Pamiętnik pani Hanki/22
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik pani Hanki |
Rozdział | Piątek |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ” |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Zakłady Graficzne „FENIKS“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik |
Indeks stron |
Jacek wyjechał do Białowieży. Nasza pożegnalna noc była cudowna. I jakby dla podkreślenia tej nocy, dzień, który po niej przyszedł jest przepiękny. Z rana spadł świeży śnieg. Wszystko dokoła wybielił. Nad białym światem lazurowa kopuła nieba bez najmniejszej chmurki. Słońce świeci tak intensywnie, że wprost oślepia.
Obudziłam się radosna i jakby pewna, że coś niezwykle miłego mnie spotka.
Nie omyliłam się: ledwie zdążyłam zjeść śniadanie (smakowało mi bardzo), gdy zadzwonił stryj Albin. Aż krzyknęłam ze zdziwienia, gdy usłyszałam nowinę: biuro detektywów w Brukseli znalazło ślad miss Elizabeth Normann. Oni są wręcz genialni. Zdołali stwierdzić, że przed trzema laty mieszkała w Biarritz, w willi „Flora“ z panem Folkstonem i sama podpisywała się, jako Mrs. Folkston. Spędzili tam cały sezon i uchodzili za kochające się małżeństwo. O dowody i o świadków nie będzie trudno.
To już było w każdym bądź razie coś. Okazało się, że ta pani wcale ładnie się prowadzi. Najpierw ucieka od męża, a później szaleje z jakimś obcym człowiekiem, udając jego żonę.
Umówiłam się ze stryjem w cukierence, by się naradzić. Nie miałam już powodu unikać cukierenki. Nie groziło niebezpieczeństwo ciotki Magdaleny. Stryj był też w doskonałym humorze. Wiadomość z Brukseli otrzymał przed samym wieczorem i już ją zdołał sprawdzić. Mianowicie zaprosił tę wydrę na kolację i podczas kolacji skierował rozmowę na Biarritz. Ponieważ bywał tam nieraz i znał całe baskijskie wybrzeże doskonale, udało się mu między innymi napomknąć, że kiedyś przeżył tam interesującą przygodę. Z pewną bardzo uroczą Hiszpanką, która mieszkała w willi „Flora“.
— Opowiadałem jej o tym — mówił stryj — w takim rozczulającym przypływie wspomnień, że się dała złapać na haczyk. Powiedziała mi:
— „Flora“?... To zabawne. Niech pan sobie wyobrazi, że i ja kiedyś wynajmowałam tę willę. Jest ślicznie położona.
To już stryjowi w zupełności wystarczyło. Uradziliśmy natychmiast depeszować do Brukseli, by trzymano się tego śladu i postarano się dowiedzieć jak najwięcej o owym panu Folkstonie.
Jednocześnie stryjowi przyszedł do głowy wcale niezły pomysł, by skomunikować się z wujem Jacka, który wówczas był ambasadorem i pod którego opieką Jacek przebywał za granicą. Od niego na pewno można się będzie czegoś dowiedzieć.
Tak się zapaliłam do tej myśli, że od razu z cukierni zadzwoniłam do Tota z zapytaniem, czy nie wie, gdzie obecnie przebywa pan Włodzimierz Dowgird. Toto nie wiedział, lecz oświadczył mi, że w Klubie Myśliwskim wiedzą na pewno i za pół godziny będzie mógł mi służyć informacją.
Odkąd wuj Dowgird dostał jakiegoś szczególniej złośliwego reumatyzmu, zrezygnował ze służby dyplomatycznej i albo przebywa gdzieś na południu, albo u siebie na wsi pod Łęczycą. Wuja Dowgirda znałam bardzo mało. Dwa czy trzy razy był u moich rodziców podczas mego narzeczeństwa, później na naszym ślubie i wreszcie przed rokiem spotkałam go w Heluanie. Podobno właśnie Egipt najlepiej wpływa na jego reumatyzm.
Pomimo tego, że bardzo niewiele się znamy, lubi mnie naprawdę. A i ja dla niego żywiłam zawsze sympatię. Ujmuje już samą swoją powierzchownością. Mniej przypomina dyplomatę. Przynajmniej nie ma typu międzynarodowego, lecz wybitnie polski. Podobny jest bardzo do pana Edwarda Platera z Osuchowa i do Wojciecha Kossaka.
Z niecierpliwością czekałam na telefon Tota, i szalenie się ucieszyłam, gdy mi oświadczył, że wuj Dowgird jest w Kocińcach pod Łęczycą:
— Ach, to świetnie — zawołałam, a ponieważ u mnie decyzje przychodzą niesłychanie szybko, powiedziałam:
— Wiesz, mam szaloną ochotę odwiedzić go. Czy nie pojechałbyś ze mną?
Totowi takiej propozycji nie trzeba było dwa razy powtarzać. On nigdy nie umie długo usiedzieć na miejscu. W godzinę później zajechał po mnie swoim wozem. Byłam już gotowa. Zajrzałam tylko w pośpiechu za wannę. Paczka była na swoim miejscu. Uspokojona zamknęłam łazienkę na klucz, a klucz schowałam między stare ilustracje, leżące w hallu.
Toto przyglądał się temu ze zdziwieniem:
— Cóż to za dziwne manipulacje? — zapytał.
Zbyłam go śmiechem. Wszelkie podejrzliwości Tota należy zbywać śmiechem. On przy jednej myśli nie może wytrwać dłużej niż parę minut. Chyba, że chodzi o konie, o polowanie, lub o samochody.
Gdy siadałam do wozu rozglądałam się uważnie, czy nie dostrzegę owych agentów, wpatrzonych w moje okna, lecz nie udało mi się zauważyć nikogo. Pewno znudziło się im już to i zrezygnowali z dalszego śledztwa.
Dopiero, kiedy się wyjedzie za miasto w taki mroźny, śnieżny dzień widzi się, jak wiele tracimy między murami kamienic. Boże, jakże tu pięknie!
Toto opowiadał mi o jakiejś, według niego, niezwykle ważnej transakcji, którą w ostatnich dniach przeprowadził. Sprzedał ze swojej stadniny dwadzieścia klaczy arabskich do Ameryki. Nie chodziło mu w danym wypadku o dobrą cenę, którą za konie otrzymał, lecz o sam fakt, że hodowca amerykański jego stadninę uznaje za najlepszą w Europie. Słuchałam tego jednym uchem, myśląc jednocześnie o pięknie przyrody i o tym, dlaczego właściwie nie piszę wierszy.
Od dziecka byłam niezwykle wrażliwa na piękno kwiatów, wschodów i zachodów słońca, zaśnieżonych pól i wszystkich tych rzeczy. Już w trzeciej klasie próbowałam pisać wiersze. Mamusia mówiła, że były bardzo dobre. Miałam ich coś trzy zeszyty. Niestety, gdzieś się zapodziały. A w tym rozgwarze, w jakim żyję, tak rzadko zdarza mi się godzina wolnego czasu, by móc usiąść i ułożyć wiersz.
Jeżeli lato spędzać będę w Hołdowie, zabiorę się do tego koniecznie.
W Kocińcach jeszcze nigdy nie byłam, chociaż właściwie powinna bym się nimi zainteresować, gdyż kiedyś, po najdłuższym życiu wuja Dowgirda dostaną się nam w spadku.
Do Kociniec wjeżdżało się przez długą aleję, a później przez gęsty park. Sam pałac nie sprawiał przyjemnego wrażenia. Był to jednopiętrowy ciężki budynek, przypominający jakiś pruski dworzec kolejowy. Gdyśmy się zatrzymali przed drzwiami, a na trąbienie zdawał się nikt nie reagować, myśleliśmy nawet przez chwilę, żeśmy zabłądzili i trafiliśmy gdzie indziej. Ale właśnie od tyłu nadbiegł lokaj i wyjaśnił, że wejście główne w zimie jest zamknięte, gdyż dołu się nie opala. Wobec tego podjechaliśmy do bocznego wejścia.
Po dość szerokich schodach weszliśmy na górę. Wuj Dowgird powitał nas u wejścia w dość oryginalnym stroju: na głowie miał futrzaną czapkę, na ramiona zarzuconą bekieszę na białych barankach, a na nogach kraciaste niemieckie bambosze z futerkiem. Jak ten człowiek się zmienił! Pamiętałam go zawsze jako wytwornego, szczupłego pana z monoklem w oku, z tym monoklem, który tak świetne pasował do długiej szczupłej twarzy, o suchych, ostrych liniach. Przytył, policzki mu z lekka zwisały, na nosie miał grube szkła. Od dawna nie przystrzygane wąsy przedstawiały się jak duża, siwa szczotka.
Toto, tytułując wuja w każdym zdaniu przypominał „szanownemu panu ambasadorowi“, że kiedyś miał go zaszczyt poznać. Jak śmieszni są ci mężczyźni w swoim rangowaniu świata. Dla Tota, który przecież od nikogo nie jest zależny, wuj Dowgird wciąż był osobistością ważną i jego obecność tak Tota absorbowała, że zdawał się zapominać o mnie. Istotnie wuj Dowgird odgrywał kiedyś dużą rolę w życiu politycznym i towarzyskim. Do dziś dnia w ważniejszych momentach, podobno uciekają się do jego rady. Ale dla mnie jest jasne, że wuj Dowgird po prostu jest tylko starszym panem, o miłej aparycji i o dość oryginalnym sposobie bycia.
Nie wiadomo skąd wysypało się jeszcze pięć, czy sześć osób. Jakieś dalekie kuzynki, emerytowany generał, jakiś młody człowiek, który kordialnie przywitał Tota. Przeszliśmy do dużej biblioteki cokolwiek zapuszczonej, lecz bardzo ładnej. Hamburski empire w najlepszym guście. Fotele wyściełane florencką skórą i stół nakryty grubym, zielonym suknem.
Stryj zdawał się uszczęśliwiony naszym przyjazdem. Dreptał w swoich bamboszach, długo dysponował lokajowi co ma być na śniadanie, odwołując się do rady generała i Tota. Nie przestał być smakoszem. Toto, zachwycając się sztychami rozwieszonymi na ścianach już skręcał na rozmowę o koniach, gdy dałam mu do zrozumienia, że mam z wujem do omówienia ważne sprawy.
Gdyśmy przeszli do gabinetu, wuj uważnie wpatrzył się we mnie swymi małymi, nieco wyblakłymi oczyma i zapytał:
— Cóż tam, moja kochana? Jak sprawuje się mój siostrzeniec? Domyślam się, że musiał coś spsocić.
— Ależ bynajmniej — zaprzeczyłam. — Jacek jest nieodrodnym siostrzeńcem swego wuja. Czyż mógłby popełnić coś złego, lub nietaktownego?
Wuj skłonił się szarmancko i z uśmiechem powiedział:
— Jesteś, moja kochana, zawsze dla mnie zbyt dobra, ale w tym wypadku skłonny jestem przewidywać najgorsze rzeczy. Jeżeli zdecydowałaś się na taką martyrologię, jak odwiedzenie mnie, starego nudziarza, musiało zajść coś ekstraordynaryjnego.
Musiałam sprawę potraktować bardzo dyskretnie. Oczywiście nie mogłam otwarcie wujowi powiedzieć o co mi chodziło, a chciałam go wybadać.
— Sprawa zupełnie zwykła — powiedziałam. — Wuj wie, jaka jestem zazdrosna.
— Nie uwierzę, by Jacek dawał ci powody do zazdrości — zawołał z udawanym oburzeniem.
— Ach, nie, wujaszku. Ale ja jestem nawet zazdrosna o jego przeszłość.
— Powinno mu to pochlebiać.
— Byłby może zadowolony, gdyby o tym wiedział, ale wierzę, że nasza rozmowa zostanie między nami.
Wuj skinął głową:
— Pod siedmioma pieczęciami tajemnicy.
— Więc wujaszku, chodzi mi o zamierzchłą przeszłość. Czy wujaszek nie przypomina sobie kobiety imieniem Elisabeth Normann?
— Elisabeth Normann?
Zmarszczył brwi i zamyślił się:
— Tyle nazwisk się słyszy... Elisabeth Normann?... W jakim wieku jest ta dama?
— Obecnie ma mniej niż trzydziestkę.
— A jak wygląda?
Opisałam ją jak najdokładniej, uwzględniając oczywiście to, że wówczas musiała wyglądać znacznie młodziej. Wuj potrząsnął głową:
— Żałuję bardzo, lecz nie przypominam sobie.
— Jednak wuj musiał ją znać. W swoim czasie Jacek był nią bardzo zainteresowany...
Podniósł brwi:
— Och... Zdaje się, że coś sobie przypominam... Bardzo przystojna panna... Było to młodziutkie i zupełnie urocze... Tak, tak. Jacek ją wprowadził na przyjęcia do ambasady... No, naturalnie. Nazywała się Betty, Betty Normann. Szatynka o zielonych oczach. Jej ojciec, bardzo comme il faut starszy pan, był właścicielem przedsiębiorstwa żeglugowego, czy czegoś takiego. Przyjmowani byli w najlepszych domach. Naturalnie. Pamiętam, Betty Normann. Podobno nawet skuzynowana z lady Northclife... Wtedy Jacek zdawał się nią być bardzo zajęty...
Z uśmiechem wziął mnie za rękę i dodał:
— Ale chyba o to nie możesz mieć do niego pretensji?... To było tak dawno...
— Któż mówi o pretensjach? Najzwyczajniej w świecie chciałabym się o niej czegoś dowiedzieć.
Wuj zamyślił się:
— Owszem, pamiętam, Betty Normann. Piekielnie ładna dziewczyna. I taka przymilna. Zdaje się, że była poważnie zainteresowana Jackiem. Aha, naturalnie. Uczyła się nawet polskiego, co nie jest takie zwykłe, jeżeli chodzi o cudzoziemki. Była bardzo zdolna. Później jakoś znikła z horyzontu. Było to zresztą zrozumiałe. Jacek wyjechał na kilka miesięcy do Ameryki, a ona wracała do Belgii, do rodziców. Tak, bywała bardzo często w ambasadzie. Miła, bezpośrednia natura. Zachwycali się nią wszyscy. Miała nawet tę niezwykłą cechę, że interesowały ją sprawy polityczne. Ale to dawne czasy... Czy spotkałaś ją ostatnio?...
No więc oczywiście ona pisała ten list — skonstatowałam w myśli. — Oczywiście stryj Albin dał się wyprowadzić w pole. Cała sprawa zaczynała być dla mnie jasna. Skoro nie było jej wówczas, gdy Jacek wyjechał do Ameryki, oczywiście nie pojechała do żadnych rodziców do Belgii, lecz właśnie z nim. Teraz rozumiem, dlaczego Jacek zawsze pomija milczeniem swój pobyt w Stanach Zjednoczonych. Sądziłam nawet przez dłuższy czas, że nigdy tam nie był. Dopiero kiedyś w poselstwie szwajcarskim, gdy spotkał jednego pana, którego poznał w Chicago, dowiedziałam się, że Amerykę zna dość dobrze.
Swoją drogą, stryj Albin miał świetny pomysł, by porozumieć się z wujem Dowgirdem.
Tło sytuacji zaczęło mi się zarysowywać wyraźniej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Jacek po cichu wziął z nią ślub, a wyjazd do Ameryki był właśnie podróżą poślubną. Jedno wciąż pozostaje dla mnie rzeczą zupełnie niezrozumiałą: dlaczego ta kobieta porzuciła go?...
Jest to taka sama zagadka jak i jej przyjazd do Polski, teraz, po tylu latach. Nie łudzi się chyba, że Jacek zgodzi się do niej wrócić bodaj pod groźbą denuncjacji. I jak należy rozumieć to, co mi Jacek powiedział, że jego sprawy układają się lepiej?... Czyżby miało to oznaczać, że zdołał z nią osiągnąć jakieś porozumienie?... W każdym razie nie sprawia ona wrażenia kobiety ustępliwej. Wygląda raczej na upartą, może nawet zawziętą. Kobiety tego typu umieją nie cofać się przed niczym.
Wuj Dowgird nie umiał mi udzielić więcej informacji. I te jednak, które uzyskałam, były nader ważne. Ciekawa jestem, jaką minę zrobi stryj Albin, gdy mu zakomunikuję, że ta jego Angielka umie po polsku.
Śniadanie dano znakomite i było dość przyjemnie. Gdyśmy o zmierzchu wracali do Warszawy, tuż przed samym Łowiczem Toto zawadził błotnikiem o jakąś furmankę. Bardzo się wystraszyłam, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. To jest skandal, że na naszych drogach wciąż jeszcze pełno jest furmanek!
I czego ci chłopi wciąż jeżdżą? Pojąć nie mogę, co za interesy mogą mieć chłopi. Tyle się mówi o motoryzacji, a tym się nikt nie zajmie.
Po powrocie do domu miałam sporo kłopotu z kluczem od łazienki. W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go schowałam. Wraz ze służbą przewróciłam dom do góry nogami i dopiero wtedy, gdy posłałam po ślusarza, Józef znalazł klucz między gazetami.
Na szczęście paczka leżała na swoim miejscu nie tknięta. Już trochę się uspokoiłam. Myślę, że Robert wcale się po nią nie zgłosi.
Dziś idę z mamą do opery. Będzie też Stanisław i Danka. Już mogę sobie wyobrazić jak się wynudzę!