Pamiętnik morski/21 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nawet świadom byłem całą noc tego wjazdu w Biscaye. Przewalało mną w łóżku niby polanem. Księżyc świecił, i w jego granatowem świetle kabina kłębiła się ponuremi kształtami sprzętów, pełna jęków, skrzypów i popiskiwań. W szafce brzęczały przesuwające się butelki, jakiś rondel szurgał za ścianą. Nade mną mruczał pan De: „Cholera, a to dopiero“... Nie chciało mi się z nim wszczynać rozmowy. Ponieważ przewracałem się z boku na bok i przewracało mną z boku na bok, więc kręciłem się wkółko. Czasem gwałtowne pochylenie dziobu okrętu wciskało mi głowę w poduszkę, to znów nagły przysiad rufy unosił mi ją dogóry. Czułem się jakgdyby mnie w beczce spuszczano z jakiejś pochyłości. Naczynia za ścianą rozszczekały się nadobre, chrobotało to, i cieniutki głos szklanek wytwarzał niesamowitą kakofonję. Rano jak ślepiec, opierając się rękami o ściany, przedostałem się do łazienki. Wszystkie przybory tualetowe zgodnie zgromadziły się na dnie wanny. Nawet nie próbowałem ich ustawić na zwykłem miejscu, bo z półki zsunęły się nawet resztki proszku do zębów. Umyłem się wśród niebywałych trudności i zajrzałem do jadalni. Nasze maszyny do pisania zeskakując ze stołu, ściągnęły ze sobą pluszowe pokrycie. Teraz jak dwa oswojone zwierzątka drzemały obok siebie; jedna na boczku, druga dogóry brzuszkiem. Poprostu bałem się uchylić pokrywy, dopiero tak często prześladujący mnie odtyłu głos pana De: „Rany Boskie, a co to znowu!“ — zmusił mnie do przyklęknięcia nad przyjaciółką. Ja swoją a on swoją. Zwierzchu nic nie zauważyliśmy, jednocześnie wkręciliśmy świstki papieru — pisały. Spadły coprawda na dywan, i podczas gwałtownego przechylenia zmniejszyła się odległość od podłogi.
— Nie, nie, proszę pana — wyjaśniam. — Odległość pozostała ta sama; podłoga też się pochyliła.
— A racja... No, ale nie potłukły się.
Tak, tak! Te zdania, zaczynające się od „no“, zaczynały mi już dokuczać. Na okręcie wogóle panował nastrój awantury, jak po jakimś bałaganie i przed następnym. Tej nocy palacz, wściekły od chwiejby, gorąca i z resztkami teneryfskiego katzenjammeru, wyszedł na pokład i przechodząc koło łaszącej się Pessi, chwycił ją za kark i wyrzucił za burtę. W tej sprawie wybrałem się nagórę do kapitana. Byłem wściekły na tę bezmyślną zbrodnię. Zaczął mi mętnie tłumaczyć, że z palaczami wogóle trudno postępować i że co czas pewien napada ich maleńki obłędzik. Całą tę sprawę widział dyżurujący pierwszy oficer i już nawet sklął zgóry palacza, który podobno miał taką minę, że oficer bał się zejść nadół.
Palacz porządkował sprzęty, ludzie umacniali obluzowane liny przytrzymające komin, słowem — rejwach. Teraz morze nieco się uspokoiło, niby już szmaragdowe, ale ciągle wściekłe. Świeci słońce, daleko widać jakiś statek; dzień wietrzny i niepokojący. Wszystko się porusza, zgrzyta i stęka, ludzie zataczają się przy robocie jak uparci pijacy. Tak cały dzień.