Pamiętnik dr Z. Karasiówny/Jak to na chorą Kasę człowieka traktują!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Karasiówna
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Jak to na chorą Kasę człowieka traktują!“

Powszedni dzień. Godzina 10-ta przed południem. Czeka 40-tu ubezpieczonych. W poradni przeciwjaglicznej było 68 osób. To zwykły program przedpołudnia. Dobrze że nie ma żadnego wyjazdu ani wypadku, bo i to czasem się zdarza. Może się zdarzyć, że wyjadę o 6-tej rano, a wrócę w południe. Niech 108 osób poczeka. Do wieczora się to załatwi. Od 3-ciej po południu zaczną się schodzić już inni: fornale z folwarku, urzędnicy państwowi, prywatni pacjenci. Zajadą nowe furmanki.
Może zdarzy się w międzyczasie wypadek: przy rżnięciu desek na tartaku jak zwykle. Podsunie ktoś rękę pod cyrkularkę i trzeba będzie szyć, albo kobieta poroni i trzeba będzie macicę skrobać. Do 12-tej w nocy może wszystko będzie gotowe. Obiad poczeka do jutra, kolacja również. W nocy może do porodu zawołają, gdzieś daleko do trzeciej wsi na wysoką górę, gdzie można, jak mówią, wszystkie wnętrzności wytrząść, jadąc furmanką. A lekarz skoro się raz podjął, musi dojechać żywy na miejsce. Żywy i przytomny. Zabrać wszystko co potrzeba, o niczym nie zapomnieć. Wygotować narzędzia. Wykonać ciężką operację. Bez odpowiedniej asysty. W niewygodnej pozycji. W ciasnej izbie, gdzie nie ma na czym narzędzi położyć. Przy złym świetle. W zaduchu, od którego się słabo robi. Odpowiada za wynik operacji.
Mówią, że matematyka jest nauką ścisłą, bo dwa a dwa jest cztery. Ale w Ubezpieczalni jest inaczej. Jeden równa się pięć. Jeden ubezpieczony, to pięciu zwykłych pacjentów.
Np. pani S.:
„Nie wiem czym się zaziębiła, bo już od trzech miesięcy nie mam swojego czasu. Pewnie dlatego, że przeszłam przez wodę“.
Przez wodę przechodzą zwykle panny. A po 9-ciu miesiącach jest dziecko. Z wody, nie z czego innego.
Więc pani S. rozbiera się do badania. Zdejmuje jedną spódnicę, drugą, trzecią, czwartą. Wszystkie nosi dla ochrony przed zimnem. Zato majtek nie ma. Nie spieszy się wcale. Co ją to obchodzi, że 39 chorych czeka. Że czeka dziecko z wysoką gorączką. Że ci, co dojeżdżają, spóźnią się na pociąg i pójdą pieszo 20 km z gorączką albo z bólami, albo poczekają na stacji do wieczora. Że nie zdążą na dworzec kolejowy ci, których trzeba by może natychmiast do szpitala odesłać.
Pani S. ma brzuch ściśnięty brudną szmatą. To musi być. Żeby się nie „otrzęsła“ albo nie „oberwała“. Mozoli się długo z węzełkami szmaty. Rozwiązała. Spod szmaty wyskoczyła na mnie duża pchła.
Właścicielka pchły siada na stopniu pod krzesłem ginekologicznym.
„Tu do góry mam wyjść — krzyczy — o rety! i tu nogi położyć! żebym była wiedziała, to bym nigdy nie przyszła“.
Wyjaśniam jej, że macicy przez gardło badać nie umiem i układam ją na krześle przemocą, bo broni się jak lew. W tej walce otrzymuję kilka kopniaków. Widzę, że jeszcze naiwna i nieuświadomiona. Matka 6-ga dzieci.
Stwierdziłam 3-miesięczną ciążę. Pacjentka ubiera się w tym samym porządku, szmata na brzuch, spódnica, spódnica, spódnica... Przy szóstej otwieram zwolna drzwi.
„Jeszcze proszę mi zęba wyrwać — przypomina sobie pani S. — A na te, co się psują, proszę o kartkę do dentysty — aha, byłabym zapomniała, mężowi jakieś proszki na ból głowy. A dziecku, co ma 2 lata, lekarstwa na kaszel, młodsze dziecko, co ma pół roku, już mi 2 tygodnie czyści!“
Może pani tu przyjedzie jutro z tymi dziećmi, przecież nie mogę nikogo leczyć bez badania — tłumaczę.
„Gdzie bym ta mogła przyjechać — konie zajęte, bo orzą, a na rękach tyle zdale, dziecka nie przyniesę. Trzeba iść dobre trzy godziny z Krzeszowa i jeszcze bez takie góry“. Więc trudno. Wypytuję o objawy i przepisuję lekarstwo dla starszego dziecka. Dla młodszego uregulowanie karmienia i pouczenie o karmieniu na przyszłość.
Rozmowa trwa kwadrans. Równocześnie mówię i piszę, żeby matka mogła przeczytać jeszcze raz w domu. I tak wszystko przekręci. A po drugie czytać nie bardzo umie.
Pacjentka odchodzi. We drzwiach odwraca się raz jeszcze. „A może by Pani dała coś dla krowy“. „Krowa nie należy do Kasy chorych“ — odpowiadam spokojnie. Jeszcze mnie szlag nie trafił.
Nie raz to na prawdę w jednym człowieku siedzą wszystkie choroby: w oku jaglica, na skórze świerzb, w brzuchu jakieś boleści. I na prawdę jeszcze mąż chory i dziecko. Dobrze, kiedy krowie jeszcze nic nie brakuje.
Ale czasem się tylko coś przywidziało. Zakłuło w piersiach, zabolało w boku, drapało w gardle. Więc niech się doktór pomęczy z pół godziny. Niech zagląda do wszystkich dziurek i szuka choroby po kątach. Przecież się płaci do chorej kasy co miesiąc.
Najwięcej czasu zajmuje pani M., bo szukanie choroby, której nie ma, trwa najdłużej. M. jest wytrwała: przychodzi codziennie. Co jej to szkodzi: mieszka naprzeciwko doktora. Nawet w nocy jej przyjść nie trudno.
Jest pewien subiekt ze sklepu bławatnego. Elegancki, dystyngowany. Czeka 2½ godziny na swoją kolejkę:
„Plecy mnie swędzą“ — skarży się boleśnie.
Niech się pan podrapie — odpowiadam — zużywając ostatnią porcję cierpliwości.
Są tacy, których nic nie boli i nie swędzi. Ale składkę do Ubezpieczalni zapłacili, więc nie mogą odżałować. „Może by pani dała coś na pluskwy“ — mówią. Okazuje się, że pluskwy też nie należą do Ubezpieczalni. Ani krowa, ani pluskwy, ani żadne inne zwierzę domowe. A z dziećmi ubezpieczonych, to różnie bywa. Dziecko czasem jest własne, a czasem sąsiada. Lekarstwa wzięte z Ubezpieczalni sprzedaje się dobremu sąsiadowi po cenach zniżonych.
Po przyjęciu dwudziestu kilku ubezpieczonych przestaję odbierać wrażenia. Wszystko zlewa się w jednostajny szum wchodzących i wychodzących pacjentów. Wierzę w mój instynkt: kiedy wejdzie ubezpieczony na prawdę chory, obudzę się. Automatycznie zadaję pytania i słucham odpowiedzi, i całym wysiłkiem woli uważam tylko na to, żeby nie zapytać mężczyznę, kiedy była ostatnia menstruacja. Ale nie, weszła kobieta. Rozkosznie uśmiechnięta pani W. Zaziębiła się i nie ma swojego czasu. „Na krzesło“ mówię, jak automat. I nagle przytomność wraca, budzi się zmysł wzroku i węchu i coś jak przypływ morza o brzegi uderza o świadomość. To kropla, która przepełniła dzban. Pytam krótko, lecz ścisłe i trafnie: „To pani z taką obes.... d... do badania przychodzi? Umyć się i przyjść jutro“.
Spojrzenie zdetronizowanej bogini i grom oburzenia padają jednocześnie „na tę chorą kasę to tak człowieka traktują“! To samo mówi „Kurjer“ krakowski.
Widocznie prawda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Karaś.