tak, rzeczywiście, od tygodnia nie kaszlę, ale po nocach nadal nie sypiam. Proszę więc pani doktór o obszerne wyjaśnienie, co to jest ta rozedma płuc.
W poczekalni czeka około 12 osób, które zaczynają się niecierpliwić. Mówię więc do pacjentki:
— Proszę pani, objaśnię to pani kiedy indziej. Proszę mi zaufać, nic pani nie grozi. Niech pani przyjdzie za tydzień.
Po tygodniu pacjentka zjawia się zupełnie „wściekła“.
— Głowa ciągle mnie boli i w ogóle mam takie wrażenie, jakby mi ktoś w czaszkę gwoździe wbijał.
Wobec tego kieruję pacjentkę do neurologa i otrzymuję odpowiedź: „Nieurologicznie nic. Stan poklimateryczny“.
— Trochę za wcześnie — myślę sobie — ma stan poklimakteryczny i kieruje chorą do ginekologa, który stwierdza ciążę.
No, nareszcie rozumiem! Chora jest podniecona z powodu ciąży. Nie chce mieć dziecka, ale o tym mi nie mówi, skarżąc się tylko na co raz to inne dolegliwości.
Za miesiąc znów przyszła, ale teraz już uśmiechnięta, mówiąc, że kaszel zginął, że ją już głowa nie boli. Tylko ona rozumie, że lekarzowi to trzeba „wszystko jak na spowiedzi“. Zrobiła sobie skrobankę i jest osłabiona. Istotnie, badanie wykazuje osłabienie mięśnia sercowego, ale leczenie teraz już postępuje raźniej, bo chora nabrała do mnie zaufania. Systematycznie bierze już leki i zastrzyki, a po miesiącu wraca zupełnie do zdrowia. Było to półtora roku temu.
Przed trzeba miesiącami pacjentka znów się w moim gabinecie zjawiła. Bardzo była grzeczna i obeszło się bez krzyków. Żali się:
— Pani doktór, mnie się to wszystko powtórzyło. Znów czuję, że jestem ciężko chora.
Nie pytam już teraz, co ją boli, tylko korzystając ze zdobytego z wielkim trudem zaufania, mówię:
— Miła pani, proszę mi powiedzieć, co panią teraz złego spotkało i czym się pani tak zdenerwowała?
— Tak jest — odpowiada. — Zdenerwowałam się strasznie zbrodnią.
Robi mi się nieprzyjemnie.
— Jaką zbrodnią? — pytam.
— A no przeczytałam w kurierze, jak to zabili szofera i zabrali taksówkę i znów mi się wszystko wraca. Będę teraz chorować, jak przed półtora rokiem.
— Po cóż więc pani czyta brukowe pisma, skoro to panią tak denerwuje?
— Bo nie chcę być jak ten tuman. Wszyscy o tym przecież mówią. Nie mogę być nieinteligentną, więc czytam gazety. A cóż poradzę na to, że jestem taki czuły i wrażliwy człowiek? — odpowiada pacjentka i oczy jej w tej chwili nabierają wyrazu rozmarzenia.
No, i rezultat taki, że Ubezpieczalnia musiała pokrywać koszta pogoni różnych reporterów za sensacją oraz ponosić skutki wrażliwości człowieka, który chciał być inteligentny.
Do gabinetu wchodzi starszy człowiek i patrzy się na mnie z uporem. Pięści ma zaciśnięte, twarz skupioną. Proszę go, aby usiadł. Nie słucha jednak, staje przede mną na baczność i zaczyna jednym tchem wygłaszać oracje:
— ...I apeluję do pani doktór, że jako odciski posiadam, poproszę o odpowiednie zapobiegnięcie. Człowiek znów nie jestem taki, żebym chciał kogoś wyzyskiwać. Ale oczywiście bezwzględnie odciski mnie bolą.
Patrząc na poważną, pełną skupienia twarz pacjenta, czuję, że śmiać mi się nie wolno. Ale śmiech, jak lawina, chce przerwać wszystkie zapory. Chwytam więc receptę i zaczynam notować pilnie to, co przed chwilą usłyszałam. Dzięki temu apel pacjenta mogłam teraz dokładnie powtórzyć.
Obserwowałam nieraz fakty, że np. ciężko chory na serce nie brał leków, tylko leżał otoczony flaszkami lekarstw, zapisanymi mu przez co raz to innych lekarzy, lub gdy chora na wątrobę, nie wierząc, że jej się pomoże, wylewała zapisane jej lekarstwa.
Miłą niespodziankę więc sprawiła mi pewna pani, która przyszła podziękować mi za dobre leczenie. Była chora na wątrobę i pijąc różne mieszanki oraz sole, stosując przepisaną przeze mnie dietę, znacznie się poprawiła i cierpienia jej ustąpiły. Chora miała lat 50 i była żoną zecera. Ubierała się bardzo starannie i zawsze, przychodząc do mnie, trzymała jakąś powieść pod pachą. Widocznie, czekając na swą kolejkę, czytała. Opanowała mnie radość. Poprzedni chorzy odprawiali zwykle litanie swego niezadowolenia. Choć zrozumiałam, że muszę i że potrafię dzięki długoletniemu treningowi zachować równowagę duchową i ani się z tego wszystkiego cieszyć, ani smucić, tym razem ucieszyłam się. Czułam się więc w obowiązku powiedzieć pacjentce również parę miłych słów.
— Jak to poznać osobę inteligentną. Pani rozumie, że ja przecież po to tu jestem, aby poradzić jak najlepiej i wyleczyła się pani. Przed panią była tu jedna chora na tę samą chorobę i powiedziała mi, że lekarstw jej zapisanych brać nie będzie, bo są gorzkie.
W miarę, jak mówiłam te słowa, na twarzy pacjentki odbijało się zadowolenie, a po tym nawet duma. Wreszcie odpowiedziała:
— Eh, banalność. Z takimi to szkoda gadać. Im tylko pół litra „czystej“ i pół kila krakowskiej.
— Ale na wątrobę to nie są odpowiednie leki — odrzekłam. — Zresztą Ubezpieczalnia na pewno nie wydołałaby w zapisywaniu chorym tych środków.
A kto jednak wie? Może wtedy by niektórzy pacjenci byli zadowoleni i przestali wreszcie narzekać na „Kasę Chorych“.
Zaczęło się od razu od małej awantury. Pan, bardzo przystojny, wysoki brunet, okazał mi brązową legitymację Ubezpieczalni, z której wynikało, że mieszkał on w zupełnie innym rejonie, niż mój.
— Dlaczego pan nie zgłosił się do swego lekarza domowego? — zapytałam.
— Bo pani jest moim lekarzem domowym.
— Ależ ja na ulicy Myśliwieckiej nie ordynuję.
— Bo ja przed tym tam mieszkałem, obecnie zaś mieszkam w pani rejonie — odpowiada.
— Dobrze — mówię. — Udzielę panu tak zwanej porady jednorazowej. Tym nie mniej jednak proszę o przyniesienie następnym razem odcinka zameldowania.
Pacjent był bardzo niezadowolony.
— To dziwne. Przychodzę się leczyć, a tu jakieś formalności.
— Cóż panu na to poradzę. Nie mogę przecież leczyć każdego, kto się zgłosi z legitymacją, a nie mieszka w moim rejonie. I tak mam znaczną ilość chorych, którzy często się zgłaszają. Sam pan czekał godzinę. Zresztą — przystąpmy do badania. Co pana boli?
Popatrzyłam na bladą twarz pacjenta, jego pożółkłe ręce i dostrzegłam na twarzy wyraz zmęczenia i niechęci w oczach.
— Nie wiem, co mi jest. Jestem osłabiony.
— Czy przechodził pan jakieś choroby? — pytam.
— Nic specjalnego — odpowiada.
Od razu z pierwszego badania wynikało, że pacjent ma zapalenie aorty. Przyjrzałam się choremu uważnie.
— Kiedy pan zachorował na kiłę? — zapytałam zdecydowanym głosem.
Chory był bardzo zaskoczony.
— Pan jest chory, musi się pan wyleczyć. Proszę więc powiedzieć, czy się pan już leczył i czy były robione analizy krwi?
Pacjent, zaskoczony tym wszystkim, rozpoczął opowiadanie, które ułatwiło mi rozpoznanie i leczenie. Przed 10-ciu laty zaraził się kiłą i przez 6 lat nie leczył się. Po tym przeszedł sześć kuracji przeciwkiłowych. Badanie krwi na reakcję Wasermana dało wynik ujemny, natomiast badanie płynu mózgowo-rdzeniowego podobno dodatni.
— Czego pan o tym od razu nie mówił? Przecież mogłabym przeoczyć szmer nad tętnicą główną, mogłabym uwierzyć, że pan jest tylko osłabiony, że mięsień sercowy jest przemęczony jakąś inną chorobą.
Dałam mu lekarstwo na serce i skierowałam do wenerologa.
Następnym razem chory przyszedł już z odcinkiem zameldowania, nie miałam więc wątpliwości, że mieszka w moim rejonie. Był usposobiony łagodnie i tłumaczył się:
— W porządku. Taki jest przepis, że pani musi sprawdzić moją legitymację, gdzie mieszkam i czy pracuję.
Przeczułam, że pacjent chodził się na mnie skarżyć i otrzymał jakieś pouczenie.
— Jak pańskie zdrowie? Czy lepiej? — zapytałam.
— Tak, sypiam lepiej. Tylko proszę mi zapisać takie krople, które mógłbym nosić stale przy sobie.
— Dlaczego?
— Bo zdaje mi się ciągle, że w każdej chwili mogę przewrócić się i upaść. Z tego powodu nigdzie nie chodzę i z nikim sę nie zadaję. Boję się okropnie, że w czyjejś obecności zasłabnę i upadnę.
— Nie rozumiem zupełnie pańskiego niepokoju — odpowiedziałam. Serca, oczywiście, nie ma pan zdrowego. Szkoda, że się pan w ciągu sześciu lat nie leczył. Ale teraz, po przeprowadzeniu racjonalnej kuracji, to i serce jakoś podleczymy. Poza tym, czemu pan tak się boi z ludźmi zadawać? Nie wiem, czy samotność dobrze wpływa na pański układ nerwowy.
Pacjent w odpowiedzi na to mówi, jakby do siebie:
— Pójdę z kimś do teatru i przewrócę się.
Wiedziałam, że chory jest człowiekiem inteligentnym, z zawodu urzędnikiem i że ukończył Uniwersytet. Postanawiam więc iść na całego.
— Czy pan boi się śmierci? — pytam.
— Nie, śmierci się nie boję. Tylko tego kłopotu, jaki mogę sprawić swoją osobą, jak stracę przytomność i upadnę.
— Ależ to nieistotne — pocieszam go — wobec ewentualnej perspektywy ciężkiej choroby lub śmierci troszczyć się o kłopot, na jaki naraziłoby się otoczenie, które też przecie sprawia panu nie raz mimowolne kłopoty i nie troszczy się aż tak bardzo o pana. Panu na razie nie grozi ani śmierć, ani pogorszenie choroby. Proszę, oto tu są krople cucące na wypadek jak by się panu niedobrze zrobiło. Niech pan poprosi swoją znajomą (znów występuję w roli jasnowidza, ale to tak łatwo), aby poszła z panem do teatru. Niech pan nie prowadzi tak ponurego życia. Spać pan musi dostateczną ilość godzin, odpoczywać po pracy i po obiedzie, ale stronić od ludzi — dlaczego? Przecież jeżeli pan nie powie, nikt nie będzie wiedział poza panem i lekarzami, co się panu stało przed dziesięciu laty. Tym nie mniej leczyć się trzeba. O małżeństwie na razie myśleć nie wolno.
Chory wyszedł.
Objawy niedomogi mięśnia sercowego ustępowały bardzo szybko. Po miosięcu pacjent przestał się u mnie leczyć. Był wdzięczny i zadowolony. Przez pół roku leczył się u wenerologów.
Wreszcie znów się zjawił roztrzęsiony. Prosił, żebym wydała świadectwo, że był chory trzy dni i że z tego powodu nie zgłaszał się do biura.
— Ależ Ubezpieczalnia nie wydaje świadectw, a po drugie, czemu pan się trzy dni temu nie zgłosił?
— Przeżywałem okropne chwile. Szczęście osobiste runęło, rodziny założyć nie mogę.
— Kto panu powiedział?
— Lekarz wenerolog.
Napisałam na prywatnym formularzu zaświadczenie, że go leczę od roku i że jest chory na serce. Wyszedł uspokojony na razie.
Kiedy i w jakim stanie znów go zobaczę? Jego rozpacz jest tak przejmująca. Ponure obrazy przesuwają się przed oczami chorego. Czemuż wcześniej nie wziął się do leczenia?
Chorzy, nie wstydźcie się leczyć kiły!
Rano przyjmuję chorych od 9 do 10-ej. Następnie wychodzę z domu. Kiedy pewnego razu wróciłam o 2-ej, aby wykonać zamówione wizyty do chorych służąca oświadczyła:
— O godzinie dwunastej była tu jedna pani, jakaś lepsza. Chciała, żeby ją pani natychmiast przyjęła, gdyż w przeciwnym razie groziła, że zrobi taką grandę, że pani zapamięta.
— Co-żeś ty więc zrobiła, nieszczęsna, skoro mnie w domu nie było? — pytam się śmiejąc.
— Przysięgałam, że pani nie ma. Wtedy chora odpowiedziała mi, że to łgarstwo. Wreszcie dała legitymację, aby pani przyszło natychmiast ją odwiedzić.
Patrzę i oczom nie wierzę. Legitymacja urzędniczki poważnej firmy bankowej. Myślę więc sobie, że wierna sługa coś pokręciła i idę odwiedzić osobiście „uprzejmą“ chorą.
Kobieta lat 28. Leży w łóżku z twarzą obwiązaną. Jak twierdzi, bolą ją zęby. Zarówno nocny stolik, jak i łóżko obłożone lekarstwami, oczywiście zapisanymi przez prywatnego lekarza. Chora patrzy na mnie ironicznie, mierząc mnie od stóp do głowy jadowitym spojrzeniem wreszcie odzywa się z królewskim gestem:
— Ja od pani nic nie potrzebuję oprócz zaświadczenia, że nie mogę przyjść do biura, bo jestem obłożnie chora. Leczę się prywatnie.
Jakby dla udowodnienia swych słów, chora wskazuje na butelki z lekarstwami.
— Aby wydać zaświadczenie zwolnienia z pracy, muszę panią zbadać — mówię do pacjentki. — Dziwię się jednak, że skoro pani wychodzi na ulicę, czemu się pani do mnie sama nie zgłosiła w godzinach przyjęć.
— Wracałam od dentysty, więc wstąpiłam po drodze, ale pani oczywiście nie było. Obecnie się bardzo źle czuję i nie byłabym w stanie iść po raz drugi — odpowiada mi na to „chora“.
Przystępuję do badania. Poza lekkim osłabieniem, zresztą prawdopodobnie przejściowym, mięśnia sercowego i ogólnym złym wyglądem, nic u chorej nie stwierdzam. Nie ma temperatury.
— Po co pani wzywała mnie do domu? Jeżeli pani chodziła do dentysty, to mogła pani przecież przyjść także do lekarza. Poza tym, jakim stylem pani przemawiała dzisiaj do mojej służącej? Czy to wypada, aby urzędniczka tak poważnej instytucji tak się zachowywała?
„ — Nie ma o czym mówić — odpowiada „wytworna chora“. — Nie mamy do siebie zupełnie zaufania, ani za grosz. Zresztą potrafię powiedzieć, gdzie potrzeba, odpowiednie słówko.
Pacjentkę skierowałam na komisję, aby wydała orzeczenie co do jej niezdolności do pracy.
W miesiąc później jeden z kolegów mówił mi, że podobno wpłynęły na mnie jakieś skargi.
— Jakie? — zdziwiłam się niepomiernie. — Wszystkim moim chorym w tym czasie dobrze się powodziło, nikt nie umarł, specjalnych powikłań chorobowych u nikogo nie stwierdzałam, nawet dwie staruszki, którym dołek już kopano, chodzą sobie spokojnie po ulicy. Jakiego więc charakteru mogą być więc te skargi?
— Skarżą się podobno, że pani jest brutalna, że pani nie daje dojść do słowa swoim chorym. Leczą się u pani, ale z bólem serca.
Zarzut był istotnie piorunujący. Myślę, że to nikt inny, tylko właśnie ta wpływowa osobistość mogła być autorką tego „oskarżenia“. Zresztą nie wiem, czy w ogóle taka skarga wpłynęła, gdyż oficjalnie nikt mi nic nie powiedział na temat sposobu wykonywania przeze mnie praktyki.
Władza uderza ludziom do głowy. Szczególnie, zdaje się, kobiety są predestynowane do tego rodzaju zamroczeń. Pewnego razu przed szóstą wieczorem, na 15 minut przed końcem przyjęć, robi się nagle krzyk i hałas w korytarzu. Sześć osób czekających w pokoju protestuje, że ktoś chce do mnie wejść bez kolejki. Nie mogę ordynować, więc wychodzę na korytarz. Zastaję tam panią w starszym wieku, która przedstawia mi się, ale bynajmniej nie z nazwiska.
— Jestem sekretarką ministra X. Skierowałam tu do leczenia moją służącą.
Rozumiem, że pani ta widocznie chce, abym zwróciła specjalną uwagę na jej służącą.
— Gdzie jest ta dziewczyna? — pytam.
— Ja ją tu zaraz przyślę.
Myślę sobie niedługo szósta, koniec przyjęć, a ona ma zamiar dopiero przysłać służącą. Milczę jednak, bo nauczono mnie milczenia wobec wysokiej władzy. I dobrze zrobiłam. Sekretarka ministra, o dzięki niebiosom! mieszkała nie w moim rejonie. Widocznie się jakoś w porę zorientowała i posłała swoją służącą do właściwego lekarza. Moi koledzy mieli z panią sekretarką ciągłe kłopoty, ale ponieważ znam te sprawy tylko ze słyszenia, więc nie będę o nich pisać.
Napisawszy poprzednie dwa rozdziały, tak jestem pełna trwogi i szacunku, że nie wiem po prostu o czym mam dalej pisać, aby znów nie narazić siebie na podobnie wstrząsające uczucia, do jakich niewątpliwie należy poczucie nietaktu popełnionego wobec różnych wpływowych pań.
Wobec tego opiszę dwóch moich naprawdę miłych chorych: szofera i kucharza. Piszę o nich nie dlatego, że odnosili się do mnie mile, gdyż zapewne i oni wymyślają na mnie, co się zowie. Mili są dla mnie ci dwaj pacjenci dlatego, że po dwóch latach mozolnego leczenia zdołałam doprowadzić ich do całkiem zadawalającego stanu zdrowia. Piszę o nich jednocześnie, gdyż jednocześnie prawie stwierdziłam u nich przy pomocy prześwietlenia promieniami Roentgena jednakową chorobę, zastosowałam podobne metody leczenia, i prawie w jednym czasie obaj ci panowie wrócili do zdrowia. Tylko jest jedna mała różnica, szofer jest spokojny i zadowolony, a kucharz klnie nadal na czym świat stoi wszystkich lekarzy, szpitale, Ubezpieczalnię i inteligencję w ogóle. Poza tym wszystko się tak składało, że opisać tych pacjentów należy w jednym rozdziale. Obydwaj zdaje się jednakowo zarabiali i obydwaj byli ojcami dość licznych rodzin.
Szofer był jednym z pierwszych pacjentów, jacy się do mnie w Warszawie zgłosili. Przyszedł właściwie nie wiem czemu, gdyż stan, w jakim się do mnie zgłosił, był bardzo ciężki. Mógł więc śmiało zawezwać mnie do siebie. Chory miał krwotok wewnętrzny, spowodowany owrzodzeniem dwunastnicy. Był ogólnie osłabiony, blady, tętno dość nikłe. Leżał u mnie w gabinecie z pół godziny, zanim zdecydowałam się puścić go do domu. Lecz już po półtoramiesięcznej kuracji pacjent poprawił się bardzo znacznie i w moich lakonicznie pisanych „kartach chorych“ mogłam zanotować: „16. I. 1936 — lekkie palenie po jedzeniu, 22. I. 1936 — zgaga ustąpiła, 30. I. 36 — pacjent czuje się coraz lepiej“.
Od tego czasu chory przychodził po lekarstwa przynajmniej raz na dwa miesiące, brał odpowiednie mieszanki różnych soli i robi to nadal. Ale gdy porównuję jego obecny wygląd z wyglądem sprzed dwóch lat, to mam wrażenie, że przybyło mu 50 procent wagi, taki się zrobił tęgi, zażywny i rumiany.
Kucharz leczył się na te same dolegliwości. Sam przyznawał, że gdy słuchał się moich rad i zachowywał dietę, to było mu zupełnie dobrze. Ale w jego fachu trudno mu zachować dietę. Następowały pogorszenia, które doprowadziły chorego do rozpaczy. Przeklinał on wówczas wszystkich i wszystko. Gdy go zapytałam, dlaczego nie zachowuje diety, odpowiedział mi w końcu krótko:
— Poco mi pani dieta. To dobre dla innych. Ja sam sobie gotuję jedzenie i dlatego napewno nie jedzenie mi szkodzi. Komu może zaszkodzić dobry kotlet, jeżeli jest usmażony na świeżym maśle?
Oczywiście trudno mi było polemizować z tego rodzaju argumentami, tym bardziej, że chory święcie wierzył, iż skoro sam sobie przyrządza potrawy, to nie mogą mu one zaszkodzić. Zresztą podobnie jak i on, dwaj inni kucharze pierwszorzędnych restauracji, którzy się u mnie leczyli, chorowali takie na wrzody żołądka i dwunastnicy.
Jakże mają wyglądać żołądki konsumentów tych restauracji, skoro twórcom potraw tak się źle powodzi?
— Jedyny środek na ból palca to odjąć nogę.
Tak oświadczył mi kiedyś jeden z moich pacjentów. Biedak cierpiał na artretyzm, ale niestety cierpienie to było powikłane z innym, mianowicie neurastenią. Najgorsze nawet cierpienia nieraz mijają nadspodziewanie szybko, o ile chory jest cierpliwy i ma zaufanie do lekarza. Stwarza się wtedy bowiem wspólny front antychorobowy. Chory wierzy, że będzie zdrów, o lekarz czegóż innego może pragnąć, jak nie wyleczenia swego pacjenta. Wyrusza się wtedy wspólnie do ataku, jak na wojnę. Jeżeli przyłączą się do tego dobre warunki mieszkaniowe, dobra pielęgnacja i życzliwość otoczenia, to byleby nie rak, byleby nie ostatnie stadium gruźlicy, wychodzi się zwycięsko ze wspólnego boju.
Mój chory, niestety, nie przejawiał żadnej tendencji do stworzenia wspólnie ze mną takiego frontu antychorobowego. Był stale zły. Wymysłom na Ubezpieczalnię nie było końca. Gdy go badałam, przychodziło mi na myśl, właściwie dlaczego wszyscy chorzy w Warszawie tak okrutnie się do nas odnoszą? I to specjalnie w Warszawie. Gdy tymczasem na prowincji istnieje naprawdę, że tak powiem, rzeczowy stosunek do lekarza i do Ubezpieczalni. Być może, że jest to wynikiem tego, iż na prowincji panuje większa bieda i bezrobocie. Człowiek znajdujący się na dnie nędzy, ocenia lepiej dobrodziejstwo ogólnego ubezpieczenia, aniżeli ten, który nędzy mógł nie spróbował, powodzi mu się jako tako i stać go jeszcze na 5 zł, aby zasięgnąć porady u lekarza „prywatnie“ w lecznicy. Jakże w takich wypadkach nie wymyślać na Ubezpieczalnię. Każdemu malkontentowi, który zaczyna przepisową litanię, przerywam zazwyczaj pytaniem.
— Czy rzeczywiście jest pan tak pokrzywdzony przez Ubezpieczalnię? Jakież to krzywdy pana spotkały? Czy odmówiono pomocy lekarskiej, czy nie wypłacono zasiłku, a może nie zabrano pana do szpitala?
Przeważnie malkontent usłyszawszy to milknie. Ponieważ staram jak mogę, załagodzić złe nastroje swych chorych, wysłuchuję tych wszelkiego rodzaju narzekań i staram się ułatwić chorym, co tylko leży w mojej mocy. Tak było i w tym wypadku. Pacjent, który cierpiał na artretyzm i odczuwał silne bóle pierwszego palca lewej stopy, wystąpił raz z propozycją, żebym mu napisała, iż wskazano mu jest leczenie w uzdrowisku.
— Po co to panu? — zapytałam. — Przecież, o ile chce pan wyjechać na koszt ZUS-u czy Ubezpieczalni, to musi pan stanąć na komisję lekarską.
— Wiem o tym, ale zaświadczenie potrzebne mi jest tylko do biura. Chcę wyjechać na koszt własny, bowiem żadne lekarstwa Ubezpieczalni mi nie pomagają.
Napisałam więc choremu na recepcie to, o co prosił.
Za dwa miesiące wezwano mnie do naczelnego lekarza. Musiałam się tłumaczyć, dlaczego postąpiłam niezgodnie z przepisem i dlaczego nie odesłałam pacjenta na komisję, choć chory chciał się leczyć na koszt Ubezpieczalni w zdrojowisku. Jak z tego wywnioskowałam, pacjent wprowadził mnie po prostu w błąd. Obiecałam więc już na przyszłość nie spełniać życzeń chorych, o ile nie będą one zgodne z przepisami. Wkrótce już miałam możność się przekonać, jak dobrze postąpiłam, że złożyłam takie przyrzeczenie. Za dwa miesiące bowiem przyszedł znów do mnie ten sam chory i zażądał kategorycznie, abym mu amputowała nogę, gdyż bóle reumatyczne palca niezmiernie mu dokuczają. Nie spełniłam oczywiście tej „prośby“ i ponowiłam energiczne leczenie przeciwartretyczne, skierowując jednocześnie pacjenta do neurologa. Jakoś Bóg łaskaw — mój chory chodzi dotąd na własnych nogach i wyrzekł się już czynienia propozycji amputowania mu jego kończyny.
Z wypadku tego wyciągnęłam jeden morał. — Nie można nigdy spełniać wszystkich życzeń chorych, choćby w rezultacie nawet obrazili się na Ubezpieczalnię, niewiadomo bowiem nigdy, jak daleko idące propozycje mogą paść ze strony pacjenta.
Manicure, pedicure, „włoszy“ utlenione, „brwie“ czarne od węgla, cały dzień na kanapie. Foki, „fryżier i pierścionki“. Mąż (mężczyzna musi pracować na utrzymanie kobiety) — ślusarz. Dzieci oczywiście nie ma owa mieszkanka Powiśla, której charakterystyka mieści się w wyżej napisanych kilku słowach. Pacjentka ta przyszła do mnie tylko z półtoragodzinnym opóźnieniem.
— Ach, pani doktór nie ma? To wobec tego proszę, aby pofatygowała się do mnie osobiście — rzekła do służącej, zostawiając swą legitymację.
Idę. Pacjentka otwiera ml drzwi osobiście.
— Nie mogę już dłużej leżeć — powiada. — Czekam cztery godziny na panią.
Wchodzę do pokoju, w którym śpi w łóżku mąż „chorej“.
— Co pani jest? — zapytuję.
— Słaba jestem.
Badam wobec tego starannie i widzę, że nic jej nie jest. Dosłownie nic.
— Jeszcze jedna taka sztuczka, proszę pani, a spiszę protokół i zapłaci pani karę, — mówię pacjentce, wychodząc z mieszkania.
W miesiąc po tym, w pół godziny po ukończeniu przyjęć, gwałtowne dzwonienie. Służąca nie wpuszcza.
— Pani doktór musi jeszcze przyjąć cztery osoby, a już minęło 30 minut od zakończenia godzin ordynacyjnych.
Pacjentka nie odchodzi mimo tego objaśnienia, tylko dzwoni przeraźliwie dalej. Wychodzę wobec tego na korytarz. Oczywiście, to ta sama, urocza ślusarzowa. Każę ją wpuścić i nic na razie nie mówiąc, proszę, aby poczekała w kolejce. Pacjentka przybiera najniewinniejszą w świecie minkę, natomiast cztery czekające w kolejce kobiety zaczynają jazgotać w poczekalni, ujrzawszy wchodzącą piękność. Gdy jedna z nich weszła do gabinetu, od razu z punktu zwróciła się do mnie.
— Po co pani ją wpuszcza? My ją dobrze znamy. To nasza sąsiadka. Ma brata policjanta i dlatego jest taka pewna siebie. Przez nią dozorca miał spisany „pretokół“, a i sklepikarka też miała wiele kramu. To zaraza nie kobieta.
Wreszcie przyszła kolej na piękność z Powiśla. Weszła do gabinetu z miną anioła. Zdawało mi się, że z czarnych fok wyrastają jej białe skrzydła.
— Cóż pani dolega? — zapytuję.
— Jestem strasznie ciężko chora. Nie mogę w nocy sypiać. Właściwie to powinnam panią doktór zawezwać. Tylko nie miałam kogo postać do pani. Ani dozorca, ani żadna sąsiadka nie chcieli do mnie, ciężko chorej, zawezwać lekarza.
Badam więc ponownie „ciężko chorą“.
— Co tu zapisać — myślę — brom, czy też karę za niepotrzebne wykorzystywanie Ubezpieczalni. O gdybym mogła zapisać jej pół roku pobytu w obozie pracy dla kobiet! To by było niewątpliwie najlepsze lekarstwo. Nie tylko dla niej, ale także dla innych wielu „piękności Powiśla“, lekarstwo boskie, niezastąpione — praca.
Jestem jakby specjalnie wrażliwa na wszystkie sprawy związane z walkami o niepodległość. Cierpię po prostu na jakąś przeczulicę patriotyczną. Będąc kiedyś w Bydgoszczy, trafiłam do teatru Miejskiego, gdzie burmistrz miasta wygłaszał przemówienie okolicznościowe z racji rocznicy 11-go Listopada. Przemówienie było raczej, niestety, stereotypowe, sam mówca też nie potrafił przemawiać w sposób porywający.
Ale obchód rocznicy powstania Państwa Polskiego w teatrze zbudowanym dla celów hakatystycznych, bardzo mnie wzruszył. Jeszcze gorsza historia wydarzyła mi się, gdy zwiedzałam cmentarz Obrońców Lwowa. Dostałam wtedy ataku spazmów.
Wiedząc o tych swoich nieopanowanych odruchach, staram się nie bywać na zebraniach patriotycznych. Zresztą nikt mnie już o tym, co leży zbyt głęboko we mnie, nie potrzebuje przekonywać. Ale w praktyce lekarskiej zdarza się tak czasami, że trzeba się zetknąć z patriotyzmem na codzień, na który trzeba bezpośrednio reagować.
Co wynikło z tej mojej przeczulicy patriotycznej, opowiem. Jeden z moich chorych, pracownik umysłowy, zgłosił się do mnie ze skargami, że cierpi na bezsenność i na zawroty głowy. Ponieważ choremu poza tym nic nie dolegało, więc poradziłam, aby skierował się z tego rodzaju skargami do neurologa.
— Byłem już wszędzie — odpowiedział chory. — Nie bardzo mi pomagają. Pani będzie łaskawa zapisać mi lekarstwo według swego uznania.
Nie robiłam obliczeń, ale obawiam się, że niestety kombinacje bromu i waleriany stanowią co najmniej 30 procent leków, które zmuszona jestem zapisywać warszawskim ubezpieczonym. Piszę „niestety“, bo wynika to z tego, że tak znaczna ilość chorych zgłasza się do mnie z roztrzęsionymi nerwami, a nie stać ich na samoopanowanie i na zmianę trybu życia (więcej spania, mniej wódki). Mojemu choremu dałam więc jedną z takich mieszanek, wiedząc, że o ile jest naprawdę nerwowy, to lekarstwo to mu pomoże. Rzeczywiście za tydzień przyszedł rozpromieniony.
— Cudownie pani leczy. Czuję się świetnie, ale proszę jeszcze o jakieś lekarstwo na wzmocnienie.
Pacjent był szczupły, blady, więc wcale nie zdziwiłam się tej prośbie i zapisałam odpowiednie leki. Po pewnym czasie ponowne wizyty w moim gabinecie i pełno zachwytów dla „cudownych“ lekarstw. Pacjent oswoił się i zaczął nawet zwierzać się.
— Byłem kontuzjowany na wojnie w bitwie pod Rembertowem w 1920 roku. Od tego czasu cierpię na zawroty głowy tak okropnie, że musiałem zrezygnować z pracy w pewnej instytucji, gdzie bardzo dobrze zarabiałem. Długi czas byłem bezrobotny. Teraz mam nędznie płatną posadę, ale szykuje mt się nowa dobrze płatna, tylko nie wiem, czy podołam.
Zwierzenia te spowodowały naciśnięcie głęboko ukrytej sprężynki patriotycznej w mojej osobowości.
— Pan nie da rady? — mówię — ależ pan jest zupełnie zdrów. Nie trzeba być tylko takim przygnębionym. Przecież badałam pana kilkakrotnie i mogę śmiało powiedzieć, że zdrowie pańskie jest teraz bez zarzutu. Właśnie dla takich jak Pan, Polska powinna stać otworem.
Za parę dni dostałam wezwanie od prokuratora, żeby stawić się w godzinach między 9 a 10-tą. Cel wezwania nie podany.
Godzina między 9 a 10-tą jest właśnie godziną moich przyjęć, więc telefonuję do Prokuratury, aby uwzględniając to, przełożono „inkwizycję“ na inną godzinę. Przychylono się uprzejmie do mojej prośby. Poszłam więc, szczerze zaniepokojona, do gmachu przy ul. Miodowej. Prokurator, zapewne jak każdy prokurator, spojrzał na mnie, jak na zbrodniarza i zapytał:
— Co pani wie o panu Iksińskim?
— Nie znam takiego pana — odpowiedziałam.
— Ależ on podaje, że się stale u pani leczy.
— Możliwe, ale nie pamiętam.
Istotnie nazwisko chorego, podane w sposób tak niespodziewany, wypadło mi z pamięci. Zresztą cierpię na zupełną amnezję, jeśli idzie o nazwiska moich pacjentów.
— Panie prokuratorze — mówię — muszę sprawdzić w domu to nazwisko. O ile się taki pacjent leczy, to mam na pewno zapisane w kartotece. Z góry jednak zastrzegam, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska i wątpię, czy bez porozumienia się z chorym, będę mogła cokolwiek panu powiedzieć.
Gdy wyszłam z Prokuratury „oświeciło“ mnie nagle, że to właśnie ten mój patriota kontuzjowany na wojnie tak się nazywa. Gdy po raz drugi przyszłam do prokuratora, wiedziałam więc już doskonale o kogo chodzi, choć chory w międzyczasie się nie zgłosił.
— Pan Iksiński popełnił większe oszustwo loteryjne — objaśnił mnie prokurator. — Jest to fakt dowiedziony, wyrok na niego zapadł już w trzech instancjach. Obecnie chce on przeprowadzić dowód, że w chwili oszustwa był niepoczytalny.
— Kiedyż on to popełnił? — pytam.
— Przed trzema laty.
— Ależ ja znam chorego dopiero od pół roku i nie jestem psychiatrą. Nic więc nie mogę na ten temat panu prokuratorowi odpowiedzieć.
Wzburzona opuściłam gabinet prokuratora. Tyle czasu zmarnowanego i po co?
W tydzień potem zjawił się u mnie chory „niepodległościowiec“. Milczę czekając, co teraz powie.
— Ach, przepraszam, że panią tak ciągle trudzę. Pani jest tak wyrozumiała dla swoich pacjentów, a ja ciągle nieustannie panią fatyguję. Tak chciałbym pani się czymś odwdzięczyć. Nie. Ja nie mogę dłużej już trudzić pani na koszt Ubezpieczalni. Ja będę płacić za porady — rozpoczął z patosem.
— Zbytecznie — odpowiadam — pan się tak wysila. U prokuratora już byłam. Mam nadzieję, że więcej w pańskiej sprawie zeznawać nie będę. Narazie ja także nie chcę pana trudzić swoim leczeniem.
Więcej go nie zobaczyłam. „Przypadek“ ten zajął mi wraz z kłopotami u prokuratora 12 godzin pracy. I jaka to była choroba, z którą ten chory zgłosił się z całym zaufaniem do swego lekarza domowego?...
W chwili, gdy piszę te słowa, wszyscy moi zmarli na raka pacjenci, wszystkie ich okropne, jedne z najokropniejszych męczarnie konania, stają przede mną. Ból świata nie jest czczym określeniem dla lekarza walczącego o życie swych pacjentów, a bezsilność jego jest męką chorych, która rykoszetom go trafia. Jakże dużo widziałam chorych na raka! W Warszawie ta potworność o wiele częściej gości w moim gabinecie, niż w czasie mego pobytu na wsi. Nie znam statystyk, ale wypadki raka, z którymi się spotykam, są częstsze co najmniej o 50 procent w Warszawie, aniżeli w czasie wiejskiej praktyki. Z wielu wypadków opiszę tylko jeden i opowiadanie to chcę poświęcić pielęgniarce Ubezpieczalni Społecznej w Warszawie, pani R., wzorowi poświęcenia, czułości i delikatności dla chorego.
W 1936 roku przyszła do mnie bardzo sympatyczna i przystojna pani, Siwawa, pięknie zaondulowana główka, odbijała się jaskrawo od młodzieńczej cery i głęboko osadzonych pięknych oczu. Pani ta była jedną z najbliższych współpracowniczek ówczesnego ministra oświaty. Pochodziła z kresów i mówiła śpiewnym akcentem kresowym. Kultura życia osobistego była zdaje się dla niej conditio sino qua non jej egzystencji. W czasie pierwszej wizyty zwróciła mi delikatnie uwagę, że moje oświetlenie biurka jest nieprawidłowe. W ogóle była bardzo miła i ja, jak zwykle, trzymałam się z rezerwą. Obserwowałam. Chora opowiadała, że przed pięcioma laty miała robioną amputację lewej piersi, z powodu jakiegoś nowotworu. Następnie była wielokrotnie naświetlana, obecnie już pracować nie może, jest na emeryturze, ale dobrowolnie zgłosiła się do Ubezpieczalni, gdyż jej fundusze osobiste pochłonęła poprzednio prywatna kuracja, a nie chce pozostać bez opieki lekarskiej. Miała lat 48.
— Bolą mnie niezmiernie stawy — skarżyła się. — Pani doktór sobie nie wyobraża, co to dla mnie za męka wstać, umyć się, ubrać i uczesać. Jestem pedantką, szczególnie na punkcie czystości, codziennie muszę się umyć od stóp do głowy, a tu nóg z łóżka opuścić nie mogę.
— Czyż nie ma pani kto pomóc — zapytałam.
— Nie, mieszkam sama, zajmuję pokój kawalerski na piątym piętrze, tu, zaraz, obok ulicy, na której pani doktór mieszka.
— A jaka to męka dla mnie doprowadzić swój pokój do porządku — dodała jakby do siebie.
Zbadałam chorą i ku swemu przerażeniu, stwierdziłam sznureczki stwardniałych naczyń chłonnych pod prawą pachą. Gruczoły chłonne pod pachą również wyraźnie stwardniałe.
— A więc rak — myślę sobie — choć minęło już tyle czasu od całkowitego wycięcia piersi, nie chce puścić swojej ofiary. Teraz znów przerzut rakowy na prawą pierś.
Oczywiście nie mówię tego chorej i nawet uśmiecham się do niej łagodnie i beztrosko.
— Pani to nie bardzo nadaje się do leczenia w moim gabinecie — mówię. — Powinna pani iść do szpitala.
W dalszym ciągu rozmowy kładę nacisk na to, że chora mieszka tak zupełnie bez opieki. Broń Boże, nie daję jej do zrozumienia, iż jako internistka jestem zupełnie bezsilna i że tylko chirurg, radiolog, roentgenolog mogą jej coś naprawdę pomóc. Chora zwlekała z decyzją. Zawsze była czarująca i przez dłuższy czas grzecznie, lecz stanowczo opierała się przed kuracją w szpitalu.
— Choć to tak trudno wdrapać się na piąte piętro z powrotem, — mówiła — to jednak wolę panią sama odwiedzać. Pani zapewne i tak ma dość chorych na mieście, więc nie chcę panią doktór wzywać do siebie.
O gdyby ją słyszały „wytworne“, „wpływowe“ i „piękne“ pacjentki, wzywające mnie osobiście do siebie pod groźbą „grandy“, „skargi“ i „pretekółu“, „mdlejące“ w brudnych łóżkach!
Objaśniłam pacjentkę, że moim obowiązkiem jest odwiedzanie obłożnie chorych i że ją odwiedzę nawet bez obowiązku, tylko aby mnie zawezwała zawsze, gdy się tylko gorzej będzie czuła. Nie ustawałam również w namawianiu chorej, aby poszła do szpitala. Pacjentka miała różne znajomości i dzięki poparciu dostała się pod opiekę jednego z profesorów uniwersytetu, do kliniki uniwersyteckiej, gdzie rozpoczęła kurację na koszt Ubezpieczalni Społecznej. Zastosowano niezwykle dużą ilość naświetlań roentgenowskich, gdyż w stosunkowo krótkim czasie chora otrzymała 40 zabiegów. Jednak na klinice dłużej leżeć nie mogła, gdyż bardzo źle czuła się nerwowo, a stan jej nie tylko, że się nie poprawiał ale przeciwnie, choroba rozwijała się coraz bardziej. Odwieziono więc chorą do domu. I tu dopiero zaczęła się jej martyrologia. Była już właściwie skazana na śmierć. Jakże ten nieubłagany wyrok śmierci kontrastował z jej wyglądem! Pacjentka była stale bardzo elegancka, nadzwyczaj umiejętnie malowała swoje policzki. Opowiadała mi, jak lekarze w szpitalu, patrząc na jej rumieńce, nie wierzyli, że jest ona tak ciężko chora. Świadczyło to wszystko, iż chora, nawet w tym maleńkim sektorze życia jaki jej pozostał, nie chciała dać się zepchnąć na dno, i walczyła o swą piękność do ostatka. Jakżeż to było tragiczne, gdyż kobieta ta, jak mi się wydaje nie miała w swoim życiu innego celu, ponad samobytowanie w doskonałości duchowej i cielesnej. Była samotna, niezamężna i od rodziny dalszej stroniła. Leżała więc sama, w swoim kawalerskim pokoiku, na piątym piętrze. Bóle mięśniowe, tak zresztą charakterystyczne dla schorzeń rakowych, brała stale za reumatyzm. Musiałam poza zwykle stosowanymi w tych wypadkach lekarstwami, dawać jej nacierania, w które wierzyła. Chcąc jej dać jak najwięcej złudzeń, że jeszcze pożyje, a zresztą wzmocnić organizm, zastosowałam zastrzyki wzmacniające, w myśl magicznej formuły „a może się uda“. Aby zrobić zastrzyk, zgłaszała się do chorej codziennie pielęgniarka Ubezpieczalni Społecznej, pani R. Wiedziałam, że jest to pierwszorzędna siła pielęgniarska, ale nie przypuszczałam nawet, że jest to człowiek tak pełen poświęcenia i oddania dla chorego. Pani R. miała bardzo wiele pracy, gdyż w tym okresie czasu grypa szalała w Warszawie. Pielęgniarki więc często musiały stawiać bańki i robić chorym zastrzyki. Pani R. miała więc w tym okresie 17 do 18 chorych do odwiedzenia w domach. Jednak mimo to dla chorej na raka, zawsze znalazła chwilę czasu, aby z nią porozmawiać. Była przy tym tak delikatna, że pacjentka, choć zwykle krytykowała wszelką pomoc pielęgniarską, nabrała do niej bezgranicznego zaufania.
Nowotwór z każdym dniem robił coraz gorsze spustoszenia w organizmie chorej. Bóle tak się wzmogły, że choć starałam się dawać na uśmierzenie ich wszelkiego rodzaju leki, bez morfiny niepodobna było już się obejść. Zaczęłam od namiastek morfiny w proszkach. Niestety, dawki narkotyków trzeba by było zwiększać stopniowo, gdyż chora, wijąc się w strasznych bólach, nie tylko że nie sypiała, ale przez całe noce krzyczała. Mieszkała, jak wspominałam już w pokojach kawalerskich, i sąsiedzi jej, ludzie pracy, przeważnie inteligenci, skarżyli się ciągle, że krzyczy tak okropnie, że spać zupełnie nie mogą. Mimo to, stwierdziłam, że wszyscy okazywali chorej bardzo wiele względów. Zupełnie obcy ludzie opiekowali się nią, jak mogli, choć stawała się z każdym dniem coraz bardziej przykra dla otoczenia.
Chorej utworzył się guz nie tylko na zaatakowanej prawej piersi, ale również na owłosionej skórze głowy. Błagałam, żeby poszła ponownie do szpitala, nie chciała o tym słyszeć i mówiła:
— Takiej opieki, jak mam teraz, nigdy i nigdzie nie znajdę.
— Ale przecież pani jest cały dzień sama, to niemożliwe, aby była pani uzależniona od tego, czy kto przyjdzie, czy nie, pomóc się ubrać i dać pani jeść.
— To co mam, zupełnie mi wystarczy — odpowiedziała.
Istotnie chora tak sobie wszystko zorganizowała wokoło siebie, że i jedzenie i przybory toaletowe miała pod ręką. Sąsiadka lub rodzina przynosili jej codziennie obiady. Słowem, warunki egzystencji miała znośne.
Jeszcze mimo ciężkiej choroby dbała o swą powierzchowność. Kiedyś w wielkim zaufaniu powiedziała mi, że nauczy mnie, jak sobie robić takie ładne rumieńce. Zademonstrowała nawet, jak to robi. Potarła kredką od ust watę i delikatnie posmarowała sobie policzki. Jakże był to żałosny widok. Chcąc ją rozweselić, powiedziałam wówczas:
— Nawet szminka nikomu nie pomoże, kto ma skórę kostropatą z liszajami. Pani sztuczne rumieńce dlatego tak pięknie wyglądają, że ma pani skórę miękką i gładziutką.
Chorej zrobiło to wielką przyjemność. Sypnęły się delikatne zwierzenia, z których wynikało, że była ona piękną kobietą i miała powodzenie, że prowadziła tryb życia nadzwyczaj surowy. Dużo czasu poświęcała gimnastyce i hydroterapii. Mówiła, że nazywano ją człowiekiem przyrody, tak lubiła dalekie spacery. Chodziła stale spać o dziewiątej, a wstawała o szóstej rano i nigdy nie robiła wyjątków w tym swoim ustalonym trybie życia. Była panną. Że też właśnie ją chwycił ten potwór — rak w swoje szpony!
Nie mogłam chorej poświęcać więcej czasu na wizytę, jak 40 minut, miałam bowiem w tym okresie piekielną pracę. Właśnie z powodu owej grypy, która tak szerzyła się w Warszawie w 1937 r. Odwiedzałam w tym okresie chorą tylko raz na tydzień. Bo i cóż zresztą mogłam jej poradzić? Poprosiłam kolegę chirurga, żeby do niej przyszedł i może coś poradził. Operować już nie było co, bo przerzuty rakowe znajdowały się prawie wszędzie, tak, że pacjentka miała już objawy zatrucia rakowego, czyli tak zwaną „kacheksję“. Chirurg też już nic nie był w stanie zrobić i ograniczył swą pomoc jedynie do odwiedzin.
Natomiast skierowana przeze mnie pielęgniarka, odwiedzała chorą codziennie. Chcąc wysłuchać wszystkich opowiadań pacjentki, należało siedzieć nieraz co najmniej półtorej godziny. Otóż pani R. nierzadko, kończąc swą pracę zawodową o 11-ej wieczorem, na ostatku odwiedzała chorą, aby tylko móc się nie śpieszyć do następnego chorego i aby pacjentka nie miała wrażenia, że jest tylko jedną z tysiąca chorych, którą odwiedzamy. Często pielęgniarka przychodziła po zamknięciu bramy, nie mogąc nadążyć z załatwieniem innych chorych. Pacjentka czekała cierpliwie.
Chciałam położyć kres temu wykorzystywaniu sił pielęgniarki i zażądałam, by przy chorej ktoś stale siedział. Zgodzono pielęgniarkę prywatną. Dyżurowała ona już stale, jednak pacjentka żądała, aby zaordynowane przeze mnie zastrzyki robiła tylko pani R. Pani R. zgadzała się oczywiście na wszystko, o co ją tylko chora prosiła. Właśnie w tym czasie bóle tak się spotęgowały, że musiałam już przejść na stosowanie środków narkotycznych w zastrzykach. Zwykle dawka przepisowa uśmierzała bóle na 10 dni, następnie zaś trzeba było dawkę powiększać. Kiedy zastrzyków brakło w ciągu tygodnia, to owa prywatna pielęgniarka przychodziła do mnie po lekarstwo. Czegóż ona mi o chorej nie mówiła. Z jej słów wynikało, że pacjentka jest wysoce ordynarna, po prostu potwór, w najgorszym gatunku. Maltretowała i dokuczała owej pielęgniarce, nie dając jej nic wokoło siebie zrobić.
Natomiast relacje pielęgniarki p. R. były wprost diametralnie sprzeczne. Uważała ona chorą za pełnego dobroci i życzliwego człowieka. Gdy robiłam jej wymówki, że niepotrzebnie pomaga robić enemę i że ten zabieg mogłaby robić z powodzeniem prywatna pielęgniarka, pani R. tłumaczyła się:
— Robię to już w godzinach pozasłużbowych, a chora jest tak wrażliwa, że trudno jej dogodzić. Ona wierzy, że dopóki prawidłowo funkcjonują jej kiszki i jeść może, to do tego czasu nic jej się nie stanie.
Ciągnęło się to już trzy miesiące. Trzy miesiące straszliwej męczarni i powolnego konania. Rak postępował wolno, ale nieustępliwie. Morfina też robiła swoje. Obecnie już mowy nie mogło być, aby chora choć jeden dzień była bez zastrzyku. Był to, jakgdyby drugi czarny sęp, który rozpostarł swe skrzydła nad tym biednym ciałem ludzkim.
Kiedyś, gdy odwiedziłam chorą, powiedziała do mnie:
— Jabym tylko jeszcze jedną rzecz chciała w życiu zrobić: wynająć dorożkę i pojechać z panią doktór do Łazienek na długi spacer. Ale chyba by mnie zanieśli z powrotem na piąte piętro.
Wkrótce potem nastąpiło porażenie kończyn, porażenie przewodu pokarmowego, chora już nie mogła ani jeść, ani opróżniać kiszek.
O godzinie 5-ej po południu zgłaszała się do mnie zawsze pani R. po zlecenia na wykonanie zabiegów u chorych, których już odwiedziłam. Pewnego dnia usłyszałam w telefonie przerażony głos:
— A co się tyczy chorej z piątego piętra, to co się z nią stanie?
— Jakto? — odpowiedziałam. — Pani nie wie, co się z nią stanie? Nie widziała pani zapewne raka.
Zupełnie złamany głos pielęgniarki odpowiedział mi przez telefon.
— Widziałam, rozumiem.
Gdy w przede dniu śmierci odwiedziłam pacjentkę, pracowity jej umysł zachował ledwie chyba jedną setną świadomości, na szczęście dla niej. Przede mną leżał szkielet ludzki pokryty skórą. Wargi spieczone, popękane. Zamiast oczu wielkie oczodoły. Zamiast pięknej ondulacji, siwe włosy potwornie stargane. Widocznie mnie poznała, bo uśmiechnęła się kącikiem ust i coś zamamrotała. Zrozumiałam jedno słowo: „doktór“. Pogładziłam ją po zwichrzonych włosach, uśmiechnęłam się i rzekłam:
— No, proszę pani, teraz już będzie dobrze. Koniec cierpieniu.
Mówiąc to, wierzyłam głęboko, że więcej cierpieć chyba jest nieprawdopodobieństwem. W gardle mnie coś ściskało. Nie mogłam już dłużej siedzieć u chorej. Pogładziłam ją jeszcze po głowie i uścisnęłam jej rękę. Gdy zeszłam z piątego piętra na podwórze, obie moje chusteczki do nosa były mokre. A po powrocie do domu musiałam wziąć większą dawkę bromu. Między czwartą a szóstą po południu oczekują na mnie nowi pacjenci. Muszę być spokojna, muszę być zrównoważona. Punktualnie zaczynam ordynować.
— Więc kto teraz następny?
Mam możność wejrzenia do statystyki i porównania rezultatów moich „doświadczeń socjologicznych“ z wynikami badań oficjalnych. Możność „uzgodnienia“. Ale ja nie chcę nic uzgadniać. Chcę pisać tak, jak ja widzę i jak ja czuję. Może samo się uzgodni. Otóż mnie się wydaje, że stosunkowo na wsiach ludzie piją bardzo mało, w miasteczkach i miastach więcej.
Natomiast pijaństwo — o ile kwitnie, to kwitnie w stolicy Polski. Jest to bardzo proste. O ile pijak przepije wszystko, co ma, ale o ile ma dobrą kompanię, to będzie pić dalej na cudzy rachunek. Na wsi takiej kompanii wybornie funkcjonującej permanentnie brak — skąd więc pijak weźmie pieniądze na wódkę? A w stolicy: przyjeżdża urzędnik, nauczyciel, czy rolnik, — każdy chce się zabawić. Warszawianie wiadomo — naród wesoły. Szczególniej ci z baru. Towarzystwo tylko czyha na takiego frajera, co kolejki stawia i popisuje się swoją ciemną prowincją.
Pijacy stanowią jakby pewien rodzaj bractwa. Mniej zawiany jegomość opiekuje się bardziej pijanym i jest dla niego niby niańka troskliwy. A jak czule ze sobą rozmawiają, gdy spotkają się po dłuższym niewidzeniu na „obiedzie“ w barze „Wytworność“, z którego udają się kolejno na pierwszy, drugi, trzeci i czwarty „podwieczorek“ do innych restauracji.
O suteryny duszy ludzkiej! Jakże mało i jakże rzadko schodzą tam ci, którzy mogliby oświetlić świadomością te ponure nory psychiczne, w które wpadają młodzi ludzie. Jakież spustoszenie czyni alkohol w szeregach naszej inteligencji i to tej najzdolniejszej! Pijaństwo ma już swą literaturę, a do „Służby Państwowej“ sumienia Ameryki, Lewis Sinclair‘a, nie mam co dodawać. Nie o to mi idzie. Jako lekarz, musiałam zająć pewne własne stanowisko w stosunku do wypadków pijaństwa, które, jakże niestety często spotykałam w mojej praktyce i to bynajmniej nie w tak zw. „dołach socjalnych“.
Zimą ubiegłego roku panował w moim gabinecie niezwykły tłok. Był to sezon grypy, anginy i zapalenia płuc. W pewnej chwili usłyszałam, że ktoś w poczekalni mówi bardzo podniesionym głosem. Wyszłam więc z gabinetu i osobiście zaprosiłam następnego chorego, jednocześnie bacznie przyglądając się czekającym. Szybko przebiegłam oczami po znajomych twarzach i wreszcie znalazłam „źródło“ hałasu. Był to pan z dużą siwą czupryną. Pomyślałam sobie, że jest to jeszcze jeden niezadowolony inteligent, który psioczy na Ubezpieczalnię. Uśmiechnęłam się do wszystkich razem i zamknęłam drzwi. Z całą świadomością podkreślam tu te swoje uśmiechy dlatego, iż uważam, że właśnie ten przyjazny uśmiech wytwarza przyjazny nastrój między mną a chorymi.
Zdaję sobie dobrze sprawę z tego, że moi pacjenci to ludzie pracy, jakże często narażeni na złe humory swych szefów, na narzekania rodziny, na brak pieniędzy.
Wszystko to stwarza tak zw. nieprzyjazną aurę dla chorego. O ile zdrowej i silnej jednostce złe humory otoczenia nie robią krzywdy, o tyle układ nerwowy ludzi chorych ulega rostrojowi pod wpływem nieprzyjaznej atmosfery psychicznej. Przyjaźnie nastrojona jestem dla wszystkich chorych zawsze, natomiast bardzo często pod wpływem zmęczenia, złego samopoczucia, lub zmartwień zmuszona jestem do manifestowania na zewnątrz swojej przyjaźni nie uśmiechem spontanicznym, lecz z nakazu woli. Sama przypominam chwilami chodzący melodramat. Lecz cóż robić? Życie mnie zmusza do reagowania natychmiast na pewne sprawy dotyczące chorych. Muszę w krótkim przeciągu czasu znaleźć jakieś rozwiązanie sytuacji, a więc najczęstszym jest mój uśmiech do chorego.
Obawiam się, że naśladuję Prouste‘a w tej chwili, więc wracam czym prędzej do swoich chorych.
Kiedy doszła kolejka na owego niespokojnego pana, stwierdziłam, że jest on dość znanym literatem. Pan ten przyszedł do mnie podpisać receptę wydaną przez przychodnię przeciwalkoholową. Jakoś udało mi się go od razu udobruchać. Kilkanaście razy przychodził po porady. Raz przyniósł mi swą książkę bardzo piękną ze swoją dedykacją.
Po przeczytaniu pytałam się pacjenta, jak alkohol wpływa na jego literacką twórczość. Oświadczył, że tylko czasem zdarzało mu się „na początku kariery alkoholowej“ schwycić jakiś pomysł, który nie wie, czy by również się nie zjawił, gdyby nie pił. Ale stworzenie całej koncepcji utworu, układ, opracowanie formy, musi być robione z całą pełnią świadomości, to znaczy na trzeźwo. Obecnie prawie wcale nie jest w stanie tworzyć.
Pacjenta leczono dość energicznie w przychodni. Moja rola więc ograniczała się do powtarzania lekarstw tam zapisywanych. Wreszcie zaproponowałam choremu, że poinformuję się, czy istnieją zakłady, w których mógłby się leczyć. Skomunikowałam się z lekarzem neurologiem i usłyszałam smutną rzecz, że te lecznicze zakłady dla nerwowo chorych, w których leczą alkoholizm, nie dają gwarancji wyleczenia, gdyż alkoholicy zawsze znajdą sposób, by wydostać wódkę do picia nawet w najbardziej zamkniętym zakładzie. Poleciłam gorąco koledze neurologowi mego pacjenta, jednak nie zgłosił się on do niego. Alkoholicy widocznie tak kochają swoją wódkę, że wszystko, co może im alkohol obrzydzić, omijają starannie.
∗
∗ ∗ |
Życie rodzinne alkoholików jest jednym odmętem. Przychodziły do mnie żony pijaków, użalając się na swój los. Sami chorzy, powtarzam, nie zgłaszali się z tego rodzaju cierpieniami.
Leczyła się kiedyś u mnie pewna miła kobieta na dolegliwości wieku przejściowego. Pacjentka czuła się już dobrze i miała przerwać kurację. W czasie jednej z ostatnich wizyt opowiedziała mi historię swego żyda.
— Pani doktór — mówiła, — miałam pieska, cudnego psiutkę, lubiłam go ogromnie. Dzieci, jak pani wiadomo, nie mamy, więc to była moja jedyna radość. O, mam tu nawet jego fotografię.
Tu zademonstrowała mi swoje zdjęcie uliczne, z jakimś niezbyt efektownym kundelkiem na smyczy.
— Piesek ten mi zaginął — ciągnęła dalej. — Dawałam ogłoszenia, szukałam i nie znalazł się. Teraz to chyba zwariuję tak sam na sam z tym pijakiem.
— To pani mąż pije? — zapytałam.
Kobieta wpadła wówczas w stan podniecenia.
— Nie pije, a chla. Jak przyjdzie tylko z pracy, to zaraz każe sobie przynosić ćwiartkę, którą wypija do wieczora, a następnie zasypia. O ile obudzi się o drugiej czy trzeciej w nocy, a wódki w domu nie ma, to muszę mu iść kupować, gdyż w przeciwnym razie rozbije mi wszystkie meble.
— Idyjoto! — mówię do niego. — U Jana Bożego skończysz. A on wtedy na mnie się rzuca. Boję się go, bo ma wielką siłę, jak się rozzłości. Raz mnie pobił tak okropnie.
Kobiecina płacze. Chcę jej coś poradzić, więc mówię:
— Znam jedno lekarstwo, które powoduje wstręt do wódki i ci, co je piją, oduczają się od alkoholu. Czy pani skłoni męża, aby pił to lekarstwo?
— Samego lekarstwa to on pić nie będzie.
— To może pani poda mu to jakoś z jedzeniem?
— Kiedy on, proszę pani doktór, bardzo mało je. Przeważnie tylko pija wódkę, a do wódki nic dolać nie mogę, bo się w mig pozna.
— No, a jak pani sama żyje? — pytam się. — Czy ma pani na komorne, na życie?
— Dawniej to mąż dobrze zarabiał, jako ślusarz w Elektrowni, ale obecnie wyleli go za pijaństwo. Pracuje więc w prywatnej firmie. Pieniądze, nie można mówić, oddaje mi wszystkie, ale pod tym warunkiem, że ja sama muszę mu dostarczać wódki. Dzięki temu tylko jakoś egzystuję. Bo przecież wódka, o ile jej się w knajpie nie pije, nie jest zbyt droga.
— Jeżeli się pani zdobyła na to, żeby mąż nie przepijał pieniędzy po knajpach, jak to się ogólnie zdarza, to może pani spróbuje podać mu to lekarstwo w płynie?
Kobieta wzięła z wdzięcznością receptę i powtarzała ją trzy razy. Wreszcie przyszła i powiada:
— Mąż oświadczył, że mnie zabije, jeżeli nie zaprzestanę dodawać takie świństwo. Mówi, że od tygodnia wódka nie ma dla niego żadnego smaku, jest jak trawa.
No pewno, myślę sobie, problem ten nie może być drogą chemiczną rozwiązany. Zbyt byłoby dobrze, gdyby mieszanka bromu, chloralidratu i belladony rozwiązywała kwestię słabego charakteru i zboczeń psychicznych. Nie jestem psychiatrą i ten dział lecznictwa nie do mnie należy. Jednak, jako lekarz domowy, muszę reagować na wszystkie zjawiska patologiczne, jakie mam możność obserwować u chorych w moim gabinecie.
∗
∗ ∗ |
— Ile wódki dziennie pan wypija?
Pacjent oburzył się okropnie.
— Czy to dlatego, że jestem robotnikiem, posądza mnie się stale o alkoholizm?
— Proszę pana — odpowiedziałam łagodnie — jestem lekarzem, badam pana po raz pierwszy i badanie to daje mi obraz cierpienia przeważnie spotykanego przy alkoholiźmie. Dlatego też się pana o to zapytałam. Chcę panu pomóc. Zresztą wódkę piją w o wiele większym stopniu i tak zwani inteligenci. Wśród robotników, piją tylko ci, którzy są lepiej płatni, a takich przecież można na palcach policzyć.
Chory udobruchał się jakoś i przyznał, że wódkę pije. Obiecał też, że w piciu się ograniczy. Czy obietnicy dotrzymał, mam poważne wątpliwości.
∗
∗ ∗ |
Leczyłam również pewnego kucharza wagonów sypialnych, maszynistę-drukarza i profesora kursów wieczorowych. W powierzchowności tych ludzi, którzy nie wiedzą nawet o swym istnieniu, stwierdziłam jakieś zabójcze podobieństwo. Byli to ludzie między 30 a 50 rokiem życia. Wszyscy szczupli, niespokojni, w rozmowie podnieceni i weseli. Pewność ich topniała jak śnieg pod wpływem słońca, gdy musieli zacząć coś robić, co było konieczne, a nie wynikało z ich popędów wewnętrznych. Wówczas stawali się nieśmiali i potulni.
Jako pacjenci, alkoholicy byli nadzwyczaj uprzejmi i słuchali każdego zalecenia. Czy jednak je wykonywali po powrocie do domu, śmiem wątpić.
Niechęć do Ubezpieczalni jest zjawiskiem nadzwyczaj rozpowszechnionym w Warszawie. Objawy jej uderzały mnie jak pałką w głowę z chwilą, gdy rozpoczynałam swą praktykę w stolicy po powrocie z Poznania. Narazie daję parę charakterystycznych obrazków, potem spróbuję zrobić syntezę.
Na piąty dzień po rozpoczęciu pracy w Warszawie, zjawił się u mnie jakiś pacjent atletycznej budowy. Jeszcze nie przeszedł przez próg gabinetu, a już zaczął mówić podniesionym głosem.
— Ja płacę składki po to, żeby być narażonym na tego rodzaju świństwa. Miała pani przysłać felczerkę, żeby postawiła bańki, czekamy, już trzy godziny a nikt nie przychodzi. To tak się traktuje robotników, to tak się obchodzi z ludem pracującym? Ja nie obrażam nikogo, tylko jedno powiem, aby nie być gburem: to jest świństwo i skandal.
Trzęsłam się cała, choć nic nie mówiłam, gdyż nieprawdopodobną rzeczą było przerwać potok wymowy rozzłoszczonego pacjenta. Byłam najgłębiej urażona powiedzeniem, że źle traktuję robotników. O, gdyby to słyszał ś. p. poseł Ciszak, z którym w organizacji robotniczej tak dobrze mi się pracowało! Pouczyłby na pewno tego pana, czy ja robotników źle traktuję.
Rozmyślanie to odebrało mi narazie pewność siebie. Lecz mimo to patrzałam uważnie na jegomościa w trakcie jego przemowy. Elokwencja jego wygasła w końcu samoistnie, więc z kolei i ja rozpoczęłam.
— Gburem, owszem pan jest i to nie byle jakim. Nie mam przyjemności pana znać i nie wiem też, po co pan do mnie przychodzi. Proszę o legitymację.
Okazało się, że pacjentka, w której sprawie zgłosił się wymowny jegomość, nie należała wcale do mojego rejonu i że to wcale nie ja miałam skierować felczerkę do chorej, że to nie ja ją w ogóle leczyłam. Nieporozumienie!
A ile nerwów i zdrowia mi zabrał.
∗
∗ ∗ |
Telefon.
— Proszę panią doktór, jestem sąsiadem, mieszkam tak niedaleko. Żona moja niedomaga — słyszę przesadny głos w telefonie.
Przychodzę do chorej. Służąca, która otworzyła mi drzwi, oświadczyła:
— Ach, pani jest w łazience. Myje się właśnie. Proszę poczekać.
— Nie mam czasu na czekanie. Mam innych chorych, którzy na mnie czekają. Proszę więc uprzedzić panią, że długo nie mogę tu pozostawać — odpowiedziałam.
Po dziesięciu minutach ujrzałam wreszcie pacjentkę. Jak przewidywałam, była urocza. Koszulkę nocną miała w „trąbki, ząbki i bombki“ — jak to śpiewała Ordonówna. Oczęta, mimo swych 33 lat, jak u łani, oczywiście łani zranionej. Wyobrażałam sobie od razu, że takim samym smutnym wzrokiem spogląda na męża, gdy chce, aby jej kupił nowy kapelusz.
— Ach — weschnęła przeciągle. — Mąż mój do pani telefonował. Tak się strasznie źle czuję. Mam gorączkę.
Badam temperaturę. 37,3. Oglądam dokładnie i poza lekko zaczerwienionym gardłem nic nie stwierdzam. Zapisałam lekarstwo i przysłałam felczerkę z zastrzykiem zapobiegawczym przeciw grypie, myśląc że się na tym skończy. Tymczasem to się dopiero zaczęło. Za dwa dni znów wezwanie. Chora bez temperatury, lecz podaje, że jak tylko wstaje i zaczyna chodzić, to dostaje gorączki.
— Możliwe — pomyślałam sobie. — Zrobię analizy, może jest gdzieś jakieś ognisko zapalne. Ledwo przyszłam do domu, znów telefon, żeby przysłać felczerkę, bo żona kupiła sobie drugi zastrzyk i chce, by go jej zaaplikować. Odpowiedziałam krótko, że felczerki nie przyślę, bo nie uważam za potrzebne robienie drugiego zastrzyku. Chora skierowana jest już zresztą do Roentgena. Ma zrobić analizę moczu i iść do laryngologa — tłumaczyłam przez telefon jej mężowi.
Z powodu urlopu nie praktykowałam przez miesiąc. Ledwo jednak zaczęłam przyjmować chorych, pacjentka zjawiła się u mnie.
— Byłam u laryngologa w Ubezpieczalni — opowiada. — Obszedł się ze mną bardzo niegrzecznie, tylko zajrzał mi do gardła i dał płókanie. Poszłam oczywiście do prywatnego lekarza, zapewne zna pani nazwisko doktora P. — dodała patrząc na mnie triumfalnie. Podchwyciłam momentalnie jej ton:
— No i wyobrażam sobie, co za wynik!
Niezrażona tym pacjentka, ciągnęła dalej:
— A któż panią do tej pory leczył? — zapytał mnie doktór. Któż, jak nie Ubezpieczalnia — odpowiedziałam. No, no — mówił ów prywatny lekarz. To okropne. Przecież pani ma ropne zapalenie migdałków, muszę więc pani zapisać 15 diatermii na gardło i płókanie. — A teraz proszę panią doktór bardzo, aby mi zapisała to samo lekarstwo, co lekarz prywatny.
Spojrzałam na receptę i ujrzałam, że lekarstwo jest prawie identyczne z tym, które chorej zapisywałam przed sześcioma tygodniami.
— Chętnie pani przepiszę na formularzu Ubezpieczalni owo płókanie. Natomiast po zapisaniu zabiegów na gardło, proszę się zwrócić do specjalisty, ja nie czuję się kompetentna w tej sprawie — odpowiedziałam.
— Och, tam tak długo trzeba czekać. Niech mi pani to sama zapisze — zaczęła nalegać pacjentka.
Powtórzyłam jej jeszcze raz to samo i napisałam receptę. Gdy wręczałam jej kartkę, po raz czwarty zażądała zapisania diatermii na gardło. Po raz czwarty odpowiedziałam odmownie:
— Nie jestem specjalistą od chorób gardła i nie mogę brać odpowiedzialności za zabiegi zlecone przez kogo innego.
Chora opuściła mój gabinet bardzo wzburzona.
Następnego dnia przysłała służącą, która bez kolejki chciała się dostać do gabinetu. Czekający oczywiście zaczęli protestować. Gdy wreszcie weszła, a ja początkowo nie wiedząc o co chodzi, poprosiłam o pokazanie legitymacji, dziewczyna oświadczyła, że przysyła ją pani Igrek, prosząc o jakiś syrop na kaszel. Legitymacji nie miała, bo ten „syrop to się należy do wczorajszej wizyty, tylko ona zapomniała pani doktór o tym powiedzieć“.
Odpowiedziałam, że nie wiem o jaki syrop idzie, a ponadto poprosiłam o powtórzenie chorej, żeby sama się zgłaszała o ile jej coś dolega, a nie przysyłała pomocnicy domowej po lekarstwa i nie wymagała, aby lekarz zapisywał je pod jej dyktando.
— Czy mam powtórzyć to pani Igrek? — zapytała dziewczyna.
— Tak, proszę powtórzyć.
Za dwa dni pani Igrek wezwała mnie znów do siebie. No, pomyślałam sobie idąc, trzeba wreszcie przecięć ten węzeł gordyjski. Przed wyjściem obejrzałam kartę choroby. Analizy i prześwietlenia wykazywały, że pani Igrek, o ile ma stany podgorączkowe, to tylko z powodu zapalenia migdałków, gdyż serce, płuca, nerki i wątroba były u niej zdrowe. Oczywiście wybrałam się do pacjentki z wszelkiego rodzaju instrumentami. Chora „w łóżeczku“ oświadczyła, że znów gorączkuje. Temperatura 37,1. Czop zapalny na migdale widoczny. Zapytuję więc, czy zgłosiła się do specjalisty.
— Nie. Chodzę prywatnie na diatermię, gdyż Ubezpieczalni mam dosyć. A właściwie dlaczego nie mogę przysłać służącej po lekarstwo, jeśli mnie coś dolega. Lekarz, u którego się poprzednio leczyłam, dawał mi zawsze lekarstwa w ten sposób.
Musiałam ją wreszcie pouczyć:
— Proszę więcej pomocnicy domowej po lekarstwa nie przysyłać, o ile ja pani do tego nie upoważnię. Jest pani wieczną malkontentką w Ubezpieczalni, jednak stale pani z tej Ubezpieczalni korzysta w sposób niewłaściwy. Nie mogę zapisywać lekarstwa dla pani pod dyktando służącej, bo pomijając inne względy, nie wiem, co mam pani zapisywać. Leczenie w ten sposób nie daje żadnego rezultatu. Teraz już wiem, co pani jest, gdyż dobrze panią zbadałam. Wiem, że długotrwałe stany podgorączkowe mają jako przyczynę chroniczne zapalenie migdałów. Gdybym słuchała tego, co pani mówi, to urzeczona autorytetami prywatnych lekarzy, na które się pani stale powołuje, musiałabym uwierzyć że te stany podgorączkowe są pochodzenia nerwowego. Przecież takie opowiadanie słyszałam, gdy panią badałam po raz pierwszy. Ponadto całe zachowanie się pani jest niewłaściwe, gdyż nie jest pani tak chora, aby wzywać mnie do siebie, względnie przysyłać służącą do podyktowania mi recepty. Dziś jeszcze przecież pani ma zamiar wyjść na naświetlania, które prywatny lekarz pani zaordynował, a do mnie przyjść pani nie mogła. Ciekawa jestem, czy wzywałaby pani dziś prywatnego lekarza do siebie do domu? Napewno nie. Mnie pani wzywa, bo to nic nie kosztuje.
W trakcie mego przemówienia chora kilkakrotnie usiłowała mi przerywać. A gdy skończyłam, zapytała:
— To pani uważa, że ja mam zdrowe serce? Doktór N. stwierdził, że mam nerwicę.
Odpowiedź ta, dosłownie mnie „zatkała“. Więc po to przez pół godziny badałam i objaśniałam, co jej jest, aby taki był rezultat moich słów. Odpowiedziałam już podniesionym głosem:
— Serce ma pani zdrowe, badałam panią już 6 razy. A ponadto było robione zdjęcie roentgenowskie. Zresztą nie jestem w stanie komentować wszelkich bzdurnych opinii, które ktokolwiek o pani zdrowiu wydaje. Nie mogę pani również poświęcać tyle czasu. Choroba jest wyjaśniona. Gardło powinien pani wyleczyć laryngolog, a mnie proszę więcej nie wzywać do siebie, o ile nic nowego nie zajdzie. Wychodzi pani w innych sprawach na ulicę, może się więc pani i do mnie pofatygować osobiście.
Chora nie przejęta się bynajmniej tymi uwagami.
— Złośliwości we mnie żadnej nie ma — odpowiedziała. — Obrażać nikogo nie chciałam, bo jestem zbyt dobrze wychowana.
Już nie mam siły odpowiadać. Ściskam rączkę uroczej pacjentki I uciekam, uciekam, gdyż obawiam się, że do tej pory jeszcze prowadziłybyśmy z sobą dyskusje na te interesujące tematy, oczywiście z tym rezultatem, że nikt by nikogo nie przekonał.
∗
∗ ∗ |
Trudno, pracując w Warszawskiej Ubezpieczalni nie zetknąć się z tego rodzaju zawodem. Gdy siada przede mną osoba nadzwyczaj wyraźnie umalowana, podaje mi legitymację koloru brązowego, świadczącą o tym, że zatrudniony jest pracownikiem umysłowym, a na miejscu podpisu pracodawcy figurują wszystkie warszawskie „Palais’y“, „Koty“, „Papugi“, „Tip-Topy“ zmieniane co miesiąc — to wiem napewno, że gdy zadam pytanie — zawód? padnie odpowiedź — artystka. Artystki, czyli fortancerki, które leczyłam, nie były bynajmniej osobami pierwszej młodości. Lat 30, lat 28. Rzadko kiedy młodsze się zgłaszały.
Pewnego dnia, badając jedną chorą, niezbyt dokładnie przyjrzałam się przedtem jej legitymacji. Toteż, kiedy stwierdziłam olbrzymie blizny na klatce piersiowej po wycięciu żeber, byłam niezmiernie zdziwiona oświadczeniem chorej, że jest tancerką. Nie mogłam zupełnie zrozumieć, jak ona może pracować po kabaretach z taką deformacją klatki piersiowej. W jednym miejscu bowiem brak było 3-ch żeber, i okropne wklęśnięte blizny: „Och, ja mam bardzo efektowne kostiumy — mówi chora — tego wcale nie znać“. — Ale jak pani może takie nocne życie prowadzić, mając osłabione zdrowie, zrosty w opłucnej, przecież panią bolą przy oddychaniu“. „Uważam, że jest to jeszcze najlżejsza praca, jaką mogę przy swoim zdrowiu wykonywać“ — odpowiada chora.
Widocznie, że praca ta nie należy do ciężkich, skoro zawezwano raz mnie do 16-letniego dziecka, które równie z zawodu było fortancerką. Piszę „dziecka“, gdyż istotnie chora na ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, nie miała ukończonych 16 lat, była nadzwyczaj szczupła, nierozwinięta. Tylko specyficznie „zrobiona“ niebrzydka twarz i paznokcie przesadnie malowane, ujawniały rodzaj pracy chorej. Stan pacjentki był groźny, więc natychmiast odesłałem ją na operację.
Przyjrzałam się pokoikowi chorej. Wejście wprost z klatki schodowej, puste pudełka po czekoladkach, tak zw. „bomboniery“ na honorowym miejscu. Czyżby to dziecko było wynagradzane czekoladkami? Mimo ciężki stan chorej, wprost narzucała się myśl o urzędzie sanitarno-obyczajowym. Jakby w odpowiedzi na to, zjawił się policjant w mundurze i oświadczył, że zgodnie z moim zarządzeniem, telefonował już po Pogotowie i natychmiast zabiera siostrę swą do szpitala na operację.
Po powrocie ze szpitala chora zawezwała mnie ponownie do siebie. Blizna pooperacyjna była dość duża, ale to mniej ważne. U pacjentki stwierdziłam wadę serca. Było to przed dwoma laty. Jakie są teraz losy owej fortancerki? Nie wiem.
Jakoś dziwnie się tak składa, że wszystkie prawie fortancerki zgłaszające się do mnie po porady, miały schorzenia chirurgiczne. Jednej z takich „artystek“ zdarzył się następujący wypadek:
Artystka wracała w noc Sylwestrową do domu. Gdy przechodziła przez jezdnię na placu Napoleona, najechała na nią taksówka. Pogotowie przewiozło ofiarę wypadku do domu, a następnie chora zawezwała mnie.
Artystka mieszkała w dwóch pokoikach na piątym piętrze (ach te piąte piętra bez windy!). Nie była sama, mieszkała bowiem u mamy, która podawała się za wdowę po lekarzu.
W pokoikach piętrzyły się stosy poduszek, firaneczek, haftów, gratów i kwiatów. Gdy chciałam zapisać lekarstwo, musiałam z nocnego stoliczka usunąć na bok trzy fotografie w ramkach, wazonik z muszelek i historyczną bombonierę.
Jakiś starszy pan asystował w trakcie tego, podając się za wuja chorej artystki. Na jednym z obrazków oprawionych w ramki, zobaczyłam artystkę w pozie tanecznej zupełnie nago. Wuj zademonstrował mi ową fotografię, abym mogła podziwiać, jak pięknie tańczy jego siostrzenica.
— I co z nią teraz będzie? — pytał zaniepokojony.
— Właśnie zapisuję leki — pocieszyłam wujaszka. — Chora ma silne osłabienie mięśnia sercowego. Być może, iż jest to wynikiem szoku, spowodowanego katastrofą.
— A może pani wczoraj dużo piła? — zapytałam się znienacka, zwracając się do leżącej.
Chora wzruszyła ramionami, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że wpadła pod taksówkę, gdy po pijanemu wracała do domu z baru, w którym „tańczyła“.
— Proszę pani — mówię więc. — Wszystko jedno, jak to było. Obecnie mam podejrzenie, że taksówka odrzucając panią błotnikiem na chodnik, spowodowała nie tylko to, że ma pani osłabiony mięsień sercowy, ale i pęknięcie kości podudzia. Piszę więc obecne wezwanie do kolegi-chirurga, który przyjdzie i obejrzy całość pani kości.
Chirurg posłał chorą na prześwietlenie, w tym celu pogotowie Ubezpieczalni znosiło i wnosiło ją na piąte piętro. Istotnie, okazało się, że pacjentka ma pęknięcie tak zw. strzałki (kości podudzia). Chirurg, założywszy opatrunek odwiedzał artystkę kilkakrotnie, tak samo, jak ja, zmuszona leczyć jej chore serduszko. Po dwóch miesiącach, chora wstała. Zapomniałabym może o niej, ale często telefonowano z biura Ubezpieczalni, abym przysyłała jej karty choroby. Pacjentka procesowała się bowiem z właścicielem taksówki o odszkodowanie. Widocznie żądała świadectw. Ale co za pech na tym świecie. Robotnikowi maszyna rękę urywa, a tancerka nogi łamie.
∗
∗ ∗ |
— Co to za jakieś podejrzane towarzystwo przychodzi do pani leczyć się? — mówiła do mnie z oburzeniem jedna z pacjentek, żona pracownika Urzędu Skarbowego.
— Czekałam na swoją kolejkę pół godziny. Aż tu nagle wchodzi jakaś osoba bez kapelusza, bez pończoch (było lato) i mówi, żebym ją wpuściła bez kolejki do pani doktór. Za dwie godziny mąż przychodzi na kolację, a ja muszę jeszcze iść do apteki. Więc odmówiłam jej. A ona ze złości usiadła obok mnie na poręczy kanapki i niby czytając gazetę, jak nie zacznie kasłać w moją stronę. Całą mnie opluła.
— Jak się pani zachowuje? — mówię do niej. — Siada pani na poręczach i niszczy pani meble. — A ona odwróciła się do mnie plecami i nadal kasłała.
— Co to za nieczuli ludzie przychodzą do pani leczyć się — użalała się do mnie fortancerka Z. gdy przyszła jej kolejka.
— Ach, więc to na pannę Z. skarżyła się poprzednia pacjentka — myślę sobie. A panna Z. mówi:
— Tańczę w kinie na Woli. Program zaczyna się o 8-ej. Prosiłam tę wydrę, żeby mnie przepuściła. Ale ona nie tylko, że mnie nie chciała przepuścić, ale jeszcze powiedziała mi kazanie, jak się mam zachowywać.
Jak to dobrze, że się te obydwie panie nie pobiły. Zamiast w roli lekarza, musiałabym wystąpić w roli sędziego i napewno bym wtedy także coś oberwała.
— Hallo! Tu Ministerstwo spraw zagranicznych — mówi ktoś do mnie przez telefon.
W tej chwili dusza moja, że tak powiem, skacze pod sufit z radości. Ach, przyznali mi wreszcie ten paszport zagraniczny. Taką miałam ochotę obejrzeć Niemcy!
Tymczasem, dusza uradowana wraca z powrotem na swoje miejsce. Pytam się spokojnie:
— Bardzo mi przyjemnie, ale właściwie kto z MSZ — tu do mnie dzwoni?
— Mówi pani pacjent z ul. Orłowskiej 104, którego pani leczyła na katar żołądka.
Wizja wyjazdu momentalnie rozpływa się we mgle. Zapytuję uprzejmie:
— A co się panu stało?
Z obszernego wyjaśnienia dowiedziałam się, że żona chorego urzędnika z MSZ wyjechała na wieś do cioci, a ten pan jest chory i nie wie co ma robić. Biegunka, gorączka, mdłości.
— Będę za dwie godziny — odpowiadam, kładąc słuchawkę.
Chory miał gorączkę niewielką, ale narzekał niezmiernie na wszystko. Najgorsze to to, że za 5 dni miał zdawać egzamin, by otrzymać wyższe stanowisko w jednej z placówek zagranicznych. Może w Paryżu. Pacjent chciałby bardzo wyjechać, ale śmiertelnie bał się tego egzaminu. Prosił więc, bym napisała świadectwo, że w określonym czasie nie może zdawać ze względu na zdrowie.
— Ależ Ubezpieczalnia świadectw nie wydaje. Zresztą nie wiem, jaki będzie stan pańskiego zdrowia za 5 dni. Narazie nie jest pan ciężko chory. Oto, proszę zapisane lekarstwo na zatrzymanie biegunki.
Następnego dnia ponownie zawezwał mnie do mieszkania na szóste piętro. Na szczęście był to jedyny dom w moim rejonie, w którym funkcjonowała winda. Pacjent począł twierdzić, że nie ma poprawy. Ponowne badanie. Nerwy rozstrojone do najwyższego stopnia, bicie serca, biegunka. Nie ma rady, piszę na prywatnym swym formularzu, że pacjent jest chory i prawdopodobnie w ciągu trzech najbliższych dni nie będzie mógł zdawać. Radzę telegrafować po żonę.
W dwa miesiące po tym spotkałam pacjenta z żoną i córką na ulicy. Podszedł do mnie i podziękował serdecznie za świadectwo.
— Coprawda nie skorzystałem z niego, bo za trzy dni zgłosiłem się na egzamin, ale mając w portfelu zaświadczenie lekarskie o tym, jak chorowałem przed egzaminem, byłem spokojniejszy. Zawsze mogłem dowieść egzaminującym, że niewiedza moja pochodzi nie z braku przygotowania, lecz z braku zdrowia. Jednak zdałem i to dobrze. Obecnie już otrzymałem nominację na placówkę zagraniczną do Francji. Co prawda nie do Paryża, mówi się — trudno.
Żegnając się z chorym, myślałam o tym, jakże my, lekarze Ubezpieczalni, musimy naginać się do najprzeróżniejszych okoliczności życiowych naszych pacjentów, których skala jest tak rozmaita. Poczynając od „artystek“ z baru na Woli, a kończąc na wytwornych urzędnikach z MSZ-tu z akademickim wykształceniem.
Stale podkreślam różnicę w ustosunkowaniu się pacjentów Ubezpieczalni do swych lekarzy na prowincji i w Warszawie. W Warszawie każdy tak zwany „lepszy gość“ „gwiżdże“ na mnie jako na lekarza. Leczy się „prywatnie“ lub też opowiada, że się leczy. To tak pięknie brzmi. Ileż to razy słyszę od chorych, których jeszcze nie zaczęłam leczyć. „Leczy mnie doktór A., zapewne pani o nim słyszała“. Jak na złość nie słyszałam. Nie było mnie tyle lat w Warszawie, skąd mogę znać wszystkich kolegów, jeszcze do tego „prywatnych“, z którymi nigdzie nie mogę się zetknąć.
Pacjent patrzy na mnie jak na raroga. Prosi właśnie o zapisanie mu lekarstwa, które zapisał pan doktór A. O ile recepta składa się z leków krajowych, o ile ja sama podzielam pogląd kolegi „prywatnego“ na leczenie chorego, to przepiszę żądaną receptę na formularzu Ubezpieczalni. Wiem z doświadczenia, że ten chory czy chora zgłoszą się do mnie po poradę za pewien czas, choć nie będą mieli odwagi „wymyślać“ na lekarzy prywatnych, jak mają odwagę wymyślać na lekarzy kasowych.
Natomiast gorzej jest, o ile pacjent ma przepisane przez lekarza „prywatnego“ leki, których lekospis Ubezpieczalni nie obejmuje. Zaczynają się wtedy spacery do naczelnego lekarza, na Polną i owe niekończące się narzekania: „Po co ja tyle płacę?“. Nie pomogą wtedy zapewnienia, że podobnie działające lekarstwo musi być zapisane z leków krajowych. To choremu bynajmniej nie odpowiada. Chory chce mieć to samo.
Otóż w takiej atmosferze niezadowolenia, którą z trudem, walcząc codziennie, staram się rozproszyć, miło mi wspomnieć o tych chorych, co mając możność nawet płacenia wysokich honorariów lekarzom prywatnym, nie dali mi nigdy tego do zrozumienia, ciesząc się natomiast z powrotu do zdrowia przy korzystaniu z lekarstw Ubezpieczalni.
Żona dyrektora jednej z fabryk w Warszawie, ciężko zaniemogła na serce. Nie było znakomitości lekarskiej w Warszawie, którejby mąż chorej nie sprowadził.
Nie wiem jakimi drogami trafili do mego gabinetu. Tłok był tego dnia u mnie w poczekalni niezwykły. Często tak bywa, że jednego dnia naraz zgłosi się 15 chorych i potem stale ktoś przybywa. Wtedy — tłok nie do opisania. Innym razem chorzy „kapią“ po jednym na 10 minut i jest ład i spokój. Trudno to bardzo unormować. O ile nadmiar pacjentów usiłuję przenieść na dzień następny, to powstają takie awantury i hałasy, że lepiej i prędzej załatwić takich chorych nawet pobieżnie zaraz, niż przenieść na dzień następny.
Widząc owych dyrektorstwa u siebie w gabinecie wytłumaczyłam im, że lepiej będzie, jak pani zgłosi się do mnie następnego dnia o określonej godzinie. Będę miała więcej czasu zarówno na zbadanie, jak i na wysłuchanie skarg chorej. I zresztą mnie będzie też łatwiej, bo jak tu mieć myśl I skoncentrowaną, kiedy w panującym tłoku, co chwila może wybuchnąć jakaś nowa awantura, o kolejkę, o zapisanie leków prywatnych, o legitymację.
Największe nieporozumienia między chorymi a lekarzem są najczęściej na tle administracyjnym. Pacjent nie ma legitymacji podpisanej, stracił prawo do świadczeń, nie zgłaszając się przez trzy tygodnie jako bezrobotny do lekarza itp. fakty są przyczyną głośnych scysyi w gabinecie lekarza domowego.
Pacjentka usłuchała mnie. Zapisałam jej narazie krople uspokajające na serce i chora zgłosiła się za trzy dni. Z jej opowiadania wywnioskowałam, że nie ma właściwie takiej nowej, najnowszej metody leczenia dolegliwości serca, jakiejby panowie docenci i profesorowie na chorej nie zastosowali.
Chora zmieniała dość często lekarzy i to prawdopodobnie było przyczyna stałego pogarszania się stanu zdrowia pacjentki. Powiedziałam jej szczerze, co myślę. Tłumaczyłam, że nawet największa sława lekarska, widząc chorą tylko raz jeden, nie może od razu zapisać odpowiedniego leku, a co dopiero jak narzekać musi, skoro nie ma możności przekonania się o tym, jak chora na dane lekarstwo reaguje. Dowiedziałam się też, że pacjentka nie znosi lekarstw z konwalią. Konwalia, jak wiadomo, jest dobrze działającym środkiem nasercowym.
Zbadałam chorą dokładnie, prześwietliłam, nawet skierowałam do kolegi konsultanta z prośba o potwierdzenie diagnozy. Chora przeszła przez wszystkie badania bez narzekań, choć wiem, że nieraz musiała trochę w Ubezpieczalni poczekać. W rezultacie dostała 40 zastrzyków jodu i mieszankę lekarstw na serce wzmacniających i uspokajających. Chora czuła się zupełnie dobrze.
Kiedy po roku przeziębiła się i zawezwała mnie do siebie, okazało się, że ja byłam na urlopie — koleżanka, która mnie zastępowała nie chciała zapisać chorej wypróbowanych przeze mnie lekarstw.
Rezultat — pacjentka zawezwała znów swoich dawnych lekarzy prywatnych. Ci podobno, jak mi chora opowiadała, nie mogli nadziwić się dobremu stanowi ogólnemu chorej. Przed rokiem jej stan zdrowia był tak poważny. Obecnie chora była tylko przeziębiona i prosiła o lekarstwo, które ja jej rok temu zapisałam. Był to zwykły syrop kreozotowy na kaszel wyrabiany przez Ubezpieczalnię Warszawską. Koleżanka jej tego nie zapisała, więc ona prosiła lekarza prywatnego, aby jej to lekarstwo zapisał.
Tu następuje „clou“ mojego opowiadania. Chora piła oryginalny syrop Famela, gdyż lekarz prywatny nie mógł jej zapisać syropu kreozotowego z Ubezpieczalni. Chora narzekała: „Cóż miałam robić, piłam, bo nie miałam innego. Ale ten nie umywa się do tego, który mi pani przed rokiem zapisała. Tylko użyłam parę łyżeczek i kaszel mi ustał“.
Dla doświadczonego lekarza Ubezpieczalni nie jest zupełnie sztuką ani stawianie diagnozy, które jest niezmiernie ułatwione dzięki dostępowi do laboratoriów i Roentgena, ani leczenie, gdyż pomimo narzekań, lekospis Ubezpieczalni posiada wszystkie leki pierwiastkowe, z których można kombinować lekarstwa. Najtrudniejszą rzeczą jest zdobycie zaufania chorego, o które trzeba walczyć wszelkimi sposobami.
Nie było dnia w lutym, marcu i kwietniu 1936 roku, abym się nie musiała wdrapywać na trzecie piętro pewnego domu, odwiedzając staruszkę chorą na odoskrzelowe zapalenie płuc i na zapalenie nerek. Chora miała lat 76. Wypadek ten ciekawił mnie z punktu widzenia lekarskiego. Uwzięłam się, by utrzymać starowinę przy życiu. Dwa razy dziennie przychodziła felczerka, by robić zastrzyki i przepłókiwać pęcherz. Odwiedzał też chorą na moją prośbę specjalista-urolog. Zapalenie płuc miało trzykrotne nawroty. Wreszcie na Wielkanoc chora zaczęła wracać do zdrowia. Nie pamiętam, ile analiz moczu wykonało laboratorium Ubezpieczalni Społecznej, ale ostatnia analiza wykazywała, że proces zapalny nerek i pęcherza ustępuje. Zapalenie płuc już przedtem ustąpiło.
Staruszka była dość inteligentną kobietą. Stale czytała różne książki. Syn jej był ślusarzem w państwowej fabryce aeroplanów. Synowa była dobrą gospodynią i dbała bardzo o teściową. Na zbliżającą się Wielkanoc napiekła dużo ciasta i przygotowała różne mięsiwa.
— No, — myślałam sobie, patrząc na te wielkanocne przygotowania — teraz tylko trzeba, żeby staruszka najadła się szynki lub poszła do kościoła. Praca trzech miesięcy runie w gruzy. Ostrzegałam jak mogłam. Usłuchano mnie. Chora była wstrzemięźliwa, nie jadła święconego, lecz po świętach przyszła, abym podpisała jej jeden papier.
— O co chodzi? — pytam.
— Napisałam podziękowanie dla Świętej Tereski z Różami za cudowne ocalenie, ale ksiądz nie chce tego umieścić w „Rycerzu Niepokalanej“ bez zaświadczenia lekarskiego, stwierdzającego na jaką chorobę byłam chora. Nikt mnie nie wierzy, że w moim wieku chorując na zapalenie płuc i nerek, można wyzdrowieć. Jak się ludzie o tym dowiedzą; to będą jeszcze goręcej czcili Święta Tereskę z Różami.
Odpowiednie zaświadczenie napisałam. A staruszka mnie na ulicy nie poznaje. Widziałam ją wczoraj.
∗
∗ ∗ |
Jakże ciężki jest los ludzi starych, skazanych na dozgonne bytowania na łasce niekochających dzieci lub zięcia. Ileż takich starców leczyłam. I przedłużałam im życie. Trochę digitalis, trochę zastrzyków, kamfory i starcy wracają do swej wegetacji.
Mieszkają ci starcy, o ile jest jedna izba, to razem z dziećmi i wnukami, to w kuchni.. Zawsze śpią w kuchni. Ileż się nasłuchałam skarg obustronnych.
— I po co myśmy to brali? — mówiło do mnie synowa chorej, kiedy zalecałam, aby chora, leżąca w łóżku przy kuchni, — nic nie robiła przez pewien czas ze względu na zły stan zdrowia. — Myśleliśmy, że zamiast płacić służącej, lepiej wziąć swojego i dać pożywienie. Tymczasem nie ma z tego żadnej korzyści!!
A staruszka rozpacza: — Każą mi obiad gotować, iść na targ, a ja nie mam siły. Co ze mną będzie? Jakże dobrym środkiem jest digitalis!
Moi staruszkowie, po zawezwaniu księdza, po spowiedzi i namaszczeniu Olejami Świętymi, wracali do zdrowia, wypiwszy parę butelek lekarstwa. Powrót do zdrowia tych staruszków nie byt bynajmniej radosnym faktem dla pozostałej rodziny.
Kiedyś specjalista urolog przekazał jedną chorą do szpitala, ze względu na zupełnie nietrzymanie moczu z powodu zapalenia pęcherza. Z chorej wszystko wyciekało. Wokół chorej panował niemożliwy zaduch.
Po trzech miesiącach, czyli po wyczerpaniu prawa do świadczeń, chora staruszka wróciła do domu. Synowa jej przyszła do mnie prawie, że z pretensją.
— Co my teraz zrobimy z tą starą? Ubezpieczalnia nie chce jej trzymać dłużej w szpitalu, a w domu napewno jej choroba się wróci. Znów będzie pod siebie robić.
Zadaję pytanie: — A jak za trzydzieści lat pani będzie w podobnym położeniu, to co z panią mają zrobić pani dzieci?
Pacjentka wychodzi oburzona: — Przyszłam po radę, nie po morały!
Pamiętam innego starca. Może lat 70. Żona jego o 25 lat młodsza jest sprzątaczką w pewnej instytucji. Utrzymuje męża.
Kobieta, muszę przyznać, zupełnie inaczej odnosiła się do swego męża-starca, który mógł być śmiało jej ojcem, niż dzieci do swoich starych rodziców. Szewc chorował na starcze zapalenie płuc. Zawezwano mnie właściwie dopiero po chorobie, gdyż poprzednio pacjent nie miał jeszcze prawa się leczyć, ponieważ nie upłynął jeszcze ustawowy termin ubezpieczenia go jako członka rodziny. Sprzątaczka wzywała mnie często do chorego, który cierpiał na znaczne osłabienie mięśnia sercowego. Najprzeróżniejsze zastrzyki stosowane w mieszkaniu pacjenta przez felczerki Ubezpieczalni Społecznej zrobiły swoje.
Wreszcie owe małżeństwo przyszło do mnie osobiście. Ona ubrana bardzo elegancko, wyglądała na lat 40 pomimo szóstego krzyżyka, a on zgarbiony starzec. Przyszli podziękować za opiekę i leczenie. Wyglądali obydwoje odświętnie. Widocznie jego powrót do zdrowia nie był taką tragedia dla rodziny, jak to miało miejsce w opisywanych poprzednio wypadkach.
Pamiętam też inną staruszkę, która zamęczała mnie ciągle różnego rodzaju pytaniami. Miała polipa na błonie śluzowej pęcherza i leczyła się u urologa. Była na utrzymaniu syna, który widocznie dbał o matkę, bo stale słyszałam pytania rzucane w chełpliwej formie:
— Syn kupił mi pół kilo bananów, proszę pani doktór, czy mogę je zjeść?
— A czy mogę jeść kaszkę?
— A czy ryba nie będzie za ciężka na mój żołądek? Syn kupił mi dziś świeżą rybę.
Staruszka opowiadała, że lekarze w ambulatorium, robiący jej zabiegi przyżegania owego polipa w pęcherzu, są dla niej niegrzeczni, bo nie chcą odpowiadać na te wszystkie pytania i kierują ją do lekarza domowego.
Niech i tak będzie! Staruszka była nadzwyczaj sympatyczna, więc nic nie mówiłam. Niech się pyta, niech wraca trzykrotnie z zapytaniem, czy może jeść świeżutka sałatę, bo jej syn właśnie to kupił — myślałam sobie. Miałam wyrozumiałość dla jej zdziecinnienia.
Na ogół staruszkowie chwalą Ubezpieczalnię, bo co by z nimi było? Przecież dzieci nie są w stanie stosować tak długo i tak nowoczesnego leczenia. Kiedyś zawezwano mnie do pewnej staruszki „prywatnie“ Córka jej z góry zapowiedziała, że wzywa mnie po to, żebym wkrótce po wizycie mogła wypełnić świadectwo zgonu. Zrobiłam zastrzyk nasercowy i zapisałam lekarstwo półprzytomnej 82-letniej starowince. Dopiero po 11-tu dniach, „kochająca“ córka zgłosiła się do mnie po świadectwo śmierci. W trakcie rozmowy przegadała się, że lekarstwo matce tak zaczęło pomagać, iż odzyskała przytomność i ponownie kazała mnie wezwać, lecz oni nie mogli już kupić drugiej butelki lekarstwa, ani też prosić mnie o poradę. Do Ubezpieczalni nie należeli.
∗
∗ ∗ |
Spotkałam się z wypadkiem, gdy pewna stara kobieta, żona robotnika, miała od 20 lat guz na jajniku. Mąż nie pozwolił żonie za żadne skarby iść na operację. Tymczasem w 65 roku życia guz u chorej zaczął się powiększać z powodu płynu, który się w nim zbierał. O operacji w tym wieku nie było mowy. Zresztą małżonkowie bynajmnej nie zmienili swych poglądów na „krajanie“ i szpital. Chora nie chciała iść do żadnego szpitala i wolała leżeć w domu. Mieszkała na piątym piętrze w kamienicy na przeciwko mnie.
Ginekolog nic więcej nie miał do powiedzenia. Zdawało się w końcu, że chorą guz, jak to się mówi „zadusi“. Poprosiłam więc kolegę chirurga, aby przez powłoki brzuszne wypuścił płyn. Sąsiadka opowiadała mi potem z przejęciem, że jej pan doktór wypuścił pół wiadra wody z brzucha.
Kiedy płyn ponownie zaczął się zbierać, chirurg ponowił swój zabieg tak, że w krótkim stosunkowo okresie czasu dokonał zdaje się sześciokrotnie tego zabiegu. Trwało to już 7 miesięcy. Po wypuszczeniu płynu, chora nawet trochę wstawała. Te 7 miesięcy życia na pewno było jej podarowane przez sztukę lekarską w prezencie. Tylko czy jej mąż, stary robotnik, po 30 latach pracy, mógłby sobie pozwolić na tego rodzaju leczenie chirurgiczne, gdyby nie należał do Ubezpieczalni?
Lekarz zawsze jest predestynowany do słuchania zwierzeń swoich pacjentów na tematy małżeńskie. Chwilami wydaje mi się, że niepopularność lekarzy Ubezpieczalni w tym również ma swoje powody, że nie mogą oni, mając zbyt ograniczony czas, wysłuchiwać różnego rodzaju skarg żon na mężów i odwrotnie. Zdając sobie z tego sprawę, w miarę możności poruszam ten temat, szczególnie o ile pacjentka lub pacjent cierpią na jakieś wyraźnie niesprecyzowane dolegliwości. Z inteligencją zawsze się jakoś dogadywałam i pomagałam, stosując w pewnych dawkach psychoanalizę. Trudniej natomiast o wiele jest dojść do porozumienia z kobietami prostymi, cierpiącymi na neurastenię seksualną. Jedna z takich pacjentek wyraźnie mi oświadczyła.
— Napewno byłoby lepiej, jakby mnie zbadał „mężczyzna“.
— Z tego rodzaju dolegliwościami nie powinna się pani zgłaszać do Ubezpieczalni — odpowiedziałam jej krótko.
Zupełnie inna sprawa z inteligencją. Przyszła raz do mnie pewna pani, która rok przedtem wyszła za mąż. Był to początek lata i na szczęście, mając mało pacjentów, mogłam sobie uciąć rozmówkę z chorą w swoim gabinecie. Po zbadaniu, stwierdziłam u pacjentki tylko znaczne osłabienie i wyczerpanie. W trakcie badania chora zaczęła płakać.
— Co się pani stało? — zapytałam, współczując.
— Ach, mam takiego niedobrego męża — rozpoczęła chora, a łzy kapały jej po palcach, w których trzymała mokrą od łez chusteczkę. Rozpoczęło się opowiadanie.
Wyszła za mąż za wdowca, który ma troje dzieci, już starsze, bo od 18 do 22 lat. Przed trzema miesiącami urodził jej się synek, którego kocha nad życie. Wszystko przy nim sama robi i nie pozwoli dotknąć się go obcemu. Mąż tymczasem nie okazuje jej najmniejszego zainteresowania. Chce sam wyjechać na wakacje, by odpocząć. Chora była dawniej instruktorką rolną i dobrze zarabiała. Teraz wzięłaby się natychmiast do pracy, ale nie ma przy kim dziecka zostawić.
— A czy pani mąż nie pomyślał o tym, że i pani powinna na lato wyjechać z dzieckiem?
— Ależ tak. On nawet każe mi wyjechać z dzieckiem do krewnych na wieś, ale o nowej posadzie dla mnie nie chce myśleć.
Pomyślałam chwilę nad tym i następnie poczęłam tłumaczyć jak mogłam najłagodniej:
— W tej całej sprawie, niestety muszę przyznać rację pani mężowi. Przypuszczam, że pani nie posądzi mnie, że chcę źle pani poradzić, ale wyobrażam sobie, że u państwa istnieją następujące warunki. Mąż pąni jest dość wysokim urzędnikiem. Zapewne ma męczącą i denerwującą pracę. Pani i dziecko wymagają spokoju, ale i mąż też wymaga odpoczynku. Zapewne pani mąż choruje na wątrobę.
Chora kiwnęła głową potakująco. (Gdzie się ja też tego jasnowidztwa nauczyłam!).
— A więc widzi pani — ciągnęłam dalej — mąż zapewne chce przeprowadzić kurację. Zaklinam panią na wszystko, niech pani przestanie płakać. To tak psuje cerę. Niech pani wyjedzie sama z dzieckiem na wieś i tam się wzmocni i uspokoi. Po powrocie, gdy będzie pani zdrowa, a dziecku nic nie będzie dolegać, to może pani sobie poszukać pracy zarobkowej. A do dziecka zgodzić nianię. Będzie pani ładnie wyglądać i napewno mąż stanie się wtedy inny. Mężczyźni nie lubią cichej beznadziejnej rezygnacji. Niech pani będzie więcej energiczna i radzę pokazywać mężowi twarz zawsze uśmiechniętą.
Chora popatrzyła zdziwiona, a nawet urażona trochę:
— Ja mam zabiegać o jego względy?
— A dlaczego ma on zabiegać o pani względy? Aby żądać coś od kogoś, trzeba też coś wzamian dawać. Mężowi powinno być dobrze w pani towarzystwie. Proszę o tym też pomyśleć. Ale przede wszystkim — to, co mówię jest podyktowane największą sympatią dla pani. Życzę pani jak najlepiej. Niech się pani na mnie nie gniewa.
Rozstałyśmy się w zgodzie i wzajemnej sympatii — wiem, że wyjechała na wieś z dzieckiem.
Co się z chorą dalej stało, nie mogłam się dowiedzieć, bo chorą przeniesiono do innego lekarza domowego, mnie dając inny rejon.
∗
∗ ∗ |
Wracając do domu o godz. 10-ej ujrzałam tłum ludzi przed bramą obok kamienicy, w której mieszkam. Przed domem stała karetka Pogotowia. Słychać było zewsząd wymysły kobiet i krzyki.
— Ty, łobuzie! To twoja kochanka!
Następnego dnia rano zawezwano mnie do kamienicy, przed którą wieczorem było zbiegowisko. W łóżku leżała chora kobieta, o dość ujmującej powierzchowności i delikatnym obejściu. Miała atak kamicy żółciowej. Wczoraj wzywała Pogotowie, które dało jej zastrzyk, a dziś wzywa lekarza domowego, bo chce się dalej leczyć. Była to Rosjanka, starsza od swego męża o 5 lat. Mąż zdradzał ją systematycznie. Właśnie, gdy poprzedniego dnia wieczorem wróciła do domu, przyłapała męża na zdradzie. Kochankę przepędziła, ale po awanturze rozchorowała się.
Istotnie stwierdziłam powiększenie wątroby, zaleciłam więc spokój i zapisałam lekarstwa.
— Pani doktór, niech pani powie mojemu mężowi, że on mnie zabija swoim postępowaniem — prosiła chora.
— Ależ, dobrze, powiem. Tylko niech pani poprosi męża, żeby do mnie przyszedł.
I rzeczywiście następnego dnia, zjawił się u mnie młody, nadzwyczaj przystojny mężczyzna. Brunet, oczy niebieskie, duże, czarne krótko przystrzyżone wąsy. Wyobraziłam sobie od razu, jakie spustoszenie musi czynić w serduszkach mieszkanek Powiśla ten tryskający energią donżuan. Ze współczuciem pomyślałam wówczas o owej Rosjance.
Cóż miałam powiedzieć niewiernemu? Wytłumaczyłam mu jak mogłam najdyskretniej, że jego żona bardzo go kocha, że jego zdrady odbijają się bardzo ujemnie na jej zdrowiu. Mówiłam, ale patrząc się na Adonisa, nie bardzo mi się chciało wierzyć w siłę moich argumentów. Tymczasem o dziwo, awantury pod 102 skończyły się. Rosjanka przyszła sama podziękować za nawrócenie męża.
— Teraz to ja wydaję obiady dla biednych dzieci. Całe dnie pracuję w szkole. Wzięłam też dziewczynkę na wychowanie, a mąż się już uspokoił. Cóż, kiedy mam znów ciężkie zmartwienie. Chyba się już z tej wątroby nie wyleczę. Brata mi przed dziesięcioma dniami bolszewicy rozstrzelali, dostałam list od bratowej, przyszedł z Baranowicz. Kto go wrzucił w Baranowiczach, nie wiadomo. A wujka mojego, to czytałam w gazetach, że rozstrzelali na Syberii pół roku temu.
— Myślałam, że w Rosji to tylko rozstrzeliwują jakieś wysoko postawione osobistości — mówię. — Cóż robili pani, brat i wujek?
— Nic. Mieli gospodarstwo i z tego żyli. Pięć lat temu przesiedlono ich na Syberię, a teraz dziesięć dni temu brata rozstrzelano. Bratowa pisze, że została na łasce Boskiej z czworgiem dzieci. Myślę, że już chyba lepiej mieć takiego męża, jak ja mam, takiego „przyjaciela“, co to, wie pani doktór, niż mieszkać w Rosji.
— Zapewne — westchnęłam. I pomyślałam sobie: „Czy jest takie zjawisko na globie ziemskim, w które nie będzie się mieszać lekarza domowego w Warszawie?“
Obecnie żyję w oczekiwaniu opisu wrażeń moich pacjentów z wojny japońsko-chińskiej i hiszpańskiej.
Serce bolało mnie tego dnia bardzo. Z wysiłkiem odwiedziłam sześciu chorych na mieście. Myślałam: „Ostrożnie, masz czas“. Serce jest narządem, które zawsze nie jest w porządku u lekarza. Patrzyłam z troską na godziny, kiedy skończy się dzień pracy. Każde nachylenie się nad chorym w czasie badania, każde sięgnięcie do kartoteki, było dla mnie wielkim wysiłkiem. Wreszcie godzina 6-ta. Przyjęcia skończone. Mogę się położyć. Służącej mówię, że koniec i żeby nikogo nie wpuszczała. Kładę się, zaczynam zasypiać, lecz wkrótce rozpoczyna się dzwonienie.
Jakiś „pan“ — jak twierdzi służąca, bynajmniej na chorego nie wyglądający, chce się ze mną widzieć w celu zasiągnięcia informacji. Służąca perswaduje mu, że tylko w godzinach przyjęć może się ze mną widzieć i że teraz nie ma mnie w domu. Pacjent zaczyna dzwonić bez przerwy. Dostaję ataku serca. Służgca wykręca elektryczny dzwonek, który przestaje dzwonić. Petent zaczyna wówczas walić w drzwi nogami. Usłyszawszy jednak, że telefonicznie wzywa się policję, „chory“ odchodzi. Następnego dnia zjawia się na trzy minuty przed szóstą. W poczekalni było jeszcze pięciu chorych. Służąca nie chciała go wpuścić, lecz ze względu na to, że szło mu tylko o informację, otworzyła mu drzwi. O godzinie 6 minut 45 po załatwieniu pięciu oczekujących pacjentów przyszła i na niego kolej. Podał, że jest prawnikiem, bezrobotnym, zatrudnionym w jakiejś filantropijnej instytucji. Legitymacji nie miał, tylko zaświadczenie. Miał zastarzałą chorobę weneryczna i prosił o skierowanie do specjalisty.
— Ależ pan mógł się bez skierowania, wprost udać do specjalisty. Chorzy weneryczni nie potrzebują mieć skierowania od lekarza domowego. Pocóż więc to całe piekło, poco ta awantura?
Wspomniałam o swoim ataku sercowym, o tej nocy źle przespanej i wielu, wielu innych nocach, w które też nie mogłam zasnąć z powodu trosk zawodowych. Jakże psie życie prowadzi lekarz Ubezpieczalni!
W rejonie, gdzie praktykuję, mieszkają pracownicy pierwszorzędnych firm warszawskich, gastronomicznych, kupieckich, krawieckich, szewskich i drukarskich. Ponieważ ich leczę, miałam możność poznać życie wykwalifikowanych polskich rzemieślników. O jakież to biedne, jak źle zorganizowane życie! Zarabiają ci ludzie nieźle. Nieraz w legitymacji ubezpieczeniowej figuruje suma 150 zł na tydzień. Zdawałoby się, że ludzie ci mają z czego żyć w porównaniu z przeciętną rodziną inteligencką.
— Tymczasem szewcy mieszkają albo w jednej izbie suterynie (najczęściej), lub też w jednej izbie na poddaszu starych walących się drewnianych domków. Natomiast ich małżonki, ach te panie szewcowe! — siedzi sobie taka w poczekalni i czeka na kolejkę. Usta oczywiście jej się nie zamykają:
— Ja przecież nie jestem byle kto — mówi. — Z jenteligentnej rodziny pochodzę. Jeżeli tu przychodzę się leczyć, to dlatego tylko, że mąż tak dużo płaci tych składek. I co ja z tego mam? Choruję na astmę. Byłam w szpitalu, było mi dobrze, wróciłam do domu — znów choruję.
— Dlaczego to prywatnie mogą astmę wyleczyć, a w Kasie Chorych nie.
Zecerzy są zupełnie inni. Mieszkają przyzwoicie, dzieci posyłają do gimnazjum. Cóż, kiedy gruźlica szerzy wśród nich tak okropne spustoszenie. Niedawno jeden z nich zawezwał mnie do siebie, gdyż chorował na grypę. W trzy dni potem splunął krwią, więc kazałam zbadać plwocinę. Prątki, prątki — 3 — 4 w polu widzenia. To się nazywa gruźlica otwarta! A tu 15-letnia córeczka chodzi do gimnazjum, żona i matka na utrzymaniu.
— Wyjechać, koniecznie trzeba wyjechać. Ubezpieczalnia pana wyśle — mówię do chorego. — To nie szkodzi, że przez dwa miesiące rodzina będzie biedować. Z głodu nie umrą, a przez ten czas pan się wyleczy i otoczenia nie będzie zarażać, szczególnie tej 15-letniej córeczki. Wiem, że z panem prędzej się porozumiem, aniżeli z szewcem, który również tak zarabia, jak pan. Był u mnie dzisiaj, jego żona od 6 lat prątkuje, a on pluje krwią, ale z suteryny do tej pory się nie wyprowadził i choć kaszle od pół roku, dopiero dziś się do mnie zgłosił.
Jeżeliby ktoś zwiedził wnętrza domów, a szczególnie suteren na Powiślu, zobaczyłby, dlaczego gruźlica szerzy się tam tak zastraszająco. O, czyż doczekamy się tej chwili, gdy połowa domów warszawskich będzie zburzona, a na ich miejsce powstaną domy jasne, czyste i bez wilgotnych suteren!
Opisom wypadków chorób, opowiadaniom o sukcesach lub niepowodzeniach lekarskich właściwie nie ma końca, tak, jak nie ma końca ciągłości życia. Co chwila przychodzi na świat nowy człowiek i prawie co chwila inny umiera. Oba tego rodzaju ewenementy wymagają interwencji lekarskiej.
Tylko o tyle warto o tym pisać, o ile da się z tego wyciągnąć pewne wnioski.
Interweniuję w życie ludzkie w ramach swej pracy w Ubezpieczalni Społecznej. Dzięki temu nie potrzebuję dokonywać ogromnie przykrej ceremonii, jaką jest po zbadaniu chorego żądanie zapłaty. Jest to moment niemiły, aczkolwiek nieodzowny dla lekarza, który też musi żyć. Nie krępuję się również zasobnością kieszeni chorego, o ile zachodzi potrzeba dokonania analiz chemicznych i bakteriologicznych lub też prześwietlenia roentgenowskiego.
W razie jakichkolwiek wątpliwości mogę zawezwać do chorego specjalistę, prosząc o zbadanie. Dysponuję też w każdej chwili w nagłym wypadku szpitalem i mogę kierować chorego na pobyt do sanatorium.
Jakże to wszystko znakomicie ułatwia stawianie diagnozy i leczenie z dobrym wynikiem.
Tymczasem, jakże rzadkim zjawiskiem jest chory zadowolony i nienarzekający na Ubezpieczalnię. Obserwując parę tysięcy wypadków chorobowych w Warszawie, śmiało mogę powiedzieć, iż rzeczowej podstawy do narzekań chorzy nie mają. Przede wszystkim w stolicy panuje moda na narzekanie, publiczność warszawska cierpi bowiem na kompleks snobizmu w najgorszym tego słowa znaczeniu. Wydaje jej się, że jest to bardzo wytworne leczyć się u lekarza Achtentowskiego, którym to mianem określam tych wszystkich lekarzy, którzy zresztą niezgodnie z etyką zawodową, dopomagają chorym w wymyślaniu na Ubezpieczalnię, byle by sobie zapewnić od pacjentów ubezpieczonych „prywatne“ honoraria.
Nigdy nie zapomnę takiego curiosum: pewien pan mający pretensją do należenia do najlepszego towarzystwa, starszy pan, którego dwaj synowie i synowa byli lekarzami, lecząc swoją chorą żonę, zawezwał do niej znakomitego „ziolarza“. „Znakomitość ziolarska“ wzięła od owego pana 100 zł za poradę. Na próżno dowodził on, że nie jest przyjęte pobieranie opłat za leczenie rodziny lekarza. „Znakomitość“ orzekła, że inaczej nie może i tylko wyjątkowo od niego bierze 100 złotych. Po zainkasowaniu tego honorarium, owa znakomitość twierdziła, że pacjentka ma katar kiszek. Chirurg, który z kolei badał chorą, orzekł, że w kiszce stolcowej wyrasta dobrotliwy nowotwór, który trzeba zoperować. Tak się też stało, a po operacji chora wróciła do zdrowia.
Ponieważ mąż pacjentki zamieszkujący w moim rejonie, dosyć często mnie odwiedzał, usłyszałam całą tę historię z jego własnych ust i przez to m. in. nabrałam pojęcia, nie tylko o „doktorach“ Achtentowskich, ale i o publiczności, która zalega ich gabinety. Ludzie ci nie widzą zupełnie bluffu i blag, dzięki którym różne typy robią interesy na snobach. „Doktorzy“ Achtentowscy dają tym pacjentom dobrą szkołę, lecz to nie dowód, aby usiłowali nam lekarzom społecznym okazywać swą wyższość.
Nam typ „doktora“ Achtentowskiego jakoś nie imponuje. Rozumiem, jak kto ma gust, to może takiemu panu ofiarować nie tylko 100 zł ale i więcej za poradę, lecz po co przy tej okazji wykłuwać oczy tym, że się płaci składki w Ubezpieczalni? Żadna składka na miesiąc nie wyniesie 100 zł a płacąc składkę ma się zapewnioną nie tylko poradę lekarską u specjalisty, lecz różne zabiegi, zastrzyki, naświetlania i prześwietlania, oraz szpital na wypadek operacji, nie mówiąc już o zasiłku na okres bezrobocia i choroby lub też o emeryturzea starość.
Czyż można więc dlatego, że lekarz Ubezpieczalni nie zdoła od razu oczarować, jak doktór Achtentowski, zatracać obiektywny sąd? Jeżeli lekarz Ubezpieczalni nie od razu może pomóc, to czyż doktór Achtentowski jest w stanie dokazać cudów?
Problem ten sprowadza się do kwestii zaufania do lekarza. Ale jeżeli pacjent z góry sobie powie, że lekarz Ubezpieczalni nie pomoże, to w jaki sposób lekarz ten ma wzbudzić zaufanie do siebie? Tym bardziej jeszcze, gdy pacjent wyśmiewa się z zapisanych przez niego lekarstw, bo stać go jeszcze w tej chwili na inne, nabyte prywatnie. Czyż lekarz Ubezpieczalni ma jeszcze za to tych pacjentów przepraszać, że nie jest tym jedynym, do którego mają oni zaufanie. A właściwie, do kogo tacy szanowni państwo mają zaufanie?
W Poznaniu przez dziesięć lat panował system zupełnie wolnego wyboru lekarza. Rezultat był taki, że każdy pacjent miał kolejno „zaufanie“ do wszystkich lekarzy, gdyż przez ciekawość jak leczy ten czy tamten doktór, zmieniał co najmniej raz na miesiąc swego lekarza domowego.
Do lekarza przecież, tak jak i do swego zdrowia, trzeba podchodzić delikatnie i z zaufaniem, a na pewno odpłaci on też pięknym za nadobne.
Jest jeszcze inna sprawa, która mocno psuje stosunki między lekarzem a pacjentem. Jest nią załatwianie formalności biurowych przez lekarzy. Miałam taki wypadek, że chory, któremu nie udzieliłam pomocy lekarskiej, gdy po raz drugi zjawił się u mnie z legitymacja starego typu, w momencie, kiedy Ubezpieczalnia wymagała nowych legitymacji, tak się obraził na mnie, że przez dwa lata leczył się tylko „prywatnie“. Dopiero po jego śmierci żona wyjaśniła mi z żalem, że to przez tę legitymację mąż umarł, bo się uwziął, że nowej sobie nie wyrobi, a ja na starą nie chciałam go leczyć. Nie podzieliłam zdania pacjentki, gdyż maż jej prawdopodobnie i tak by umarł, bo cierpiał na zawał serca, ale kto wie, możeby się tak nie irytował przed śmiercią, płacąc lekarzom wysokie honoraria.
Nieznajomość przepisów ze strony pacjentów też nie przysparza promiennych nastrojów Ubezpieczalni. Chory nie wie, kto jest jego domowym lekarzem, bo nie chce mu się spojrzeć na kartę wiszącą w bramie domu. Goni wtedy od jednego do drugiego lekarza i wszędzie wymyśla na Ubezpieczalnię. Często pacjent nie rozumie, że lekarz jest też człowiekiem i że o ile w dzień pracuje, to w nocy śpi. Chory wzywa lekarza w nocy lub wieczorem, często myśląc, że jest to przecież daleko prościej, niż zawezwać lekarza dyżurnego z Pogotowia.
Często też nie podpisuje legitymacji, nie przedstawia dowodów o zmianie adresu, choć go o to lekarz prosi, udzielając mu porady jednorazowej. Wreszcie chory myśli przeważnie, że tylko jemu jednemu się śpieszy, a wszyscy inni w poczekalni mogą czekać jeszcze pół godziny, byleby on właśnie był przyjęty poza kolejką.
Oto najczęstsze powody awantur w gabinecie lekarza i utyskiwań na Ubezpieczalnię. Czy są one poważne? Napewno nie. Wszystko to dałoby się tak łatwo naprawić, gdyby ubezpieczeni wykazali odrobinę dobrej woli i zapoznali się z przepisami, no i mieli odrobinę zaufania do lekarza i do instytucji, która lekarza zatrudnia, do Ubezpieczalni Społecznej.
Warszawa, dnia 30 marca 1938 r.