Pan Graba/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pan Graba | |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. | |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ | |
Data wyd. | 1872 | |
Druk | Konrad Piler | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
"I wy także, wy z ogrodu, wy od wschodu, od zachodu, w bluszczu gałązkach, w krzakach gór, igrający chór, z jagód żyjący i śpiewający...
"I wy, i wy co w tym czasie, po bagnach, po łące za muchami brodzicie w Maratonu okolicy, o chodźcie!...
"I wy co lecicie nad morze szumiące, chodźcie!
"Stała się nowina! przyszedł mąż co ród nasz cały do czynu napomina! Mądry umysł, bystra głowa wielki pomysł dla nas chowa! Niech leci co żyje, niech leci co śpiewa, czy gdzie używa."
Pająk i Muchy.
W jednem z większych miast prowincjonalnych, posiadającem kilkadziesiąt tysięcy ruchliwej i dość zamożnej ludności, stał duży, dwupiątrowy dom z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej posiadający obszerny dziedziniec rozdzielony z ulicą wysokiem żelaznem ogrodzeniem. W środku ogrodzenia tego była brama na klucz zamknięta, obok niej również zamknięta furtka; a gęsto zasadzone od strony domu krzewy głogów i berberysu nie dopuszczały wzroku przechodniów w głąb podwórza.
W pogodny, a nieupalny dzień majowy, podwórze to nie brukowane, zdobne w trawnik, rozliczne klomby z kwiatów i krzewów i w kompas bielejący w środku, zapełnione było rojem panienek różnego wzrostu i wieku, z których jednak najstarsze nie miały więcej nad lat szesnaście. Jedne z nich kopały grzędki, inne chodziły zwolna po źwirowanych ścieżkach, trzymając się pod ręce — inne jeszcze siedziały na ławeczkach, lub trawnikach pod cieniem krzewów i drzew. Przez otwarte okna pierwszego piętra rozlegał się gwar mnóstwa młodziutkich, kobiecych głosów podobny temu, który napełniał dziedziniec, i kiedy niekiedy ukazywały się przez nie główki dziecięce lub dziewicze: uśmiechnięte, śpiewające lub w wesołym szczebiocie poruszające świeżemi usteczkami, które nie miały jeszcze czasu zapoznać się z gorzkim uśmiechem, lub smutnemi słowy goszczącemi tak często w tem życiu na ustach ludzkich. Jednostajna barwa sukien tych kilkudziesięciu dziewcząt, napełniających dziedziniec i wyglądających przez okno, jak też książki i zeszyty licznie ukazujące się w ich rękach, z łatwością dawały poznać pensję i pensjonarki. W istocie, w domu tym, jednym z najpiękniejszych i najwygodniej położonych z całego miasta, mieściła się pensja żeńska pani D., zdawna i zaszczytnie znana w prowincji.
O kilka kroków od furtki, w niewielkiej altanie utworzonej z gęstych, splątanych i pełnych kwiecia gałęzi głogu — na drewnianej kanapce siedziała przełożona pensji. W ręku trzymała cienkie płótno, które pilnie zszywała, kiedy niekiedy tylko podnosząc wzrok na młodą osobę, która siedząc obok niej na krześle, czytała głośno leżącą na stole książkę. Suknia ostatniej długa i ciemna dawała poznać, że nie była to już pensjonarka, ale jedna z młodych nauczycielek pensji.
U furtki dziedzińca dało się słyszeć silne pociągnięcie dzwonka.
— Ach, mój Boże! — zawołała pani D., — otóż jakaś wizyta! a ja właśnie przed chwilą wysłałam odźwiernego z listem do miasta i nie ma komu otworzyć furtki i zapytać, kogo to Bóg do nas prowadzi!
— Jeżeli pani pozwolisz, — rzekła powstając nauczycielka, — ja na ten raz spełnię obowiązek odźwiernego.
— A bądźże tak dobrą, kochana panno Emiljo, — żywo odrzekła przełożona, składając na stole robotę; — otwórz furtkę... zapytaj o nazwisko odwiedzającego czy odwiedzającej i przyjdź powiedz mi, kto jest tam i za jakim interesem.
Panna Emilja żywo wybiegła z altanki i zbliżyła się do bramy.
Na ulicy przed bramą pensjonu stał piękny koczyk, zaprzężony parą koni błyszczących strojnemi szorami, a u furtki z ręką niecierpliwie zawieszoną u taśmy od dzwonka, stał mężczyzna w wysokim kapeluszu, będącym w prowincjonalnem mieście oznaką wysokiej męskiej elegancji.
Furtka otworzyła się nieco i ładna główka panny Emilji, z prostotą strojna w bogate złociste włosy na wpół wysunęła się na ulicę.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z nieśmiałością niedawnej pensjonarki.
Mężczyzna lekko się skłonił, dotknął ręką kapelusza i odrzekł:
— Jestem Kalikst Graba, przyszedłem odwiedzić siostrzenicę moją, a uczennicę tutejszej pensji, pannę Matyldę W.
— Niech pan raczy zatrzymać się tu przez chwilę, uprzedzę przełożoną, — rzekła Emilja grzecznie choć zawsze nieśmiało i zamknąwszy furtkę, aby ciekawe spojrzenia przechodniów nie mogły zaglądać w głąb dziedzińca, odeszła.
W parę minut potem przechadzające się po dziedzińcu pensjonarki, z uszanowaniem ustępowały z drogi przed przełożoną, i ukradkiem, a ciekawie zerkały na nieznajomego mężczyznę, który wraz z nią przechodził dziedziniec, zmierzając ku domowi.
Pani D. wprowadziła gościa do ładnego salonu, położonego na dole, i z poważną grzecznością wskazując mu stojący przy kanapie fotel, rzekła:
— Chciej pan usiąść i zająć się przez chwilę przejrzeniem albumów, a wnet przyszlę tu do pana Matyldę, która będzie zapewne uradowana przybyciem wuja.
Wyszła, a pan Kalikst Graba zamiast usiąść i przeglądać albumy — zbliżył się do zwierciadła o złoconych ramach, wiszącego nad marmurową konsolą, i wielce starannie począł poprawiać fryzurę i krawat. Gdyby ktoś wchodzący do salonu ujrzał go tak pilnie zajętego swą powierzchownością, mógłby wnieść, że był to bardzo młody człowiek — jeden z tych, którzy zostawszy zaledwie dorosłymi młodzieńcami, nie mogą się nacieszyć świeżo wyrosłym wąsem i tużurkiem zastępującym im od wczoraj szkolny mundur. A jednak pan Kalikst Graba nie był już wcale debiutantem na scenie tego świata, i dość było jednego nań rzutu oka, aby rzec, iż dostatecznie miał czasu dla oswojenia się z bujną swą fryzurą, czarnym wąsem i eleganckim tużurkiem. Wprawdzie najbieglejszy znawca fizjognomji ludzkich nie mógłby stanowczo określić jego wieku. Wnosząc z powierzchowności, mógł on mieć lat trzydzieści, ale mógł też mieć i pięćdziesiąt. Włosy i usta miał młodzieńcze, cerę twarzy starca, oczy młodzieńca, to starca na przemian. Silny brunet, o czarnych jak węgiel włosach, brodę miał gęstą i również czarną — i drobny czarny wąs. Ściągłą twarz o pięknych i regularnych rysach pokrywała żółtawa bladość, będąca zwykle świadectwem fizycznych lub moralnych chorób, i przykro odbijała od głębokiej czerni włosów i brody. Oczy duże zapadłe były, a nad brwiami rysowały się drobne, ale gęste zmarszczki. Wyższą wargę i część lewego policzka przebiegało mu co chwilę nerwowe drganie, jakie daje się spostrzegać u ludzi wyniszczonych chorobą lub namiętnościami; drganie to udzielało się niekiedy i lewej powiece, wtedy zdawał się mrugać na kogoś jednem okiem. Wzrost miał wysoki, rękę małą i wielkiej białości, ale bardzo chudą, chudość ta zresztą raziła w twarzy jego i psuła piękność całej postawy, rzucając na nią cechę wyniszczenia i bezsilności. Ubrany był modnie i wykwintnie, krawat miał spięty małą szpilką z brylantem, na ręku także brylantowy pierścień. Skończywszy przegląd swojej tualety w zwierciadle, pan Kalikst Graba odwrócił się, ziewnął szeroko, i rzekł do siebie:
— Istna niedola z temi wszystkiemi siostrami i siostrzenicami! Przyzwoitość kazała, abym przybywszy do M., odwiedził Matyldę, inaczej siostra dobrodziejka przy widzeniu się dostałaby swoim zwyczajem kurczów i palnęłaby mi na dobitek kazańko; i o czemże będę mówił z tym dzieciakiem? Gdybyż była przynajmniej dorosła, mógłbym w ładne oczki spojrzeć, choć to siostrzenica, a w tak bliskim pokrewieństwie kanoniczne prawa wzbraniają podobnych zachcianek. Ale hm, hm, hm! któż dziś zważa na kanoniczne i niekanoniczne prawa? pewno nie ja! Szkoda, żem tej błaźnicy nie przyniósł cukierków, ułatwiłoby to konwersację!...
Skończywszy ten zaszczytny dla braterskiej i wujowskiej miłości swój monolog, w ciągu którego nerwowe drganie przebiegło mu raz usta i część policzka, niecierpliwie rzucił się na fotel.
Śliczne i piękne oprawne albumy pani D., w których zapewne niejedna piękna i zajmująca rzecz się mieściła, nie zdawały się go wabić, patrzył ku drzwiom i z cicha pogwizdywał.
Tymczasem pani D., opuściwszy salon, zwolna przeszła wschody, prowadzące na pierwsze piętro i weszła do dużej sali, będącej salą nauki dla dorastających pensjonarek. Tam przy długim w środku stojącym stole, siedziało kilka panienek zajętych pisaniem.
— Matyldo W., — rzekła pani D., zwracając się do jednej z nich, — wuj twój, pan Kalikst Graba przyjechał i chce ciebie widzieć, czeka w bawialnym salonie.
Matylda nie wydała tego okrzyku radości, z jaką zwykle dziewczęta będące na pensji i długo oddalone od swoich, witają przybycie krewnych, zwróciła się tylko do przełożonej i zapytała:
— Mamże teraz iść, pani?
— Otóż tak moja droga, — odpowiedziała pani D., zdziwiona obojętnością panienki; — zapewne uszczęśliwioną jesteś przybyciem wuja i pragniesz coprędzej go zobaczyć?
— Ja bardzo mało znam wuja Kaliksta, — rzekła dziewczynka i zabierała się do wyjścia.
— Panno Kamilo, — ozwała się pani D., — chciej towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu.
Na to wezwanie, pod oknem podniosła się zwolna postać smukłej panny, i pięknie zarysowała się na tle szyb ocienionych wysokimi drzewami ogrodu.
— Jestem gotowa, pani, towarzyszyć Matyldzie, — odpowiedziała.
Poczem wezwana położyła ołówek, którym przed chwilą rysowała na rejsbrecie, zakryła starannie rysunek i zwolna przeszła przez salę.
W parę sekund potem kończyło się niecierpliwe oczekiwanie pana Kaliksta Graby, bo drzwi bawialnego salonu otworzyły się i wbiegła przez nie najprzód jasnowłosa i rumiana Matylda, a za nią ukazała się jedna z nauczycielek pensji, panna Kamila G.
Czy pan Kalikst podobny był do siostry i twarzą swą przypominał młodej pensjonarce drogie rysy matki — czy też obecnością swą wywołał w niej wspomnienie rodzinnego domu, dosyć, że na widok jego obojętność Matyldy znikła i dziewczynka z radosnym okrzykiem rzuciła się ku niemu. Ale on nie wyciągnął ku niej ramion, jak do ukochanej dzieciny jedynej siostry; ukłonił się tylko z wyszukaną elegancją i wyciągając do niej białą i chudą rękę, rzekł z pełnym ustępstw uśmiechem:
— Bon jour, chére Mathilde,
Na ustach Matyldy zamarł czuły uśmiech i radosny okrzyk z jakim biegła do pokoju, podała mu nawzajem drobną rączkę i robiąc przed nim stereotypowy dyg pensjonarki, odrzekła:
— Bon jour, mon oncle.
Matylda była na pensji od lat trzech i przez cały ten czas nie widziała wuja — zdawało się, że brat jej matki powinienby z zajęciem przyglądać się zmianom, jakie przez ten czas zaszły w twarzy i postaci siostrzenicy. Wszakże nie tak było. Matylda nie skończyła jeszcze swego klasycznego dygu, gdy oczy pana Kaliksta odbiegły od niej i spoczęły na twarzy stojącej we drzwiach nauczycielki.
Kamila nie chcąc zapewne bliską swą obecnością krępować niejako powitania dwojga tak bliskich krewnych, zatrzymała się chwilę na progu, z dłonią złożoną na klamce drzwi, w których stała, z głową nieco w tył odrzuconą. Była to dwudziestoletnia panna, wysoka, szczupła, ale mimo szczupłości tej silnie i bogato rozwinięta. Przedziwnie utoczoną jej głowę z pyszną prostotą stroiły czarne, jak krucze pióra, warkocze, i w błyszczących zwojach wiły się nad śniadem, szlachetnie zarysowanem czołem. Usta jej miały niższą wargę nieco wysuniętą naprzód, co podnosiło ich piękność, a dla fizjognomisty stanowiłoby niezawodny dowód dumy. Rękę miała śniadą, jak twarz, i niezbyt drobną, ale bardzo kształtną; ubrana była w czarnej wełnianej sukni z wąskim białym kołnierzykiem pod szyją, ażurowy strój ten podniesiony był tylko pąsową kokardą, która krwistą barwą wybornie harmonizowała ze śniadością twarzy i czernią włosów.
Nie była to powiewna, przezroczysta powierzchowność młodziutkiego dziewczęcia, ale zdrowa i energiczna piękność w pełni rozwiniętej kobiety. Oczy pana Kaliksta tak upornie utkwiły w twarzy Kamili, że przez kilka sekund zdawał się zapominać o obecności siostrzenicy, i celu swojej wizyty. Przy tem wpatrywaniu się, oko jego silniej jak wprzódy drgnęło nerwowo, a tym razem drgnięcie udzieliło się i ustom.
— Niech kochany wuj usiądzie, — rzekła Matylda z powagą, którą dorastające dziewczynki przybierać lubią, — jakże się ma moja droga mama, którą kochany wuj niedawno widzieć musiał?
— Zdrowa, zupełnie zdrowa, — z roztargnieniem odpowiedział pan Kalikst, nie spuszczając z oka Kamili, która przeszła z wolna część salonu, z dala od rozmawiających, usiadła pod oknem i zajęła się robotą, którą dostała z kieszeni.
— Kto jest ta panna, Madziu? — spytał pan Kalikst, siadając obok siostrzenicy i schylając się prawie do jej ucha.
— To panna Kamila G., od roku nasza nauczycielka, a była uczennica tutejszej pensji, odrzekła równie cicho pensjonarka. — Czy kochany wuj dawno widział się z moją mamą i z memi siostrami? — spytała głośno.
— Djabelnie ładna! — mruknął między zębami kochany wuj, a głośno odpowiedział:
— Przed dwoma tygodniami byłem u twojej matki, bo jadąc z Warszawy do M., przejeżdżałem przez wieś waszą.
— Czy wuj na długo do M. przyjechał?
Na to pytanie dziwny wyraz przemknął po twarzy pana Kaliksta.
— Sam nie wiem, — odpowiedział, — będzie to zależeć od tego, jak pójdą moje interesa: może przepędzę tu kilka tygodni, a może i kilka lat.
Przy wyrazie: moje interesa — szyderczy wyraz twarzy Kaliksta stał się wydatniejszym i nerwowe drganie przebiegło mu znowu usta i oko.
W tej chwili Kamila podniosła wzrok od roboty i spojrzała na rozmawiającego z uczennicą jej gościa. Spojrzenie to zupełnie było obojętne zrazu, ale w miarę jak patrzyła, okazywała się w niem ciekawość z głębszą jakąś połączona myślą.
Umysł Kamili odpowiadał zupełnie poważnemu i surowemu rodzajowi jej piękności. Chociaż młoda, lubiła ona może czytać w twarzach ludzkich, a twarz pana Kaliksta musiała się jej wydać godną czytania.
W istocie, wielka bladość rozlana na pięknych rysach Kaliksta, zmienny wyraz jego oczu, i to ustawiczne drganie nerwowe, nadające twarzy niezwykłą ruchliwość, mogły zwrócić i zaciekawić każde oczy. Ale co oznaczały te zjawiska oblicza ludzkiego, jakich zjawisk moralnych były one objawem i wypływem? Nie każdym oczom mogło to być zrozumiałe, a niepojętem koniecznie zostać musiało dla młodej dziewicy, która przed dwoma zaledwie laty opuściła ławę szkolną.
Kamila nie zrozumiała zapewne twarzy Kaliksta, i patrzyła na nią, jakby siląc się, aby ją zrozumieć. I nie patrzyła wcale ukradkiem, z obawą zwyczajną niedawnym pensjarkom, ale śmiało i z uwagą.
Ręce jej, trzymające haft zaczęty, opadły na kolana, piękna głowa znowu nieco się w tył odrzuciła.
Bywają oczy, które nieprzepartą, im właściwą siłę mają w swojem spojrzeniu. Nie potrzebują one pomocy ust, aby przywołać kogo, lub zwrócić na się czyjąś uwagę; same są energicznem wołaniem, i zmuszają głowy ludzkie, na które patrzą do odwracania się ku nim, jak się zwracają ku słońcu głowy słoneczników. W pewnem mieście znano kobietę, która gdy patrzyła z okna pierwszego piętra, każdy przechodzący ulicą musiał podnieść głowę i spojrzeć na nią, nikt nie mógł oprzeć się magnetyzmowi jej wzroku. Kobieta ta nie była wcale piękną; ale miała oczy, w których utworzyły się rezerwoary niezmiernej siły życiowej, i z których tryskały prądy magnetyczne, pociągające ku sobie inne oczy. Słabe, miękie i limfatyczne natury oczu takich nie miewają; bywają one własnością istot utworzonych z krwi i ognia, silnych w miłości i nienawiści.
Kamila miała właśnie takie oczy, mocą pociągania obdarzone, i gdy zaczęła patrzeć na Kaliksta, który się był na chwilę zajął siostrzenicą i siedział profilem zwrócony do niej; głowa jego poruszona tą niewidzialną siłą, która płynęła ku niemu z oczu Kamili, zwróciła się, i wzrok jego spoczął znowu na jej twarzy. Kamila nie spuściła oczu, ale zwolna przeniosła je w zamyśleniu na otaczające przedmioty, jakby nie przestawała myśleć o tej twarzy, na którą tak bacznie patrzyła przed chwilą; Kalikst dojrzawszy zajęcie, jakie w niej wzbudził, uśmiechnął się z dziwnym wyrazem, w którym był tryumf, połączony z szyderstwem.
— Ogromnie wyrosłaś Matyldo, od czasu jakem cię nie widział, — rzekł po chwili, jakby czując, że trzeba coś mówić.
— Cztery lata, kochany wuju! — przeciągle odrzekło dziewczę.
— Czy prędko ukończysz pensję?
— O, już za dwa lata! — zawołała Madzia z uśmiechem naiwnej radości.
— Ale jak że tam idą nauki? — spytał i z pełnym grzeczności ruchem zwrócił się do Kamili. — Pani to zapewne najlepiej mi o tem powiedzieć możesz? — rzekł z uśmiechem, który wnet zniknął pod nerwowem drgnięciem.
Kamila na to pytanie nagle ku niej zwrócone, podniosła znowu oczy na twarz Kaliksta i odrzekła spokojnie:
— Matylda ma wielkie zdolności do nauk, a pilnością swą i całem postępowaniem najzupełniej zadowala nauczycieli.
— Miło mi jest to dobre świadectwo o siostrzenicy mojej słyszeć wygłoszone tak pięknemi usty, — wyrzekł Kalikst z pełnym galanterji ukłonem.
Na twarzy Madzi odmalowało się zdziwienie. Dziecię pierwszy raz w życiu usłyszało to, co się zwie w salonach komplementem. Ale twarz Kamili pozostała najzupełniej surową i zimną, najmniejszy nie ożywił ją uśmiech.
— Sądzę, — odrzekła, biorąc się znowu do swej roboty, — że świadectwo to sprawiłoby panu przyjemność, wygłoszone każdemi usty.
Teraz zdziwienie ukazało się na twarzy Kaliksta; spodziewał się zapewne naiwnego rumieńca lub zalotnego uśmiechu, a otrzymał śmiałą i zimną odpowiedź, nabierającą jeszcze wyrazistości od dźwięku głosu Kamili, który w czystym swym kontr-alcie miał powagę i dumę, jaką nacechowana była cała jej powierzchowność.
Popatrzył na nią kilka sekund, ale widząc, że młoda nauczycielka zajęła się całkiem swą robotą, zwrócił się znowu ku siostrzenicy i zaczął jej coś opowiadać o jej rodzinnym domu. Ale mówiąc do dziecka, usiłował wyraźnie ściągnąć na słowa swe uwagę pięknej panny, która siedziała o kilkanaście kroków.
— Siostra twoja, Marja, wychodzi za mąż, — mówił, — narzeczonym jej jest pan Juljan K., którego może pamiętasz, bo bywał często w domu twojej matki; zakochani są w sobie szalenie.
Madzia otworzyła szeroko swoje dziecięce oczy; nikt dotąd nie mówił do niej w ten sposób. Dziecię nie odgadło wcale, że wyrazy te: „zakochani w sobie szalenie,“ wymówione ze szczególnym przyciskiem, wcale nie dla jej uszów przeznaczone były; ale w myśli jej wuja grały rolę wędki zarzuconej na uwagę i spojrzenie Kamili. Młode dziewice zwykle tak chciwie słuchają, gdy mowa o kochaniu i z takim wdzięcznym wyrazem nieśmiałej ciekawości podnoszą swe marzące oczy na tych, którzy o niem mówią... Ale Kamili oczy nie były marzące, ani nieśmiałe, i nie podniosły się na Kaliksta, tak, jak gdyby on mówił o tem, że w dzień jest widno, a w nocy ciemno, coby nie stanowiło zapewne ciekawego do rozmowy przedmiotu.
— Babka twoja była bardzo chorą, — mówił dalej Kalikst, widząc że opowiadanie o miłości kochanków nie osiąga pożądanego skutku. — Twoja matka była w rozpaczy, bo wiesz, jak niezmiernie przywiązaną jest córką. Co też to za piękne i silne uczucie, przywiązanie córki do matki! — dodał z sentymentalnym nagięciem głosu i spojrzał znowu na Kamilę.
Tym razem udało mu się; dziewica podniosła na niego błyszczący wzrok, który zdawał się z całej duszy mówić: o tak!... Spostrzegł to Kalikst, i szyderstwo znowu przemknęło mu po ustach, ale w mgnieniu oka przybrał wyraz twarzy rozrzewniony i mówił dalej:
— Przyjechałem do twoich rodziców właśnie w chwili, gdy babka twoja, a moja matka bardzo się źle miała, i przyjazd mój był prawdziwie opatrznościowy. Wiesz, jak wieś twoich rodziców jest oddalona od miasta, a zatem od wszelkiego lekarskiego ratunku. Ojca twego nie było w domu, a matka z boleści traciła przytomność. Wnet wziąłem ekstrapocztę, w największą bezdróż puściłem się w drogę do najbliższego miasta, we 24 godzin przebyłem mil piętnaście tam i napowrót, i przywiozłem doskonałego doktora, który wyleczył twoją babkę tak, że dziś zupełnie już jest zdrowa.
Teraz oczy Kamili patrzyły na Kaliksta z wyrazem, który mówił: o jakże szacuję dobrych synów!
Kalikst dojrzał, iż korzystne dla siebie na pięknej pannie sprawił wrażenie.
W tej chwili na dziedzińcu ozwał się donośny głos dzwonka; Matylda żywo powstała.
— Co to jest? — spytał Kalikst.
— Druga godzina wybiła, — odpowiedziało dziewczę, — lekcje się zaczynają i profesor W. przyjść musiał.
— Czy siostrzenica moja nie może dłużej pozostać ze mną? — spytał pan Kalikst, zwracając się ku nauczycielce.
— Przepisy pensji pozwalają na przyjmowanie wizyt przez uczennice tylko w godzinach rekreacji. — odpowiedziała Kamila powstając i chowając robotę do kieszeni.
— Trzeba się więc do nich stosować, — rzekł Kalikst, wstając także i podając rękę Matyldzie; — do widzenia, Madziu, wkrótce cię znowu odwiedzę, bo dzisiejsza moja wizyta zachęciła mnie do innych.
Mówiąc ostatnie wyrazy patrzył na Kamilę, potem wziął kapelusz, pocałował w czoło siostrzenicę, skłonił się z grzecznym uśmiechem i wyrazistem spojrzeniem nauczycielce i wyszedł.
Po chwili elegancki koczyk, porwany rączemi końmi, z hukiem odjeżdżał od bramy pensjonu, wioząc niedbale rozpartego w nim mężczyznę. Na ustach Kaliksta igrał zwykły mu szyderczy uśmiech, patrzył na dom, w którym uczyła się jego siostrzenica, dopóki nie znikł mu z oczu, poczem uderzył laseczką o dywan, wyścielający powóz i szepnął do siebie:
— Djabelnie ładna!...
Słońce miało się ku zachodowi, gdy Kamila G. w skromnem czarnem okryciu i w czarnym kapelusiku z gęstą zasłoną, szybko przechodziła ulice miasta M. Chód jej śmiały i pewny dowodził, że przyzwyczajona była zawsze i wszędzie na własnych tylko polegać siłach, oczy miała spuszczone, a wyraz twarzy bardziej jeszcze surowy i dumny, niż zrana w czasie wizyty pana Kaliksta Graby. Miasto M., zbudowane na wysokiej górze, ma kilka wąskich i krętych ulic, które spuszczając się w dół, prowadzą do szerokiego koryta jednej z największych rzek w kraju. Domy tych ulic drewniane, jednopiętrowe, ozdobione staroświeckiemi facjatkami o jednem oknie, stoją na spadzistościach, pochyłe, jakby zawieszone w powietrzu. Tu jednak, jak wszędzie, myliłby się ten, ktoby sądził z pozoru, bo te niepokaźne domki miały swe wielkie dogodności, a mianowicie ogródki, któremi niemal każdy z nich był otoczony i prześliczny widok na rzekę i rozkładające się na przeciwnym jej brzegu przedmieście. Zresztą były to zwyczajne mieszkania mniej zamożnych ludzi: rzemieślników, drobnych handlarzy, starców obojej płci, potrzebujących świeższego powietrza, niż te, jakie znaleźć można było na paradnych ulicach miasta i częstszych, bo nie ukrytych za wysokiemi piątrami domów, słonecznych promieni.
Kamila z szerokiej i głównej ulicy, na której znajdowała się pensja pani D., weszła na jedną z tych małych, skromnie zabudowanych uliczek; z tej przeszła na inną podobną i kilka razy zwracała się to w prawo, to w lewo, nigdy nie oglądając się i nie namyślając, jak osoba doskonale znająca drogę, którą idzie. Wreszcie w końcu jednej z uliczek ukazał się szafirowy pas rzeki, po którym igrały czerwone promienie zniżającego się słońca, i wzrok Kamili zatrzymał się na małym, błękitno pomalowanym, otoczonym podobnemi sztachetkami, domku, zgrabnie i czysto rysującym się na tle owocowych drzew małego ogródka. Skoro tylko domek ten ukazał się spojrzeniu idącej panny, wyraz jej twarzy zmieniać się zaczął, jakby dotknięty czarodziejskiem zaklęciem. Oczy jej podniosły się od ziemi, w którą dotąd były utkwione i złagodniały; na ustach zarysował się uśmiech zadowolenia. Im bliżej była błękitnego domku, tem prędzej szła, a doszedłszy do skromnych sztachet, była tak zadyszana szybkim chodem, że musiała stanąć na chwilę. Położyła rękę na klamce od furtki zamykającej mały ogródek i wspiąwszy się na palcach, zajrzała przez sztachety z dziecięcą prawie figlarnością. W ogródku tym, mającym zaledwie kilkaset kroków rozległości wzdłuż i wszerz, było kilka drzew owocowych, pod oknami domku rozkładły się dwie lipy, a u ich stóp barwiło się kilka klombów kwiatowych. Spojrzenie Kamili z niewypowiedzianym wyrazem czułości zatrzymało się między temi klombami, ale nie na kwiatach... Na wąskiej ścieżce, starannie wygracowanej, profilem zwrócona do furtki, stała przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, w czarnej wełnianej sukni i białym, nieposzlakowanej czystości czepku, z pod którego wyglądały dwa pasma siwych włosów, gładko przyczesanych na skroniach. Zajęta była owiązywaniem i oczyszczaniem pięknego krzaku róży, tak bardzo, że nie postrzegła nic w koło siebie.
Twarz jej była blada i nosiła wyraźne znaki wielkich cierpień życia, ale na czole pooranem mnóstwem zmarszczek i na ustach zbladłych od mnóstwa boleści, z dawnych znać lat nie starty pozostał wyraz szlachetnej godności i dumy; ręce, któremi obrywała z krzaka zwiędłe liście, miały chudość starości, ale białość ich i delikatność świadczyły, iż ciężka praca obcą im była, i że niegdyś musiały one za piękne uchodzić w salonach. Cała postać starej kobiety wysoka i pełna powagi, nosiła na sobie piętno prawdziwej dystynkcji, jaka do śmierci i przez różne koleje losu towarzyszy kobietom, które zrodziły się i spędziły większą część życia na wysokim szczeblu towarzystwa.
Kamila przez parę minut trzymała wzrok utkwiony w bladą i pomarszczoną twarz kobiety, stojącej w ogródku, potem bardzo cicho otworzyła furtkę, na palcach przeszła kilkanaście kroków, i otworzywszy ramiona ujęła ją silnem objęciem i przycisnęła do piersi. Kobieta lekko krzyknęła, ale odwróciwszy się, i ujrzawszy za sobą śmiejącą się twarz Kamili, objęła obu rękami jej głowę i na czole złożyła długi pocałunek.
— Przestraszyłam cię, droga mateczko? — rzekła śmiejąc się jeszcze Kamila, i poniosła do ust obie ręce matki.
— O, moja ty figlarko droga! — odpowiedziała pani G., gładząc ręką zarumienioną twarz córki; — jakżem ja dawno cię nie widziała! chodź, usiądźmy na ławeczce...
Kamila zdjęła kapelusz i okrycie, położyła jedno i drugie na niskiem otwartem oknie i usiadła wraz z matką na drewnianej ławce, stojącej między lipami obok drzwi domu.
— Przez całe dwa tygodnie nie mogłam cię odwiedzić, kochana mateczko moja, — mówiła, trzymając rękę matki w obu dłoniach; — tak wiele mieliśmy na pensji zajęcia, bo egzamina się zbliżają, i musimy starań dokładać, aby jak należy przygotować do nich uczennice. Ale dziś sobota i pani D. sama mi powiedziała, że mogę opuścić pensję na cały dzień jutrzejszy i wrócić aż w poniedziałek o ósmej zrana. Jak byłam uradowana, opowiedzieć ci nie potrafię; wyobraź sobie, mateczko, że jutro pójdziemy rano do kościoła, razem zjemy objadek, a nad wieczorem poprowadzę cię na przechadzkę. Wieczorami zaś dziś i jutro będę ci głośno czytała, ty to tak lubisz, a przyniosłam z sobą umyślnie śliczną książkę. Co za szczęście, co za szczęście!..
Mówiąc to, zsunęła się na ziemię, przyklękła przed matką i śmiejącą się twarz ukryła na jej piersi.
W tej chwili nie była to zimna, poważna i surowa panna, jaką się okazywała wśród ludzi, ale kochające, łagodne, potulne dziewczę.
— Dobrze, dobrze, moje ty dziecię najlepsze! — odpowiedziała pani G., pieszcząc miękie włosy córki; ale czemże ja tu przyjmę ciebie, mój ty gościu najdroższy? Gdy jesteś u mnie, chciałabym ci nieba przychylić!
— Jestem już w niebie, gdy jestem z tobą, — szepnęła Kamila, podnosząc ku matce twarz, na której w istocie zajaśniał teraz wyraz niebiański.
— Ot właśnie przed przyjściem twojem myślałam o piciu herbaty, — rzekła pani G. — będziemy piły razem.
— A ja będę dziś gospodarowała! — zawołała Kamila i powstawszy, wbiegła szybko do domu.
Pani G. została na ławce, a z głębi domku przez otwarte okno doszedł do niej głos Kamili, wołający:
— Kaziu! Kaziu! jak się masz? czy nastawiłaś samowar? bo chcemy już pić herbatę.
— Jak się ma kochana panienka — ozwał się w odpowiedzi drugi głos, też młody i czysty, — jakże dawno panienka nie była u nas!
W kilka minut potem dwie kobiety siedziały obok siebie i rozmawiały wesoło. Kamila nalewała herbatę i opowiadała matce o różnych zajściach i sprawach pensji pani D.
— Dziś mieliśmy wizytę, mówiła między innemi, — do Matyldy W., jednej z najlepszych uczennic pensji, przyjechał wuj, jakiś pan Kalikst Graba. Pani D. kazała mi towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu, jak to u nas w zwyczaju, i czy wiesz, kochana mateczko, że pierwszy raz w życiu tak dziwnego widziałam człowieka.
— Cóż w nim tak dziwnego ujrzałaś? — spytała pani G.
— Najprzód to mateczko, — mówiła Kamila, — że nie umiałabym powiedzieć, czy jest młody, czy stary, choć widziałam go dobre pół godziny. Włosów siwych nie ma, owszem bardzo czarne; ale twarz blada niezmiernie, i jakby stara. Potem w oczach ma coś takiego, coś takiego, że nie umiałabym opowiedzieć co, a jednak pewna jestem, że to bardzo dobry człowiek.
— Zkądże wiesz o tem?
— Opowiadał Madzi takie rzeczy, z których wnieść mogłam, że bardzo kocha swoją matkę i jest dobrym synem.
— To bardzo piękna strona charakteru, moje dobre dziecko, ale zarazem bardzo naturalna; zresztą słowa ludzkie tak często nie zgadzają się z ich czynami, że całkiem zawierzać im i wnosić z nich o człowieku nie należy.
— O, moja mateczko! czyż podobna z wieczną niewiarą patrzeć na ludzi? To byłoby bardzo smutno!...
— Niewiara ta, dziecko moje, przychodzi wraz z ciężkiem doświadczeniem życia, — smutno odpowiedziała pani G., — młode serce twoje mieć jej nie może, i dałby Bóg, aby ona jak najpóźniej w niem zawitała...
Kamila umilkła i zamyśliła się. Cisza w ogródku panowała zupełna; z daleka tylko dochodził tam turkot powozów na oddalonych ulicach miasta i jednostajny, cichy szum rzeki. Różowe promienie zachodzącego słońca barwiły szyby i szczyty lip, a między gałęziami rozłożystej gruszy blado błyszczał wschodzący młody księżyc.
— Jak tu u ciebie dobrze i miło, mateczko, to raj dla mnie! — szepnęła w zamyśleniu Kamila.
Pani G. spojrzała na córkę przeciągle, macierzyńsko, i odrzekła cicho:
— O innem ja szczęściu, o innym raju marzyłam dla ciebie, gdyś była dziecięciem, niestety!... — I westchnęła głęboko.
— O moja matko droga! — rzekła dziewczyna, — nie żałuj niczego dla mnie, jam szczęśliwa zupełnie. Jestem młoda i silna, wychowałaś mię tak, że na byt swój zapracować sobie zawsze potrafię, kochasz mię i blisko mnie jesteś, czegoż mi więcej potrzeba? Jeśli kiedy i żałuję świetnej naszej przeszłości, straconego majątku, to tylko dla ciebie. Bo też tobie moja matko, przyzwyczajonej całe życie do obszernych i pięknych salonów, ciasno i smutno musi być w tym domku małym, choć to z anielską cierpliwością ukrywasz; tobie, którą otaczały niegdyś tłumy ludzi, ciężyć musi ta głucha, przez ubóstwo nasze nakazana samotność. Często o tem myślę ze smutkiem serdecznym, i oddałabym szczęście całego mego życia, aby ci twój dawny świetny byt powrócić!
— Dziecko, — odrzekła pani G., — życie moje już się kończy, a twoje zaczyna dopiero; ja zbliżam się ku mogile, a ty wstępujesz dopiero na długą drogę, która do niej prowadzi. Jeżeli więc mnie cięży ubóstwo, to już na krótko i zważać na to nie warto; ale ty, taka młoda, dobra i piękna, gdybyś jeszcze posiadała dawne bogactwa nasze, jakąż świetną miałabyś przyszłość przed sobą! A wierz mi i przygotuj się do tego, że dola ubogiej dziewczyny, idącej przez świat bez innego wsparcia, jak własna praca i odwaga, ciężką jest zawsze. Ileż trudów, prac, zawodów cię czeka, a w końcu nędza może!... O, to straszne wspomnienie o nędzy dla ciebie, dla ciebie dziecko moje, któraś się urodziła między ścianami bogactw pełnemi, ściga mię, jak widmo nieodegnane! Jeżeli los twój nie ustali się dopóki żyję, myślę, że umierając, będę widziała tę ciemną, brzydką nędzę, porywającą cię w odmęt niedoli, i ciężkie będzie skonanie moje!...
— Nie miej tak smutnych myśli, matko! — odrzekła Kamila, biorąc jej ręce w swoje, — zaufaj Bogu i sile mojej, zaprawionej od dzieciństwa do śmiałego patrzania w twarz złemu losowi. Wszakżem miała lat dziesięć tylko, jak się spełniły nieszczęścia nasze, jak źli ludzie odebrali nam ojca mego i mienie. Od tej pory ty matko codziennie przykładem swym uczyłaś mię nie lękać się ubóstwa, zaprawiałaś mię do pracy i łamanie się z sobą samą. Nie lękaj się więc; co będzie to będzie, co się stanie ze mną, to się stanie, a ufajmy, że nic się nie stanie tak złego, abyś matko potrzebowała kiedyś boleć nademną.
— Rozumne i odważne jesteś dziecko Kamilo, ale zawsze dziecko jeszcze, i pojąć nie możesz, co cię czeka i jakie walki staczać ci w życiu przyjdzie. A ja, co znam życie i ludzi, dopóty drżeć o ciebie nie przestanę, dopóki nie ujrzę, iż masz silniejszą opiekę i pewniejsze wsparcie, jak twoje własne, kobiece siły. Wyraźnie mówiąc, dziecko moje, wtedy tylko będę spokojna i szczęśliwa, gdy wyjdziesz za mąż i ustalisz położenie swoje na przyszłość całą.
— Nigdy jeszcze nie myślałam o tem, — odrzekła Kamila, — ale zapominam pokazać tobie moja matko, com dla ciebie przyniosła, — dodała, — jakby chcąc zmienić rozmowę, i rozwinęła przed matką zwój papieru, który przyniosła z sobą i przyszedłszy, położyła na ławce.
— Portret twego ojca! — zawołała pani G., — zkąd to masz, Kamilo?
— Skopiowałam go najwierniej, jak mogłam z małego dagerotypu, jaki noszę na piersi w medaljonie. Jakże znajdujesz, mateczko, czy dobrze mi się udał?
— Wybornie! — rzekła pani G., — wybornie powiększyłaś go. Pięknie rysujesz, dziecko moje.
— Portret ten wiele mnie pracy kosztował, ale pracy miłej; poświęciłam jej wszystkie godziny rekreacyjne od miesiąca, i dziś dopiero skończyłam. Gdym rysowała, zdawało mi się, że rozmawiam z ojcem moim; każdy rys jego twarzy przemawiał do mnie. Upewniam cię mateczko, że były to najmilsze godziny, jakie przepędziłam na pensji.
— Mój Boże! — mówiła pani G., łzawem okiem wpatrując się w portret, — mój Boże! ile wspomnień twarz ta budzi we mnie, jakże bardzo kochałam tego człowieka, jakże okrutnie mi go odebrano! Piękny to był człowiek, ojciec twój, Kamilo, o dumnych oczach i szlachetnem czole, tyś do niego podobna. Duszę miał także dumną i rycerską; myślał głęboko, kochał namiętnie, a dla tego, co kochał poświęcał się bez granic. Pamiętasz pewnie piękny pałac, w którym się urodziłaś, tam mieszkałam z nim razem, wśród mnóstwa sług, krewnych i przyjaciół. Ty urodziłaś się w pokoju obitym drogiemi kobiercami, a gdyś spała w kołysce, otaczający tłumili starannie odgłos swych kroków, aby snu twego nie przerwać. Ileż razy siedząc nad tobą uspioną, marzyliśmy oboje o przyszłości twojej! Lata biegły bez chmury, ozłocone miłością naszą wspólną, i twojem dziecięcem szczebiotaniem, wśród ogólnego szacunku, którym otaczano twego ojca, jako jednego z najzacniejszych, a zarazem najważniejszych ludzi w kraju, wśród dostatków i nadziei. Miałaś lat dziesięć, gdy nieszczęścia zaczęły spadać na nas, z których największem była śmierć twego ojca. Gdybym ciebie nie miała, umarłabym także, dla ciebie powinnam była i chciałam zostać na ziemi. Z miłości mojej zostało mi tylko wspomnienie; z bogactwa ta odrobina, jaką posiadam. Córko moja! pamięć ojca twego niech błogosławioną będzie w sercu twojem jako ołtarz święty, przed którym módl się pobożnie w każdej boleści i radości twego życia...
Gdy to pani G. mówiła, Kamila milczała, ukrywszy głowę w fałdach sukni matki, gdy podniosła ją po chwili, twarz miała zalaną łzami. Nie rzekła nic, tylko obu rękami objęła matkę i przycisnęła się silnie do jej piersi.
Po chwili zamknęły się otwarte dotąd okna domu i cisza zupełna zaległa w koło.
Jeśliby szlachetne jakie serce słyszało tę rozmowę dwóch kobiet w ogródku, wezwałoby zapewne dla nich wszystkie błogosławieństwa nieba, za tę ich gorącą miłość wzajemną, za ich bole przebyte. Niebo słyszało rozmowę tę i widziało ich serca; miałoż ono na młodą i niewinną głowę Kamili błogosławieństwo zesłać czy potępienie?...
Są ludzie, których życie dramatem jest bolesnym od kolebki do grobu. Kamila miałaż być jedną z tych ulubienic boleści?...
W dość dużej i pięknej sali najwytworniejszej restauracji miasta M., o niezbyt późnej wieczornej porze, stał stół nakryty na ośm osób, i oświetlony kilkunastą świecami palącemi się w złocistych kandelabrach. Sala pusta była jeszcze i tylko kilku lokajów w czarnych frakach i białych rękawiczkach kręciło się koło stołu, ustawiając butelki i kosze z owocami, przysuwając krzesła, wreszcie spuszczając gęste zasłony czterech okien wychodzących na ulicę.
— Słuchaj Jaśku, — ozwał się jeden z nich z trudem podnosząc z ziemi ogromny kosz pełen butelek; — nie wiesz ty czasem, ktoto zamówił tę kolację na ośm osób i najął salę na całą noc dzisiejszą?
— Djabeł go wie! — odpowiedział Jaśko, który zapaliwszy ostatnią świecę w kandelabrze, rzucił się na kanapę stojącą pod ścianą, w postaci znękanego człowieka; — djabeł go wie, jak się on tam nazywa, ale niech go siarczyste zapalą za to, że tyle nam pracy przysporzył!
— Dziękuję panie Janie, że mnie waćpan zrobiłeś djabłem, — ozwał się łysy i wąsaty lokaj zajęty składaniem serwet.
— Alboż co?
— Bo ja wiem jak się nazywa ten pan, co kolację zamówił.
— No to jakże?
— Pan Kalikst Graba.
— Jak żyję nie słyszałem tego nazwiska.
— A bo on tydzień temu dopiero przyjechał z Warszawy.
— A zkądże ty to wiesz wszystko?
— Ot, bo najął trzech lokajów: jednego mego brata, drugiego stryja, a trzeciego stryjecznego brata.
— Hi, hi, hi, a to u waćpana lokajska familja.
— Oho, tem to pochwalić się mogę, z dziada pradziada lokajska, parobkiem nikt z nas nie był, jak nieprzymierzając... — i wskazał palcem na młodego odwróconego odeń chłopaka.
— Ależ ten pan Graba bogaty, kiedy aż trzech lokajów najął!
— Oho! jak Krezus!
— Jak to?
— Jak Krezus.
— Któż to Krezus?
— A to był król polski, co miał tyle złota, że gdyby niem całe miasto zasypał, toby jeszcze zostało.
— Ho, ho, Marcinie, a zkąd ty takiego rozumu nabrał, że wiesz jak króle się nazywali?
— Nie na darmo człowiek służył całe życie po wielkich dworach, — z dumą odpowiedział Marcin, — a jakie pokoje najął ten pan Graba! — strach, najpiękniejsze w całem mieście, meble z Warszawy sprowadził, cztery konie trzyma i taki piękny ma koczyk, jak pan marszałek Bogacki.
— Bogaty być musi, bo i dzisiejsza kolacyjka jak nic, ze dwieście rubli kosztuje.
— Pewno! trzy kosze szampańskiego, a cztery innego wina, a cukry, a pomarańcze, a zwierzyna; strach! a nam gospodarz kazał fraki włożyć! Już dawno u nas takiego święta nie było!
— O to będą hulać!
— Aj, aj!
— I w sztosika?
— Pewno!
— Słychać, że straszliwie gra w karty.
— Kto?
— A ten pan Graba.
— Ho, ho, to dobra u niego służba!
— Oho!
— A czego on tu przyjechał do M.?
— Djabeł go wie.
— Teraz ja aspanu dziękuję, panie Marcinie.
— A za co?
— Że waspan zrobiłeś mnie djabłem.
— Hi, hi, a to jak?
— Bo ja wiem po co tu przyjechał.
— No, a po co?
— Ograł pewno w Warszawie wszystkich paniczów i przyjechał tutejszych ogrywać.
— Hi, hi, hi, — zaśmiało się razem kilku lokajów, — jaki ty mądry Jaśku!
— Nie darmo człowiek całe życie u bogatych paniczów służył, — odpowiedział Jaśko, i zaśmiał się grubem lokajskiem szyderstwem.
Nakrywanie stołu było już skończone i lokaje odstąpiwszy odeń kilka kroków, przypatrywali się temu błyszczącemu kryształami i srebrem dziełu rąk swoich.
— Wiecie aspaństwo, — ozwał się Marcin z zamyślenia skrobiąc jednym palcem łysinę, — że te panicze strasznie głupi ludzie.
— Hi, hi, hi! — zaśmieli się inni chórem, — albo co?
— Ot, naprzykład! żeby tak człowiek miał tyle co oni, toby sobie siedział jak u Pani Boga za piecem z żonką i dziećmi, jadłby spokojnie kawałek chleba do śmierci i drugiemu by jeszcze udzielił. A to przepiją, przegrają i potem gwałtu! skweres! bieda! biegają od żyda do żyda: — „a pożycz, bądź łaskaw! a ulituj się! a na dwudziesty procent! a stryj umrze, to oddam!“ — Żyd pożycza, pożycza, aż i cała fortuna w żydowskie ręce przejdzie i panicz goluteńki jak święty turecki, idzie w świat z biczykiem na głód i chłód, a czasem jeszcze i dzieciom przychodzi z głodu umierać. Fe, głupi ludzie, dalibóg głupi!
Całe zebranie lokajów głęboko zamyśliło się, słuchając tych rozwag Marcina.
— To prawda, — odezwał się po chwili jeden z nich, — żeby tak człowiek miał tyle pieniędzy, toby spał sobie spokojnie od rana od wieczora i o nicby nie dbał.
Pojętną twarz Marcina przebiegł złośliwy uśmiech.
— Eh! bo to widzisz waspan, — odrzekł, — już to widać Pan Bóg tak dał, że każdy na tym świecie ma swoje szczęście. Ot naprzykład: kupieckie szczęście liczyć pieniądze, księżowskie pacierze mówić, doktorskie biednych ludzi w nieszczęściu ratować, lokajskie spać, a pańskie hulać.
Marcin zaledwie miał czas skończyć swe filozoficzne uwagi nad różnemi rodzajami szczęścia ludzkiego, bo na wschodach restauracji ozwał się wielki gwar męskich głosów, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali weszło ośmiu mężczyzn wesoło śmiejących się i rozmawiających.
— Punktualni jesteście panowie, jak zegarek podróżującego lorda! — zawołał mężczyzna, który wszedł na ostatku, i rzucił na pierwsze lepsze krzesło kapelusz i laskę.
— Zabawny też to traf, na honor, żeśmy się tu tak wszyscy razem zeszli.
— Nie chcieliśmy, abyś czekał na nas, zacny Amfitryonie, i pospieszyliśmy złożyć ci należne dzięki za twe uprzejme zaproszenie, — odpowiedział niski i otyły mężczyzna z ogromną łysiną, dwoma brodawkami na mięsistej twarzy i szaremi ruchliwemi oczkami.
— Raczcie przebaczyć panowie, — mówił ów Amfitryon, — że nie przyjmuję was dzisiaj, jakbym chciał w mojem własnem mieszkaniu, ale się jeszcze ono nie zupełnie urządziło, a czekać byłoby za długo dla mej niecierpliwości, z jaką chcę zabrać z wami bliższą znajomość. Bo życie bez wesołych towarzyszy nic nie warte, nieprawdaż panowie?
— Zapewne, jak bez dobrego wina! — zawołał jeden z gości.
— Jak bez pięknych oczu! — zawtórował drugi.
— Jak bez poczciwej talji kart! — powtórzył trzeci.
— Wyborny macie smak panowie, — zaczął znowu gospodarz, — i widzę, że przeczucie moje było trafne, wiodąc mnie tutaj po szczyptę wesołości. Słyszałem, że w M. młodzież jest pełna poezji, lubi zielone pole, różowe kaskady płynów nadreńskich, uroczą muzykę szkła i klasyczne kształty nowożytnych Westalek. Nie omyliły mnie te zaszczytne o was wieści. Dobra gwiazda moja sprowadza mnie tutaj i ułatwia spotkanie i znajomość z wami. Panowie, proponuję toast na cześć mojej dobrej gwiazdy! Służba, węgrzyna! Zacznjemy od węgrzyna panowie! To nektar, którym przodkowie nasi rozgrzewali swoje serca, wychodząc przeciwko pik tatarskich; teraz Tatarów nie ma, ale są asy pikowe. Panowie! więc węgrzynem rozgrzewajmy nasze serca przed bitwą o pikowe asy!
— Brawo! — zawołali chórem młodzi ludzie, — rozgrzewajmy nasze serca przed walną bitwą na zielonem polu.
— Szklankami panowie, szklankami! — krzyknął gospodarz, — kieliszki niech służą damom i uczonym; my co żyjem na żart, nie na żart pijmy!
W mgnieniu oka w ośmiu dłoniach podniosły się szklanki pełne pąsowego płynu i jeden z gości zawołał donośnie:
— Panowie! wnoszę zdrowie naszego nowego towarzysza, dzisiejszego Amfitryona nas wszystkich: pana Kaliksta Graby.
— Zdrowie Kaliksta Graby! — powtórzył chór.
— Zdrowie dzielnej młodzieży obecnej! — odpowiedział gospodarz, i gwar ośmiu głosów śmiejących się i rozmawiających, dźwięk szkła i stuk korków wyskakujących z butelek napełnił salę.
— Służba! półmiski! — zawołał pan Graba uderzając nożem o szklankę.
Wielki ruch powstał między lokajami i wnet stół pokrył się najwykwintniejszą kolacją, jaką w mieście M. sporządzić można było.
— Teraz panowie, — rzekł pan Graba wskazując gościom swym krzesła, któremi stół był zastawiony, — siadajcie i po kawalersku! jeść, pić, śmiać się, mówić wszystko, co ślina do ust przyniesie, bardzo proszę, a we wszystkiem ja wasz wierny i uniżony towarzysz i sługa.
Na kilka minut gwar ustał; restaurator, w którego sali młodzieńcy biesiadowali, słynął z doskonałego przyrządzania pasztetów i ryb na zimno; zaostrzony więc węgrzynem i wesołością uprzedniej rozmowy apetyt ucztujących, przez parę chwil zmusił ich do milczącego tylko poruszania ustami przy pomocy nożów i widelców. Wkrótce jednak rozpoczęły się znowu rozmowy prowadzone między siedzącymi obok siebie osobami, cichsze od poprzednich i często przerywane milczącą, ale czynną admiracją kulinarnych arcydzieł.
Pan Graba, odkąd zaczęła się kolacja, mało mówił, nic prawie nie jadł i popijał tylko zwolna słodkie Lachryma Christi. Nerwowe drgania ust jego i policzka stawały się coraz częstsze, a w oczach miał wyraz człowieka zajętego wyłączną jakąś myślą. Wkoło stołu, niesiony na biało odzianych dłoniach lokajów, obiegał olbrzymi szczupak pokryty galaretami różnych barw i odcieni, a innemi piastowane dłońmi goniły za nim pyszne sosy: musztardowe, szparagowe, winne i t. p
Szczupak i sosy sprawiły znowu ogólne milczenie, w czasie którego pan Kalikst Graba, który nie dotknął półmiska, w te się odezwał słowa:
— Szanowni panowie i mili towarzysze! może nie uwierzycie temu co powiem, a jednak świętą będzie to prawdą, że był czas, w którym czytywałem książki; wprawdzie zniknął on już w dawnej przeszłości pomroce, niemniej jednak istniał kiedyś. Otóż w owej porannej dobie mego życia wyczytałem — gdzie? już nie pomnę, że w dawnej Grecji zwolennicy sekty Epikura lubili krasić swoje uczty opowiadaniem wielkich czynów dokonanych przez bohaterów ludzkości, albo rycerskich epizodów wyjętych z dziejów Hellady. I na honor, dobry gust mieli, albowiem wszelka roskosz nabiera większej ceny, gdy obok niej wyobraźni naszej przedstawi się nędza, i błogo zaprawdę być musiało ulubieńcom fortuny zjadać pasztety z języczków kogucich i spoczywać w łożach zasłanych różami: gdy opowiadający stawił im przed oczy ludzi gryzących z głodu twardy kawał chleba i spiących na ziemi wilgotnej w imię jakiegoś głupstwa zwanego przez nich obowiązkiem. Ja panowie, jako wierny wyznawca wszystkich artykułów Epikurejskiej wiary, zamierzam teraz na korzyść waszą i swoją wznowić ów zwyczaj starożytnych biesiadników i zabawić was przez chwilę opowiadaniem. Ale nie lękajcie się, abym chciał wznowić u was wspomnienia szkolne i postawić wam przed oczy historję jakiego wielkiego męża, albo żywot świętego męczennika. Oto poprostu opowiadanie moje będzie miało za przedmiot moją własną bijografję. Mam nadzieję, że nie uśniecie przy niem ze znudzenia; a opowiadać to tu ją pragnę z dwóch powodów: primo, czuję się niejako w obowiązku dać się wam lepiej poznać; secundo, uważam się za jednego z bohaterów mego wieku, za człowieka, który odgadł tajemnicę życia, i spodziewam się, że znajomość egzystencji mojej i teorji, która nią rządzi, nie będzie dla was bez korzyści. Zatem panowie, ku przyjaźni naszej i zbudowaniu waszemu, zaczynam bijografję moją toastem na cześć bohaterów wesołego życia!
— Niech żyją! — zagrzmiał chór i brzękły kielichy, a zarazem kilka dłoni wyciągnęło się do Kaliksta.
— Dzielny nasz Amfitryon! — mówił jeden z gości.
— Tęgi chłopiec! — wołał drugi.
— Co za nieoceniony towarzysz!
— Nowe życie wleje w nasze towarzystwo!
— Słuchajmy, słuchajmy bijografji!
Pan Graba przyjmował i oddawał uściski rąk, uderzał swym kieliszkiem o kieliszki towarzyszy; twarz jego pokryła się wyrazem ciemnego zadowolenia, lewe oko mrugnęło nerwowo kilka razy i szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Zaczynam panować nad nimi; dobrze, tego mi trzeba!
Gwar ucichł, mężczyźni zasiedli każdy na swem miejscu, zaczęto roznosić wety. Na talerzach ukazały się złociste pomarańcze, pąsowe poziomki, cukry w różnobarwnych papierkach, przed każdym z gości stało kilka w pół napełnionych kieliszków i szklanek; na całym stole panował nieopisany nieład stojących i leżących butelek, rozrzuconych kwiatów, rozlanych sosów, rozsypanego pieprzu i błyszczących papierków.
Pan Graba oparł się o poręcz krzesła, wyciągnął jedną rękę na stole, a w drugiej trzymając kieliszek i patrząc na obecnych z wyrazem tryumfu i przewagi, zaczął w ten sposób:
— Panowie! znacie mnie od dwóch zaledwie tygodni i stosunek z wami, który wierzcie mi, cenić umiem, zawiązałem tylko w skutek szczęśliwego trafu. Wiecie więc o mnie to tylko, że się nazywam Kalikst Graba; jeśliście znajomi z herbarzem Niesieckiego, wiecie i to, że rodzina Grabów ma 300 lat szlachectwa, i ślepowrona z podkową w pieczęci; możeście zresztą o tem jeszcze słyszeli, że Grabowie pochodzą z gubernji N., dość ztąd oddalonej i posiadali tam, a i posiadają jeszcze wielkie dobra. O reszcie wnet wam opowiem. Urodziłem się w szczęśliwem położeniu syna jedynaka, bo oprócz mnie, jedną tylko córkę nieba dały rodzicom moim i to o lat 10 starszą odemnie. Ojciec mój był — tak mi opowiadano — człowiek surowych obyczajów i cieszył się opinją wielkiej uczciwości, ale umarł, gdy miałem lat ośm, w sam dzień ślubu mojej siostry, która w parę tygodni potem odjechała z mężem daleko od rodziny, bo właśnie aż w tutejszą gubernię. Zostałem więc u matki prawdziwym jedynakiem i bez granic ulubionym. Do lat dziesięciu nie uczyłem się niczego; biegałem tylko z biczykiem ze złoconą gałką, straszyłem nim kury na folwarku, żaby nad stawem, ale przyznać to sobie mogę, że człowieka nie uderzyłem nim nigdy, choć mi to zupełnie wolno było uczynić. I czegoż to mi było nie wolno? tłukłem przez swawolę ulubione filiżanki matki, strzygłem nożyczkami jej tureckie szale, wyrywałem z rąk lokajów półmiski, które mi nie były do smaku i wyrzucałem je za okna, a za to wszystko otrzymywałem od matki pieszczotliwe uderzenia po twarzy i żartobliwe słowa: — oj, ty figlarzu, figlarzu! — a potem pocałowanie w czoło. Kochana moja matka!...
Ostatnie wyrazy Kalikst wyrzekł z nieopisanem szyderstwem, zaśmiał się przez zęby i poniósł do ust kieliszek.
— Poczciwa mamunia! — rzekł jeden z gości, a inni zawołali:
— Słuchajmy dalszego ciągu!
Kalikst mówił dalej:
— Kiedym miał lat 10, dostałem dwie guwernantki, jednę szwajcarkę, drugą niemkę. Niemka ciągle spała, albo robiła pończochę, bo była stara i głupowata, szwajcarka ciągle kochała się i czytała romanse, bo była młoda i romansowa. Obie uczyły mnie mówić i pisać temi dwoma językami, grać na fortepianie, i... niczego więcej. A, prawda! Szwajcarka uczyła mnie jeszcze rozumieć francuskie romanse, które kazała mi czytywać sobie do godziny dwunastej lub pierwszej w nocy, a gdym czego w nich nie pojmował, tłumaczyła mi z niewypowiedzianą dokładnością i wymową... Na honor, miła to była dziewczyna, i sądzę, że gdym miał lat czternaście, trochę się w niej kochałem; byłbym jej może nawet oświadczył moje afekta, ale pewne odkrycie powstrzymało moje zapały. Pewnego dnia zobaczyłem wypadkiem, że ładna Szwajcarka ściskała w altanie rękę pisarza prowentowego. Widok ten taką wściekłą napełnił mnie rozpaczą, żem poszedł nad staw, przesiedziałem tam cały dzień, nic nie jedząc, i ze złości zabiłem pejczykiem dwie żaby. Sądzę, że to był jedyny wypadek mego życia, w którym cierpiałem z miłości, to też nazajutrz przyszedłem do rozumu i postrzegłszy szesnastoletnią córkę ogrodnika, która plęła warzywo, zauważyłem, że miała śliczną pąsową buzię i zacząłem się do niej zalecać. Dziewczyna pobiegła do ojca swego na skargę; stare ogrodniczysko powlekło się z żalami do matki, alem uprzedził burzę, i sam wszystko powiedziałem. Z razu matka moja nachmurzyła się, ale gdy uśmiechnąłem się do niej, i objąłem za szyję, złagodniała i tylko zaleciła mi, abym drugi raz takich rzeczy nie robił.
— Już to w ogólności geniusze objawiają się wcześnie, — przerwał ze śmiechem jeden z gości.
— Tak, panowie, — mówił dalej pan Graba, — to też i na mojem młodzieńczem czole wcześnie zajaśniała wróżba przyszłej wielkości. Chlubię się tem i opowiadam dalej:
Gdym miał lat szesnaście, byłem piękny jak paź Cherubin, doskonale mówiłem po francusku, grałem zamaszyste mazury i sentymentalne nokturny, tańczyłem nieporównanie, słowem edukacja moja zdawała się skończoną. Zacząłem być ulubieńcem pań w sąsiedztwie i zamyślałem właśnie tryumfy przenieść z garderoby do salonów, gdy przyjechał do nas stary krewny mojej matki i popsuł mi wszystkie szyki. Naprzód zaczął wymawiać mojej matce, że nie oddała mnie do szkół, ale chowała w domu przy guwernantkach jak dziewczynę. Matka rozpłakała się i powiedziała, że rozstać się ze mną było nad jej siłę.
— A więc oddaj go pani przynajmniej teraz do jakich szkół publicznych, poszlij go do uniwersytetu.
— Na cóż mu to? — mówiła moja matka; — mamy przecież chwała Bogu znaczny majątek. Kaliś nie będzie potrzebował pracować na życie, po co mu te nauki? taka słaba dziecina!
Nawiasem mówiąc, od urodzenia byłem zdrów jak ryba i zawsze silny nad lata, ale przez pryzmat czułości swojej patrzyło na mnie poczciwe matczysko.
— Poczciwe matczysko! — powtórzył jeden z gości.
Kalikst znowu nerwowo się zaśmiał i opowiadał dalej:
W końcu jednak stary krewny mocą długich morałów i nalegań, wymógł na mojej matce przyrzeczenie, że wyszle mnie gdzie w świat po naukę.
— Już jeśli gdzie, — mówiła moja matka, — to chyba za granicę, do Paryża lub Brukseli, bo tam tylko znajdzie odpowiednie sobie towarzystwo młodzieży bogatej i wysokiego rodu, a przytem będę pewna, że wróci z dobrą manierą.
— Tak się i stało. Wyjechałem za granicę mając lat 16 i pół, z miljonem pożegnalnych całusów matki i trzema tysiącami rubli pensji rocznej, mającej wystarczyć na moje potrzeby. W Paryżu miałem kawiarnie, bilary i pół świata, w Baden ruletę, a w Hamburgu z dziesięć domów gry kartowej; rzucałem pieniądze na prawo i lewo, piłem, grałem, kochałem, a kredyt mój był niewyczerpany w banku mojej matki. Ale sumy, które mi przysyłała, nie wystarczały nigdy; robiłem długi, bawiłem się jak król, i ani myślałem wracać do domu. W końcu jednak trzeba było wrócić, bo matka stęskniona za mną i chcąc mnie zmusić do powrotu, przestała przysyłać pieniądze. Miałem więc 22 lat, kiedy przyjechałem do kraju, przywożąc z sobą początki suchot w piersi i rachunek piętnastu tysięcy rubli zaciągniętego długu w kieszeni.
— Śliczne prezenta dla ukochanej mamuni! słowo honoru! — przerwał ktoś z gości.
— Był jeszcze inny, — odpowiedział Kalikst, — to jest śliczna Niemeczka, którą uwiozłem z Berlina. Przyjechawszy do domu, urządziłem dla niej miluchne gniazdko w jednym z Awulsów i umieściłem ją tam wygodnie jak królowę. Moja matka dowiedziawszy się o egzystencji Wilhelminy, gniewała się z razu, płakała, prosiła, abym ją odesłał tam, zkąd ją wziąłem, ale ja oparłem się, powiedziałem: tak być musi, jak ja chcę... potem na przeprosiny pocałowałem matkę w obie ręce i tout était dit. Przy wiejskiem świeżem powietrzu, z pomocą koziego mleka, wyleczyłem się z piersiowej słabości, 15.000 długu odesłałem za granicę komu należało, i znowu życie poszło jak po maśle.
W tym Awulsie urządziłem sobie kawalerski pied a terre, dawałem tam wieczorki dla młodzieży sąsiedniej, grywaliśmy w karty po trzy dni i noce przy zamkniętych okiennicach, polowaliśmy niekiedy z mnóstwem psów i ludzi, słowem pędziłem życie królewskie.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał ktoś z towarzystwa.
— A wszystko to winien był nieograniczonej dobroci mamuni! — dodał drugi.
— Tak, niezawodnie, całe swe szczęście winienem nieograniczonej dobroci mamuni, — powtórzył Kalikst ze swojem dziwnem mrugnięciem lewego oka.
W czasie całego opowiadania zachowywał zupełną zimną krew i obojętność, mówił od niechcenia tonem żartobliwym, a jednak nie uśmiechnął się; tylko dwa razy przy wspomnieniu o matce głośno i nerwowo się zaśmiał. Tymczasem goście sączyli zwolna płyn z licznych kieliszków.
— Owóż, — zaczął znowu pan Graba, — upłynęło jeszcze lat pięć, u kresu których zrobiłem bilans mojej fortuny i ujrzałem, żem stracił już miljon złp.
— Miljon złotych! — zawołał jakiś głos z akcentem admiracji.
— Sapristi! to ślicznie! — syknął drugi.
— Tak, szczycę się tem, — odrzekł Kalikst z niewzruszoną obojętnością. — Straciłem miljon złp., i zostało mi już na hipotece majątków tylko pół miljona. Matka płakała obawiając się nędzy z pół miljonem; wierzyciele dokuczali djabelnie, — co tu robić? — pomyślałem, — bogato się ożenić! — odpowiedział mój geniusz i puściłem się na wyszukanie posażnej panny.
— Brawo! to zupełnie jak ja! — zawołał wysoki i przystojny blondyn, który dotąd mało się odzywał i z rodzajem szyderstwa patrzył na Grabę. — Przed rokiem miałem już znacznie nadwerężony fundusz i wziąłem sobie bogatą żonę, a teraz znowu fortuna moja na stu koniach jedzie.
— Tak zwykli czynić ludzie rozumiejący sztukę życia, — odpowiedział Kalikst, — i postępek pański przynosi honor przedsiębiorczemu i przemysłowemu guzowi jego czaszki.
Co do mnie, nie potrzebowałem wcale łamać sobie głowy, aby wymyślić tę deskę zbawienia, bo byłem skończonym znawcą wszystkich sposobów wydobywania się z kłopotów, a potem mnóstwo pięknych przykładów wskazywało mi tę praktyczną drogę prowadzącą przez kobierzec ślubny do odzyskania utraconego dostatku. Więc zacząłem eksplorować okolicę w celu znalezienia potrzebnego mi przedmiotu i wkrótce znalazłem. O kilka mil od majątków naszych, mieszkała przy starszym bracie panna Józefa L., najbogatsza dziedziczka w gubernji, wcale nie szpetna i mająca lat 17, to jest wiek, w którym najłatwiej jest zawrócić głowę kobiecie. Kazałem więc założyć do nowiutkiego koczyka cztery siwki, wziąłem z sobą grooma w zielonej, szemerowanej złotem liberji, nastroiłem się na ton obywatelski dla brata, a minstrelowski dla siostry i pojechałem w konkury. Nie upłynęło dwóch miesięcy, panna była już zakochana we mnie po uszy, ale brat, wąsaty obywatel, który codzień mówił pacierze i zajmował się budowaniem chat z kominami, stanął w poprzek i rad, że może w jakiejkolwiek okoliczności wznowić zwyczaj dawnej szlachty, krzyknął: „nie pozwalam!“
Panna dostała serdecznego płaczu i ukradkiem spotkała się ze mną w ogrodzie; ja wydobyłem pistolet z kieszeni i rzekłem do niej:
— Jeśli nie dasz mi natychmiast słowa, że będziesz moją, zastrzelę się w twoich oczach!
Omało nie zemdlała, ale miłość, jaką miała dla mnie, sił jej dodała.
— Cóż ja zrobię, — rzekła zanosząc się od płaczu, — kiedy Władzio nie pozwala...
— Daj się wykraść!
— Boję się, nie mogę, Pan Bóg będzie się gniewał, co ludzie powiedzą i t. d., i t. d.
— Ha, więc bądź zdrowa, — rzekłem niosąc do ust lufę nienabitego pistoletu.
— Kalikscie, aniele życia mojego, — zagruchotała gołąbka, — zlituj się, usuń od siebie tę broń morderczą, zrobię co zechcesz, pójdę za tobą na koniec świata, tylko żyj, żyj, dla mnie, bo jabym bez ciebie umarła!...
— A więc we wtorek o zmroku bądź w lasku za ogrodem, przyjadę i zabiorę cię, mój najdroższy aniele, i nie rozłączymy się już z sobą na wieki!
— O! na wieki! — zawołała gołębica i rzuciła się becząc w moje objęcia.
I tak bardzo tuliła głowę do mych piersi, tak drżała i płakała, iż nie spostrzegła, że dusiłem się od śmiechu. W istocie, komicznie sam przed sobą wyglądałem w roli Wertera.
Nadszedł dzień umówiony, podjechałem pod lasek, znalazłem pannę Józefę drżącą jak liść osiny, pochwyciłem ją, owinąłem w futro, bo było to w marcu, i powiozłem jak swoją. Trochę mi jednak wąsaty Władzio tkwił w myśli, to też dla zmylenia pogoni pojechałem dalszą drogą przez gęsty las; o pięć mil miałem umówionego księdza i dwóch świadków; wzięliśmy ślub o północy i pojechaliśmy na spoczynek do chaty jakiegoś strażnika, ukrytej w głębi lasu. Czuła Józefa tak była targana niepokojem przez cały tydzień poprzedzający katastrofę, że od trzech dni nic nie jadła. Gdy się już wszystko skończyło, ksiądz ręce nam związał stułą i ja przycisnąłem ją do serca szepcąc nad uchem: — Ty moja na wieki! — radość wywarła wpływ na apetyt i zapragnęła jeść z całą energją zgłodniałej istoty. Prosiłem strażnika o jakąkolwiek żywność; przyniósł nam herbaty i śledzia mówiąc, że ponieważ to Wielki post, zatem nic więcej w chacie nie posiada. Herbata była zasłodzona miodem, śledź nie wymoczony, moja czuła gołębica patrzeć na te obrzydliwości nie mogła, położyła się nie zdejmując sukni na nie zbyt czystem łożu pani strażnikowej i całą noc płakała z głodu, płacz przerywając niekiedy wykrzyknikiem: — O mój Boże! co Władzio na to wszystko powie! — albo znowu: — Kalikscie, mój kochany, chodź do mnie! — a gdy przyszedłem, odwracała się i silniej płakała. Ja zaś siedziałem przed ogniem, jak Pytoniza na krześle o trzech nogach, i zdrzemać nawet nie mogłem, bo bałem się stracić równowagę i runąć wraz z trójnogiem na glinianą podłogę chaty, po której roiły się wielce niemiłe czarne stworzenia. Taką była pierwsza noc poślubna moja i panny Józefy L., bogatej dziedziczki i młodej panny, o której rękę ubiegały się tłumy konkurentów.
Kalikst umilkł na chwilę i z rodzajem tryumfu spojrzał na otaczających; nikt się jednak nie odezwał; znać obraz młodej dziewicy, ufnej, bogatej, pięknej, spędzającej noc poślubną na brudnem łóżku chłopki, wśród roju robactwa i płaczącej z głodu, obawy i żalu po opuszczonym bracie: znać obraz ten przedstawiony przez Kaliksta z tak wymownym cynizmem nie musiał wydać się zbyt zabawnym biesiadującym młodzieńcom.
Kalikst uśmiechnął się wzgardliwym uśmiechem i mówił dalej:
— O świcie wyjechaliśmy z lasu i w południe byliśmy już u siebie. Matka moja przyjęła Józefę z całą czułością należną według niej osobie, która ukochała jej syna nad rodzinę i sławę; ja zaś coprędzej pojechałem do Awulsu, aby pozbyć się obecności tamtejszej bogini, o której egzystencji nie chciałem aby się dowiedziała moja zakochana we mnie żona, a szczególniej średniowieczny Władzio. Dałem więc Wilhelminie sto rubli, pokazałem jej przez okno bryczkę założoną parą koni i powiedziałem: — Seien Sie so gütig mein Fräulein, und fahren Sie fort. — Niemka w płacz, a ja ukazując drzwi: — ach! abscheulicher Mensch! — A ja nazajutrz po tej operacji zawiozłem żonę do Awulsu aby jej niby pokazać zbiór mojej broni myśliwskiej, a w istocie aby mogła powiedzieć Władziowi, że wszystko co gadano o Awulsie, była czystą potwarzą, bo sama widziała, że w ślicznym szwajcarskim domu nie ma nikogo, prócz mego dawnego Grzesia, wyżła Brylanta i kilku sfór chartów i gończych.
Panowie, co myślicie o sposobie, w jaki się pozbyłem czułej kompatryotki Goetego?
I rzucając to zapytanie wymówione z zimną krwią, którejby się żaden stoik starożytności nie powstydził, pan Graba potoczył wkoło wzrokiem, w którym malowała się szatańska jakaś ciekawość.
Ale mężczyźni patrzyli nań z rodzajem milczącego zdumienia.
— Sacre-bleu! — zawołał w końcu jegomość z brodawkami, — niepospolity jesteś człowiek!
— Interesuje mnie tkliwa Wilhelmina! — rzekł młody człowiek o ryżych włosach.
— Ma foi, nie zdobyłbym się na podobne rzeczy, — powiedział blondyn, który się niedawno bogato ożenił, — masz wyższość nademną!
I po chwili jedni wybuchnęli chóralnym śmiechem, inni patrzyli na swe talerze z miną ludzi niewiedzących, czy mają gardzić lub admirować.
Pan Graba ukazał w uśmiechu drobne, białe i ostre zęby, a niosąc do ust kieliszek, szepnął do siebie:
— Dobrze idzie! robię wrażenie! tego mi trzeba!
Nie mylił się, bo taką jest w istocie ludzka natura. Ci, których serca i umysły skłaniają się ku dobremu, tak są zdolni uwielbiać bohaterstwo cnoty, jak tych, którzy się kłonią ku złemu, pociąga i pod władzę swą podbija szczyt występku. Jedni i drudzy mają swój ideał z tą różnicą, że dla jednych jest on biały, dla drugich czarny, ale czarny równie jak biały, gdy tylko jest ideałem wyróżnienia się od tła ogólnego, magnetyczną siłą pociąga tych, którzy doń dążą. Pan Graba musiał być znawcą serc ludzkich i chciał w oczach swych współkolegów stanąć jako ideał występku. Dążył znać do stanowiska mistrza między nimi, chciał panować.
— Ale cóż się stało z wąsatym Władziem? — zapytał jeden z mężczyzn, — czy pogodził się z wyrokiem losu i z rezygnacją zniósł ucieczkę siostry?
— Nie, — odpowiedział pan Graba. — Był to człowiek dumny i butny, nie mógł więc spokojnie przenieść, że siostra jego czmychnęła ukradkiem z człowiekiem, który w oczach jego nie miał żadnej wartości, bo nie zakręcał wąsów za ucho, nie polepszał bytu poddanych i całe życie nic nie robił.
Pamiętam, że na obywatelskich zebraniach zwykł był odzywać się z gestem posła na sejmie: — Panowie! pracujmy i oświecajmy lud, a będziemy zbawieni! — a gdy po sutym jakim objedzie miał już w czubku, krzyczał na czem świat stoi: — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków, oni nas gubią! — zdawało się, że przy tych wyrazach spoglądał zawsze na mnie z ukosa, ale ponieważ to bywało w porze konkurów moich do Józi, nie chcąc psuć moich interesów, połykałem gładko pigułkę, zapijałem ją co prędzej i oczyściwszy od chrypki, wtórowałem Władziowi z całej mocy, krzycząc jak on: ! — Niech wszyscy djabli porwą hultajów i hulaków!... — A na honor, nie bałem się tego przekleństwa rzuconego na samego siebie, bo gdyby djabli djabła porwały, nie byłoby w tem wielkiej biedy!...
Przy tych słowach zaśmiał się pan Graba, i z pod czarnego wąsika pokazał znowu białe i dziwnie ostre zęby. Całe towarzystwo głośnym wybuchnęło śmiechem na ten dowcip człowieka, który siebie samego zwał djabłem.
— Tęgi Kaliś! — zawołał ze łzami w oczach jegomość z brodawkami.
— Jak żyję nie widziałem takiego człowieka! — ozwał się przystojny blondyn.
— Mówże dalej! bo ciekawi jesteśmy, co też począł Władzio w swej ciężkiej alteracji?
— W swej ciężkiej alteracji, Władzio przysłał mi wkrótce swoich sekundantów, wzywając na pewną godzinę, do pewnego lasku, pod pewną sosnę w celu rozmówienia się ze mną za pośrednictwem ołowiu. Przyznam się, że nie w smak mi było to rendez-vous ze szwagierkiem. Widziałem nie raz, jak Władzio zachwycająco strzelał do celu, a w młodzieńczej mej piersi czułem jeszcze tyle porywu do życia, tyle skarbów poezji i nadziei, a w głowie nosiłem tyle genialnych myśli, że nie miałem wcale ochoty połączyć się wkrótce na polach Elizejskich z wielkimi mężami przeszłości. Jednak nie wypadało odmawiać; przyrzekłem więc, że będę „pod umówionym jaworem,“ ale tak zręcznie nastroiłem rzeczy, że Józia o wszystkiem się dowiedziała. Miła ta ze wszech stron kobieta, musiała mieć w swych żyłach część krwi dawnych Sabinek, bo naprzód dawszy się porwać jak Sabinka, odegrała następnie między mną i Władziem rolę, jaką sabińskie żony i córki odgrywały między Rzymianami i rodakami swymi. W chwili gdy stanęliśmy na placu, rzuciła się z krzykiem pomiędzy nas. Biała suknia, włosy w nieładzie, ręce konwulsyjnie załamane, śmiertelna bladość twarzy, wszystko to było i nic nie brakowało do kompletnego efektu. Upadła do nóg bratu i tak oplątała mu stopy swemi dwułokciowemi warkoczami, że olbrzym o mało się nie powalił. Gdy jednak odzyskał równowagę, podniósł siostrę z ziemi, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Do djabła! jeżeli go już tak bardzo kochasz, nie chcę ci go odbierać, ale pamiętaj, że lepiej by ci było, jeślibym cię dziś wdową uczynił.
Potem wystrzelił w górę, skłonił się sekundantom, na mnie ani spojrzał, siadł na konia i pojechał. Ja ścisnąłem Józię z radości tak mocno, że aż krzyknęła z bolu biedaczka i czmychnąłem też do domu, gdzie znalazłem matkę chorą z obawy o mnie.
Sekundanci moi krzywili się trochę z razu na to, żem tak łatwo schował do kieszeni pogardliwą minę i jakby przebaczenie Władzia, ale, że byli to porządni ludzie, upoiłem ich winem królowej Bony, wycałowaliśmy się potem serdecznie i tout était dit.
— I rozpoczął się dla nowożeńców miodowy miesiąc... — rzekł ktoś z flegmą.
— I rozpoczął się dla nas miodowy miesiąc, — powtórzył pan Graba. — Żyliśmy z sobą jak para gołąbków, gdyby moja małżonka miała trochę więcej rozumu a mniej sentymentów, ale nieszczęściem była to istna Heloiza. Całe życie swoje zamykała w głupiem słowie: miłość — tem głupszem, że do mnie zwróconem. Zrazu szło jako tako, ale potem coraz gorzej, bo mnie sprzykrzyła się prędko rola kochanka i zacząłem okazywać się w mojej własnej skórze, a ona nie przestawała mnie kochać szalenie, płakała nad moją obojętnością, łamała ręce, chorowała: w końcu tak mi się sprzykrzyła, że wyrestaurowałem szwajcarski domek w Awulsie i urządziwszy go po dawnemu, zacząłem na nowo moje kawalerskie, nieocenione życie.
— A posag żony? — zapytał ktoś z gości.
— Posag wziąłem: piękny majątek nad spławną rzeką i 300.000 złp. gotówki, które mi Władzio odesłał w bankowych biletach z impertynenckim napisem na kopercie: „Masz czego chciałeś.“ Trzy lata minęło, w czasie których ja bawiłem się w Awulsie moim, u przyjaciół lub po miastach, jak za najlepszych czasów, a dwie kobiety w domu, matka i żona roniły łzy nad marnotrawnym synem i mężem. Jak na biedę piękna Józia djabelnie szpetniała, twarz jej zżółkła jak cytryna, oczy poczerwieniały, nad czołem włosy siwieć zaczęły, choć miała tylko lat 20. Bardzo naturalnie, że w końcu trzeciego roku i patrzeć na nią nie mogłem, a ona się uwzięła kochać mnie co raz bardziej. Czasem gdy po miesiącu albo dwóch niebytności wracałem do domu, rzuciła mi się na szyję z całą gwałtownością namiętnej kobiety i zanosiła się od płaczu. Przyznajcie sami panowie, że nie było to zbyt wesołem, i że miałem prawo uważać się za męczennika małżeństwa. Niekiedy siedząc z załamanemi rękami i blada jak śmierć, mawiała do mnie:
— Ja wiem, Kalikście, że ty mnie nie kochasz, że grasz w karty, tracisz mój majątek, upędzasz się za innemi kobietami, wiem o tem wszystkiem, a jednak kocham cię nad życie i kochać nigdy nie przestanę.
— Bo głupia jesteś, — odpowiadałem na to, i zostawiałem ją siedzącą nieruchomie z głową opartą o ścianę i z załamanemi rękami.
Czasem wracałem po kilku godzinach i znajdowałem ją na tem samem miejscu, w tej samej postawie; od mego wyjścia ani palcem nie ruszyła. Śmieszna to była kobieta, na honor!
Owóż po trzech latach z gotówki Józi nic już nie zostało, ale był jeszcze majątek...
— Jakto, z gotówki już nic nie zostało? — zawołał zawstydzony blondyn.
— C’est magnifique!
— Z 300.000 złp. nic nie zostało?
— Z 300.000 złp.! — powtórzył pan Graba, — ale był jeszcze majątek z czystą hipoteką, wart najmniej 200.000 złp. Miałem się już zawinąć koło niego, gdy pewien doktor, mój znajomy, uważajcie panowie, że znajomy tylko nie przyjaciel, bo z tego rodzaju ludźmi nigdy przyjaźni nie zawierałem, szepnął mi raz do ucha:
— Pańska żona ma suchoty i najdalej za miesiąc umrze.
— Jakto? — zawołałem przerażony myśląc o majątku, który w razie jej śmierci wracał do Władzia, — suchoty! może trzeba ją wysłać na kurację do Ems, do Szwalbach, do Włoch?
— Nic już nie pomoże, — odpowiedział medyk stanowczo, i zostawił mnie na pastwę smutnym rozmyślaniom.
Ale gwiazda moja nie opuszczała mnie. Właśnie w chwili, gdy z największym żalem myślałem nad utratą pięknego Kąkolina, weszła do pokoju mego Józia w białym penioarze, przepasana czarną wstążką. Na twarzy miała gorączkowe rumieńce suchotnicy, a nad czołem zaczesała sobie w górę dwa pasma siwych włosów i bardzo gustownie splotła je z czarnemi. Na honor, panowie, była wtedy prześliczna, tak śliczna, że czuły zawsze na wdzięki kobiece, choćbym je we własnej spotkał żonie, wyciągnąłem ku niej ramiona. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy Józia zamiast rzucić się w nie z okrzykiem radości, usunęła się nieco z tak łagodnym i smutnym uśmiechem, z jakim malują tych obrzydliwych męczenników na krzyżu, na których patrzeć nie mogę. Wtedy dopiero postrzegłem, że niosła w ręku zwinięty papier.
— Kalikście, — rzekła tak cicho, że ledwie mogłem dosłyszeć, — wkrótce pożegnamy się na wieki, ja umrę...
— Ależ moje dziecko... tak smutne myśli... — zacząłem mówić, patrząc ciągle na rozciekawiający papier.
— Dla mnie — odpowiedziała Józia, — myśli te nie są smutne, Kalikście, nie uczyniłeś mnie szczęśliwą, nie żałuję życia.
— Cóż to, pani, wymówki? — zawołałem podnosząc głos.
Józia uśmiechnęła się znowu tkliwym męczennicy uśmiechem.
— Kalikście, — odpowiedziała cicho, — ja ci nic nie wyrzucam, zrobiłeś nieszczęśliwe moje życie, ale nie twoja w tem wina, źle cię wychowano, nie nauczono ani pracować, ani myśleć, ani kochać... — dodała z wysileniem.
— Do czego to wszystko ma prowadzić, pani? — zapytałem zniecierpliwiony.
Józia przez chwilę zbierała siły, poczem zaczęła mówić:
— Kalikście, oddałam tobie piękność, serce, majątek, wszystko; wyrzekłam się dla ciebie jedynego brata. Ty w zamian odepchnąłeś mnie od siebie, zdeptałeś moje serce, złamałeś mnie fizycznie i moralnie. Mam lat 20 i mam siwe włosy... Kalikście, ty mnie zabiłeś. To wszystko przebaczam ci i na dowód oddaję tobie resztę mienia, któregoś dotąd nie stracił. Na Boga, popraw się, zachowaj tę resztę fortuny mojej i swojej, jaką posiadasz jeszcze i odmień życie. Ja niech ci będę wyrzutem sumienia... W obec Boga, przed którym stanę wkrótce, wyznam, jak teraz wyznaję przed tobą, że kocham cię zawsze, bośbył pierwszym człowiekiem, dla którego uderzyło moje serce i przebaczam ci, bo jesteś nieszczęśliwem zbłąkanem dzieckiem tej ziemi...
I uwierzycie temu panowie, że kobieta ta wypowiedziała te wszystkie głupstwa, a ja nie przerwałem jej i ani się ruszyłem z miejsca, tylko patrzyłem na nią. Uderzył bo mię zadziwiający fenomen. Józia była w owej chwili szczególniejszym sposobem podobna do jakiejś świętej, wymalowanej w ołtarzu kościoła w R., z palmą w ręku i w białej sukni. Obraz ten ujrzałem po raz pierwszy gdy miałem lat szesnaście i pomyślałem sobie, że gdyby ta święta była żyjącą, z przyjemnością bym ją pocałował. Otóż Józia mówiąc nademną wyżej przytoczoną allokucję, zadziwiająco była podobną do owego obrazu, który mi tkwił w pamięci. Skończywszy mówić, podała mi zwitek papieru i wysunęła się z pokoju cicho jak cień. Rozwinąłem papier, rzuciłem nań okiem i zobaczyłem zapis Kąkolina uczyniony na mnie. Naturalnie byłem zachwycony i poszedłem Józię pocałować w rękę. Bo też przyznajcie panowie, że była to gąska głupia, ale dobra.
— A co najwięcej, że niosła złote jaja, — rzekł młodzieniec z brodawkami.
— Niestety! przyszedł czas, że je nieść przestała, — melancholicznie odpowiedział pan Graba. — Prędzej niż doktor przepowiedział, bo w tydzień po owej znakomitej rozmowie umarła.
Po śmierci jej zmieniła się cokolwiek postać rzeczy w moim domu: matka moja zaczęła kaprysić, narzekać na mnie, kwaśno przyjmować moich przyjaciół. Raz nawet powiedziała mi, że żałuje słabości, jaką miała dla mnie, i że lepiejby było, żeby od dzieciństwa napędzała mię do pracy, i żeby mię była oddała do szkół i uniwersytetu. Odpowiedziałem jej na to:
— Moja matko! żałować po niewczasie jest to samo właśnie, co patrzeć na kompasie, kiedy słońce zgaśnie, a ponieważ w skutek tego lub owego posiadłem już prawdziwą umiejętność rozumnego życia i pozbywać się jej nie myślę, zatem rzecz jest nie do naprawienia i najlepiej podobno uczynisz kochana matko, jeśli wyjedziesz na mieszkanie do mojej siostry, a mnie zostawisz całkiem memu losowi.
Tak się i stało; matka moja wyjechała do córki, a ja sprzedawszy Kąkolin, a resztę ojcowskiego majątku oddawszy wierzycielom, pojechałem do Paryża. Byłem w Paryżu cały rok, potem zatęskniwszy do rodzinnego kraju, przyjechałem do Warszawy; tam bawiłem czas jakiś, póki nie sprzykrzyły mi się balety, maskarady na Trembackiej ulicy, śniadania Stempkowskiego i doróżki Wagnera. Zapragnąłem rozmaitości i przypomniawszy sobie, że w tutejszej gubernji mam siostrę i matkę, umyśliłem zamieszkać na jakiś czas w M. Przyjechałem więc tutaj w wasze objęcia, zacni i dzielni towarzysze. Od was zależy zatrzymać mię długo lub krótko; pozostanę jeśli się będę dobrze bawił, odjadę, jeśli się znudzę. Jestem dobry towarzysz, umiem pić zachwycająco, bank trzymam niebiesko; nająłem siedm pokojów i trzech lokajów; mam cztery konie, kosztujące dwa tysięcy rubli srebrnych, powóz kupiony od Rentla; trochę drobnych pieniędzy w pugilaresie, które pokażę wam, abyście broń Boże nie sądzili, że kłamię...
To mówiąc, dobył pugilaresu i wyrzucił na stół zwój biletów bankowych, potem schował go napowrót; mówił dalej:
— Nie będę was przepraszał za długość mego opowiadania, bo czyniłbym ujmę waszemu dobremu smakowi, jeślibym sądził, że ono was znudziło. Jesteście wszyscy na tej samej drodze, którą ja idę, z tą różnicą, że ja dalej już od was zaszedłem; zostaje mi więc tylko oglądać się po za siebie i mówić do przybywających: proszę za mną!... Co zaś do sposobu, w jaki opowiedziałem swoją bijografię, czy był on artystyczny, kategoryczny, systematyczny, nie dbam wcale. Wy zapewne panowie nie dbacie o to, bo jak wnoszę, nie ma między wami literata, nieprawdaż?
— Żadnego! — chórem odpowiedziała młodzież.
— A doktora? — spytał jeszcze pan Graba.
— Żadnego! — była znowu chóralna odpowiedź.
— Adwokata?
— Żadnego.
— Inżyniera?
— Żadnego!
— Tego się spodziewałem, — rzekł amfitryon, — jesteśmy wszyscy tutaj wolne dzieci natury, mędrcy ukształceni na łonie rozkoszy życia. Ludzie, których nazwy wymieniliśmy przed chwilą, z radością stwierdzając, że żadnego z nich między nami nie ma, stworzeni są do usług naszych. Im praca, nam użycie. Oni niech temperują pióra, gotują mikstury, stawiają mosty i prawią z katedry uczone androny: my rozweselajmy świat dźwiękiem kieliszków i odgłosem pocałunków. Oni stanowią plebeję ludzkości, podobną do szczurów zdychających z głodu między stosami książek, których zgryźć nie mogą, my jesteśmy świetni wyzwoleńcy, błyszczący patrycjusze cywilizacji. Oni świat zaciemniają swemi głupiemi mrzonkami i morałami, my go rozświecamy wesołością i swobodą. Tak, panowie, ponieważ jesteśmy wszyscy w dobranem i zaszczytnem towarzystwie, piję zdrowie doktorów prawdziwej filozofji życia i magistrów nauki rozkosznego jego używania! Służba! jeszcze jeden kosz szampana!
Gdy po tym wzniesionym i z zapałem przyjętym toaście gwar uciszył się nieco, pan Graba ozwał się znowu:
— Panowie, teraz kolej na was! Powiedziałem wam wszystko o sobie, niechże się dowiem czego od was; ale bijografia ośmiu osób za wiele czasu zajęłaby na jeden wieczór, przestanę na kilku wyrazach, które każdy z was niech wypowie, jako określenie samego siebie.
— Bardzo dobrze! — odrzekł pierwszy jegomość z brodawkami, — podwoi to ścisłość naszych wzajemnych stosunków. Ja pierwszy zaczynam: mam lat 34, nazywam się Ignacy Jodek, matka moja była elegantka, a ojciec gastronom. Obie te cechy rodziców w krew moją przeszły. Lubię cienki tużurek i smaczne objady, ale że jestem urzędnikiem i mam bardzo mierną pensyjkę, aby zdobyć jedno i drugie, zostałem człowiekiem dowcipnym i par excellence krotochwilnym. Krotochwile moje i dowcip otwierają mi kieszenie i jadalne sale ludzi bogatszych odemnie. W ogóle wolę jeść niż pić, pić niż kochać, a kochać niż pracować; tego ostatniego nawet wcale nie lubię, chyba jeśli idzie o rozebranie kapłona, lub wydobycie korka z butelki. Na szczęście moje liczba lubiących dowcipy nie zmniejsza się wcale, więc mam prawie pewność spożywać do śmierci smaczny kawał cudzego chleba, okraszony cudzą pieczenią. Skończyłem. Stasiu, kolej na ciebie.
Przystojny blondyn, zwany przez towarzyszy Stanisławem Klońskim, podniósł głowę, ozdobioną gęstą kędzierzawą fryzurą i rzekł:
— Mam lat 24; matka moja była uczona, a ojciec nie uczony; poszedłem w ślady ojca. Byłem w gimnazjum w M., ale nie uczyłem się niczego, a co roku gdy nadchodziły egzamina, ojciec mój przyjeżdżał do M., a za nim ciągnęły fury pełne indyków, zwierzyny i wszelkich nowalii; dawał kilka śniadań profesorom, całował ich serdecznie w oba policzki, i dostawałem promocję z klasy niższej do wyższej, nie wiedząc bynajmniej czego uczą w jednej lub drugiej. Tak przeszedłem siedm klas gimnazjalnych i w dziewiętnastym roku życia zostałem wielowładnym panem majątku mego ojca, który oddawna już spał i tylko fajkę palił. Zbudowałem pałacyk, pojechałem raz do Paryża, trzy razy do Warszawy i połowa fortuny pękła. Przed rokiem ożeniłem się z bogatą panną, znowu pieniędzy huk, a do tego mam ładną i dobrą żonę, którą kocham. Skończyłem. Kapitanie zaczynaj!
Tu powstał mężczyzna atletycznej budowy, o czerwonej twarzy i olbrzymich wąsach.
— Mam lat 30, służyłem lat dziewięć w złotych huzarach, posiadam konia, kubek z saskiej porcelany i głowę na karku! Dixi.
— Teraz na mnie kolej, — ozwał się bardzo młody człowiek o ryżych włosach, którego koledzy zwali zdrobniale Toziem Słabeckim.
— Mam lat dwadzieścia niespełna, ojciec mój był magistrem prawdziwej filozofji życia i użycia; matka jest dotąd światową kobietą. Od lat szesnastu byłem towarzyszem rozrywek ojca, w które wtajemniczał mnie z rozkoszą. Przed rokiem straciłem tego nieocenionego mistrza: matka moja wyjechała za granicę. Majątki nasze zadłużone i w dzierżawie; dzierżawca odsyła pieniądze matce za granicę, która je traci na koronki i fatałaszki, mnie dają pensji 600 nędznych rubli sr. rocznie. Byłbym więc w wielkim kłopocie, gdyby nie istnieli na ziemi poczciwi żydkowie, pożyczający na 20%, gdyby nie mieszkały w M. dwie młode moje kuzynki, które niedawno straciły rodziców; rządzą same swojem mieniem i są prawdziwą moją Opatrznością. Mówię im że potrzebuję pieniędzy na dobre uczynki, wsparcie biednych przyjaciół i t. d., i poczciwe dziewczęta dzielą się ze mną wszystkiem co mają. Onegdaj nie były przy pieniądzach, oddały mi więc brylantową broszę, rodzinny klejnot. Przed miesiącem pożyczyłem u młodszej zegarek i parę pierścioneczków. Wszystko to idzie tymczasem w zastaw, a jak mama przyjedzie z zagranicy, wykupi klejnoty i oddam, a w najgorszym razie zredukuję je na pieniądze i dam kuzynkom oblig z wypłatą za lat 10, bo teraz ciężkie czasy. Sądzę, że powinienem bogatą dostać żonę, ze względu na wysokie stosunki, jakie posiadam przez matkę, ale może pierwiej umrę, bo coś zdrowie djabelnie chybiać zaczyna.
Powiedziałem... Ordynacie Zrębski, ty mówisz!
— Mam lat dwadzieścia sześć, — zaczął blady blondyn o światłych faworytach i przygasłym wzroku. — Posiadam w gubernji K. ordynację, którą bogaty wuj na rzecz moją utworzył. Wychowano mię w Anglji, w miłości befszteków i sportu. Nudzę się śmiertelnie wszędzie i zawsze, wydaję rocznie dziesięć tysięcy; z reszty dochodów robię ekonomię, aby nie wpaść w kłopoty pieniężne i nie być zmuszonym do ratowania się marjaszem, bo sam wyraz małżeństwa wstręt we mnie wzbudza. Gram w karty i piję z nudów, ale nic i nikogo na świecie nie lubię, oprócz klaczy mojej Sułtanki i charta Milorda.
— Panowie, kolej na was! — rzekł pan Graba, zwracając się do dwóch pozostałych gości, którzy dotąd nic o sobie nie mówili.
— My nie mamy o sobie nic do powiedzenia, — rzekł starszy, wstając i biorąc kapelusz, — i żegnamy panów.
Młodszy poszedł za jego przykładem.
— I dla czegóż panowie opuszczacie nas tak wcześnie? — zapytał gospodarz grzecznie, powstając.
— Mamy pilne zajęcie, — była odpowiedź i dwaj wyjątki ukłoniwszy się całemu towarzystwu, opuścili salę.
Czoło pana Graby zachmurzyło się nieco, oko jego mrugnęło nerwowo kilka razy raz po raz. Policzył wzrokiem po twarzach pozostałych gości, jakby chciał zbadać wrażenie sprawione na nich niespodziewaną dezercją dwóch towarzyszy. Ale Ignacy Jodek podjął się wyrazić uczucia wszystkich.
— Kąkol oddala się sam przez się od ziarna pszenicy, — wyrzekł sentencjonalnie i dodał z pogardliwym gestem wskazując na drzwi: — Z Bogiem! Baba z wozu, koniom lżej!...
— Nie pojmuję, jak można wyrzekać się tak miłej zabawy? — potwierdził Stanisław Kloński.
— Ci panowie musieli się znudzić, — dodał ziewając lekko Ordynat.
— A dla prezerwatywy aby i panów nie napadło też znudzenie, wznoszę toast! — zawołał pan Graba, i powstawszy z kielichem w górę wzniesionym, rzekł donośnie:
— Panowie! niech żyją tkliwe i nerwowo kochające swoich synów matki, które przez błogi czas dzieciństwa i pierwszej młodości trzymają ich utulonych fałdami swych spodniczek, które lękają się dla nich nauki, aby nie osłabiała im zdrowia, i zakładów publicznych, aby nie zepsuły im manier. Błogosławione niech będą matki takie, albowiem one to dostarczają znakomity kontyngens do zastępów rycerzy wesela, albowiem ich to staraniem wielu młodzieńców umiłowywa kielich, zamiast księgi, i zielone pole stolika, zamiast pól rodzinnej gleby! panowie, piję zdrowie matek takich!
Choralny śmiech zabrzmiał i dźwięknęły kieliszki, ale nad gwarem zapanował z trudnością słaby głos Tozia, który też powstał, kieliszek wzniósł w górę, i zawołał:
— Błogosławieni niech będą także ojcowie, którzy dziecięce kroki synów prowadzą tam, gdzie brzmią hymny śpiewane na cześć Bachusa i Wenery, którzy zamiast lekcji matematyki i geografji przykładem swym dają im lekcje najmędrszego używania darów natury. Błogosławieni tacy ojcowie, albowiem oni zmniejszają na świecie liczbę nudnych istot, porządnymi ludźmi zwanych, a nie dają wygasnąć rodowi wesołych młodzieńców! panowie, ja piję zdrowie ojców takich!
Śmiech wzmógł się, ale uwaga wszystkich zwróciła się na pana Ignacego, który powstał z kolei.
— Ja, panowie, — mówił on, — sławić będę dwie naraz cnoty. Oto naprzód błogosławione niech będą matki elegantki, które przekładają bal nad przyszłą cnotę syna i komplement, za którym gonią, nad przyszły jego rozum; i błogosławieni niech będą ojcowie, którzy wiecznie spią lub palą fajkę i przed egzaminami synów wożą indyki na śniadanie dla profesorów w zamian obiecanej promocji. Błogosławieni niech będą takie matki i tacy ojcowie, albowiem rzucają oni na świat ludzi dobrego smaku, którzy zamiast spania i palenia fajki, żyją całą gębą i palą ofiarę bożkom rozkoszy! panowie, piję zdrowie matek elegantek i ojców głupców!
Tym razem śmiech powstał homeryczny, ale umilkł wnet zagłuszony słowami Stanisława Klońskiego.
— A ja powiadam! — wołał on, — że błogosławione także niech będą rozmarzone a posażne dziewice, które serca swe zaczepiają o nasze zaostrzone wąsy i umieszczają swe marzenia w puklach naszej fryzury, a przez to oddają nam piękne swe łabki i pełne szkatuły; błogosławione niech będą dziewice takie, albowiem one to są gęsi znoszące złote jaja, za które my kupujemy im łzy, a sobie wesołe życie! panowie, piję zdrowie gąsek niosących złote jaja dla złotej młodzieży!
Po tych słowach jednomyślnie zabrzmiało brawo.
— Dwunasta godzina, — rzekł po chwili pan Graba patrząc na zegarek, który nosił na grubym i cennym łańcuchu, — nie traćmy czasu panowie, stoliki otwarte.
— Querre a l’as! — zawołał basem kapitan.
— O, rycerzu! nie znasz trafnych pomysłów, — odrzekł Ignacy, — nudną grę proponujesz!
— Na prowincji querre a l’as, nazywają Geryłaczem, — zaśmiał się Stanisław.
— Może w pompadurę!
— Nie cierpię pompadury!
— Proponuję sztosa! — wycedził Ordynat z lekkiem ziewnięciem, — może mnie cokolwiek ogrzeje, — dodał i wzdrygnął się, jakby od chłodu, choć w sali było najmniej 18 stopni ciepła.
— Sztosa! sztosa! — krzyknęli wszyscy i rzucili się do stolika.
Pan Graba pozostał nieco na stronie, zbliżył się do kinkieta płonącego na ścianie, wydobył pugilares i zapisał w nim ołówkiem następne słowa:
„Ordynat, mąż bogatej żony i kuzyn bogatych kuzynek, obiecujący mieć ich na oku. Reszta — narzędzia pomocnicze.“
Skończywszy pisanie, podszedł ku otwartemu stolikowi, wkoło którego toczyła się żywa rozprawa o stosunkową wartość querre a l’as a pompadury i sztosa, i odezwał się:
— Panowie, głosuję za sztosem; czem jest szampan między płynami, tem sztos między wszystkiem grami tej ziemi! ale nim zaczniemy, pozwólcie sobie zadać jedno pytanie.
— Słuchamy, — odpowiedziało kilka głosów.
— Widziałem dziś prześliczną pannę, — rzekł pan Graba.
— A! — ozwali się inni.
— Chcę wiedzieć, czy ktokolwiek z panów zna ją, lub widział? — kończył Amfitryon.
— Kto jest i gdzie jest? — zapytał Ignacy.
— Nazywa się Kamila G., jest guwernantką na pensji pani D., — wymówił zwolna pan Kalikst.
— Co mu! — zawołał Tozio, — to koleżanka mojej siostry?
— A! — rzekł Graba i oczy mu zamigotały, — czy siostra twoja widuje się z nią?
— Prawdopodobnie, że nie, bo od roku jest z matką moją w Dreznie.
— A kiedy wróci?
— Jak matce mojej zabraknie pieniędzy na koronki i wojaże.
— To źle, — wyrzekł po chwili pan Graba. — A nikt więcej z panów jej nie zna?
— Nikt, — była odpowiedź.
Pan Graba zamyślił się.
— Czy nie zakochałeś się przypadkiem, eks-mężu zacnej Józefy? — zapytał pan Ignacy.
— Nie, — odrzekł Kalikst, — wydała mi się godną uwagi.
— Czy tak piękna?
— Bardzo.
— W jakim rodzaju?
— Postawa Junony, a twarz Hiszpanki, — określił pan Graba.
Przy tej rozmowie pan Graba trzymał oczy spuszczone i utkwione w stół i lakoniczne odpowiedzi rzucał jak człowiek roztargniony pochłaniającą go myślą. Po chwili z siłą położył dłoń na stoliku i rzekł:
— Ona musi być moją.
Śmiech zabrzmiał ogólny.
— Lubię tę pewność siebie! — wołał Ignacy.
— Do pioruna, dzielny chłopak! — krzyknął kapitan.
— Ma foi, c’est un homme parfait! — mówił Ordynat.
— Niepodobna! — zawołał Tozio, — nie dopniesz tym razem swego celu, Kalikście! Widziałem ją kilka razy u mojej siostry i znam jej historję. Dumna jak miljonerka, pochodzi z bogatej i wysokiej rodziny zubożałej wskutek wypadków. Nie próbuj nawet, bo stracisz tylko czas.
— Tak myślisz? — rzekł z flegmą Kalikst, — być może, a jednak poszedłbym o zakład, że będzie moją.
— Idę o zakład, że nie! — zawołał Tozio.
— Twoja ręka, — powiedział Graba.
Podali sobie ręce.
— O cóż! o cóż! — zawołali świadkowie.
— Stawiam parę moich anglezów, — rzekł Kalikst.
— A ja ten pierścionek, — dodał Tozio, pokazując na małym palcu pięknie oprawiony i cenny szmaragd.
— Czy to pierścioneczek kuzynki? — zapytał zwolna Ordynat.
— Młodszej, — odpowiedział Tozio.
— Więc zakład stanął? — pytali świadkowie.
— Stanął, — odpowiedzieli aktorowie.
— Będę ją miał, choćby mnie to miało wiele kosztować, — rzekł Kalikst.
— A ja będę wspaniałomyślnym, — ozwał się Tozio, — i choć to jest przeciwko memu własnemu interesowi, objaśnię ci jedną okoliczność.
— Jaką?
— Panna G. ma matkę...
— Więc cóż?
— Którą kocha nad życie.
— A! rozumiem, więc najprzód ..
— Najprzód do przekonania matki, — rzekł Tozio.
— A potem do serca córki, — dokończył Kalikst.
— Może ożenisz się? — żartobliwie zapytał Ignacy.
— Może, — lakonicznie odpowiedział Graba, i dobywszy pugilares, rzucił na stół kupę asygnat.
— Teraz panowie zaczynajmy, trzymam bank, kto poniteruje?
Długo w noc zapóźnieni przechodnie słyszeli na ulicy wychodzące z restauracji gwar i śmiechy.
Dzień był dobry, gdy otworzyła się brama hotelu i wyszło z niego sześciu mężczyzn rozmawiających ochrypłemi głosami. Za nimi wyszedł także na ulicę lokaj Marcin; odkrytą miał głowę i łysina jego błyszczała przy dniu wschodzącym. Patrzył przez chwilę za odchodzącymi, a gdy mieli już zniknąć w załomie ulicy, pokiwał głową, poskrobał się w łysinę i rzekł półgłosem:
— Oj łotry, łotry!
Obok błękitnego domku, w którym mieszkała matka Kamili, był zupełnie podobny doń strukturą domek zielony. Tak jak tamten, miał on cztery okienka wychodzące na ulicę, facjatkę o jednem oknie, ogródek długości i szerokości sto kroków, wejście do wnętrza domu z ogródka i sztachetki otaczające wszystko razem. Ta tylko między dwoma domkami była różnica, że jeden był na błękitno, drugi na zielono pomalowany, i że ponieważ oba zbudowane były na spadzistości góry, zielony stał nieco wyżej, tak, że z okien jego można było widzieć wszystko, co się w niżej położonym do błękitnego należącym ogródku działo.
Właścicielem zielonego domku był żyd, zwany ogólnie Starym Wigderem. Przydomek „stary“ dołączył się do imienia Wigdera tak dawno, że najdawniejsi mieszkańcy ulicy Nadrzecznej nie pamiętali, kiedy Wigder mógł się nazywać młodym. Był to żyd średniego wzrostu i bardzo chudy z żółtą i pomarszczoną twarzą i długą, białą jak mleko, a dziwnem zjawiskiem u żyda porządnie utrzymaną brodą. Ubierał się w szarym chałacie zawsze w jednym i we dnie powszednie i szabasy, a ubierał się w niego tak dawno, jak dawno nosił przydomek „starego.“ Niemniej jednak chałat był czysty, ale tylko dziurawy na jednem ramieniu, a z pod niego ukazywały się nogi żyda w czarnych wełnianych pończochach i pantoflach z grubej, koźlej skóry. Na głowie nosił w domu jarmułkę, a na ulicy zimą i latem wielką czapkę oszytą wilczem futrem; z pod jarmułki, czy z pod czapki wymykały się białe włosy i rzadkiemi kosmykami spadały na żółtą i pomarszczoną szyję. Pejsów nie nosił, a miał duże białe wąsy i siwe grube brwi, które ocieniały zapadłe i siwe oczy.
Wigder był wdowcem i mieszkał sam jeden ze starą służącą Chaitą, która ubierała się według dawnych mód Izraelitek, w suknię bez rękawów i w wielką chustkę grubą na głowie; suknia i chustka nie posiadały już żadnej barwy, bo służyły Chaicie od tak dawna, jak przydomek „stary“ służył Wigderowi. Chaita gotowała barszcz i krupnik w dni powszednie, rybę i łokszynę w szabasy; prała szmaty mające wyobrażać bieliznę i robiła czarne wełniane pończochy. Izb nie uprzątała nigdy, uważała to znać za pracę niepotrzebną i niepożyteczną.
Mieszkańcy ulicy Nadrzecznej mawiali o Wigderze: mądry żyd, o Chaicie: idjotka.
Wigder mieszkał w zielonym domku, ale zajmował jedną tylko połowę, a drugą wypuszczał w najem. Obie połowy składały się z dwóch pokojów, jednego większego o dwóch oknach na ulicę i jednego mniejszego o jednem oknie na ogródek. Sieni były wspólne, miały dwa okna i drzwi do ogrodu. Czy to z powodu tej wspólności sieni, czy z innej jakiej przyczyny, lokal przeznaczony do wynajęcia w domu Wigdera bardzo często był próżnym. Żyd nie troszcząc się bardzo o to, nigdy nawet nie naklejał na szybie kartki z napisem: „pokoje do najęcia,“ a jeśli pojawił się jaki amator, oglądał go długo ze wszech stron, nim zgodził się na rozpoczęcie umowy; a obejrzawszy bardzo często naznaczał tak nieprawdopodobną cenę za dwa pokoje, że kandydat na lokatora odchodził z niczem. Znać Wigder miał inne środki utrzymania się, jak dochód z zielonego domku; powszechna chodziła fama, że jest on bardzo bogaty; byli tacy, którzy dowodzili, że stary żyd zakopuje pieniądze pod podłogą swego domu. Bądź co bądź, Wigder gości swoich czy interesantów przyjmował zawsze w pierwszej od wejścia izdebce, a do drugiej, która była sypialnią jego, nikogo nie wpuszczał, ani nawet idjotki Chaity. Okna tej sypialni wychodzące na ulicę, nigdy się nie otwierały i zasłonięte były wewnątrz grubemi jakiemiś i ciemnemi płachtami.
Raz pewien doktor przechodzący ulicą Nadrzeczną, zapytał Wigdera, dla czego nigdy swych okien nie otwiera i nie przewietrza izb.
— Lękam się ciągów, panie doktorze, — odpowiedział stary żyd.
— To odsuń przynajmniej sztory, i w braku powietrza wpuść trochę światła, — mówił medyk.
— Stare moje oczy nie mogą znieść słońca, i bolą od blasku, — rzekł Wigder.
Doktor wzruszył ramionami i rzekł do siebie:
— Bez powietrza i światła! ależ ten człowiek prędko umrze!
Upłynęło dziesięć lat od tego orzeczenia doktora, a Wigder żył jeszcze i wcale mu się na śmierć nie zanosiło. Jeżeli kiedy zachorował, nie wzywał nigdy lekarza, ani nawet cyrulika, ale zamykał się w swojej ciemnej sypialni i rozkazywał Chaicie, aby usiadła w sieniach na progu i ani sama wejść nie ważyła się do mieszkania, ani też nie wpuszczała nikogo. Upłynęło kilka godzin, Chaita siedząc na progu robiła czarną pończochę latem, a zimą trzęsła się od zimna i kościste ręce rozgrzewała nad garnkiem z rozżarzonemi węglami. Po kilku godzinach ukazywał się za nią Wigder, dotykał jej ramienia i wskazywał gestem, że może już wejść do mieszkania. Wszedł był do sypialni chory i stękający, wyszedł z niej po krótkim przeciągu czasu zdrów jak ryba. Miał znać tajemnicze lekarstwo, o którem sam tylko wiedział.
Pewnego pięknego dnia majowego, uwaga mieszkańców Nadrzecznej ulicy zwrócona została przez dwóch mężczyzn, idących zwolna wąskim chodnikiem. Było to południe, upał był nieznośny, przechodnie więc sami jedni znajdowali się na opustoszałej ulicy, nie wiedząc zapewne i zapewne nie dbając o to, że są celem mnóstwa spojrzeń tkwiących w każdem niemal oknie, które mijać im przychodziło. Oba mieli na sobie wytworne letnie ubranie, kapelusze cylindry i grube łańcuchy od zegarków. W ręku każdy z nich trzymał giętką laseczkę z ozdobną gałką. Jeden z mężczyzn był wysoki i brunet, drugi niski i ryży.
— Par dieu! jakże to daleko, Tozio! — ozwał się brunet w chwili, gdy przed oczami jego błysnęła iskrzata od słońca wstęga rzeki płynącej w dole, — gdybym był wiedział, że to tak daleko, nie byłbym poszedł w taki upał.
— Sam byś na tem stracił, kochany Kalciu, — odrzekł ryży młodzieniec, — bo innego dnia nie byłbym może w humorze pokazania ci, gdzie mieszka matka twojej upragnionej, a zatem działałbyś wbrew swemu interesowi.
— Poradziłbym sobie i bez twojej pomocy, — odpowiedział lekceważąco Kalikst, — ale trzeba nam było przynajmniej pojechać powozem.
— Ach mój Boże! pourquoi tant de façons! otóż i jesteśmy u kresu naszej drogi. Oto ten błękitny domek, widzisz?
— Widzę; ona tam mieszka?
— Czy rozumiesz starą pod wyrazem ona?
— A naturalnie.
— Wcale nie naturalnie, bo pod poetycznym wyrazem ona, rozumie się zawsze kobietę piękną i młodą.
— A o starej, jakże się mówi?
— Stara i koniec.
— No, więc stara czy tutaj mieszka? w tym błękitnym domku?
— Tak, i to już od lat wielu podobno.
— A, cóż to za chałupy! — rzekł Kalikst zwalniając kroku i oglądając się w koło. — A przytem jakto tu wszystko pełne smaku, dom błękitny obok zielonego! gust chiński! Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domu o dwóch oknach hermetycznie zamkniętych i zasłonionych?
Na twarzy Tozia pojawił się wyraz chwilowego zmięszania; dostrzegł je Kalikst i powtórzył pytanie:
— Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domku? czy nie wiesz?
— Żyd jakiś, — niedbale odparł Tozio, odwracając się jednak, aby uniknąć przenikliwego wzroku swojego towarzysza.
— Żyd jakiś, — powtórzył Kalikst zwolna, — to nie zajmujące, czy tylko żyd, nikt więcej?
— Tylko, bo połowa domu pusta i do najęcia.
— Pusta i do najęcia, — powtórzył machinalnie Graba ziewając lekko, — ale zkądże ty wiesz o tem; nie sądziłem, że jesteś tak au courant spraw zaułkowych.
Tozio zarumienił się jak burak; niecierpliwie świsnął w powietrzu laseczką i odparł żywo:
— Cóż chcesz? szukałem kiedyś mieszkania dla jednego ze znajomych i zachodziłem do tego domku, bo dowiedziałem się, że tam jest mieszkanie do najęcia.
— Do najęcia, — powtórzył znowu Kalikst machinalnie i jak człowiek, który o czem innem myśli, ale nagle, jakby mu dźwięk tego wyrazu myśl nasunął, podniósł rękę do czoła i zawołał:
— Do najęcia! co za myśl!
— Co mówisz? — zapytał Tozio.
— Nic, nic, — odpowiedział Kalikst całkiem już obojętnie, — jakaś myśl przelotna...
W tej chwili byli już na środku spadzistości góry, a że minęli błękitny dom, który jak widać, był celem ich przechadzki, zwrócili się, aby iść napowrót. Przechodząc około zielonego domu, Kalikst oglądał go z niezwykłą uwagą, czego jednak nie dostrzegł Tozio, bo mijając hermetycznie zamknięte okna Wigdera, spuścił oczy i wyraźnie ciężkie uczucie odmalowało się na jego twarzy.
Tegoż dnia o zachodzie słońca nowe zjawisko ukazało się oczom cichych i przyzwyczajonych do jednostajności mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Samym jej środkiem, z głową podniesioną i postawą butną szedł lokaj odziany angielską liberją, w zielonym spencerze, botfortach, w zielonej opasanej złotym galonem czapce. Spencer był również zdobny w złote galony i guzy. Stary jakiś miłośnik heraldyki mieszkający na ulicy Nadrzecznej, wysadził z otwartego okna całą głowę, aby się dobrze przejrzeć świetnemu lokajowi i dojrzał na guzach herb Ślepowrona z podkową.
W każdym domu wszystkie okna były pootwierane, a w każdem oknie była jakaś głowa, a czasami dwie lub trzy.
I wszystkie te głowy i wszystkie w tych głowach osadzone oczy obracały się za mijającym domostwa lokajem w botfortach i na wszystkich ustach zawisło niewypowiedziane, bo razem z oddechem wstrzymane pytanie: „dokąd on idzie?“
Mieszkańcy Nadrzecznej ulicy, byli bez wyjątku ludźmi bardzo miernej zamożności, lokaj więc w bogatej liberji był dla nich zjawiskiem, tak jak panowie wytwornie ubrani i w cylindrach na głowie.
Tymczasem lokaj nie oglądając się ani na lewo ani na prawo, ale z nosem podniesionym prostopadle do góry i z tą impertynencką butą lokajską, cechującą służbę w bogatych domach, zbliżył się do bramki zamykającej ogródek zielonego domku, otworzył ją, wszedł do ogródka i zniknął przed oczami patrzących, którzy ze zdumieniem pytali siebie, po co ten lokaj w bogatej liberji poszedł do starego Wigdera?
Na progu sieni siedziała Chaita; robiła czarną pończochę, kiedy niekiedy pomrukując z cicha jakieś niezrozumiałe żydowskie słowa. Naprzeciw niej na trawie siedział wielki kot pstrokaty i z niezachwianą uwagą przyglądał się zmrużonemi oczami ruszającym się drutom żydówki. Cisza zupełna panowała w mieszkaniu Wigdera.
Nagle Chaita podniosła głowę, upuściła na kolana pończochę i tak otworzyła usta, że można było w nich porachować kilka pozostałych, żółtych zębów. Przed nią stał lokaj w zielonej liberji.
— Czy tu jest mieszkanie żyda Wigdera? — zapytał patrząc z góry na żydówkę.
Chaita nie powstała i nie wydała żadnego dźwięku do odpowiedzi podobnego, tylko szerzej jeszcze otworzyła usta.
— No, odpowiadaj żydowico, — rzekł z niecierpliwością lokaj, — czy tu mieszka żyd Wigder?
Chaita zrobiła nadzwyczajne wysilenie; z gardła jej zgięty w znak zapytania wydarł się dźwięk:
— Ha?
— Cóż u djabła? czy nie rozumiesz po polsku? pytam się, czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytał ze złością lokaj.
Przestraszona porywczym tonem jego mowy, Chaita wpatrywała się w niego jeszcze silniej i podnosząc ramiona prawie do wysokości uszów, odpowiedziała znowu pytaniem:
— Ha?
— A to skaranie Boże! — krzyknął lokaj, — niczego się od tej baby nie dowiem. Trzeba iść dalej.
I miał przestąpić próg, ale zaledwie podniósł nogę, gdy kutasem od botforta zaczepił o czarną wełnianą nitkę, z której Chaita robiła pończochę, i ściągnął na ziemię całą jej robotę z kłębkiem i z drutami. Żydówka zerwała się na równe nogi, pochwyciła kutas i ciągnąc go do siebie z całej mocy, zawołała ze złością:
— No, czego asan chcesz? czego asan przychodzisz tu rozbojów robić?
W tej chwili, wywołany zapewne krzykiem Chaity, ukazał się w sieni stary Wigder, i gdy spostrzegł lokaja, szybki uśmiech przemknął mu po zmarszczonych ustach.
Zagadał coś po żydowsku do Chaity, która rozplątawszy swą wełnę, odeszła mrucząc, a sam rzekł do lokaja bardzo dobrą polszczyzną z lekkim tylko żydowskim akcentem:
— Przepraszam aspana za moją służącą, jest ona bardzo nierozsądna i może aspanu jakie głupstwo powiedziała. Waspana przysłał tu pan Graba?...
— A waspan zkąd wiesz o tem, że to pan Graba mnie przysyła? — zapytał zdziwiony lokaj.
— Zkąd wiem, to wiem; to aspana ani ziębi, ani grzeje. A czego pan Graba chce odemnie?
— Jaśnie wielmożny pan Kalikst Graba, — rzekł lokaj z pompą, z jaką zwykle służący przechwalają się godnościami swych panów, — życzy sobie nająć u aspana mieszkanie.
Żyd pogładził brodę i pokiwał głową.
— A na co panu Grabie najmować u mnie mieszkanie, kiedy on na Złotej ulicy już siedm pokojów najął?
— I o tem aspan już wiesz? — zawołał lokaj, którego zdziwienie wzrastało, ale miarkując się wnet, dodał: — Nic to zresztą ważnego, że aspan wiesz o tem, bo kiedy gdziekolwiek przyjeżdża taki pan jak pan Graba, wszyscy o nim wiedzą.
Wigder uśmiechnął się właściwym sobie uśmiechem i szepnął do siebie:
— Jubiler wie, gdzie sprzedają tombak za złoto.
A głośno dodał:
— No, i na cóż panu Grabie najmować mieszkanie u mnie?
— Jaśnie wielmożny pan cierpi często na ból głowy i doktorowie zalecili mu nająć na czas upałów mieszkanie blisko wody i ocienione drzewami, a ot u waspana właśnie rzeka i blisko ogródek jest.
— No, kiedy tak, to służę, służę. A ile mi pan Graba zapłaci za dwa pokoje?
— A ileż waspan chcesz?
— Zdrowie takiego pana, jak pan Graba, bardzo jest drogie i tanio się nie kupuje, — rzekł żyd z ironją, której nie zrozumiał lokaj, — proszę o trzydzieści rubli srebrnych na miesiąc.
Według ogólnych cen lokatorów w M., była to cena bajecznie wysoka.
— Jaśnie wielmożny pan powiedział mi, że mogę panu ofiarować dwadzieścia pięć rubli na miesiąc.
Wigderowi błysnęły siwe oczy radością, ale nie ustępował.
— Nie mogę wynająć taniej jak za trzydzieści rubli.
— Powiem o tem jaśnie wielmożnemu panu, i jeżeli przystanie, dziś jeszcze będziemy urządzać pokoje.
— Czy pan Graba weźmie pokoje z meblami, czy bez mebli? — zapytał żyd.
— Jakże to asan możesz u licha przypuścić do głowy, żeby jaśnie wielmożny pan używał waszych żydowskich mebli! — z pogardą odpowiedział lokaj.
— A co to można wiedzieć, — rzekł żyd i uśmiechnął się znowu szydersko. — Ale jak najmie bez mebli, to dla mnie jeszcze lepiej.
— No to do widzenia z aspanem, — żegnał lokaj, — za godzinę przyjdziem urządzać pokoje.
— Już tak zaraz?
— Jasny pan chce dziś tu nocować. Adiu bube.
— Adiu.
I lokaj odszedł, a Wigder długo stał we drzwiach, gładził brodę i głęboko nad czemś się namyślał, potem rzekł do siebie: — drajzig rubel! — cmoknął z ukontentowaniem i wszedł do izby.
Dzień ów do samego końca miał znać przynosić coraz nowe zdumienia mieszkańcom cichej Nadrzecznej ulicy.
Jeszcze bowiem z ust ich nie znikło całkiem drżące głęboką tajemniczością pytanie: co lokaj w liberji robił u starego Wigdera? gdy oto oczom ich ukazało się aż trzech lokajów, z których jednym był właśnie ten, którego osobę owijano mnóstwem domysłów. Dwaj inni nie mieli na sobie liberji, ale byli całkiem czarno i tak wytwornie ubrani, jak się nigdy nie ubierał żaden z najzamożniejszych mieszkańców ulicy Nadrzecznej. Nieśli oni mnóstwo przedmiotów: kwieciste dywany, zwierciadło tualetowe, jakieś szkatułki i albumy. Tuż za nimi tragarze dźwigali małe sofki, fotele, stoliki o misternie toczonych nogach i parę wazonów z roślinami obsypanemi kwieciem.
Nie upłynęły dwie godziny, a dwa pokoje najęte przez pana Grabę w domu Wigdera, były wyczyszczone, dywanami wysłane, wygodnemi meblami zastawione i przystrojone mnóstwem cacek, szkatułek, flakoników, albumów, które zwykły nieodstępnie towarzyszyć nowożytnym adeptom sekty Epikura.
W czasie tych przygotowań spełnianych z pospiechem przez trzech lokajów, którym pomagali tragarze, Chaita ogłuszona stała w sieni i patrzyła na wszystko z otwartą gębą i szklannemi oczami: palce jej zesztywniały i bezczynnie trzymały druty czarnej pończochy. Noszący meble popchnęli ją parę razy wypadkiem.
— Żydówko, ustąp z drogi! — zawołał jeden z tragarzy niosących sofę.
Chaita ani się ruszyła.
— Ustąp! — zawołał znowu, — bo cię zdepcemy.
Chaita zdawała się nie słyszeć.
Jeden z lokajów wziął ją za ramię i wsunął pod ścianę.
Nie broniła się wcale, tylko wlepiła w niego wzrok i z gardła jej wyszedł znowu zgięty w znak zapytania dźwięk:
— Ha?
I już została aż do końca pod ścianą, wodząc wkoło szklannemi oczami; Wigder w czasie całych przygotowań nie wyszedł ani razu ze swej izby, tylko gdy już wszystko ucichło, tragarze odeszli, lokaj liberjowany został sam jeden, ukazał się w sieni, stanął na progu otwartych drzwi mieszkania pana Graby, spojrzał na meble, dywany, cacka i z nieopisanym wyrazem ironji rzekł do siebie:
— Schön!...
Potem zwrócił się do lokaja patrzącego nań z tryumfem.
— Czy pan Graba sam zapłaci, czy u wasana są pieniądze?
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera.
— Jasny pan przezemnie przysyła trzydzieści rubli z góry za miesiąc. Rewers waspan jasnemu panu oddasz.
Wigder ujął asygnatę w dwa palce, przejrzał ją przez światło bardzo uważnie, potem złożył z rodzajem nabożnego uszanowania i kiwnąwszy głową lokajowi, odszedł.
Chaita stała jeszcze pod ścianą ściskając w ręku pończochę, Wigder podszedł do niej i przemówił słów kilka dziwnie łagodnie. Żydówka, jakby obudziła się ze snu, spojrzała na niego i w oczach ukazała się iskra pojęcia. Wigder znowu powiedział kilka wyrazów i gestem wskazał drzwi izby. Chaita nachyliła się, wzięła jego rękę i pocałowała ją, potem milcząc oboje weszli do swego mieszkania.
W godzinę później spiących już mieszkańców Nadrzecznej ulicy obudził turkot powozów. Przed dom Wigdera zajechał koczyk założony dwoma siwemi anglezami i wysiadł zeń pan Kalikst Graba.
Zaraz potem powóz odjechał, a nowy lokator starego żyda wszedł do elegancko urządzonych swoich pokojów w towarzystwie poufnego swego lokaja w zielonej liberji.
Dobrze było już po północy; skromne domki cichej ulicy pogrążone były w cichym spokoju. Tylko w oknie Wigdera wychodzącem na ogródek, błyszczało jeszcze słabe światełko i pan Graba siedział na drewnianej ławeczce pod rozłożystą lipą; używał znać świeżego powietrza i wpół drzemał.
Noc była ciemna, pan Graba nagle przebudzony został z miłej drzemki odgłosem otwierającej się furtki i stłumionego stąpania.
Otworzył ciekawie oczy i sam niewidziany patrzył.
Postać mężczyzny, owiniętego w płaszcz z peleryną, zarysowała się na tle cieniów, przemknęła przez ogródek i znikła w sieni.
— Ktoby to był? — szepnął do siebie pan Graba.
Zamyślił się chwilę, potem wyciągnął na ławce nogi z miną człowieka, który postanawia czekać i znowu szepnął:
— Zobaczymy.
Minęło pół godziny. Światełko w izbie Wigdera drżało tłumione płachtą zasłaniającą okno. Nikt się nie ukazywał, pan Graba zadrzemał znowu.
I znowu obudził go szelest tłumionych kroków. Podniósł głowę i wzrok natężył. Postać męska przechodził ogródek, dążąc do furtki; postać była niska i szczupła, chód miała niepewny. Gdy doszła do słabo oświetlonego okienka, pan Graba zobaczył wysuwające się z pod czapki ryże włosy.
— Tozio! — zawołał Kalikst stłumionym głosem. — O gołąbek! co on tu robi?
Po chwili zadrzemał znowu. Gdy otworzył oczy, światełko u Wigdera było już zgaszone.
— Albo tu jest jaka ładna buzia, albo ten żyd jest lichwiarzem, — rzekł do siebie Graba, ziewnął szeroko, wyciągnął się potężnie i poszedł spać.
Na pensji pani D. zabrzmiał dzwonek oznajmiający godzinę południowej rekreacji; wesołe pensjonarki rojem zapełniły ogród i dziedziniec. W tej chwili dzwonek u bramy, jakby tylko oczekiwał hasła tego, zadźwięczał także i odźwierny otworzył furtkę przed panem Kalikstem Grabą.
— Matyldo W., wuj twój przyjechał! — zawołała jedna z dziewczynek, będących na dziedzińcu, do koleżanki stojącej w oknie pierwszego piętra.
W sali, w której była Matylda, siedziały dwie nauczycielki.
— Emiljo, — rzekła jedna z nich do drugiej, — dziś twoja kolej towarzyszenia pannom przy wizytach.
— Wyręcz mnie dziś, proszę, kochana Kamilo, — odrzekła Emilja, pilnie wyszywając na kanwie, — spieszno mi już skończyć te pantofle dla ojca, a przecież z krosienkiem nie mogę iść do bawialni.
Kamila powstała; dała znak Madzi, aby szła przed nią.
Pan Graba chodził po salonie. Gdy ujrzał wchodzące panny, nie wyciągnął już ręki do Matyldy tak zimno jak pierwszym razem, ale wziął ją w objęcia i uścisnął z serdeczną czułością. Potem pełnym grzeczności ukłonem schylił się przed Kamilą.
— Kochane dziecko, — mówił do Madzi, podając jej pakę cukierków, — nie spodziewałaś się mnie może, abym cię tak prędko odwiedził znowu, i rzeczywiście, przed trzema dniami zaledwie tu byłem. Ale muszę ci się przyznać, żeś mi się szczerze podobała i rad jestem zupełnie z mojej siostrzenicy.
Mówiąc to, gładził dłonią włosy dziewczynki w czasie, gdy ta zarumieniona cała ściskała jego ręce.
— Co też to, proszę pani, za dziwnie silne są związki krwi, — zaczął zwracając się do Kamili i nadając swej twarzy wyraz szczeroty; — oto ja naprzykład dziewczyny tej nie widziałem od lat kilku, zdawałoby się, że dziś powinnaby ona być dla mnie zupełnie obojętną; a jednak skorom tylko ją ujrzał, poczułem wnet, że ona jest córką mojej ukochanej siostry, a wnuczką mojej matki, dla której mam cześć i miłość bez granic. I proszę pani, chcąc nie chcąc, muszę kochać tego dzieciaka!
Gdyby pan Kalikst słowa te wyrzekł na teatralnej scenie, otrzymałby grzmot oklasków, z taką wymówione one były serdeczną prostotą, i taka się na twarzy jego rozlała sympatyczna dobroduszność. Górna warga nawet nie zadrgała; lewe oko nie mrugnęło ani razu.
Twarz Kamili rozjaśniła się zadowoleniem; przychylnie spojrzała na Kaliksta i odrzekła z prostotą:
— Zupełnie podzielam pana zdanie o uczuciach rodzinnych, nic nad nie silniejszego nie ma na świecie.
— A jednak iluż widzimy ludzi, którzy pomiatają temi świętościami serca; iluż niestety widzimy złych synów, złych braci, złych mężów! — wyrzekł zwolna Kalikst z odcieniem melancholji w głosie.
— Mało znam świata i nie widziałam jeszcze ludzi podobnych, ale jeśli są rzeczywiście tacy, to z serca lituję się nad nimi, — odpowiedziała Kamila.
— Nie będzie to niedyskretnie zapytać panią, która jak widać tak głęboko czujesz całą siłę rodzinnych związków, czy sama posiadasz rodziców, rodzeństwo? — zapytał Kalikst głosem niepewnym, jakby obawiał się tem pytaniem, zwróconem prosto do jej osoby, obrazić Kamilę.
— Rodzeństwa nie mam, ani ojca, ale mam matkę, — odrzekła panna podnosząc na niego oczy, w których przy ostatnich dwóch wyrazach zajaśniał taki jasny wyraz, że pan Kalikst spuścił wzrok przywiązany do niej ciągle i usta drgnęły mu nerwowo parę razy.
— Wolnoż panią zapytać, — ozwał się znów po chwili — czy matka pani daleko ztąd mieszka?
— O, pod tym względem jestem bardzo szczęśliwa, — odpowiedziała Kamila, — matka moja mieszka w M.
— Doprawdy! — zawołał Kalikst, — i panie często się widują z sobą?
— Nie tak często, jakbyśmy pragnęły, ale o ile tylko pozwalają na to obowiązkowe zajęcia.
— Wyobrażam sobie, jak piękny to być musi związek dwóch istot tak ściśle krwią związanych, a tak szlachetnych; bo, — dodał ciszej i jakby mówiąc do siebie, — matka takiej córki musi być ideałem matek i kobiet.
Potem jakby spostrzegając się, że za daleko zaszedł, zwrócił się do Kamili i rzekł serdecznym tonem:
— Przebacz pani, że tak niedyskretnie zatrzymałem rozmowę na tem, co panią osobiście dotyczy, ale... ale nie jesteśmy czasem panami siebie samych. Panie, — kończył głęboko wzruszonym głosem, — panie nie możecie rozumieć tych nagłych sympatji, jakich my mężczyźni doświadczamy niekiedy od pierwszego rzutu oka na osoby pokrewne nam szlachetną naturą...
I oparł się o poręcz krzesła i drżącą ręką poruszał łańcuch od zegarka.
Kamila zrazu zdała się zdumioną, potem oczy jej wróciły do zwykłego wyrazu. Nic nie odpowiedziała, ale zbliżyła się do Matyldy i poprawiła jej usuwający się warkocz.
Przez całą tę rozmowę Madzia z uśmiechem ukontentowania wyjmowała z pudła cukierki i klasyfikowała je na stole według wielkości i koloru papierków.
— Zapewne odbywacie częste przechadzki, Madziu, — ozwał się Kalikst, zwracając się nagle do dziewczynki, jakby zadawał sobie gwałt, zaprzestając rozmowę z Kamilą.
— O tak, kochany wuju, — odparło dziewczę, — pani D. tak jest dobra, że urządza nam często spacery za miasto. W tym roku miałyśmy nawet majówkę.
I pensjonarka z dziecinną szczerotą i wesołością zaczęła opowiadać wujowi, z jakiem zadowoleniem panny szły na majówkę, jak pani D. zrobiła im niespodziankę dodając do podwieczorku na ten cel sporządzonego, pomarańczy i orzechy; jak potem parę godzin tańczyły na murawie nad rzeką, przy jakiejś muzyce, która tamtędy przechodziła wypadkiem, i t. d.
— A propos, — przerwał pan Kalikst, — muszę też paniom opowiedzieć, jak oryginalna spotkała mnie przygoda. Przed tygodniem zacząłem cierpieć na ból głowy, ale codzienny i tak dokuczliwy, że aż wezwałem rady jednego z moich przyjaciół, doktora. Szanowny Eskulapa po długich egzaminach, które mówiąc w nawiasie, śmiertelnie mnie znudziły, zdecydował, że tegoroczne upały są powodem mojej słabości, i że jeżeli nie chcę dostać zapalenia mózgu, powinienem albo wyjechać na wieś, albo zamieszkać przez letnie miesiące w ustronnym jakim domu M., któryby był bliski rzeki i ocieniony drzewami. A tu jak na złość tylkom co najął był mieszkanie na Złotej ulicy wśród największej kurzawy i spiekoty. Rzecz była dość kłopotliwa; jednak bole głowy wzmagały się, i trzeba było szukać ratunku. Zacząłem eksplorować miasto i wynalazłem w końcu dwa pokoiki w domu położonym według przepisu doktora, bo na ulicy Nadrzecznej; więc blisko wody i z ogródkiem...
— Na ulicy Nadrzecznej? — przerwała Kamila.
— Tak pani, i w tem właśnie oryginalność awantury, bo nie tylko, że posiadam teraz dwa mieszkania, ale jedno na głównej, drugie na najmniejszej ulicy miasta M. Czy pani byłaś kiedy na ulicy Nadrzecznej?
Kamila uśmiechnęła się.
— O tak panie, — odrzekła, — tam mieszka moja matka.
— Doprawdy? — zawołał Kalikst z najgłębszem zdziwieniem, — czy można wiedzieć w jakim punkcie ulicy Nadrzecznej mieszka matka pani?
— Nie wiem czyś pan zauważył niewielki, niebiesko pomalowany domek ze sztachetkami, postawiony już na spadzistości góry.
— I może obok niego jest inny, podobny doń jak dwie krople wody, tylko pomalowany na zielono?
— W istocie...
— I zielony dom należy do starego, jakże go zwą? Wiktora? Wigdora?
— Wigdera, — potwierdziła Kamila z uśmiechem, bo miłe jej były te wzmianki o domach Nadrzecznej ulicy.
— Mój Boże! cóż to za traf szczęśliwy! — zawołał Kalikst żywo powstając z krzesła. — Wszakże to ja jestem najbliższym sąsiadem matki pani, bo moje letnie mieszkanie znajduje się właśnie w domu Wigdera! O, nie weźmiesz mi pani za złe mojej śmiałości, jeśli odważę się złożyć uszanowanie matce pani, dla której choć nieznajomej mi jeszcze, czuję już prawdziwą życzliwość i szacunek.
Tym razem Kamila podniosła na Kaliksta wzrok pełen serdecznej wdzięczności.
— Moja matka będzie panu zapewne bardzo rada, żyje ona najzupełniej oddalona od świata i sądzę, że nieraz czuć musi brak towarzystwa, szczególniej... — dodała z lekkiem wahaniem, — towarzystwa tak miłego jak pańskie.
— Pani uszczęśliwiasz mnie! — zawołał Kalikst, — pozwól sobie podziękować.
I wyciągnął do niej białą, wytworną, choć bardzo chudą rękę; Kamila dotknęła jej końcem palców, na których złożył on pełen uszanowania pocałunek. Kilka chwil jeszcze rozmawiał pan Graba z Matyldą, potem ujął kapelusz.
— Może pani masz jakie polecenie na ulicę Nadrzeczną? — rzekł, — bo dziś jeszcze złożę uszanowanie jej matce.
— Dziękuję panu, zamierzam sama odwiedzić wkrótce moją matkę, — odpowiedziała dziewica.
W minutę potem, Kamila schodziła po wschodach i na dziedzińcu połączyła się z dwiema przechadzającemi się nauczycielkami. Wydawała się nieco zamyśloną, jak zwykle; a pan Graba wskakiwał lekko do koczyka z miną człowieka, któremu się coś udaje i rzuciwszy się na poduszki powozu, zawołał do woźnicy:
— Na ulicę Nadrzeczną!
Wkrótce powóz jego wjechał na wąską ulicę, minął dom Wigdera i według instrukcji danej w drodze stangretowi, zatrzymał się przed ogródkiem błękitnego domku.
W bramie ogródka stała Kazia w chusteczce na głowie i z koszykim w ręku. Wychodziła znać na miasto po sprawunki. Na widok powozu i wysiadającego zeń mężczyzny, zatrzymała się i patrzyła ze zdziwieniem.
— Moja panienko, — rzekł zbliżając się do niej Graba, — wszak tu mieszka pani G.?
— Tak panie, — odpowiedziała dziewczyna rumieniąc się po uszy, bo przybyły obrzucił ją od stóp do głowy impertynenckim wzrokiem.
— Bądźże tak grzeczna i zapytaj pani G., czy przyjmie pana Kaliksta Grabę, który chce złożyć jej swoje uszanowanie?
Kazia odwróciła się żywo i pobiegła.
W pierwszym pokoju z dwoma oknami na ulicę, służącym za pokój bawialny, na sofie obitej popielatym perkalem w ciemno niebieskie bukiety, siedziała pani G. w czarnej wełnianej sukni, białym czepku i niebieskich okularach. Na kolanach jej leżało płótno, które z zajęciem zszywała.
— Proszę pani! — zawołała Kazia wbiegając z zaczerwienioną i wzruszoną twarzą, — jakiś pan przyjechał i pyta, czy go pani nie przyjmie?
— Jakiś pan? do mnie? to być nie może, — rzekła pani G. podnosząc głowę. — To jakaś omyłka.
— Ale nie, proszę pani. Ten pan najwyraźniej mówił, abym zapytała panią G., czy zechce go przyjąć, be chce jej złożyć swoje uszanowanie.
— I nie pytałaś go o nazwisko?
— Nie pani, ale sam powiedział, że się nazywa Graba, powiedział i imię, ale już nie pamiętam.
— Graba... Graba, — mówiła pani G. do siebie, — ktoś mi mówił o kimś, co się tak nazywa. Czy nie Kamilka? a tak, ona mówiła coś o jakimś Grabie, już nie pamiętam co. Ha, może jaki interes? ale, jakiżby? W każdym razie nie mam powodu nie przyjąć go?
— Takim pięknym koczem przyjechał, — zaczęła Kazia.
— Potem mi to opowiesz, a teraz idź proś tego pana aby wszedł.
Kazia wyszła, a pani G. położyła robotę swoją obok siebie, poprawiła okulary i czekała patrząc na drzwi. Czekała niespodziewanego przybysza z taką miną, i postawą, z jaką niegdyś czekać musiała licznych gości wjeżdżających do bogatego domu jej męża. W bawialnym jej pokoiku skromnie było, ale niezmiernie czysto, ubranie jej ubogie nosiło też piętno porządku i elegancji. Cała osoba i wszystko, co ją otaczało mimo mierności graniczącej z ubóstwem, wyraźnie mówiło, że była niegdyś wielką panią.
Upłynęło parę sekund od wyścia Kazi; otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Graba z kapeluszem w ręku.
Pani G. powstała z powagą i postąpiwszy do połowy pokoju, patrzyła na gościa przez niebieskie okulary z wyrazem osoby czekającej wyjaśnienia.
Pan Kalikst zbliżył się i oddając głęboki ukłon, rzekł:
— Jestem Kalikst Graba. Przebaczyć pani raczysz, że nachodzę ją tak niespodzianie w jej pustelni, którą pani zapewne obrać sobie musiałaś w celu usunięcia się od gwaru towarzystwa. Ale traf uczynił mnie sąsiadem pani i dał mi wiedzieć o jej tu obecności przez usta panny Kamili G. Opierając się na krótkiej, ale miłej mi znajomości z córką pani, odważyłem się próg jej przestąpić z nadzieją, że gdy będę miał szczęście być bliżej znajomym, zostanę uniewinniony.
Mówiąc to, nachylił się do ręki pani G. i pocałował ją z grzecznością, i uszanowaniem światowca.
— Pozwól pan, abym wzajemnie powiedziała mu z góry, — odrzekła pani G. gestem wskazując gościowi swemu krzesło, — że wizytą swoją czynisz mi wielką przyjemność już przez to samo, że otrzymuję ją w skutek znajomości pana z moją córką.
Słowa te wymówiła pani G. z powagą, ale i z wielką uprzejmością. Wytworny sposób wyrażenia się pana Graby, jak i światowy ubiór i układ jego, wyraźnie uczynił na niej korzystne wrażenie. Przypomniał jej znać dawne, szczęśliwe czasy, w których przyjmowała w swym domu podobnych mu gości.
— Znajomość moja z panną G., — mówił siedząc pan Graba, — jest tak krótką, że nie wiem prawdziwie, czy mam prawo o niej wspominać; a jednak, w szczerocie mojej wyznam pani, że znajomość ta uczyniła na mnie tak miłe wrażenie, iż czuję rodzaj przyjemności mówiąc o niej.
— Doprawdy? — z uśmiechem odrzekła pani G. i poprawiwszy na nosie okulary, z przychylną uwagą patrzyła na gościa.
— O tak pani, — mówił dalej pan Graba, — w dzisiejszym świecie naszym, w którym próżność i lekkość tak głęboko niestety wniknęły w treść i życie kobiet, z niewymownie miłem uczuciem spotyka się młodą osobę, która, jak córka pani, z wielką, uderzającą pięknością łączy tę podniosłość uczuć i głębię umysłu, jakie się w niej tak widocznie objawiają.
— Słowa pańskie pochlebiają mej dumie macierzyńskiej, — odpowiedziała pani G. i ze światowym taktem zmieniając przedmiot rozmowy, zapytała:
— Pan oddawna mieszkasz w M.?
Pan Graba począł opowiadać jak przed trzema laty zostawszy wdowcem po ukochanej i najlepszej żonie, wyjechał za granicę dla rozerwania się w głębokim smutku, jak potem zatęsknił za rodzinnym krajem i wrócił do Warszawy; jak wreszcie i ztamtąd zmęczony gwarem wielkiego miasta, zapragnął być bliżej drogich sercu osób, i mając w gubernji M. matkę i siostrę, przybył na czas jakiś do M., aby niedaleko nich się znajdować.
Następnie powtórzył swe opowiadanie o bolach głowy spowodowanych upałami, o radach doktorskich i o swem wypadkowem przeniesieniu się na ulicę Nadrzeczną.
Słowa swe zakończył grzecznem powiedzeniem, że słabość jego wydaje mu się w tej chwili łaską Opatrzności, ponieważ dała mu sposobność zabrania znajomości z panią G.
Gospodyni odpowiedziała kilkoma grzecznemi słowy i poprowadziła dalszą rozmowę z łatwością oznaczającą wielką towarzyską wprawę.
— Przebacz pani, — rzekł po półgodzinnej rozmowie pan Graba, — jeśli to co powiem, wyda się jej niedyskretnem; ale od chwili, gdy zacząłem z panią rozmawiać, wydaje mi się, jakobym śnił. Kiedym po raz pierwszy spojrzał na domy przy ulicy Nadrzecznej, ze skromnego pozoru ich sądząc, myślałem, że zamieszkują je poczciwi mieszczanie lub rzemieślnicy, ludzie o złotych sercach, ale umysłach nie mających innych zalet, jak naiwność pierwotnej prostoty. Tymczasem w jednem z tych tak niepozornych mieszkań, w osamotnieniu, które zwać się może pustelnią wśród miasta położoną, znalazłem kobietę taką jak pani, kobietę, raz jeszcze proszę o przebaczenie, której rozmowa, powierzchowność i wszystkie cechy nakoniec wskazują wielką damę.
— Byłam nią kiedyś w istocie, — odrzekła pani G. takim tonem, jakby mówiła, że miała jakąś suknię, ale już jej nie ma.
— Pani była nią? — zawołał pan Graba z rodzajem zdziwienia, kładąc przycisk na wyraz była.
— Naturalnie, — odpowiedziała pani G. z równąż obojętnością, — inaczej byłażby moja córka nauczycielką?
— Pojmuję to, pani: ale nie o materjalnem bogactwie myślałem, gdy uderzyło mnie w mowie jej użycie czasu przeszłego. Mogłaś pani stracić majątek, a mimo tego nie przestałaś, nie przestaniesz nigdy być wielką panią. Są cechy właściwe osobom zrodzonym na wysokich szczeblach społeczeństwa; te nie ścierają się nigdy. Pokaż mi pani rękę kobiety, a nie widząc ani twarzy jej, ani postaci, powiem do jakiej sfery społecznej kobieta ta należy. Cera twarzy, sposób, w jaki się układają fałdy choćby najuboższej sukni, ukłon, dźwięk głosu, wszystkie wreszcie drobne nic, są jednak wybitnemi wskazówkami dla każdego, który ocierając się o ludzi, chciał i umiał robić uwagi. Ja właśnie posiadam tę umiejętność spostrzegawczą, i dla tego choćbym miał w oczach pani ujść za niedyskretnego, powiedzieć jej muszę, że mimo skromnego otoczenia, w jakiem zostajesz, jesteś pani zawsze wielką panią.
— Zaprzeczać panu, byłoby z mej strony fałszywą skromnością, śmieszną zawsze, ale najśmieszniejszą w moim wieku. Uznaję zaprawdę to, coś mi pan powiedział, przyznając mu wzajem wielką znajomość odcieni towarzyskich i trafne zapatrywanie się na rzeczy.
Powiedziała to z godnością, ale i bardzo przychylnem na gościa swego wejrzeniem.
Jeszcze chwil kilka trwała rozmowa, nareszcie Graba wstał i powiedział:
— Zapominam się tu i utrudzam panią wizytą, która jak na pierwszą zbyt się długo przeciąga. Proszę jednak o przebaczenie i pobłażliwość; bo jeśli pani pozwolisz, często przychodzić tu i zapominać się będę.
— I owszem, — odpowiedziała pani G. szczerze, — i raz na zawsze proszę pana, abyś mię odwiedzał ile razy się to panu uczynić podoba. Jeśli już wypadek skazał pana na zamieszkanie naszej skromnej i odludnej uliczki, korzystaj pan o ile chcesz z towarzystwa sąsiadki, starej, ale gotowej zawsze przyjąć tak miłego jak pan gościa.
— Wierz mi pani, — z pełnem galanterji uszanowaniem mówił pan Graba, — że w stolicy świata mało spotkałem kobiet, w którychbym od pierwszego wejrzenia uczcił tyle rozumu i uderzającej zacności jak w pani. To też, — dodał z żartobliwym uśmiechem, — często dokuczać pani będę moją obecnością, a gdy już bardzo dokuczę, wypędź mnie pani ze swego domu bez wszelkiej ceremonji. Nie obrażę się, ale w krótce wrócę i znowu do jej drzwi zakołacę z pytaniem, czy można?
Pocałował ze czcią rękę pani G. i wyszedł.
Zaledwie znalazł się w swem letniem mieszkaniu, upadł raczej, niż usiadł na mięki fotel i zaczął śmiać się tak głośno i długo, że aż ulubiony jego lokaj stanął na progu i ze zdumieniem patrzeć nań począł.
— Na honor! bawi mię ta komedja! — zawołał do siebie Kalikst między dwoma wybuchami śmiechu.
Śmiał się jeszcze i znowu zawołał:
— Ależ bo na honor, śliczna dziewczyna! warta całego tego zachodu!
Potem przestał śmiać się, zamyślił się i mrugając nerwowo lewem okiem, rzekł do siebie ciszej:
— O panie Grabo! jakże ty znasz serca ludzkie!
Zdjął tużurek i wygodnie położył się na sofie, wziął do ręki dziennik i czytał. Potem klasnął w dłonie i zawołał:
— Michasiu!
Na progu stanął zielono ubrany lokaj.
— Pójdziesz natychmiast do panów: Ordynata Zrębskiego, Stanisława Klońskiego i Teodora Słabeckiego i poprosisz ich odemnie, aby mnie odwiedzili dziś wieczór w mojem letniem mieszkaniu.
Lokaj miał odchodzić, pan Graba dodał jeszcze:
— Idąc Złotą ulicą, zajdź do mego mieszkania i przynieś ztamtąd kilka butelek węgrzyna i trzy pudełek cygar: Havanna, Dos Amigos i Trabucos; każdego gatunku po jednem pudełku.
— A karty, czy będą potrzebne, jaśnie panie? — zapytał lokaj.
— W tem mieszkaniu nie waż mi się nigdy nawet wspominać o kartach, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
— A jeżeliby ktokolwiek z mieszkańców tego błękitnego domu, który stoi tu obok, pytał ciebie co robię, gdzie bywam i kto u mnie bywa, masz być niemym od urodzenia, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
Kalikst umilkł, służący chciał odchodzić i był już za drzwiami.
— Michaś! — ozwał się za nim głos pana Graby.
— Słucham, jaśnie panie!
— Dowiesz się dziś jeszcze, jaki jest w M. najpiękniejszy ogród kwiatowy i najpiękniejsza cieplarnia, i umówisz się z właścicielem, aby mi codziennie z rana przysyłał duży bukiet najpiękniejszych kwiatów jakie posiada, zacząwszy od jutrzejszego poranku.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Teraz już możesz odejść.
Lokaj wyszedł i kilka kroków uszedłszy, spotkał piękną czarno ubraną pannę, idącą z pospiechem ku błękitnemu domowi. Spojrzała na niego mimochodem; z razu jakby się zdziwiła trochę, ale potem rzuciła okiem na dom zielony i zrobiła głową taki ruch, jakby się już domyślała, co robił na ubogiej ulicy wygalonowany lokaj.
Sługus poszedł w swoją stronę po towarzyszów, wino i cygara dla pana Graby, a piękna panna wbiegła do ogródka błękitnego domku.
W mieszkaniu pani G. rozległ się wkrótce wesoły głos Kamili.
— Mateczko droga, otóż znowu jestem!
— A to prawdziwy dzień niespodzianek! anim przypuszczała, że przyjdziesz dziś do mnie, — odparła całując ją czule matka.
— I na całe pół dnia, aż do jutrzejszego poranku; Emilka miała z kolei dziś wyjść na miasto, ale wyszywa swoje pantofle tak pilnie, że wolała zostać; więc mnie przy pannach zastąpi. Ale czemuż dziś ma być dzień niespodzianek, czy miałaś jeszcze jaką, kochana mamo?
— Niedawno wyszedł ztąd pan Kalikst Graba, oddał mi długą wizytę.
Kamila stała na środku pokoju z kapeluszem i okryciem w ręku; usłyszawszy imię pana Graby, odwróciła się bardzo szybko, aby położyć kapelusz na komodzie, nad którą wisiało małe zwierciadło; pani G. ujrzała w zwierciadle twarz jej powleczoną przez chwilę niezwykłym rumieńcem.
Nadszedł wieczór. Dwie kobiety siedziały według swego zwyczaju w ogródku; pani G. na ławce, a Kamila u nóg jej na niskim stołeczku. Nowy księżyc wypływając z za drzew, bladawo rozświecał ogródek i na osrebrzonem tle zieleni malowniczo uwydatniał postacie dwóch kobiet. Młoda dziewica ufna w samotność macierzyńskiego mieszkania, zdjęła z siebie surową czarną suknię, w jaką ubierała się zwykle, a smukłą swą kibić orzuciła przezroczystem okryciem z białego muślinu. Krucze warkocze jej uwolnione z więzów, spadały z jej ramion na piersi i wiły się między osrebrzonemi fałdami penioaru. Obie ręce oparła na kolanach matki, tak, że szerokie rękawy opadające w dół, jak srebrzyste skrzydła odkrywały ślicznych kształtów ramiona. Matka i córka rozmawiały z sobą, półgłosem.
O kilkanaście kroków od rozmawiających kobiet, przez zieloną przezroczysta żaluzję zasłaniająca okno zielonego domu, wyglądały trzy pary oczów, i po za nią słychać było szept trzech męskich głosów.
— Czy widzisz ją dobrze? - pytał pan Graba.
— Doskonale, — odpowiedział Tozio.
— Mnie krzak bzu nieco przeszkadza, widzę tylko głowę, prześliczna! — szeptał Kloński.
— Zachwycająca!
— Warta zachodu!
— I większego nawet niż ten, któryś podjął.
— A zawsze jednak nie będziesz jej miał, — rzekł Tozio.
— Zobaczymy, — odparł Graba.
— Chyba się ożenisz!
— Qui vivra verrá!
I trzy pary oczu błyszczące w szczelinach żaluzji, upornie wpatrywały się w postać dziewicy, która nie domyślając się, że jest celem innego, niż macierzyńskie, spojrzenia, swobodnie odrzuciła z pięknych ramion szerokie rękawy i rozmawiając z matką machinalnie przesuwała w cieńkich palcach gruby opuszczony warkocz. Po zamyślonem jej czole igrały księżycowe promienie i ześlizgując się z liści lipowych łączyły głowę jej z głową matki, szeroką nimbą światłości.
Ale najoporniej ze wszystkich wpijały się w nią czarne oczy pana Graby. Zdawało się, że ogniem, który w nich płonął, przepalą one ażurowe kraty żaluzji, zamienią w popiół delikatne gałązki bzu rosnącego przed oknem, a z czoła dziewicy spędziwszy srebrne promienie, opalą je swym żółtawym namiętnym blaskiem. W gorących strefach podzwrotnikowych krain zawieszony na szczycie drzew, po przez liście palmowe zgłodniały boa takim wzrokiem patrzeć musi na chyżą gazellę kąpiącą w źródle swe śnieżne stopy, jakim pan Graba po przez otwory swej żaluzji patrzył na Kamilę kąpiącą swą piękną i dumną postać w srebrzystych odblaskach nocnego światła.
— No, panowie! dosyć już tej kontemplacji, albo zanudzicie mnie na śmierć! - ozwał się w głębi pokoju mającego okno z żaluzją, głos stłumiony poziewaniem.
Słowa te mówił Ordynat Zrębski, leżący na sofie z twarzą zwróconą do sufitu i z cygarem w ustach.
— Pójdź sam, spojrz na nią, — odpowiedział Kloński odstępując od okna.
— Vous m’embêtez z tą waszą piękną panną: qu’y a t’il donc mon Dieu! piękna, to piękna, mniejsza o to! Graba zagiął już na nią parol i nie ma o czem mówić. Wszak przyjacielowi w drogę wchodzić nie można. Nest, ce pas — Graba?
Mówiąc to młodzieniec wychowany w miłości befsteku i sportu powstał zwolna, wyciągnął się i wzdrygnął.
— Brrr! jak tu zimno! — rzekł i poszedł do okna. Popatrzył chwilkę i odwrócił się.
— Podobna do Loli Montez, — zdecydował i znowu wyciągnął się na sofie.
Przy oknie stał już tylko jeden Kalikst. Ordynat mierzył go szyderczym wzrokiem.
— Ecoutez Graba, tyś zakochany, — wycedził w końcu śmiejąc się przez zęby.
Kloński i Tozio rozśmiali się głośno. Pan Graba odwrócił się i spojrzał na nich. Na widok jego twarzy młodzieńcy bardziej jeszcze śmiać się zaczęli.
— Cóż znowu? czego śmiejecie się tak szalenie? uciszcie się, bo one mogą usłyszeć gwar w mojem mieszkaniu, czegobym wcale sobie nie życzył, — rzekł Graba drżącym głosem, mierząc swych towarzyszy gniewnem i nakazującem wejrzeniem.
Młodzieńcy, jakby ulegając jego potężnej wpływowej sile, umilkli.
— Par Dieu, Graba, tu as l’air d’un possedé, — rzekł po chwili Ordynat.
Graba upadł na fotel i potoczył wzrokiem dokoła, ale jakby przypomniał sobie, że najmniejsza słabość okazana, może go pozbawić wpływu, jaki pozyskał nad towarzyszami, a o który bardzo mu znać chodziło, wstał żywo i zawołał śmiejąc się:
— Na Boga, panowie! nie bierzcie mię tylko za jakiego Abellarda lub Wertera! Mówcie, żem zakochany, zgadzam się na to, ale po swojemu. W każdym razie bądźcie pewni, że to uczucie moje — ex usez l’expression, bien sotte en verité — nie zepsuje mi bynajmniej dobrego humoru i nie zamąci naszych wspólnych zabaw.
— Daj dowód! — zawołał Kloński, — i przyjdź jutro do mnie na wieczorek. Edwardzie, Tozio, będziecie także, nieprawdaż? zaproszę jeszcze kogo i postawim dwa trony dla króla Faraona! czy zgoda?
— Es — tu bête, Kloński! jesteś przecież żonaty! cóż będziemy robili z twoją połowicą? — zapytał Ordynat.
Kloński spuścił głowę i na twarzy jego odmalowało się lekkie zdetonowanie, ale wkrótce zrobił junacką minę i nadrabiając rezonem, odpowiedział:
— Cóż ztąd? żona moja pójdzie spać, a my będziemy robili co nam się podoba.
— Niech przyzwyczaja się biedaczka do swego losu, — rzekł Graba.
— Więc słowo? — zapytał Kloński.
— Słowo, — odpowiedzieli, — będziemy u ciebie o godzinie ósmej wieczorem.
— Co do mnie, muszę być wprzódy z ranną wizytą u twojej żony, — dodał Graba.
Goście powstali i zabierali się do wyjścia.
— Co też moja pani powie na to, że od dni kilku tak późno wracam do domu, — rzekł Kloński biorąc kapelusz.
— Powiedz, żeś był na nieszporach i zamknięto cię w kościele, — zaśmiał się Tozio.
— Albo, żeś doglądał chorego przyjaciela, — rzekł Graba pokazując w uśmiechu swoje ostre zęby.
— Djabła tam! nie uwierzy, — odpowiedział Kloński z pewnem zakłopotaniem, które daremnie chciał ukrywać pod żartobliwym tonem.
— Peste, boi się żony!
— Wkrótce to samo będzie z Grabą, zobaczycie, że się ożeni z tą guwernantką, — mówił Stanisław odwracając żart od siebie żartowaniem z towarzysza.
— A wtedy może i ja się w niej pokocham, — rzekł ziewając Ordynat.
— Masz słuszność miljonerze, pij wino czerwone, kochaj cudzą żonę, a będziesz wzorem cnotliwego człowieka, — odparł Graba i pożegnał gości.
Wyszli, a on zasiadł do pisania; wziął arkusik cieniutkiego papieru z wyzłoconemi brzegami i litografowaną cyfrą K. G. u góry, i po kilku chwilach zastanowienia, nakreślił na nim następujące słowa:
„Szanowna pani!
„Kiedym miał szczęście być dziś w domu twoim, mówiłaś mi, że lubisz kwiaty, że gust ten pozostał ci z lat dawnych, w których bywałaś zwykle otoczona kwiatami. Pozwól pani, aby przezemnie wyraźniej niż kiedy przypłynęły ku tobie wspomnienia błogiej przeszłości i aby codziennie z rana świeże kwiaty oddane ci w mojem imieniu, wzrok twój cieszyły.
„Każdy z tych bukietów, pani, będzie hołdem ze czcią złożonym twojej wysokiej cnocie i rozumowi, zaletom niezachwianym i niezaćmionym przebytemi nieszczęściami. Przebacz pani śmiałości, która pochodzi z mojej nieznającej udawania prostoty i szczerego popędu serca.“
Podpisał list ten i zawołał lokaja.
— Byłeś u ogrodnika? — zapytał.
— Byłem, jaśnie panie.
— Bukiety będą?
— Będą, jaśnie panie, i pierwszy jutro.
— Zaniesiesz więc jutro list ten wraz z bukietem do tego błękitnego domu, co tu obok stoi, i oddasz jedno i drugie mieszkającej tam pani G.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Jest tam panna, piękna brunetka, rozumiesz?
— Widziałem ją, jaśnie panie.
— Tem lepiej. Idzie o to, abyś list ten i bukiet odniósł tak rano, aby ta panna była jeszcze u matki, bukiet widziała i list czytała.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Masz urządzić się w ten sposób, abyś widział tę pannę jak będzie list czytała i uważał jej minę, a jeszcze lepiej posłyszał, co będzie do matki mówiła.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Michałek! zdaje mi się, że powinieneś być sprytny?
— Do usług, jaśnie panie.
— No dobrze, teraz idź spać i pamiętaj o wszystkiem, co ci mówiłem.
Nazajutrz bardzo rano, bo o godzinie siódmej, Kamila w kapeluszu i okryciu stanęła na progu błękitnego domku, gotując się wyjść na ulicę. W tejże chwili wszedł do ogródka i stanął przed nią lokaj w zielonej liberji z wielkim bukietem w jednej ręce i z małym bilecikiem w drugiej. Bukiet był artystycznie złożony z białych centyfolji, różowych gwoździków i liljowego heljotropu, bilecik błyszczał złocistemi brzegami.
Kamila patrzyła zdziwiona, lokaj kłaniając się z uszanowaniem, rzekł:
— Pan Kalikst Graba przysyła bilet i bukiet dla pani G.
— Dla mojej matki? — zapytała Kamila zdziwionym głosem, a oczy lokaja z uwagą podjęły i zapisały w pamięci żywy rumieniec, który oblał jej twarz.
— Kto o mnie pyta? czy jaki interes? — zapytała pani G. wychodząc do sieni.
Lokaj podał jej bukiet i bilet z ukłonem i słowami:
— Od pana Graby.
Pani G. przebiegła bilet oczami, potem podała go córce, a sama wzięła kwiaty z rąk lokaja.
— Powiedz pan panu Grabie, — rzekła uprzejmie, — że przyjmuję z podziękowaniem miłą jego przysługę i proszę, aby jak najprędzej był u mnie i dał mi sposobność osobiście mu za nią podziękować.
Lokaj skłonił się i odszedł, ale o parę kroków przystanął; przytulił się do ściany i słuchał, przyczem posłyszał głos pięknej panny mówiącej:
— O moja mateczko, jaki on dobry! jak on ciebie musiał poznać i ocenić!...
Nie czekał dłużej i poszedł, a w kilka chwil po nim Kamila opuściła dom matki.
Państwo Stanisławowie Klońscy byli bogaci: niestracona połowa funduszu małżonka była jeszcze dość znaczną, a sama pani otrzymała od ojca duży posag w gotówce, że zaś była jedynaczką, miała jeszcze w perspektywie to coś, co się w języku małżeńskich finansowych wyrachowań nazywa: po najdłuższem życiu.
Ojciec pana Klońskiego miał majątek w gubernji M. i ojciec pani Klońskiej miał majątek w gubernji M. Młodzi państwo Klońscy oboje nudzili się na wsi, najęli więc w M. piękne i obszerne mieszkanie na Złotej ulicy i żyli sobie, jak to mówią, po królewsku, to jest, tracąc wielkie sumy pieniędzy, i nic nie robiąc. Ludzie mawiali o nich: szczęśliwe małżeństwo! w istocie wyglądali na takie, bo oboje byli młodzi, urodziwi, bogaci, a nie rzadko widywano jak się czule całowali i jeździli razem na zamiejskie przejażdżki pięknym koczem, dzielnemi końmi i ze służbą w błyszczącej liberji. Czegoż więcej potrzeba, aby małżeństwo miało prawo nazwać się szczęśliwem? Młodość, wdzięki, pocałunki, piękne mieszkanie, ładne powozy, liczna służba w liberji, są to niezawodnie wszystkie możebne warunki szczęścia, a jeśli w jakim kątku pięknego mieszkania lub pięknej karety, siedzi jakie licho, co się zwie nieszczęściem, nikt o to nie pyta, i ci, na których ono czatuje, długo o niem nie wiedzą, aż nagle wyskoczy z ukrycia, pochwyci za gardło którekolwiek ze szczęśliwych małżonków i tak je zdusi w uścisku, że ze łzami bolu znikną mu z oczu i miłość i wdzięki i piękne meble i kareta i służba w liberji.
Jeżeli takie potworne licho kryło się w jakim zakątku mieszkania państwa Klońskich, niktby się go z pewnością domyśleć nie mógł; tak mieszkanie to było okwiecione, ozłocone, ozwierciadlone, takie tam miało tchnienie dostatków, młodości i wesela.
W tem to mieszkaniu, w ładnej stołowej, o czterech oknach sali, o jedenastej godzinie z rana siedziała przy stole zastawionym herbatą po angielsku, ośmnastoletnia pani Klońska. Wzrostu była małego, ale zgrabna i szykowna, z bardzo małą, wąską nóżką i drobną wytworną rączką. Włosy miała złociste a twarzyczkę okrągłą, białą i rumianą, ozdobioną jasno błękitnemi oczami, ale zeszpeconą nieco nadto zadartym noskiem. Za to usta jej były kształtne i pąsowe, a zęby drobne i bardzo białe. Po wpatrzeniu się zresztą nawet zadarty nosek dość ładnie harmoniował z zaokrąglonym pulchnie podbródkiem i dwoma dołkami rysującemi się na policzkach, gdy się śmiała lub mówiła.
Siedziała przy stole sama jedna w białym muślinowym penioarze, zdobnym w koronki i różowe kokardki; główkę miała całą pokrytą papilotami, które figlarnie sterczały w różne strony jak drobne rożki; a na kolanach trzymała malutkiego angielskiego wyżełka i zajmowała się zawiązaniem mu na szyi różowej wstążki.
— Lolo! siedzieć spokojnie! — zawołała na wyrywającego się pieska, uderzając o podłogę nóżką o różowym pantofelku. Lolo spuścił uszy i nachylił głowę, a w krótce na kudłatym karku jego ukazała się wielka różowa kokarda, misternie zawiązana.
— Dobry Lolo! grzeczny Lolo! spokojnie siedział! pozwolił sobie zawiązać kokardę! - mówiła młodziuchna kobieta, pieszczotliwie gładząc wyżełka i twarz swoją przytulając do jego głowy.
— Może Lolo jeść chce? może dać śmietaneczki? — monologowała dalej i nalawszy śmietanki na talerzyk, z upodobaniem patrzyła, jak Lolo zajadał siedząc na jej kolanach. Potem wydobyła batystową chusteczkę, otarła nią mordeczkę pieska i pocałowała w sam koniec pyszczka.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do jadalnej sali wszedł Stanisław Kloński w eleganckiem rannem ubraniu i z zaspanemi oczami.
Na widok jego pani Klońska mocniej przycisnęła do piersi Lolo i odwróciła się na pół gniewnie, pół figlarnie.
— Dzień dobry Cesiu, — rzekł Stanisław przecierając oczy i ziewając jeszcze.
— Nie powiem ci dzień dobry, bo się gniewam na ciebie, — odpowiedziała Cesia, patrząc na męża przez ramię z zadąsana minką.
— Za cóż gniewasz się? — zapytał siadając przy stole.
— Tak późno wróciłeś wczoraj i zawczoraj i onegdaj. A mnie tak nudno i tęskno bez ciebie; żeby nie Lolo, tobym już chyba umarła ze smutku.
— No to przepraszam cię, moja duszko, — rzekł Stanisław i pocałował czule rękę żony, — ale bo czemu nie pojedziesz gdzie, nie rozerwiesz się także?
— Ja nie chcę jeździć nigdzie! ja nie chcę rozrywać się! mnie z tobą najlepiej; jak ty jesteś w domu, to mnie nie nudno, ale ja nie wiem, dla czego ty tak rzadko w domu bywasz, przecież chwała Bogu, nie jesteś ani urzędnik, ani doktor, ani żaden rzemieślnik i mógłbyś ze mną być ciągle, żebyś chciał, ale ty nie chcesz i umyślnie idziesz sobie Bóg wie gdzie, żeby ze mną nie być, a to wszystko dla tego, że ty mnie nic a nic, ani odrobiny nie kochasz!...
Mówiąc to tupała nóżką, łzy miała w oczach i przyciskała Lola do piersi, niby jedyną pociechę w strapieniu swojem.
— Cóż znowu, moja Cesiu, — zaczął Stanisław, obejmując jej drobna kibić, — jak możesz mówić, że cię nie kocham.
— Nie kochasz, nie kochasz, nie kochasz, — powtarzała Cesia tupiąc nóżką i niosąc do ócz chusteczkę, — żebyś mnie kochał, tobyś mnie ciągle nie porzucał. Papa to mnie kochał, bo zawsze robił to, co ja chciałam!...
— Dosyć już dosyć, moja ty ładna kapryśniczko, ot, pocałuj mnie lepiej i pogódźmy się, tylko serdecznie! — rzekł Stanisław, pociągnął żonę ku sobie i pocałował ją w usta z niekłamanem uczuciem.
Cesia rzuciła mu ręce na szyję tak żwawo, że aż Lolo spadł z jej kolan, całowała go płacząc, śmiejąc się i powtarzając:
— Mój Stasiu, mój Stasieczku, mój drogi, nie porzucaj mnie tak często, mnie tak nudno bez ciebie!
— Dobrze, dobrze Cesiu! poprawię się, zobaczysz, tylko nalej mi teraz herbaty, bo jeść mi się chce. No, zgoda już między nami? nie prawdaż?
— Zgoda! zgoda! — wołała Cesia śmiejąc się jak dziecko i błyszcząc białemi ząbkami, — mój Stasiu, mój Stasieczku!
Nagle zajrzała pod stół.
— Lolo! Lolo! gdzie Lolo? zrzuciłam biedaka! biedny mój Lolo! biedny mój piesek! chodź na poduszeczkę!
I pochwyciła z ziemi wyżełka i całując go, zaniosła na kanapę, położyła na poduszkę i zaczęła nalewać herbatę.
— Stasiu, kupiłam sobie wczoraj cudowny kapelusz, — zaszczebiotała lejąc do szklanki gorącą wodę z imbryka, — wyobraź sobie, błękitny atłasowy z białem malutkiem piórkiem. Oj! — krzyknęła nagle, — sparzyłam sobie rękę!
I odskoczywszy od stołu, upuściła z rąk imbryk i ze łzami w oczach zaczęła dmuchać na białą oparzoną rączkę.
— Lepiej byś zrobiła Cesiu, żebyś kazała nalewać herbatę pannie służącej, bo sama zawsze sobie tylko ręce poparzysz i nic więcej, — rzekł z pewną niecierpliwością Stanisław, biorąc jednak rękę żony i oglądając ją bardzo troskliwie.
— Otóż będę nalewała sama i pokażę ci, że nie jestem tak niezgrabna, jak się tobie zdaje, — odparła z determinacją Cesia, i poważnie, milcząc zaczęła znowu nalewać herbatę. — Przecież papie zawsze sama nalewałam, — wyrzekła z rodzajem dumy, stawiając pełną szklankę przed mężem i pijąc sama także herbatę. — Stasiu, ty dziś ze mną cały dzień przepędzisz? — rzekła gładząc rączką gęste kędziory Stanisława.
— Nie Cesiu, — odparł Stanisław, połykając ostatni haust herbaty, — bo nie będę dziś w domu na objedzie.
— Otóż i znowu! — zawołała Cesia z gestem rozpaczy załamując ręce, — ja myślałam, myślałam, łamałam sobie głowę nad tem, coby dla niego najsmaczniejszego wymyśleć na objad, a to wszystko dla tego, aby on najspokojniej sobie powiedział: nie będę w domu na objedzie! Wstydź się Stasiu, wstydź! takeś nie dobry!
— Ależ moja duszko, Tozio Słabecki zaprosił mię dziś na objad, jakże mogłem odmówić?
— Trzeba było powiedzieć, że masz żonę i koniec. Czyż ja wiecznie mam tylko z Lolem jeść objady?... Upewniam cię, że choć to bardzo poczciwy piesek, wolałabym jednak, żebeś i ty był z nami. Zostań dziś w domu, mój drogi Stasiu!
I zbliżywszy się, objęła jego szyję i patrzyła mu w twarz błagalnym wzrokiem.
— Dziś tylko, mój jedyny, dziś zostań ze mną!
— Ależ nie mogę, dałem słowo Toziowi...
— Jutro pójdziesz do Tozia, a dzień dzisiejszy mnie poświęć, jeden tylko dzień, jeden dzioneczek, mój Stasieczku najmilszy... takem się stęskniła sama jedna.
— Moja Cesiu, mówię ci, że nie mogę tego zrobić, skoro dałem słowo, to muszę dotrzymać...
— Tak, tak! — wołała Cesia ze łzami w oczach, — pewno na wieczór także dałeś komu słowo!
— Przeciwnie, zaprosiłem gości do siebie.
— O jakże to dobrze! — zawołała młoda kobieta, — śmiejąc się i klaszcząc w dłonie, — przynajmniej wieczorem będziesz w domu. A ktoż tu będzie z gości?
— Kilku młodych ludzi naszych wspólnych znajomych, a prócz tego nowoprzybyły do M. pan Graba.
— Co to za Graba? nie znam go.
— Od dwóch tygodni dopiero bawi w M.
— Ale jakże on może być u nas wieczorem, kiedy mnie jeszcze nie zna... etykieta nie pozwala... — wyrzekła Cesia z powagą osoby, której przepisy salonowe znajome są jak codzienne Ojcze nasz.
— To też będzie dziś u ciebie z wizytą, — odrzekł Stanisław.
— Doprawdy? będzie z wizytą? i to może zaraz? a ja w papilotach i nieubrana, nie mogłabym go przyjąć. Czy młody? czy przystojny? czy bogaty? po co przyjechał do M.? Jakążby to suknię włożyć? czy zna się na tualecie dam?
Gały ten grad zapytań posypał się z ust Cesi, która stała już przed zwierciadłem, rozwijała niecierpliwie papiloty, odpinała różowe kokardki i zasiewała tem wszystkiem posadzkę w koło siebie. Nagle jakby sobie coś przypomniała, pobiegła do męża i znowu zaczęła go prosić:
— Stasieczku, ale ty w dzień nigdzie nie wyjdziesz? będziesz w domu na objedzie...
— Nudną jesteś Cesiu, — niecierpliwie rzekł Stanisław wstając i zabierając się do wyjścia, — powiedziałem raz, że nie mogę zostać, to i nie mogę. Idę ubierać się, zaczekam potem na Grabę i pójdę z nim razem do Tozia. Do domu wrócę przed ósmą wieczorem.
To rzekłszy wyszedł.
Cesia patrzyła za nim z załamanemi rękami, łzy kręciły się w jej oczach. Po chwili wybiegła z jadalnej sali z całej siły wołając:
— Komorosiu! Komorosiu!
Na to wołanie z dalszych pokojów wbiegła do salonu, w którym zatrzymała się Cesia, podżyła panna służąca z ciemną, przenikliwą twarzą, czarnemi włosami splecionemi w cienki warkocz i przypiętemi szyldkretowym grzebyczkiem z tyłu głowy. Na wyższej wardze jej powstał gęsty czarny puszek, wybornie naśladujący wąs męski.
— Chryste Panie! — zawołała Komorosia wbiegając, — co się stało? czego pani tak gwałtownie woła?
— Wyobraź sobie Komorosiu, — mówiła Cesia porywając ramię służącej, — Staś znowu cały dzień w domu nie będzie, znowu idzie Bóg wie gdzie i ja z Lolem tylko będę jadła objad! I powiedz sama Komorosiu, czy to nie złość, czy to nie żal?
Służąca zaczęła kiwać głową, a Celina biegać po pokoju wszerz i wdłuż.
— Już to prawda, — mówiła Komorosia, — że pan nie dobry bardzo, żeby porzucać tak ładną i młodą żonę...
— Co ty pleciesz Komorosiu, że Staś nie dobry! on bardzo dobry, ja go tak kocham, tylko...
— Tylko wiecznie gdzieś lata, a pani zawsze sama... Żeby papo pani o tem wiedział, pewnoby się nie ucieszył takiem pożyciem.
— Bredzisz Komorosiu! — zawołała Cesia tupiąc nóżką, — nasze pożycie bardzo dobre, tylko...
— Tylko pani we łzach świata Bożego nie widzisz...
— Bo tak mi się podoba, a Staś temu nie winien, masz o tem wiedzieć raz na zawsze, — z gniewem zawołała Cesia.
— Ach, Boże odpuść! pani dziecko jesteś i sama nie wiesz czego chcesz, — odrzekła Komorowska ze śmiałością starej i zasłużonej sługi, — a ja pani powiadam, że z tego wszystkiego nic dobrego nie będzie... Nie tak pan powinien kochać i szanować taką żonę jak pani... Żebym była na pani miejscu, tobym tak samo w domu nie siedziała, a tylko stroiła, się, bawiła i jeździła. Kiedy mąż do lasa, to żona do sasa. Jakby się spostrzegł, że źle, toby prędko inaczej zaśpiewał.
Cesia stanęła na środku pokoju z założonemi rękami i zamyśliła się.
— A może ty Komorosiu i dobrze mi radzisz, — rzekła w końcu przykładając ręce do czoła.
— Chryste Panie! jabym pani miała źle radzić? pierwejbym sobie dała łeb uciąć! Toć ja piętnaście lat służyłam u matki pani, i panią na swoich rękach nosiłam, a ojciec pani jak mię pani oddawał na wyprawną pannę, to powiedział: pilnuj mojej córki Komorosiu, jak oka w głowie, a będziesz miała u mnie chleb łaskawy do śmierci. A jabym pani miała źle radzić? Chryste Panie! a toż mi na co?
— Tak, tak, — mówiła Cesia uderzając jedną ręką w pięść złożoną o dłoń drugiej, — tak, tak, zacznę i ja latać jak on po całym świecie, stroić się, bawić i po całych dniach ani zajrzę do domu, chyba wtedy, gdy zaproszę gości. Zupełnie tak samo, jak on robi! kiedy tak, to tak! wet za wet! Od dziś zaczynam. Komorosiu, przynieśno mi szafirową jedwabną suknię, tę ubraną aksamitem, pojadę z wizytą i zaproszę się na objad do mojej kuzynki. I jutro to samo zrobię i pojutrze i ciągle, aż póki Staś nie poprawi się. Komorosiu, prędzej przynieś suknię, układaj mi loki, kapelusz wezmę szafirowy aksamitny, paliowe rękawiczki, prędzej... prędzej...
— Może pani pójdzie ubierać się do gabinetu?
— Nie, tu się ubiorę, czyż nie widzisz, że już zaczęłam.
I w istocie zrzuciła z ramion penioar i stojąc przed wielkiem zwierciadłem, niecierpliwie układała gęste złociste loki, które pokrywały jej kształtną okrągłą głowę.
W mgnieniu oka Komorowska przyniosła wszystkie żądane do tualety przedmioty.
— O tak, to dobrze! — mówiła wkładając na Celinę ciężką jedwabną suknię, — pokaż pani panu, że o niego niedbasz, a zaraz zlęknie się i opamięta. Z tymi mężami to tak trzeba, energicznie, nie ustępować ni kroku, bo inaczej, zaraz chcą za nos wodzić nieszczęśliwe żony... To tak jak ja bywało z nieboszczykiem moim mężem...
Celina nie słuchała rozwlekłej gawędy starej sługi. Z rodzajem gorączkowego pospiechu wkładała suknię, zapinała złotą broszę, wkładała kolczyki w uszy, bransolety na ręce i w moment poprawiła sobie loki.
— Tak, tak, — szeptała do siebie, — będę latać po świecie tak jak Staś, zobaczym, czy jemu będzie to miło.
Tualeta była gotowa, a w salonie panował największy nieład przez nią sprawiony. Na krzesłach leżały porozrzucane: penioar, koronki, różne pudełka i pudełeczka, posadzka usłana była papierkami od papilotów, kokardkami i wstążeczkami. Lolo wbiegł do salonu i piszczał z całej siły widząc, że jego pani ani myśli się nim zajmować.
Nagle otworzyły się drzwi i lokaj zaanonsował:
— Pan Kalikst Graba!
— Ach Boże mój! — zawołała Celina, która właśnie zaczęła wkładać rękawiczki, — taki nieład! Komorosiu, zabierajże prędko to wszystko. Muszę przyjąć tego pana Grabę, bom ciekawa go poznać. Prędzej, prędzej Komorosiu! Proś pana Grabę, — dodała zwracając się do lokaja.
Komorowska zbierała co tchu rozrzucone rzeczy swej pani, gderając niecierpliwie:
— A bo to Chryste Panie, szczególną modę pani wymyśliła, żeby też ubierać się nie w gabinecie, ale w salonie! Boże odpuść! czyste dziecko z pani!
I tak mrucząc, wyniosła się ze wszystkiemi manatkami, a na posadzce zostało tylko kilka papierków i parę kokardek, których podjąć nie zdążyła.
Na środku salonu stanęła Cesia zarumieniona w długiej, ciężkiej szafirowej sukni, której czarne ozdoby uwydatniały białość jej płci, z gęstemi lokami, spadającemi na jej czoło, piękna jak anioł.
Pan Graba wszedł do salonu, jednocześnie wyszedł z bocznych drzwi gospodarz domu.
Nastąpiła prezentacja i powszednia, oklepana rozmowa, od jakiej zaczyna się zwykle pierwsza znajomość w salonach.
Po kilku chwilach zaanonsowano Teodora Słabeckiego. Celina zrobiła nadąsaną minkę,
— Gniewam się na pana, — rzekła po przywitaniu do Tozia.
— Cóż mogło sprowadzić mi to nieszczęście? — zapytał młodzieniec.
— Tak często odbierasz mi pan męża, Staś zawsze mi mówi, że pan zapraszasz go to na objady, to na wieczory, tak, że on nie ma nigdy czasu być ze mną.
— Ależ Cesiu... — zaczął Stanisław.
— O tkliwa miłości małżeńska! — zawołał z grzeczną ironją Graba, — więc pani tak kochasz męża, że nie tylko o płeć piękną, ale i o brzydką zazdrosną jesteś...
— Tak panie, — krótko i niechętnie odrzekła Celina i schyliła się po Lola.
— O pani, — mówił Graba, — żyjemy przecie w wieku oświaty i oczyszczonych z przesądów wyobrażeń. Dziś więc małżeństwo nie powinno być niewolą przykuwającą dwie osoby wzajem do siebie i do świętego, jak mówili praszczury, domowego przybytku. Człowiek nie powinien być straconym dla świata dla tego, że jest żonatym; ani kobieta dla tego, że jest mężatką. Swoboda, pani, zupełna, bezwarunkowa swoboda, oto najpiękniejsza filozofja małżeństwa.
Celina patrzyła na mówiącego z rodzajem zdziwienia i gniewu.
— Więc czemże jest wedle pana małżeństwo i jakie ma cele? — zapytała z niezwykłą sobie powagą.
— Wedle mnie pani, i wedle wszystkich prawych dzieci cywilizacji, małżeństwo jest stowarzyszeniem dwojga ludzi, w które wkładają oni tak materjalne jak i intelektualne swe kapitały, aby za wspólną pomocą wyższe z nich wyciągać procenta. We wszelkiem zaś stowarzyszeniu, kapitały tylko stają się zależne, a osoby pozostają zupełnie niepodległe.
Błękitne oczy Celiny utkwiły w twarzy pana Graby z wyrazem pogardy dziwnie odbijającej przy dziecięcej, naiwnej twarzy.
— A ja sądzę, — odrzekła zwolna, — że małżeństwo jest to ścisłe przymierze serc dwojga ludzi, zawarte w celu zdobycia jak największego szczęścia. W przymierzu takiem osoby tracą swą niepodległość, bo wiąże je z sobą wzajemna miłość.
Pan Graba za wzgardliwe spojrzenie Celiny, odpłacił szyderczym uśmiechem.
— W każdym razie powinszować można panu Stanisławowi, że przymierze to zawarł z panią, — rzekł grzecznością pokrywając szyderstwo.
Stanisław milczał i oczy miał spuszczone w album, który przeglądał; w ogóle, w obecności żony tracił tę swobodę manier i wyrażenia się, jaką posiadał w zebraniach męskich i jakiemi wzbudzał wysoki interes w panu Grabie.
Celina umilkła, spuściła oczy i głaskała pieska. Na czole jej była zmarszczka niezadowolenia. Tozio patrzył w sufit, Graba bawił się łańcuszkiem od zegarka, we wszystkich pozach malował się przymus i niesmak. Czuć było, że między dwoma obecnemi osobami rodziła się głucha niechęć. Dwoje ludzi stawało naprzeciw siebie w roli zaczepnej, był to przedświt wielkiej nieprzyjaźni, może nienawiści.
Skończyła się wizyta, pan Graba pożegnał gospodynię domu, która podała mu końce dwóch palców i wyszedł z Toziem i Stanisławem.
Po wyjściu mężczyzn, Celina usiadła na kozetce i zamyśliła się.
— Kareta gotowa, — rzekła Komorowska wchodząc, — kazałam założyć konie, gdy goście byli. Niech pani już jedzie, bo będzie późno na wizyty.
— Nie pojadę już, moja Komorosiu, — rzekła Celina, odejmując rękę od oczów.
— Chryste Panie! a toż dla czego?
— Tak, smutno mi jakoś bardzo. Każ konie odłożyć.
— Panie Boże! czy stało się co nowego?
— Nie, nic, moja Komorosiu! niepodobał mi się strasznie pan Graba, czuję, że będzie jeszcze bardziej odciągał Stasia odemnie. Nie cierpię go!
— Bo też pan, Boże odpuść, zawsze szczególnych towarzyszów dobiera.
Tego dnia wieczorem gwarno było w mieszkaniu państwa Klońskich. Z dziesięciu młodych ludzi przechadzało się po salonach według przyjętego między złotą młodzieżą zwyczaju, mówiąc o koniach, karetach, polowaniach, restauracjach i teatrach. O kobietach nie mówili, bo w małym gabineciku przylegającym do bawialnego salonu, siedziała gospodyni domu i mogła słyszeć ich rozmowę. Nad wszystkiemi głosami górował głos pana Graby, wszyscy milczeli, gdy on mówił lub opowiadał o czem, albo śmieli się z jego dowcipów i wołali: brawo Graba! Wszyscy pytali go o zdanie w każdej zrodzonej w rozmowie kwestji, słowem, znać w nim było króla wesołej młodzieży, człowieka wielce wpływowego w swem kole.
Cesia siedziała w małym gabineciku na aksamitnej kozetce. W początku wieczora była dość ożywioną, pokazywała gościom ustrojonego Lola, opowiadała o jego rozumie, dopytywała się o nowiny miejskie. Ale gdy tylko zbliżył się do niej Graba, czoło jej nachmurzyło się i zawołała żywo:
— Stasiu, Stasiu, chodź do mnie!
Małżonek zbliżył się.
— Siądź tu przy mnie, Stasieczku, i nie odchodź, — prosiła.
— Ależ moja duszko, muszę przecież gości bawić.
— No to przynajmniej nie rozmawiaj z tym Grabą, — rzekła cichutko.
— Ale moje życie, jakże można? to przecież gość nasz...
— Nienawidzę go! — zawołała głośno Celina.
Stanisław wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Kogoż spotyka to nieszczęście, że go pani nienawidzisz? - zapytał Graba, który stał niedaleko i słyszał tylko ostatni wyraz gospodyni domu.
Celina wpatrzyła się w niego oczami, w których był gniew i niechęć, i odpowiedziała porywczo:
— Nienawidzę kota, który czatuje na mego Lola, aby go udrapać.
Graba zaśmiał się i mrugnął lewem okiem.
— Czy kot ten uczynił już kiedy co złego Lolowi, że go pani o szkodliwe chęci posądzasz? — zapytał.
— Nie, bo dziś po raz pierwszy przyjęłam go do mego domu, ale przeczuwam w nim bardzo szkodliwego kota, — odparła.
Teraz w oczach Graby błysnęły gniew i niechęć.
— Czemuż się go pani nie pozbędzie? — zapytał z ironją.
— Postaram się o to, — odpowiedziała z determinacją.
— Więc pani wypowiadasz wojnę kotowi?
— Wypowiadam.
Graba stanął naprzeciw niej i zakładając ręce na piersi, rzekł przeszywającym głosem:
— Pozwól pani dać sobie radę. Nie prowadź pani wojny z kotem nigdy, bo panią skaleczy, a Lola swoją drogą zadrapi. Oto lepiej pogładź go pani swoją piękną rączką, aby panią samą oszczędził, a Lola zostaw jego losowi, i mniej dbaj oto, co się z nim stać może.
— Nigdy! — zawołała. Celina z energją, — wiedz pan o tem, że bronić będę Lola do ostatka, a kota nigdy nie pogładzę, bo go nie lubię, a kogo nie lubię, temu to wręcz okazuję, taki już mój charakter.
— Żałuję wielce nieszczęśliwego kota i nie chciałbym być na jego miejscu, — odparł z galanterją Graba i odszedł rzucając na Celinę tak zjadliwe spojrzenie, że młoda kobieta zadrżała lekko i spuściła oczy.
Zrozumieli się wzajem oboje.
Graba ujął pod ramię Stanisława, począł z nim chodzić po salonie i z cicha o czemś mówić, przyczem śmieli się obydwaj. Cesi, która przez drzwi prowadziła za nimi wzrokiem, zdawało się, że śmiech jej męża był zrazu przymuszany nieco, ale stopniowo stawał się coraz swobodniejszym i nabrał w końcu przykrego dźwięku. Młoda kobieta nie zrozumiała dźwięku tego, tylko wzdrygnęła się mimowolnie; wprawne ucho dosłyszałoby w śmiechu Stanisława wzbudzonym rozmową Graby, rodzący się cynizm. Ile razy dwaj mężczyźni zbliżyli się do drzwi pokoju, w którym siedziała Celina, Graba rzucał w głąb gabineciku spojrzenie tryumfalne i szydercze, które jak ukrop spadało na głowę Cesi. Pod wpływem jego młoda kobieta spuszczała oczy, a w tym samym czasie Stanisław starał się patrzeć w inną stronę, aby uniknąć wzroku żony. Ta gra spojrzeń, w których głucho krzyżowały się wezbrane namiętności i obawy trzech piersi, trwała dobry kwadrans, w końcu którego Celina jakby sił pozbawiona, oparła się o poręcz kozetki i ręką zasłoniła oczy.
W tej chwili Stanisław zbliżył się do żony.
— Cesiu, — rzekł, — idź spać, już jest jedenasta godzina, a bezsenność ci szkodzi.
— Jakże mogę opuszczać gości, nie będzież to niegrzecznie? — zapytała podnosząc na męża zmęczony wzrok.
— Nie ma przecie kobiet, a zabawa mężczyzn do mnie należy, my będziemy jeszcze długo się bawili, a ty idź spać.
— Dobrze, pójdę, — rzekła wstając powoli, — dobranoc ci Stasiu!
I podała mu drobną rączkę.
— Czy nie chora jesteś, Cesiu? masz tak rozpaloną rękę? — rzekł Stanisław.
— Ha, ha, ha! — zabrzmiał za rozmawiającem małżenstwem śmiech pana Graby, — jesteście państwo, na honor, zachwycająco czuli! Szczególniej ty Stanisławie, co żegnasz się z żoną na kilka godzin, jakby na kilka lat! O patryjarchalne obyczaje pasterskich wieków! tylko jeszcze w błogosławionej prostoty kraju naszym i do tego na prowincji, spotkać się z niemi można!
Stanisław zarumienił się jak burak i wypuścił z dłoni rękę Celiny. Skrzywił się szczególniej przy wyrazie: prowincja.
Celina nie rzekłszy słowa, odeszła. Z progu swojej sypialni obejrzała się i przez otwarte drzwi kilku pokojów zobaczyła, jak w jadalnej sali nakrywano do wieczerzy, a w jednym z salonów rozstawiono stoły kartowe. Zobaczyła także jak pan Graba trzymając pod rękę jej męża z jednej strony, a Ordynata z drugiej, prowadził ich do jednego z zielonych stołów, nad którym między dwoma zapalonemi w wysokich świecznikach świecami, rysowała się blada otoczona ryżemi włosami twarz Tozia.
Trzymał on w ręku talię kart i wołał:
— Bank! kto poniteruje?
Pan Jodek i kapitan patrzyli z zamiłowaniem w głąb jadalnej sali, na nakrywający się do wieczerzy stół, dwóch czy trzech mężczyzn otaczało Tozia, a wszystko to razem ogarnięte było gęstą siną mgłą tytoniowego dymu. Cały ten obraz widziała Celina stojąc na progu swojej sypialni, w perspektywie utworzonej z trzech rzęsiście oświetlonych pokojów; pąsowe, aksamitne o złotych sznurach i kutasach portjery, drzwi tych pokojów zdobiące, służyły za ramy obrazowi temu.
Celina patrzyła parę minut, na twarzy jej w miejscu przedchwilowego znużenia i niezadowolenia, począł malować się przestrach. Oczy jej otworzyły się szeroko, twarz bladła, usta zaczęły drżeć. Nagle poskoczyła do swej sypialni z takim ruchem, z jakim dzieci bojąc się strachów, uciekają z ciemnych pokojów i żywo zamknęła drzwi za sobą. Jakby na pożegnanie, w tej samej chwili o słuch jej uderzył ostry i szyderczy głos Graby wołającego donośnie:
— Najprzykładniejszy z mężów na świecie! przegrałeś!
Dobrze już było po północy, gdy huczna wieczerza brzmiała w jadalnej sali państwa Klońskich. Szkło dźwięczało, butelki pękały, panowie śmiali się, lokaje biegali usługując.
Goście byli w różowym humorze, za to gospodarz chmurny i milczący.
— Kloński! czy ty żałujesz przegranych pieniędzy, że masz dziś minę księdza odprawiającego żałobne nabożeństwo?
— zawołał dowcipny zawsze pan Jodek.
— Ce n’est pas d’un gentilhome! — zaśmiał się przez zęby Ordynat.
— Cóż znowu! — odparł Stanisław z przymuszonym śmiechem, — jak możecie posądzać mnie o to, nie raz przecie widzieliście mię w boju i znacie moją zimną krew!
Potem nachylił się ku Toziowi, przy którym siedział, i rzekł z cicha:
— Przyznam się tobie, Toziu, ze czuję trochę wyrzutów sumienia. Pierwszy raz, odkąd się ożeniłem, tak wesołe mam zebranie w moim domu, i boję się, żeby całonocny gwar Celinie zbyt przykry nie był.
Tozio uśmiechnął się i powiedział coś do ucha Grabie.
Ten ostatni zaśmiał się na całe gardło.
— Panowie! — krzyknął wśród śmiechu, — czy wiecie dla czego nasz gospodarz tak spuścił nos na kwintę! oto boi się żony! ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha! — zaśmiali się wszyscy chórem, — co za wzór cnoty małżeńskiej!
— Po uszy siedzi w pantoflu.
— Zdaje się, że widział kawał świata, a taki jeszcze parafjanin!
— Student!
Stanisław rumienił się i oczy mu błyszczały od gniewu i wstydu.
— Za kogoż mię macie, panowie! — zawołał w końcu ze złością, głosem przenosząc szyderczą piosenkę towarzyszy, — na dowód, że to co mówicie jest nieprawdą, że wcale nie boję się żony, nie siedzę pod pantoflem i nie jestem studentem, proponuję: abyście bawili się aż do wschodu słońca najgłośniej i najweselej jak tylko można. Żona moja zaśnie lub nie zaśnie, jak będzie mogła i chciała, a wy panowie, nie krępujcie się — tak, jakbyście byli w domu kawalera!
— O tak, to rozumny z ciebie człowiek, światowy i cywilizowany! - zawołali mężczyźni.
— Celiny pokój daleko, może tego wszystkiego nie słyszy.
W tej chwili w drzwiach przedpokoju ukazała się głowa Komorowskiej i szepnęła coś jednemu z lokajów. Ten zbliżył się do Stanisława i rzekł półgłosem:
— Pani pana prosi.
— Moja żona jeszcze nie spi? — żywo zapytał Kloński, spostrzegając Komorowską.
— Nie spi i prosi, żeby pan pofatygował się do niej na minutkę, — odpowiedziała z nadąsaniem panna służąca i znikła.
— Uf! będzie burza! — zawołał Jodek.
— Scena małżeńska!
— Odwagi Stasiu! odwagi!
— Męstwa i determinacji!
— Stanisławie Kloński, — rzekł Graba z szyderczą uroczystością, — jeśli w tem widzeniu się z szanowną twą małżonką, które ma za chwilę nastąpić, ulegniesz wrodzonej ci słabości charakteru, będziesz pokorny i potulny nie pomnąc na twą godność wesołego młodzieńca, wyrzeczemy się ciebie i zaprzemy, wyrzucimy cię z naszego koła, a w dodatku ogłosimy przed światem, że jesteś... cztery litery!
— Tak, tak, energicznie z żoną, a z góry, to zaraz się uspokoi! — zawołał Jodek.
— Niech zna dyscyplinę! — huknął kapitan.
— Stanisławie, wyczytamy z twarzy twojej gdy wrócisz, czyś splamił twą godność mężczyzny i naszego towarzysza, — mówił Graba.
Stanisław zaczerwieniony, upokorzony, gniewny, nic nie odpowiedział na te wszystkie żarty i z zaciśniętemi usty wyszedł z sali jadalnej.
W sypialnym pokoju swoim, pięknie i bogato przybranym, siedziała zagłębiona w fotelu o szerokich poręczach Celina. Miała na sobie ten sam biały penioar, w którym była z rana, połowa włosów jej niknęła w papilotach. W całej pozie młodej kobiety malowało się zmęczenie, zmięszane z rodzajem obawy. Obok niej stała Komorowska z nożyczkami i papierem na papiloty w ręku.
— Niechże pani pozwoli sobie zawinąć resztę papilotów, póki pan nie przyjdzie, — mówiła.
— Nie chcę papilotów, nie chcę niczego, wszystko mi nie miłe! — odpowiedziała z dziecinną żywością Celina.
Drzwi się otworzyły i wszedł Stanisław.
— Stasiu, Stasiu! — zawołała z radością młoda kobieta i wyciągnęła ku niemu ręce.
— Czegoż chcesz Celino? — opryskliwie zapytał małżonek zbliżając się.
— Mój drogi Stasieczku, chciałam ciebie zobaczyć, tak się czegoś boję! — pieszczotliwie mówiła Cesia, podnosząc ku niemu zbladłą twarz.
— Więc dla jakichś dziecinnych kaprysów wołałaś mię tutaj, — ofuknął Kloński, — cóż to? boisz się strachów? to możesz rozkazać służącej, aby cię nie odstępowała. Ja przecież nie mogę być twoją niańką.
Cesia spuściła głowę.
— Ja nie strachów boję się, mój Stasiu... — szepnęła.
— Więc czegoż?
— Boję się tego Graby, — była jeszcze cichsza odpowiedź.
— Nieznośny z ciebie dzieciak, Celino! — zawołał z gniewem Stanisław, — cóż ci zrobił ten człowiek?
— Mnie nic; ale przeczuwam, że on tobie chce zrobić coś złego. Mój najdroższy, — dodała z błagalnym wyrazem, — nie graj z nim w karty, papa mówił zawsze, że karty gubią ludzi, a ja widziałam, że ty z nim grać zaczynałeś.
Kloński zaczerwienił się od gniewu.
— Cóż to znowu! — krzyknął, — chcesz mną kierować jak dzieckiem! pilnuj swoich sukienek i swego Lola, a do mego postępowania nie wtrącaj się. Narażasz mnie tylko na wstyd swojemi kaprysami. Idź spać i nie nudź mnie więcej.
To mówiąc, wyszedł z trzaskiem drzwi zamykając za sobą.
Celina zakryła twarz obiema rękami i zaniosła się głośnym płaczem.
— Teraz to już widzę z pewnością, że Staś mnie nie kocha, — mówiła wśród łkania, — och, moja Komorosiu, jakże mnie serce boli! Boże, mój Boże! jak ten Graba stoi przy Stasiu, to mi się zdaje, że to zły duch jego. Papa mówił zawsze, ze karty gubią ludzi, i że sam nigdy nie grał. A Staś tam gra z tym Grabą...
— Niech się pani uspokoi, — mówiła Komorowska, — niech się pani wody napije i przestanie płakać, czy to warto psuć oczy i łzy wylewać dla tych niewdzięczników mężczyzn.
— Ach, moja Komorosiu! Staś rozgniewał się na mnie! jaki on nie dobry! ja go tak kocham, a on gniewa się na mnie!...
— Ot, niech pani nastraszy pana i powie jutro, że pojedzie do papy, jeśli pan się nie poprawi, — radziła służąca.
— Co też ty pleciesz, Komorosiu! — zawołała przez łzy Celina, — jakżebym ja mogła Stasia porzucać? Ja tak go kocham! jabym bez niego trzech dni nie przeżyła!
I znowu płakała. Widmo nieszczęścia, kryjąc się w kątku bogatego mieszkania, zaczynało wyłazić i chwytało ją za gardło.
— Komorosiu! — zawołała nagle, zrywając się jakby jej zbawcza myśl przyszła do głowy, — zmówmy litanję do Najświętszej Panny na intencję, aby Staś więcej mnie kochał, i aby ten Graba odczepił się od niego!
Przy łóżku Celiny stał klęcznik rzeźbiony, a nad nim wisiał piękny obraz Matki Boskiej. Komorowska zapaliła przed obrazem alabastrową lampkę i uklęknąwszy, zaintonowała litanję. Za nią klęczała Celina z błagalnie złożonemi na białym muślinie rękami, z pełnemi łez oczami wzniesionemi na obraz, i cichym, drżącym głosem, powtarzała co chwila: „Módl się za nami!“
W salonach brzmiał gwar wesołych głosów, wybuchy śmiechu i oderwane wyrazy gry dochodziły niekiedy do cichej, słabo oświetlonej alabastrową lampką sypialni Celiny, i łączyły się na chwilę ostrą sprzecznością z modlitwowym szeptem dwóch kobiet.
Raz przy końcu wieczoru, Stanisław wymknął się niepostrzeżenie z salonu, w którym grano, poszedł do drzwi sypialni i przyłożył do nich ucho. Z głębi pokoju dochodził cichy stłumiony odgłos kobiecego łkania.
Twarz Klońskiego przybrała na chwilę wyraz żalu, położył rękę na klamce i chciał wejść do pokoju żony, ale wprzódy obejrzał się, jakby chcąc się przekonać, że nie jest widzianym.
Na progu stał Graba z szyderstwem w oczach i djabelskim uśmiechem na ustach.
Stanisław wzdrygnął się i zaczerwienił.
— Czemu nie idziesz przepraszać żonę? — ozwał się Graba zjadliwym tonem, — nie przeszkadzam, nie przeszkadzam...
— Nie miałem wcale tego zamiaru, — rzekł Kloński odstępując od drzwi.
— Prawdziwie Stasiu, myślę, że po śmierci będziesz zaliczony w poczet świętych, a przynajmniej błogosławionych za swe domowe cnoty, — rzekł śmiejąc się.
Temu wybuchowi śmiechu odpowiedziało w głębi sypialni Celiny silniejsze łkanie.
Wieczór u pana Klońskiego skończył się bardzo wesoło; nigdy nie widziano gospodarza domu w większej werwie i w podobnym zapale do gry i kieliszka.
Oczy pana Graby zdawały się wlewać weń coraz nowe życia, Stanisław zdawał się szukać w nich pochwały po każdym wychylonym kieliszku i rzuconej na stół asygnacie, a gdy na ustach gościa spostrzegł cień szyderstwa, pił, grał i śmiał się ze zdwojoną werwą.
O wschodzie słońca nastąpiły rozrachunki, dzielono się kupami asygnat i złota. Pan Graba napełnił swój pugilares, z nieopowiedzianym uśmiechem, pieniądzmi przegranemi przez Klońskiego i Ordynata, potem schował go, wyprostował się i spojrzał po otaczających z taką miną, jakby śpiewał znaną piosenkę:
Śród zielonych niw i pól.“
Od przyjazdu pana Kaliksta Graby do M. upłynęło sześć tygodni. Postać jego wybitnie wyróżniała się na ogólnem tle prowincjonalnego miasta i wzbudziła powszechną ciekawość. Pozawiązywał liczne stosunki i bardzo często ukazywał się publicznie. Wszyscy go widzieli, a jednak nikt go nie znał. Nikt go zapewne nie znał, bo oprócz kilku młodych ludzi, ścisłych jego przyjaciół, ci nawet co go widywali najczęściej, pytali siebie wzajemnie: — co to za człowiek? Byli zarozumialcy, którym zdawało się, że już, już zaglądają do wnętrza zajmującego przybysza, gdy nagle zmienił on wyraz twarzy, pokazał w uśmiechu ostre zęby, mrugnął lewem okiem i przemyśliwcy znowu tracili nić Aryadny, która miała ich prowadzić po labiryncie serca i myśli pana Graby.
Ci, którzy go dziś zwali: dobrodusznym, jutro mówili: chytry, a pojutrze znowu bywali zachwyceni jego szczerotą. Inni mawiali nań z rana: podejrzany, a wieczorem wykrzykiwali z admiracją: to zacność wcielona! Wszyscy zgadzali się na to, że jest rozumny i dowcipny, a kobiety mówiły jeszcze: zachwycający w towarzystwie. Te ostatnie dodawały nawet: pobożny, bo pan Graba bywał co niedziela na sumie w kościele, w którym się zbierał cały świat piękny i w czasie podniesienia przyklękał na jedno kolano a czołem niedaleko dotykał posadzki. Za to rozmawiając z deistkami, głosił wiarę w istność najwyższą, a gdy spotkał ateuszów dowodził uczenie, że tradycje religijne są istotne bajki niezgadzające się ani z geologją, ani chemją i fizyką, ani szczególniej z pojęciami krytycznego rozumu. Nigdy jednak nie bywał w sprzeczności z samym sobą, i tak się urządzał, ze gdy ateusze mówili pobożnym, iż pan Graba podziela ich opinje, ci wykrzykiwali z oburzeniem: — spotwarzacie go! — a wzajemnie ateusze odpowiadali pobożnym, uśmiechem mającym znaczyć: — nie jesteście zdolni zrozumieć go!
Ściśli przyjaciele pana Graby zasypywani byli wciąż gradem zapytań, ale zachowali się dyskretnie i bijografja przybysza tak świetnie opowiadana przezeń w restauracji, została całkiem nieznaną profanom. Przyjaciele odpowiadali lakonicznie na wszelkie indagacje: — dzielny z niego towarzysz, a o resztę nie dbamy!
Pod jednym tylko względem wszystkie zdania o panu Grabie zgadzały się. Powszechnie utrzymywano, ze jest bardzo bogatym. Rewizyty mężczyzn przyjmował w świetnie urządzonem mieszkaniu, jeździł pięknym powozem i bardzo cennemi końmi, trzymał liczną służbę i stroił ją w bogatą liberję, a cały ton i znalezienie się jego były pańskie. To powszechne uznanie bogactwa pana Graby zjednało mu ogólną sympatję mieszkańców prowincjonalnego miasta, a jeśliby między nimi i tacy byli, którzyby go czarnym widzieli, to kocz, anglezy, liberja i wielkopański układ ozłociłyby tę ciemność tak, iż o malutkich pozostających plamkach i wspominać nie było warto.
Kilka osób, i to dość wpływowych, było zdania, że pan Graba jest posiadaczem olbrzymich skarbów, czemś nakształt hrabiego Monte-Christo, i że przybył do M. w tajemniczych jakichś celach — kto wie? może dla dokonania jakiej potężnej zemsty. Parę sentymentalnych dam domyślało się, że w M. mieszkała jakaś ukryta piękność i przybysz z miłości dla niej przywędrował do nieznanego miasta, dwie inne, również sentymentalne domy, przeczyły temu dowodząc, że był on niezawodnie zdradzonym i zrozpaczonym kochankiem, szukającym w obcej stronie zapomnienia swej boleści, i że lada dzień publiczność usłyszy rozlegający się w jego mieszkaniu strzał pistoletowy.
Pewna młoda pani przybyła na kilka tygodni ze wsi do M., zobaczyła go na wieczorze u państwa Klońskich, a gdy na nią spojrzał, poczuła dreszcz, owinęła się szalem i szepnęła do Celiny:
— C’est un vampire!
— Nie, to zły kot, — odparła Cesia, przyciskając do piersi Lola i oczami szukając Stasia.
Ten jeden tylko raz pani Klońska wypowiedziała swoje zdanie o Grabie, bo nazajutrz po owym wieczorze, w którym modliła się do Najświętszej Panny, aby go od jej męża oddalił, Stanisław pocałował ją w obie rączki i rzekł:
— Moja Cesiu, jeżeli mnie kochasz, bądź grzeczną dla Graby i nie mów o nim nic złego.
— Dobrze Stasiu, — odpowiedziała Celina.
I odtąd nie wspomniała o nim nawet przed Komorosią. Dla przyjaciela swego męża była grzeczną, choć ile razy zbliżył się do niej, bladła trochę i jakby dla obrony zasłaniała pierś swoją Lolem.
Gdyby wreszcie pani Klońska mówiła głośno co myśli o panu Grabie, niktby do słów jej nie przywiązywał wagi, bo ją ogólnie uważano za dziecko. Nakoniec w najściślejszych przyjaciołach pana Graby, od czasu jego przybycia, objawiły się pewne zmiany.
Ordynat mniej często poziewał i mniej się uskarżał na zimno, Tozio częściej pokaszliwał, Kloński stawał się coraz obojętniejszy dla żony i coraz rzadziej bywał w domu, Jodek utył i był jeszcze dowcipniejszy jak wprzódy, kapitan z większą fantazją pokręcał wąsa i oprócz konia i kubka z saskiej porcelany, posiadał niekiedy i spory zapasik pieniędzy. Wszyscy oni byli glorją i apoteozą pana Graby, składali mu świetny orszak wiernych towarzyszy i wielbiących mistrza swego adeptów. Ukazywał się on najczęściej w ich gronie, i nie rzadko mieszkańcy M. widzieli go, jak otoczony nimi, przechadzał się nad brzegiem rzeki, w miejscu ulubionej przechadzki miejskiej. Najczęściej sam głos zabierał. Jeśli wiele osób przechodziło, mówił z cicha, a wszyscy z jego orszaku słuchali, gdy mówił milczeli, gdy śmiał się śmieli się, gdy szedł szli za nim, gdy siadał siadali. Patrząc ze strony, można go było wziąć za starożytnego mędrca, otoczonego chciwymi wiedzy uczniami. Ktoś dowcipny przechadzając raz obok nierozłączonej grupy, wskazał na nią ręką i rzekł do tych, z którymi się przechadzał:
— Arystoteles i szkoła Perypatetyków!
Wszystkie te domysły, pogłoski, nagany, pochwały, szyderstwa i admiracje, najmniejszem echem nie dochodziły do błękitnego domku na ulicy Nadrzecznej.
Pani G. żyła. całkiem zdaleka od wszelkiego towarzyskiego ruchu i nie miała żadnych stosunków. W skutek nawyknienia w dawnych powziętego latach, czytywała gazetę, którą jej zapisała córka, ale w gazecie tej nie było nigdy wzmianki o mieście M. Pani G. więc więcej wiedziała o Nowym-Yorku lub Algerji, niż o mieście, w którem pędziła życie.
Na pensji pani D. skończył się rok szkolny i z początkiem wakacji, pensjonarki się rozjechały do rodzicielskich domów, a nauczycielki otrzymały pozwolenie udania się na czas wakacyjny dokąd by się im podobało.
Kamila zamieszkała u matki.
W oknie pani G. wychodzącem na ulicę, stał codziennie duży bukiet z przepysznych kwiatów i wzbudzał zachwyt i podziwienie mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Wiele z nich, szczególniej z pomiędzy płci nadobnej, szło co ranka, aby go oglądać i za każdym razem widzowie wracali do domów pytając siebie wzajemnie: — zkąd pani G. może mieć tak piękne i kosztowne bukiety? wiadomo przecież, że jest ubogą i ma zaledwie tyle, ile wystarcza na chleb, nie na kwiaty. — Na pytanie to jedna z kumoszek odpowiedziała dnia pewnego z wielce tajemniczą miną, że piękne bukiety przysyła dla pani G. codziennie bogaty pan, który najął mieszkanie w domu starego Wigdera, i stara się podobno o pannę Kamilę.
Raz o zmroku, młoda pewna dzieweczka, córka rzemieślnika mieszkającego na ulicy Nadrzecznej, zatrzymała się przed oknem pani G., aby popatrzeć na pąsowe kamelje i białe konwalje, i zobaczyła Kamilę stojącą w oknie i patrzącą na bukiet. Panna G. była tak zamyśloną, że nie postrzegła stojącej pod oknem dziewczynki. Ta długo patrzyła na nią i na kwiaty, w końcu ujrzała, że Kamila wyjęła ze szklanki białą lewkonję i poniosła ją do ust. Czy pocałowała ją lub powąchała, dziewczynka nie była pewną. Skłaniałaby się jednak ku pierwszemu, gdyby się to jej nie wydawało potworną niedorzecznością. Bo i któż kiedy całuje kwiaty?
Innego znowu dnia, szwaczka z Nadrzecznej ulicy, którą sąsiadki nazywały: kutą babą, odnosząc robotę pani G., spotkała się we drzwiach błękitnego domu z bogatym panem, mieszkającym u Wigdera. Wszedłszy do pokoju znalazła panią G. niezmiernie wesołą i wbrew zwyczajowi swemu rozmowną, a pannę Kamilę siedzącą z robótką przy matce, milczącą i zamyśloną, ale z żywym rumieńcem na twarzy. Wróciwszy do siebie szwaczka opowiadała, że pani G. tak jest czemś rozradowaną, że o lat dziesięć odmłodniała, a panna Kamila zwykle tak blada, wyglądała jak pąsowa wiśnia. Potem zrobiła tajemniczą minę i nic nie mówiąc, palcem zczerniałym od nakłucia igłą, wskazała uboczny domek Wigdera.
Tak stały rzeczy i w centrum miasta i na ulicy Nadrzecznej.
Pewnego dnia lipcowego o zachodzie słońca, w furtce ogródka błękitnego domu stała Kazia, służąca pani G., a przy niej zielono ubrany lokaj pana Graby.
— Marmury, opoki, głazy nie są tak twarde, jak serce panny Kazimiry, — mówił Michałek, kontynuując zaczętą już rozmowę.
— Ja nie wiem, doprawdy, czego pan Michał żąda odemnie, — odpowiedziała Kazia, płonąc i kręcąc w palcach koniec chusteczki, którą miała na głowie.
Zamiast odpowiedzi Michał spojrzał na nią sentymentalnie, oparł się o sztachetki i wysuwając naprzód nogę w botforcie, rzekł z determinacją:
— Budzę pannę Kazimirę.
— W jakim kolorze? — cichutko zapytała Kazia.
Lokaj spojrzał po całem ubraniu i odrzekł:
— W zielonym i naszywanym złotem.
— Dobrze życzę, — szepnęła służąca.
— Tylko? — zapytał lokaj żałośnie.
— A cóż więcej?
— Ja myślałem, że panna Kazimira odpowie: kocham.
— Jeszczeby też! — odparła Kazia, płonąc jak rak i odwracając głowę.
— I cóżby to były za wielkie dziwy? Ja pannę Kazimirę tak kocham, jak oto nie przymierzając mój pan kocha panienkę panny Kazimiry, a panna Kazimira niechajże mnie tak kocha, jak nieprzymierzając panienka panny Kazimiry kocha mego pana.
— I zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że moja panienka kocha pana Grabę? — zapytała służąca z tonem urazy.
Lokaj przytknął koniec wskazującego palca do czoła rzekł:
— Zkąd? Bo to widzi panna Kazimira, mojem zdaniem jest, że jeżeli taki pan, jak pan Graba pokocha jaką panienkę, to mojem zdaniem jest, że ona go koniecznie pokochać musi. Bo niechże panna Kazimira sama powie, czy jest w całem M. jaki pan, coby miał takie piękne pojazdy i konie jak pan Graba, taką pańską postawę i takie czarniutkie włosy? Mojem zdaniem jest, że takiego pana w całem M. nie ma.
Ktoby ze strony patrzył na Michałka wtedy, gdy on głosił tę apologję swego pana, nigdyby nie odgadł, czy to uwielbienie, czy szyderstwo lokajskie, taki wyraz pół żartu, pół prawdy miała twarz jego. Szczególniej przy wzmiance o czarnych jak smoła włosach pana Graby, w gardle lokaja ozwał się dźwięk podobny do stłumionego chichotu. Wszystko to jednak całkiem uszło baczności niezbyt przenikliwej Kazi.
— A zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że pan Graba kocha moją panienkę? — zapytała Kazia i podniosła ciekawe oczy na towarzysza.
— Hi, hi, hi! — zaśmiał się lokaj, — a czy panna Kazimira widziała kiedy, żeby jaki pan bywał codzień przez cały miesiąc tam, gdzie jest taka piękna panienka, i nie kochał się w niej? Mojem zdaniem jest, że kiedy mężczyzna stara się podobać komu, tak jak pan mój panience panny Kazimiry, to znakiem jest, że ją kocha.
— Pan Michał ma rację, — odrzekła przekonana służąca i spuszczając oczy, dodała: — to może pobiorą się.
Lokaj pokiwał głową z miną oznaczającą wątpliwość.
— A dla czegożby nie? — zapytała Kazia z wyrazem draśniętej ciekawości.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż mu pękła jedna pętlica spencera i rzekł z cicha kiwając głową:
— Mój pan jest bardzo nieszczęśliwy człowiek.
Na twarzy Kazi odmalowało się zdziwienie połączone z największą ciekawością, wpatrzyła się w lokaja i zapytała żywo:
— Albo co?
— O! panna Kazimira jak widzę jest prawdziwą córką Ewy! — zawołał Michałek.
— Ej nie! — odpowiedziała Kazia, — mojej matce było na imię Franciszka.
— Nie o to chodzi, jak matce panny Kazimiry na imię, ale o to, że matką wszystkich ludzi była Ewa i za ciekawość została z raju wypędzona, — wytłumaczył lokaj tonem pełnym wyższości.
— Niechże pan Michał powie, dla czego pan Graba nieszczęśliwy? — pytała z naleganiem służąca, nie okazując wielkiego zajęcia się historją matki rodu ludzkiego.
— Dobrze, powiem pannie Kazimierze, jednej, jedniutkiej, i to dla tego, że pannę kocham. Inaczejbym nie powiedział, bo to wielki sekret. A nie wyda mnie panna Kazimira?
— Dalibóg nie wydam.
— Nie rozpaple?
— Jak Boga kocham.
Michałek nachylił się do ucha Kazi i szepnął:
— Mój pan musi żenić się z pewną panienką, której nie kocha...
Służąca zrobiła wielkie oczy.
— To i czegoż się żeni, kiedy nie kocha? — zapytała.
— Przez szlachetność, — odparł lokaj prostując się dumnie.
— Jakto? nie rozumiem pana Michała.
— Bo to widzi panna Kazimira, — tłumaczył lokaj, — u nas nie ma szlachetności, bo my nie szlachta, a u panów jest szlachetność. I kiedy my mówim czasem: głupio zrobił, albo niepoczciwie, — to panowie mówią: zrobił przez szlachetność. I tak bardzo często panowie żenią się nie przez miłość, ale przez szlachetność; najczęściej zaś bywa to w takich razach, kiedy panicz tym albo innym sposobem wlezie w długi po uszy i nie ma czem zapłacić. Wtedy żeni się z bogatą panną aby oddać co się należy kredytorom, a panowie potem mówią, że się ożenił przez szlachetność, bo nie chciał gubić biednych ludzi, co mu pieniędzy pożyczali, więc wolał zgubić jedną tylko kobietę. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Ale znowu, kiedy panicz zbałamuci jaką biedną dziewczynę, co uwierzyła w androny i czułości jakie jej prawił i okryła się przed ludźmi wielkim wstydem, żeni się z nią nie kochając i panowie mówią potem, że ożenił się przez szlachetność, bo wolał, żeby kobieta, która go pokochała, zginęła przy nim ze zgryzoty, niż bez niego ze wstydu. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Albo znowu: kiedy panicz jaki zaręczy się z jaką panną i potem dla tej lub innej przyczyny przestanie ją kochać, żeni się z nią jednak, a panowie mówią, że ożenił się przez szlachetność, żeby dotrzymać słowa. Mojem zdaniem jest, że wielkie głupstwo robi, bo gdzie nie ma kochania, tam nie może być dobrego pożycia; to mojem zdaniem jest, że lepiej nie żenić się przez rozum, jak żenić się przez szlachetność. Nieprawdaż panno Kazimiro?
— Jezu kochany! jak to pan Michał pięknie mówi! to znaczy, że pan Graba...
— Żeni się przez szlachetność z panną, której nie kocha, dla tego, że w uniesieniu dał słowo, że będzie jej mężem.
— Jezu kochany! to prawda, że nieszczęśliwy...
— A niech panna doda do tego, że szalenie rozkochał się w pannie Kamili, to przyzna sama, że większe nieszczęście być nie może.
Dziewczyna żałośnie kiwała głową.
— Bo niech panna Kazimira przyzna sama, że kochać się i nie módz się pobrać, to jest los nieszczęśliwy, — dokończył lokaj sentymentalnie pochylając się ku niej.
— To prawda, — odrzekła Kazia z wzruszeniem wlepiając zakochane oczy w botforty Michałka, bo je nie śmiała znać podnieść ku jego twarzy. Nagle podniosła rozpromienioną twarz i zawołała:
— Et! przypomniało mi się, że nieboszczka moja ciotka mówiła często, że zaręczyny to pajęczyny.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż pękła druga pętlica spencera.
— Oj nie! — odpowiedział, — przysiągł przy łożu konającej matki, że się ożeni z córką...
— Jezu kochany! przy łożu konającej matki! — zawołała Kazia, składając ręce.
— Przysiągł, że się ożeni, uważa panna Kazimira? a teraz zakochał się w pannie Kamili: mojem zdaniem jest, że to los nieszczęśliwy.
— To prawda, — odrzekła Kazia z żalem i szepnęła: — Biedna moja panienka! muszę jej to powiedzieć.
Kazia sądziła, że rzekła ostatnie słowa tylko dla siebie, ale Michałek miał dobre ucho, dosłyszał je i uśmiechnął się zwycięsko. Potem usiadł na progu furtki i poprosił pannę Kazimirę, aby to samo zrobiła, a gdy ta rumieniąc się i spuszczając oczy wysłuchała prośbę jego, zapalił sobie papierosa i schylając się ku towarzyszce, zanucił z cicha jakąś miłosną piosenkę.
W tym samym czasie, gdy lokaj i pokojówka oddawali się przed domem miłej pogadance, wewnątrz domu siedziała przy oknie Kamila, a naprzeciw niej z czołem wspartem na dłoni siedział pan Graba. Pomiędzy nimi na oknie stał bukiet z białych róż i pąsowych goździków. Przez otwarte drzwi widać było panią G. stojącą między kląbami w ogródku i starannie opatrującą swe ulubione kwiaty.
— Czy znasz pani język kwiatow, który mieszkańcom Wschodu służy do tłumaczenia ich uczuć? — zapytał Graba z wymownem na Kamilę spojrzeniem.
— Wiem, że język taki istnieje na Wschodzie, ale go całkiem nie znam, — odpowiedziała Kamila.
Graba wyjął z bukietu białą różę.
— Ten kwiat naprzykład, — rzekł, wpijając swe oczy w twarz sąsiadki, — oznacza wyraz: kocham cię.
Kamila lekko się zarumieniła.
Graba wyjął za szklanki pąsowy goździk i dodał:
— A oba te kwiaty w połączeniu mają mówić: Kocham cię namiętnie.
Przy ostatnich wyrazach głos jego zadrżał, a Kamila żywiej się zapłoniła.
Graba pochylił się ku niej i rzekł cichym głosem:
— Czy masz pani wyobrażenie o tem, jaki ogień płonie w piersi człowieka, gdy te dwa wyrazy mówi do ukochanej kobiety?
Kamila spuściła głowę i szepnęła:
— Nigdy ich nie słyszałam...
Graba ujął jej rękę i rzekł z tłumioną gwałtownością:
— Pani, ja kocham cię namiętnie...
Kamila zadrżała całem ciałem i żywo cofnęła rękę.
Graba przesunął dłoń po czole i mówił z cicha:
— Pani, od miesiąca jestem codziennym prawie waszym gościem, patrzę na ciebie i wielbię cię w anielskiej twej piękności i dobroci. I czas, który spędzam z wami, byłby najszczęśliwszy w mem życiu, gdyby straszne fatum nie ciężyło nademną, gdyby przyszłość nie groziła mi wielką boleścią!...
Kamila podniosła na niego zdziwiony i pytający wzrok, a on dodał z gestem rozpaczy:
— Pani, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
Na twarzy Kamili odmalowało się współczucie graniczące z wielkim żalem.
— Pan nieszczęśliwy! — zawołała, — i któżby się był domyślił tego! Pan zawsze tak swobodny, wesoły...
— Zwyciężam się, ale cierpię jak potępieniec... — rzekł Graba posępnie.
— Ta moc duszy zaszczyt panu przynosi, — odrzekła Kamila. — Ale i po cóż ukrywasz swe cierpienia przed najlepszymi przyjaciołmi?...
— O pani, nieszczęście moje musi do pewnego czasu pozostać tajemnicą... kiedyś pani dowiesz się o niem... dowiedzą się wszyscy.
— Mój Boże, i nie ma na to żadnej rady? — zawołała Kamila łzawym głosem.
Graba pochwycił obie jej ręce i rzekł porywczo:
— Kamilo, bądź moim aniołem pocieszycielem!...
— Cóż mam uczynić? — zapytała drżąca i zapłoniona.
— Kochaj mnie, — szepnął Graba z namiętnym wyrazem.
Kamila wysunęła ręce z jego uścisku i twarz na obie dłonie spuściła.
— Kochaj mnie, — szeptał nad nią Graba palącym głosem, — poświęć się dla mnie... Słuchaj! kobieta to anioł miłości, a miłości szczyt, to poświęcenie. Kamilo, ty kochaj mnie i poświęć się dla mnie, a odpłacę ci taką miłością, jakiej nikt jeszcze nigdy żadnej nie dał kobiecie...
Kamila podniosła na niego wzrok zamglony wzruszeniem.
— Panie, — rzekła, — czuję się zdolną do poświęceń, ale nie wiem czego odemnie żądasz...
— Miłości Kamilo! ale nie tej chłodnej, mierzonej, owarunkowanej, jaką nam mężczyznom dają blade kobiety salonów, ale gorącej, wielkiej, bezwarunkowej, takiej, która nie ogląda się ani na ludzi, ani na siebie, ani na Boga samego, ale przedmiot ukochany ogarnia sobą, nic więcej prócz niego nie widząc na świecie...
Kamila patrzyła na mówiącego oczami pełnemi smutku.
— Panie, — odrzekła zwolna, — ja ci takiej miłości dać nie mogę, bo oprócz ciebie, kochałabym zawsze mojego ojca w niebie i matkę moją na ziemi.
Graba zadrżał cały pod elektrycznym wpływem spojrzenia i głosu Kamili. Ogarnął ją wzrokiem pełnym gwałtownej namiętności i znać było, że z całej mocy usiłował poskramiać nerwowe ruchy swej twarzy, przebiegające mu nieustannie usta i oko. Pochwycił znowu obie ręce Kamili i pociągając ją ku sobie, chciał objąć ramieniem jej kibić. Ale ona usunęła się żywo i zręcznie, powstała i rzekła pewnym głosem, patrząc łagodnie, ale stanowczo:
— Panie, mówiłeś przed chwilą, ze mnie kochasz, pierwszym dowodem miłości jest poszanowanie.
Graba zbladł strasznie bladością, w której łączyła się namiętność z gniewem i zawodem. Milczał chwilę, potem powstał i rzekł:
— Jutro pani, powiem ci wszystko. Jutro rozstrzygnie się los miłości mojej dla ciebie, tak wielkiej, jakiej rzadko dano jest ludziom doświadczać na boleść lub szczęście. Jutro powiesz mi pani, czy chcesz być dla mnie aniołem pociechy, lub powodem wiecznej żałości... Tymczasem bądź zdrowa, gdy uśniesz, niech dobre sny szepcą ci do ucha wyraz mego serca: Kocham cię!
Z tem ostatniem słowem, na które zdawało się, że wyczerpał wszystkie siły swej istoty, Graba przycisnął do rozpalonych ust rękę Kamili i wyszedł.
— Pan tak wcześnie nas dziś opuszcza, — rzekła doń pani G. gdy ją żegnał.
— Jeśli panie pozwolą, jutro odwiedzę je znowu, — odrzekł całując rękę gospodyni domu i oddalając się.
Na progu furtki siedział jeszcze Michałek i Kazia.
Pierwszy na widok swego pana, zerwał się na równe nogi, odrzucił niedopalony papieros i kiwnąwszy głową Kazi, poszedł za panem Grabą, który szybko wszedł do ogródka Wigdera.
Gdy pan Graba znalazł się sam ze swym sługą, i był pewny, że nikt ich nie widzi, odwrócił się żywo do Michałka.
— I cóż? — zapytał lakonicznie.
— Wszystko dobrze idzie, jaśnie panie, — odpowiedział fagas, starannie zakrywając dłonią pęknięte pętlice od westchnień wydobytych obok Kazi.
— Cóż mówiłeś?
— Że jaśnie pan zmuszony jest żenić się z kimś, kogo nie kocha.
— Dla czego?
— Przez szlachetność, jaśnie panie.
— Dobrze, i cóż na to dziewczyna?
— Wzdychała i kiwała głową, jaśnie panie.
— Mniejsza o to, ale czy powtórzy twoje słowa swojej pannie?
— Powtórzy, jaśnie panie.
— Jesteś pewny tego?
— Najpewniejszy, jaśnie panie.
— Dobrze, jestem kontent z ciebie, Michałku.
Lokaj ukłonił się nisko, a Graba nie wszedł do swego mieszkania, ale żwawo poszedł ulicą. Michałek patrzył za nim z uśmiechem, któryby był rozkoszą rodzajowego malarza; potem zachichotał z cicha, i wskazując palcem na odchodzącego pana, rzekł do siebie:
— Idzie żenić się przez szlachetność z damą pikową!
A Graba odszedłszy kilka kroków spojrzał na zegarek, była zaledwie dziewiąta godzina, miał więc przed sobą całą noc. Przyspieszył kroku i pogwizdując dążył ku swemu mieszkaniu na Złotej ulicy, gdzie go czekało grono ścisłych przyjaciół. Zdawał się być wesołym, jednak chwilami czerwony koloryt zalewał zwykłą bladość jego twarzy, jak od przyspieszonego wspomnieniem jakiemś krwi obiegu. I powieka jego tak gwałtownie drgała nerwowo, że aż parę razy dłonią oko przycisnął.
W błękitnym domku cicho było po wyjściu Graby.
Pani G. wychodząc z ogródka, rzekła do córki:
— Kamilko zdało mi się, że Graba wychodząc dziś od nas, był jakiś zmęczony, czy wzruszony, czy nie wiesz co mu było?
— Owszem mateczko, — odpowiedziała Kamila obejmując matkę i siadając przy niej, — powiedział mi, że mnie kocha.
— Doprawdy! — zawołała pani G., i wielka radość błysnęła na jej twarzy, — tegom się już od dawna spodziewała. O dzięki niech będą Bogu, że ujrzę cię szczęśliwą i umrę spokojna o twoją przyszłość.
— Nie ciesz się zawczasu mateczko, — smutnie odpowiedziała Kamila, — pan Graba powiedział mi wprawdzie, że mnie kocha, ale tak jakoś dziwnie, że nie rozumiałam znaczenia słów jego. Nie jestem doświadczona w tym względzie, a jednak zdaje mi się, czuję, ze on powinien był w inny sposób mówić o tem.
— Jesteś czysto niedoświadczone dziecko, — rzekła matka, — i nie możesz mieć pojęcia o uczuciach, jakich doświadczają ludzie mówiący o miłości, od której szczęście ich zależy. Pan Graba przez zmięszanie, albo wzruszenie mógł niewyraźnie lub może zbyt silnie się wyrażać, ale bądź przekonana, że cię szczerze kocha. Widzę to od dawna i jestem, nawet pewną, że kochał cię już wtedy, gdy po raz pierwszy szukał znajomości ze mną. Nie mogę ci wyrazić, jak pragnę, aby oświadczył się o twoją rękę. Lubię go bardzo i szanuję.
Kamila milczała z czołem ukrytem w dłoni, matka mówiła dalej:
— Od miesiąca jak mieszka obok nas i tak często jest gościem naszym, nie spostrzegłam w nim żadnego rysu, któryby mi się nie podobał. Wykształcony, szlachetny, dobrego smaku, posiada jeszcze oprócz tego ten wytworny układ i tę jednostajną swobodę humoru, która tworzy niezmierny wdzięk w pożyciu domowem. Że jest bogatym, to stawiam już na ostatnim planie, choć nie mniej radosną jest dla mnie myśl, że wrócisz nareszcie do świetnego społecznego stanowiska, które ci się z urodzenia należy, i że córka znanego z dumy, zacności i bogactwa Wiktora G., przestanie być nauczycielką, wyrobnicą, a odzyska to położenie, w jakiem byli jej pradziadowie i prababki.
Kamila milczała ciągle, zdawała się być pogrążoną w głębokiem rozmyślaniu.
— Czemu nic nie mówisz, Kamilo? — zapytała pani G. — Miałażbyś go nie kochać? — dodała z obawą w głosie.
— Nie wiem matko, czy go kocham, — bardzo cicho odrzekła dziewica, podnosząc na matkę przezroczyste jak kryształ zamyślone oczy. — Nie wiem, czy to uczucie, które on we mnie wzbudza, może się nazywać miłością. Dziwny wpływ wywiera on na mnie. Kiedy spotkam wzrok jego przywiązany do mnie, czuję sama, że się rumienię i serce zaczyna mi silnie uderzać. Czasem zdaje mi się, gdy on patrzy na mnie, że się wstydzę, a sama nie wiem dla czego. Czasem znowu wzrokiem tym pociąga mnie do siebie, niekiedy czuję, jakoby obejmowała mnie niewidzialna nić jakaś i pociągała do niego. Wtedy straszno mi się robi i lękam się, także nie wiedząc dla czego i pragnęłabym uciec, a jednak jeśli siedzę obok niego, powstać nie mogę. Niewytłumaczona obawa i wstyd, a dziwny jakiś pociąg, oto uczucie, które on wzbudza we mnie. Zresztą szanuję go, cenię jego umysł i szlachetność, a nadewszystko wdzięczna mu jestem za tę głęboką i serdeczną cześć, jaką on tobie, mateczko oddaje.
Skończyła mówić i wsparła głowę na piersi matki.
— Więc jeśli oświadczy się o twoją rękę, nie odmówisz jego propozycji, Kamilo? — zapytała pani G.
— Przyjmę ją, — odpowiedziała dziewica nie podnosząc głowy, — przyjmę choćby dla tego, że to ciebie, droga matko, szczęśliwą uczyni.
Nazajutrz przed południem dwóch mężczyzn spotkało się na Złotej ulicy u bramy pięknego domu.
— Dzień dobry ci Tozio, — rzekł jeden z nich.
— Dzień dobry Kalikście odparł drugi.
— Dokądże tak spieszysz? — zapytał Kalikst.
— Nie dokąd spieszę, ale zkąd uciekam zapytaj, — markotnie odpowiedział Tozio, i wskazał gestem okna domu, z którego bramy wychodził.
— Co słyszę? uciekasz z tego domu? wszakże to mieszkanie Aurory!
— Sądzę, że wiesz o tem równie dobrze jak ja.
— Nie zupełnie, — odparł Graba. — Cóż, czy nie pokłóciłeś się przypadkiem?
— O nędzne tysiąc rubli.
— Których ona potrzebuje...
— A których ja dać nie mogę.
— Co to znaczy nie mogę?
— Znaczy nie mam.
— A kuzynki?
— Na Boga, Kalikście nie kuś mnie. Już im i tak wiele winien jestem.
— Cóż to! skrupuły! o pierwiosnku! gdyby to nie było na ulicy, uścisnąłbym cię z poczuciem, że trzymam w objęciu nowo urodzone dziecię!
Mówiąc to Graba, zaśmiał się zwykłym sobie ostrym cynicznym śmiechem, który jak bicz chłostał próżność jego przyjaciół i zapędzał ich sumienie w taką dal, że już i słychać go nie było.
To też słaby rumieniec pokazał się na bladej i mizernej twarzy Tozia.
— Skrupuły! — zawołał z przymuszonym uśmiechem, — cóż znowu? czy bierzesz mnie za dewotkę? Ale widzisz mój drogi, kuzynki moje same nie są zbyt bogate.
— A! — rzekł Graba, — to inna kwestja. Jakiż naprzykład mogą mieć fundusz te cne dziewice?
— Ojciec ich był niegdyś jednym z bogatszych właścicieli w gubernji M., ale zrujnował się pod starość, nie wiem jakim już sposobem, i po śmierci jego, córki zlikwidowawszy cały fundusz, otrzymały tylko piętnaście tysięcy rubli.
— Obie razem?
— Obie razem.
Twarz Graby sposępniała.
— Hm, — rzekł, — prawda, że to nie wiele. Ale są tam jeszcze podobno klejnoty?
— I piękne. Parę z nich już mi oddały, a raczej pożyczyły. Mam szczere postanowienie wykupić je z zastawu jak mama przyjedzie, i zwrócić je właścicielkom.
— Tak zrób ze wszystkiem. Pożyczaj od kuzynek pieniądze i klejnoty, dopóki tylko pożyczać ci zechcą, a jak mama wróci, oddasz wszystko razem za jednym zachodem. A propos, muszą być bardzo młode te twoje kuzynki?
— Starsza ma lat dwadzieścia kilka, młodsza dwadzieścia, ale są niezmiennie dobre i ufne.
— To widać, — rzekł śmiejąc się Graba. — A opiekunów nie mają żadnych?
— Jednego wuja, który niby opiekuje się niemi, ale żyje o trzydzieści mil, i więcej zajęty jest swemi kapłonami i pulardami, jak wszystkiemi siostrzenicami w świecie.
— Kochany wujaszek i kochane siostrzenice! wiesz co Tozio, że nie znając ich, kocham te twoje kuzynki.
— Poczciwe są w istocie.
— Z kościami; lecz nazwę cię cztery litery, jeśli nie skorzystasz z ich poczciwości.
— Ale jakże mam zrobić?
— Posłuchaj! Z czego się składa fundusz przeszanownych kuzynek: z ziemi, monety brzęczącej czy papierów?
— Całą sumę mają w papierach.
— Bardzo dobrze; pójdź-że do nich i powiedz, że zdarza ci się prześliczna spekulacja, entrepryza, w którą włożywszy kapitał, można otrzymać dziesięć procent, a do tego ogromną dywidendę. Użyj do wykładu i rozprawy kilka wyrazów technicznych, kilka wyrażeń finansowych, to imponuje kobietom, przyrzecz im opłatę, procenta za pół roku, powiedz, że cię to postawi na drodze do fortuny i t. d., i t. d., a poczciwe dziewczęta oddadzą ci cały fundusz. Następnie pogodzisz się z Aurorą i czas jakiś będziesz żył jak król.
Tozio słuchał ze spuszczonemi oczami przygryzając usta.
— Kalikście, — ozwał się po chwili, — czy nie obrazisz się, jeśli ci wyjawię zdanie moje o słowach, które wyrzekłeś?
— Obrazić się! — zawołał Kalikst. — Mon Dieu Tozio, czyż nie wiesz, że jestem stworzeniem najmniej obraźliwem w świecie.
— A więc powiem, że radzisz mi prostą kradzież.
— Bynajmniej, — odparł Graba w istocie nie okazując najmniejszej obrazy, — przecież masz fundusz, tylko nim jeszcze nie władasz i postanowiłeś za powrotem mamy oddać kuzynkom wszystko, co od nich pożyczyłeś i pożyczysz.
— To prawda, — rzekł Tozio. — Przepraszam cię Kalikście.
— Nie masz za co przepraszać. Zresztą gdybyś wypadkiem i nie mógł oddać, to czy nie jestże słusznem, aby kuzynki twoje zapłaciły podatek od niepotrzebnego sprzętu, które się dobrem sercem nazywa?
— Ale cóżby się z niemi samemi stało? — zarzucił Tozio po chwili milczenia.
— Nic bardzo złego, — odparł Graba. — Przecie muszą umieć po francusku i grać na fortepianie?
— Naturalnie.
— A więc zostałyby guwernantkami.
— Nie przyjdzie do tego, — rzekł Tozio tonem przekonania, — jak mama wróci, oddam wszystko.
— Tem lepiej, możesz więc tymczasem brać wszystko, co tylko ci dać zechcą.
Tak rozmawiając szli zwolna chodnikami. Naprzeciw nich postępowało też dwóch mężczyzn.
— Bon jour Graba, — ozwał się nagle przeciągły i leniwo wymawiający każdą głoskę głos.
— Bon jour Eduard, — odpowiedział Graba, — et tu cher Kloński, jak się masz?
Czterej mężczyźni powitawszy się wzajemnie, szli dalej razem. Nowożytny mędrzec ujrzał się otoczony połową swej szkoły.
Idąc, rozmawiali wesoło o szansach wczorajszej gry.
— Graba, jakże idą twoje interesa? — zapytał niespodziewanie Ordynat.
— Jakie interesa?
— Na ulicy Nadrzecznej?
— A propos! — zawołał Tozio, — zdaje mi się, że para anglezów będzie moją!...
— Nie mów hoc, póki nie przeskoczysz, — odpowiedział Graba z widocznym wyrazem niezadowolenia.
— Avouez Graba, że ci się nie udaje, — wycedził Ordynat.
— Ha, ha, ha, choć raz będziesz zwyciężony przeciwnością, szanowny mistrzu! — zaśmiał się Kloński.
Bicz, którym Graba chłostał zwykle miłość własną swych przyjaciół, obrócił się przeciw niemu. Zbladł i zacisnął pięści.
— A ja wam mówię! — zawołał, — iż nie będzie powiedzianem, że Grabie cokolwiek się nie udało. Użyłem teraz energicznego środka i postawiłem wszystko na kartę.
— Przypominam sobie, żeś mi mówił o jakiejś wymyślonej bajce, — rzekł Kloński.
— O bajce zaręczyn z kimś tam nieukochanym, — dorzucił Tozio.
— Tak, — rzekł Graba, — jest ona rzucona w ucho ślicznej dziewczyny.
— I jakichże ztąd spodziewasz się konsekwencji, — zapytał Stanisław.
— Spodziewam się przekonać ją przez to, że nie mogę być jej mężem, ale jeśli mnie kocha, wolno jej zostać moim aniołem pocieszycielem.
— Dieu! comme il est drole, ce Graba! — zawołał Ordynat.
— Ażeby nie posądziła mnie o zmyślenie, postarałem się przesłać jej moją bajkę za pośrednictwem ludzi, których o fałsz żadnym sposobem posądzić nie może, nie przypuszczając, aby mieli jakikolwiek interes w kłamaniu. Do mnie zaś należy rozpaczać i błagać.
— Życzymy powodzenia, — rzekł Kloński.
— Oprócz mnie, któremu bardzo chodzi o anglezy, — dorzucił Tozio.
— Wiesz co Tozio, że gdybym mógł posiadać tę dziewczynę, oddałbym ci chętnie anglezy bez zakładu.
— Proszę! est-il amoureux! — rzekł Ordynat.
— Otwarcie mówię wam moi panowie, że nigdy jeszcze w życiu nie szalałam tak za żadną kobietą jak za tą. Nie znając jej, nie możecie mieć pojęcia o ile jest powabną. I powiadam wam, że w ten lub inny sposób musi ona być moją.
— Przecie jej nie porwiesz przemocą, — rzekł Ordynat, — bo w średnich wiekach jeszcze zapisane były we wszystkich prawach słowa, które po francusku brzmiały:
„Sera pour rapt et viol
Chacun pandu par le col“
— Nie powieszą mnie i będę ją miał, — rzekł Graba stanowczo.
W tej chwili dochodzili do rogu ulicy.
— Au révoir Messieurs, — ozwał się pierwszy Ordynat, — idę do Boula zagrać partyjkę w bilard.
— A ja do kuzynek, — rzekł Tozio.
— A ty Kloński gdzie?
— Wracam na chwilę do domu, nie widziałem jeszcze dziś mojej pani.
— Est-il assomant ze swoją żoną! — zawołał poziewając Ordynat.
— Ot lepiej poszedłbyś z Edwardem do Boula i pograł w bilard, — dodał Graba. — Jesteś dziwnie niewprawny w grę bilardową.
— Może masz i słuszność, — potwierdził Stanisław i wziął pod rękę Ordynata.
Rozeszli się każdy w inną stronę; Graba świsnął parę razy giętką laseczką i wszedł na ulicę Nadrzeczną.
Kamila siedziała sama jedna w bawialnym pokoju swojej matki, gdy wszedł pan Graba.
Na widok gościa powstała zwolna, położyła na stole robotę, którą była zajęta i podała Grabie rękę na powitanie.
— Dzień dobry, panie.
Graba stanął jak wryty. Mimo wszelkiej umiejętności panowania nad sobą jaką posiadał, nie mógł pokryć swego zdziwienia. Spodziewał się zapewne znaleźć Kamilę znękaną, drżącą, spłakaną albo gniewną, ze wzrokiem pełnym wyrzutów, a ujrzał ją tak spokojną, pewną siebie i grzeczną jaką była zawsze.
Twarz jej miała zwykłą bladość, ale żadnych dowodów gwałtownych wzruszeń, chyba tylko wąski siny rąbek, który jej oczy okrążał, mógł świadczyć o tem, że przepędziła noc bezsenną. Po zdziwieniu, na twarzy Gruby błysnął gniew; spokojność Kamili po wieści o nim, którą otrzymać musiała zeszłego wieczora, nie wróżyła mu dobrze. W mgnieniu oka jednak powściągnął się i całując rękę Kamili, rzekł z cicha:
— Pani, straszną noc przepędziłem; przychodzę dziś do ciebie po śmierć lub życie.
Twarz Kamili ze spokojnej stała się surową.
— Chciej pan usiąść, — rzekła, jakby nie słysząc słów Graby, — matka moja wyszła na miasto i wnet wróci.
Graba usiadł na fotelu tuż obok niej i ujmując jej rękę, zaczął znowu mówić:
— Kamilo, przyrzekłem ci wczoraj wykryć tajemnicę...
Nie dokończył, bo twarz Kamili z surowej stała się dumną. Wysunęła swą rękę z jego dłoni i usuwając się nieco ruchem pełnym godności, rzekła:
— Panie Graba, musiałeś pan często bywać obecnym przy ćwiczeniach artystów dramatycznych.
Szczególny przycisk położyła na wyrażenie: pan Graba, pierwszy raz widział ją szydzącą, a wydała mu się z tem dwa razy piękniejszą.
— Okrutne! — zawołał z wyrazem gwałtownego wzburzenia na twarzy i sięgnął znowu po jej rękę.
Kamila wstała surowa, wyniosła, dumna i usunęła się o kilka kroków.
— Panie Graba, — rzekła spokojnym, trochę tylko zniżonym głosem, — wiem o wszystkiem, o czem pan opowiadać mi chciałeś. Mówią zapewne o tem w mieście, kiedy wieść doszła aż do mnie. Jesteś pan zaręczony, przysiągłeś ożenić się ze swoją narzeczoną przy łożu konającej matki, ztąd wypływa, że jeślibyś i zajął się inną kobietą, powinieneś zwyciężyć to uczucie, a dotrzymać słowa popartego przysięgą.
Na twarzy Graby błysnął promyk radości, ale wnet zniknął powściągnięty silną wolą.
— Możesz-że pani wątpić o honorze i szlachetności mojej? — zawołał. — Tak, choćbym wiedział, że to mnie życie kosztować będzie, dotrzymałbym jednak danego słowa: tem bardziej, że jestem tak kochany, że zerwanie ze mną mogłoby mieć najboleśniejsze skutki dla młodej dziewczyny, która mi serce oddała. Do niej więc moje życie, położenie w świecie, wszystkie względy należne; ale dla ciebie Kamilo miłość moja, miłość bez granic, której nikt i nic wyrwać z mej piersi nie może, i nawet ty sama... Pani, ty jedna możesz ulżyć nieszczęściu memu, możesz mi dodać sił do spełnienia trudnego obowiązku; ty możesz wzmocnić mego ducha i podnieść go na najwyższy szczebel, możesz uczynić ze mnie człowieka ofiary i czynu. Chciej tylko, powiedz jedno słowo, a dusze nasze połączą się uściskiem wiekuistej miłości!
Mówiąc to, Graba w istocie był pięknym. Doskonały aktor, przejął się znać do głębi odgrywaną rolą, namiętność jaką czuł dla Kamili, pomagała mu do tego. Chorobliwą białość jego regularnych rysów powlekł rumieniec wzruszenia, oczy nabrały wilgotnego blasku uczucia, biała ręka zgrabnym ruchem odrzucała z czoła czarne włosy. W całej postaci jego była rozpacz połączona z błaganiem.
Kamila patrzyła nań i wyraz wzruszenia zaczął także zalewać jej twarz dotąd spokojną, surowość ustąpiła przed łagodnością, patrzyła na Grabę z cichem, głębokiem współczuciem.
— Panie Graba, — ozwała się stłumionym, łagodnym głosem, — jestem młoda i niedoświadczona dziewczyna i wczoraj nie mogłam jeszcze dobrze zrozumieć słów pana. Ale myślałam o nich przez noc całą i pojęłam ich znaczenie. Gdybym nie miała głębokiego przeświadczenia o tem, że mnie pan kochasz, i że miłość tylko uniosła cię po za granice naznaczone człowiekowi honoru i szlachetności, pogardzałabym panem. Przebaczam jednak, bo słyszałam i przeczuwam to sama, że uniesienie uczucia, najszlachetniejszego nawet może zbłąkać człowieka. Pan się zbłąkałeś, ja moją kobiecą, przyjacielską dłonią, chcę pana na właściwą sprowadzić drogę...
— Pani! — przerwał Graba, który w czasie mowy Kamili bladł i czerwieniał na przemian, — pani nie pojęłaś mnie. Kamilo, ja chcę tylko duszy twojej czystej, gorącej, niepokalanej duszy! Oddaj mi przyjaźń i zaufanie twoje, oddaj mi wszystkie myśli twoje i uczucia, oddaj mi słowem całą duszę twoją, a będę szczęśliwym i nigdy nic więcej nie zażądam!...
Gdyby jaki duch jasnowidzący zajrzał do myśli Graby wtedy gdy to mówił, wyczytałby w niej wyrazy:
— A reszta przyjdzie potem!
Ale najbardziej jasnowidzące oko ludzkie nie dostrzegłoby tych wyrazów na jego twarzy: malowała się na niej tylko wielka boleść i gorąca prośba.
To też w oczach Kamili głębsze jeszcze błysnęło współczucie, postąpiwszy parę kroków i stanąwszy przed nim, rzekła:
— Wierzę panu i nie cofam mu mego szacunku. Ale posłuchaj pan. Człowiek, który jak pan bierze za żonę kobietę młodą, ufną i kochającą, należeć do niej powinien całkiem i bez podziału. Ta, któraby przyjęła od człowieka tego najmniejszą część jego istoty ze świadomością tego co czyni, popełniłaby zbrodnię, bo odebrałaby komuś część jego szczęścia. Jam tego uczynić nie zdolna. Ja mam w sercu dwie wielkie miłości, które nie zgasną w niem póty, póki ono bić będzie. Kocham matkę moją i pamięć ojca mojego. Każda miłość przynosi za sobą obowiązek. Moim więc obowiązkiem jest szanować spokój mojej matki, strzedz imienia mego ojca, aby nań najmniejsza nie padła skaza. Panie Graba, ja duszę moją i miłość moją i całą siebie bez najmniejszego podziału oddam tylko temu człowiekowi, którego żoną zostać będę mogła.
Graba patrzył na mówiącą niemy, drżący, cały płonący namiętnem wzruszeniem i gniewnym zawodem.
— Powinnam jeszcze powiedzieć panu, — mówiła dalej młoda dziewica, — abyś wyrzekł się wszelkiej nadziei w miłości dla mnie. Jesteś pan wykształconym i możnym, a przed takim wiele dróg pociechy stoi śród zawodów serca. Możesz pan dać szczęście kobiecie, która cię ukochała, i wiele dobrego uczynić innym ludziom. Jedno i drugie powinno ci być pociechą i szlachetnym celem życia. Wierzę, iż tak będzie, bo szanuję pana i wiem, że pan jesteś człowiekiem szlachetnym. Co do mnie, zostanę zawsze szczerą przyjaciółką pana, wdzięczną mu za ofiarowane choć nieprzyjęte uczucie dla mnie i za tę cześć synowską, jaką pan mojej matce oddajesz. Ale panie Graba, widzieć się z sobą więcej nie będziemy.
— Jakto? — zawołał Kalikst jak piorunem rażony ostatniemi słowy Kamili i gwałtownie zerwał się z siedzenia.
— Tak, — odpowiedziała Kamila, — widzimy się dziś po raz ostatni. Do modlitw moich za spokój ojca mego, za szczęście mojej matki na ziemi, przybędzie jeszcze trzecia modlitwa — za pana. Przyjazne, serdeczne wspomnienie zachowam o panu na zawsze, ale widzieć pana więcej nie będę.
Przy ostatnich słowach po raz pierwszy w czasie całej rozmowy, głos jej drżał żałośnie, a w pięknem oku jej błysnęła duża łza i wnet pod powieką znikła. Była wtedy bardzo piękna: prawdą, panowaniem nad sobą i prawdziwie kobiecą dobrocią.
— Ha! — zawołał Graba strasznie blady i drżący cały, — więc mnie nie kochasz Kamilo?!
Dziewica cofnęła się z królewską dumą, podniosła głowę. Oczy jej oschły i surowo spojrzały na Kaliksta.
— A któż powiedział kiedy panu, ze ja go kocham? — zapytała.
— Jakto? więc nie kochasz mnie, nie kochałaś nigdy? zawołał Graba.
Kamila położyła rękę na serce.
— Jeśli to serce uderzyło kiedy silniej dla pana jak dla innych ludzi na świecie, to gdy przemówił doń obowiązek, posłusznem mu zostało. Dziś panie Graba, ja pana nie kocham...
Do twarzy Kaliksta napłynęła fala krwi i wnet ustąpiła, pozostawiając wielką bladość. Podniósł obie dłonie do skroni i głucho jęknął.
W tej chwili po za oknem przesunął się blady profil pani G. wracającej do domu.
— Matka moja wraca, — ozwała się spokojnie Kamila, — panie Graba! przyjdź pan do siebie, wzruszenie pana byłoby dla niej zbyt smutnym widokiem.
Graba ocknął się i porwał z miejsca.
— Pani, — rzekł wpijając w twarz jej wzrok palący, — tak być nie może jak powiedziałaś. Musisz mnie kochać, znajdę cię wszędzie!...
Po tych słowach wypowiedzianych szybko i niewyraźnie, wybiegł i na progu domu powitał i pożegnał zarazem panią G. ukłonem i kilka bezładnemi wyrazami.
W furtce ogródka stanął. Twarz jego przedstawiała całe piekło wzburzonych namiętności, żądzy, gniewu i upokorzenia. Spojrzał na ściany błękitnego domku, wyciągnął ku niemu grożącą rękę i rzekł przez zaciśnięte zęby:
— A jednak będziesz moją!...
Tego dnia ściśli przyjaciele pana Graby daremnie zjawiali się jeden po drugim u drzwi jego mieszkania, lokaj odpowiadał każdemu:
— Jaśnie pana nie ma w domu, tylko co wyszedł.
Przyjaciele więc poczęli chodzić jeden do drugiego, szukając swego mistrza. Tozio poszedł do Stanisława, Stanisław do Ordynata, Ordynat do Stanisława i do Tozia, i w końcu zeszli się wszyscy razem w cukierni Borela, gdzie już znaleźli kapitana i Jodka, ale tego kogo szukali nie znaleźli. Zaczęli tedy grać w bilard, rozkazawszy wprzódy garsonowi, aby patrzył przez okno, ażali pan Graba przechodzić nie będzie i jeżeli go ujrzy, aby zszedł na ulicę i powiedział mu, że przyjaciele czekają nań u Borela, albowiem są bez niego, jakoby ciało bez ducha.
Tymczasem Stanisław z zapałem rzucił się do bilardu, w uszach mu brzmiały słowa Graby: „jesteś dziwnie niewprawny w grze bilardowej.“ Obaj z Toziem uzbrojeni kijami szli naprzeciw siebie w wyzywającej postawie. Tozio zimny, blady jak zawsze, Stanisław zarumieniony i rozognionem okiem ścigający toczące się po bilardowem suknie kule.
— Stanisławie, nowa partyjka jak widzę! — zawołał Ordynat rozwalony na kozetce z cygarem w ustach i filiżanką czekolady w ręku.
Jodek i kapitan przy bocznym stoliku pili też czekoladę zafundowaną im przez Ordynata i czekali nim bilard opróżni się dla nich.
— Karambol i partja skończona, — rzekł Tozio obojętnie i wsparł się na swym kiju, gdy dwie kule razem wpadły do bilardowego worka.
Stanisław zmarszczył brwi, przegrał.
— Ofiaruję ci rewanż, — rzekł Tozio zapalając cygaro.
W tej chwili Stanisław przez drzwi otwarte zobaczył przy bufecie swego lokaja w szafirowej liberji.
— Za chwilę będę ci służył, — odpowiedział i z kijem w ręku wybiegł do bufetu.
— Po co tu przyszedłeś? — zapytał lokaja.
— Jaśnie pani przysłała mnie po ciasta.
— Garson! — zawołał Stanisław, — trzy funty cukierków najlepszych, jakie macie!
Potem oddając paczkę cukierków lokajowi, rzekł:
— Zanieś to pani i powiedz, że zaszedłem tu na moment, a znalazłszy ciebie, przysyłam jej cukierki.
— Słucham, jaśnie panie.
Stanisław odszedł.
— Powiedz pani, — dodał z progu, — że przyjdę do domu na objad.
I wszedł do sali bilardowej.
W godzinę potem, w restauracji Borela młodzi ludzie zasiedli do objadu, na który zaprosił ich Ordynat.
Stanisław był z nimi.
— Zadziwiająco jesteś niezręczny Stasiu, — rzekł Tozio, — przegrałeś sześć partji.
— I sto dukatów, — dodał Jodek zapychając sobie usta pasztecikiem z kaczych mózgów.
W połowie objadu pan Jodek zaczął bawić towarzystwo, pokazując im sztukę zasadzającą się na tem, aby nóż postawiony na jednym palcu ręki, jak najdłużej utrzymywał się w pionowej pozycji. Ale zaledwie srebrny trzonek noża zdołał utrwalić swą stojącą potęgę na pulchnym palcu krotochwilnego Jodka, za oknami zahuczał turkot karety.
Młodzieńcy, których stół był umieszczony pod oknami, spojrzeli na ulicę.
Przez szyby karety wyglądała jasnowłosa głowa Celiny, strojna w biały kapelusz, rączka jej w jasnej rękawiczce wspierała się na portjerze powozu. Stanisław zmarszczył brwi i chmurny dokończył objadu. Jakkolwiek kareta szybko przemknęła, dojrzał on w oczach Celiny ślady łez. Zobaczył także, że lokaj siedzący na koźle, trzymał w ręku sporą paczkę wizytowych biletów.
Pani Klońska nie doczekawszy się przez cały dzień męża, pojechała z wizytami.
— Widzisz panie Stanisławie, — ozwał się Jodek, — że nie ma czego wracać do domu po objedzie, bo sama połowica twoja wybrała się znać na wizyty. Zostaniem wszyscy u Borela, a może się doczekamy Graby.
Zostali wszyscy u Borela do późnej nocy i grali w bilard zawzięcie, ale Graby się nie doczekali.
W połowie wieczoru wszedł do cukierni jakiś szpakowaty weteran i kazał sobie podać szklankę herbaty i numer gazety. Przez wpół otwarte drzwi bilardowej sali buchały kłęby tytoniowego dymu i blask gazowego światła. Stuk bil, dźwięk szkła, śmiechy i żarty głośnym gwarem napełniały cukiernię.
Weteran nie mógł czytać swojej gazety i rzekł do garsona:
— Powiedz mi, bądź łaskaw, kto tam taki djabelski hałas robi?
Garson z uszanowaniem wymienił nazwiska biesiadujących i dodał:
— To jaśnie panowie.
— Oj jaśnie! w takie jaśnie niech piorun trzaśnie! — zawołał weteran i rzuciwszy pieniądze garsonowi, wyszedł mrucząc:
— Oj! bodaj tę hulacką młodzież naszą! Boże zbaw nas od niej!
Kiedy to wszystko działo się w cukierni i restauracji Borela, Kalikst Graba przez cały dzień i wieczór nie wychodził ze swego letniego mieszkania. Zaraz po powrocie od pani G. najsrożej przykazał Michałkowi, aby nikogo pod żadnym pretekstem nie przyjmował i wszystkim mówił, że go nie ma w domu.
Gdy wydawał to rozporządzenie, faworyt lokaj dostrzegł nadzwyczajną zmianę na jego twarzy. Nie umiałby określić, co ta twarz wyrażała, ale tak była straszna, że się aż zląkł i jak tylko mógł najprędzej, zniknął z oczu swego pana.
Około objadowej pory Michałek spotkał się na ulicy z Kazią i w furtce ogródka długo z nią gawędził.
Rozmowa ta znać wzmocniła go na duchu, bo ośmielił się pójść zapytać swego pana, czy rozkaże objad podawać.
Gdy wchodził do pokoju, w którym znajdował się pan Graba, wielce się zdumiał, bo ujrzał go leżącego na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach.
Myśląc, że pan zadrzemał, chciał wejść na palcach; ale Graba usłyszawszy stąpanie, zerwał się na równe nogi i spostrzegłszy sługusa, krzyknął gniewnie:
— Po co tu wszedłeś? mówiłem, że chcę być sam!
— Chciałem zapytać jaśnie pana, czy można objad podawać, — tłumaczył się drżący lokaj.
— Nie będę jadł objadu, — ofuknął. — Idź precz i nie leź mi w oczy.
Michałek wysunął się ze spuszczonym nosem, a Graba zaczął szerokiemi krokami przebiegać mały pokój; pięści jego były zaciśnięte, niekiedy podnosił je i przyciskał do czoła, czasem rozpoczynał niewyraźne monologi, ale wnet urywał i przygryzał sobie wargi do krwi, słowem, okazywał wszystkie symptomata gwałtownie wzburzonego człowieka. Chodził tak po pokoju aż do zmroku, nagle zatrzymał się i zawołał do siebie:
— Szalony jestem! Tak męczyć się dla jakiejś biednej dziewczyny! gdyby jeszcze to była jaka miljonerka, księżniczka! ale guwernantka! O gdybym mógł ją upokorzyć!
— Upokorzyć i posiąść! — mówił znowu po chwili milczenia, targając rękami gęste włosy. — Nie mam-że na to środka? ja! Graba!
I długo stał na środku pokoju z palcami zatopionemi we włosach, z oczami wlepionemi w posadzkę, pogrążony w szatańskich swych rozmyślaniach.
Gdyby go kto zobaczył takim jak był wtedy, przeżegnałby się z przestrachem i zawołał: — Wszelki duch Pana Boga chwali! — Gdyby kto tak zawołał nad nim, odpowiedziałby pewno: — Oprócz mnie! — bo w piersi gościły mu czarne jak sadza duchy.
— Co za duma w tej kobiecie! co za siła! jaka piękność! Wszystkie kobiety jakie miałem dotąd, oddałbym za jeden dzień jej posiadania! — szeptał pan Graba blademi usty.
— Gwałtu dopuścić się przecie nie mogę, popsułoby to mi wszystkie moje interesa tutaj! A więc cóż zrobię? jeśli swego nie dopnę, oni wyśmieją mnie, stracę nad nimi wpływ, który mi jest tak potrzebny, zobaczą, że jestem zwyciężony!
Zbliżył się do biurka, zapalił świecę i począł pisać.
Pisał i darł papier, a kawałki podartego papieru, ściśnięte dłonią w kłębki, ze złością rzucał za siebie. W końcu przestał rozdzierać arkusze i tylko pisał, pisał długo, zastanawiając się, medytując, i zapisał drobnem pismem trzy arkusiki papieru o złoconych brzegach, włożył je w kopertę i zaadresował.
Późno już było, gdy w pokoju Graby ozwał się dzwonek wzywający Michałka.
Lokaj wszedł nieśmiało, ostrożnie.
— Weź to, — rzekł doń pan Graba, podając mu list napisany przed chwilą, — i jutro oddaj pannie Kamili G.
Michałek nie brał listu i miał minę człowieka, który chce coś powiedzieć, a nie śmie.
— Cóż stoisz przedemną jak gap! — krzyknął Graba, którego oczy iskrzyły się wewnętrzną złością, — czy nie słyszysz co mówię?
— Słyszę, jaśnie panie, — rzekł Michałek, — ale kiedy bo tej panienki już nie ma...
— Jakto nie ma? gdzie nie ma? — zawołał Graba odskakując parę kroków.
— Dziś po południu pojechała od matki...
— Dokąd wyjechała? kto ci to powiedział?
— Mówiła mi służąca ich, że jej panienka wyjechała widać na długo, bo wzięła z sobą wszystkie suknie — ale gdzie? tego Kazia nie wie.
Graba zgrzytnął zębami i krzyknął na lokaja:
— Idź precz!
Potem podarł list w kawałki.
— Michałek! — zawołał, gdy służący był już za drzwiami.
Lokaj stanął przed nim w pokornej postawie.
— Jeśli chcesz mieć u mnie służbę, — rzekł doń Kalikst, — masz dowiedzieć się dokąd wyjechała i gdzie jest teraz panna G. Jeżeli przez trzy dni nie dowiesz się o tem, precz z mego domu.
— Rozumiem, jaśnie panie, — odrzekł Michałek i ze spuszczoną głową oddalił się.
Owej nocy światło do białego dnia nie gasło w mieszkaniu Graby i blado błyszczało na ulicy z po za białych opuszczonych storów. Dzień był już dobry, gdy silną pchnięte ręką otworzyło się jedno okno domu Wigdera i wychyliła się przezeń głowa mężczyzny z oczami nabrzękłemi od niespania, blademi i pogryzionemi do krwi ustami, z włosami potarganemi. Graba wychylił głowę na ulicę i wpił spojrzenie w ciche okna błękitnego domu, po których wesoło i pogodnie igrały różowe promienie wschodzącego słońca.
Kiedy Stanisław Kloński jadł u Borela objad zafundowany przez Ordynata, a potem oddał się grze w bilard z nowo zrodzoną namiętnością i jako nowicjusz przegrywał ogromne sumy, Celina jeździła z wizytami.
Drobna i zręczna jej postać kilka razy lekko zeskakiwała z niskiego stopnia powozu i wbiegała na piętra domów, w których mieszkały znajome jej panie. Ale za każdym razem, gdy napowrót wsiadała do karety, twarz jej zamiast nabywać ożywienia i wesołości, co raz bardziej wydawała się znudzoną i zmęczoną. Po piątej czy szóstej wizycie, młoda kobieta była prawie spiącą i omdlałą ze znużenia. Powoli zeszła ze wschodów i z ruchem zniecierpliwienia zasunęła się milcząc w głąb powozu.
— Gdzie jaśnie pani teraz jechać? — zapytał lokaj przybrany w szafirową liberję z srebrnemi guzami i w wysoki kapelusz z galonem.
Po tem zapytaniu dobrą minutę stał z ręką na klamce portjery; pani jego nie odpowiedziała.
— Gdzie pani rozkaże jechać? — ośmielił się powtórzyć zapytanie.
Celina jakby budząc się z zamyślenia, spojrzała przez szyby karety. Długi dzień lipcowy miał się ku końcowi, słońce zachodziło.
— Do panien Jedlińskich, — rzekła pani Klońska i głośno ziewnęła.
Lokaj wskoczył na kozioł, powóz głucho zaturkotał na bruku, przebiegł parę głównych ulic, skręcił na jedną z najbardziej oddalonych od środka miasta i wjechał w bramę obszernego dziedzińca. Zasunięty w głąb dziedzińca tego, stał niewielki, drewniany, biało potynkowany dom o sześciu czystych i wesołych oknach, z gankiem wspartym na drewnianych i obielonych słupach. W środku podwórza było wielkie koło gładkiej i niskiej murawy zdobne w kilka klombów, na których kwitły lewkonie, astry i rezeda.
Dziedziniec ten otoczony wysokim z desek parkanem, z poza którego wyglądała zieleń drzew owocowych i domek pokryty gontami, miał pozór cichej ustroni, jakąś wiejską cechę, którą tak często spotykać można w mieszkaniach, choćby większych miast prowincjonalnych.
Kareta Celiny zrobiła koło, okrążając murawę po grasowanej, ale gdzieniegdzie zarosłej już zielskiem drodze i zatrzymała się przed gankiem o czterech słupach.
Na ganek, znać wywołana turkotem powozu, wybiegła młoda panna w ciemnej wełnianej sukni, wysoka, wcale ładna blondynka. Tuż za nią ukazała się w drzwiach domu starsza o lat kilka i bardzo podobna do pierwszej, z tą różnicą, że była niższą i miała ciemniejsze włosy. Obie były jednostajnie ubrane, każdyby w nich poznał dwie siostry.
— Cesia, Cesia! — zawołały obie i wyciągnęły ręce do pani Klońskiej, która wyskoczyła z powozu szybko i z głośnym śmiechem ukontentowania.
Na ganku zabrzmiało kilka serdecznych pocałunków.
— A co kuzyneczki! zrobiłam wam niespodziankę! Niespodziewałyście się mnie dzisiaj. Dobry wieczór Adziu: jak się masz Lorciu! przyjechałam na cały wieczór, zapraszam się do was na herbatę, — mówiła Cesia ze zwykłą sobie żywością, całując i ściskając dwie panienki, które jej sowicie oddawały wet ze wet.
Gwarząc wesoło, weszły wszystkie trzy do skromnie i zarazem gustownie przybranego bawialnego pokoju.
— Uf! — zawołała Celina rzucając się na kanapę, — jakżem się zmęczyła! przedstawcie sobie moje najmilsze, że oddałam dziś aż pięć formalnych, ceremonialnych, etykietalnych, a jedna od drugiej nudniejszych wizyt. Boże, Boże! jakże te wszystkie panie są nudne.
— Wymagająca jesteś moja Cesiu, — półżartem ozwała się jedna z panienek.
— A wcale nie! — zawołała Celina, — ale widzicie taka to już moja natura. Lubię towarzystwo, ale tylko tych osób, które kocham, albo przynajmniej takie, w którem mogę być otwartą, serdeczną, śmiać się kiedy chcę, kiedy chcę biegać, mówić, milczeć. .
— Już to to ostatnie bardzo rzadko ci się zdarza, — przerwała śmiejąc się starsza panienka.
I wszystkie trzy zaczęły się śmiać i wesoło żartować z siebie wzajemnie.
W godzinę potem Celina i dwie jej kuzynki piły na ganku herbatę i następna między niemi toczyła się rozmowa:
— Żyjemy jak pustelnice, — mówiła starsza Laura, — nie bywamy nigdzie i nikogo nie przyjmujemy, bo jako młode panny, mieszkające same jedne, nie chcemy się narazić na plotki.
— Nie chcemy narazić się na plotki, — potwierdziła młodsza Adela.
— Gdyby nie Tozio, nie wiedziałybyśmy nawet co się na Bożym świecie dzieje.
— To prawda, nie wiedziałybyśmy co się na Bożym świecie dzieje, — powtórzyła młodsza siostra.
— Czy pan Teodor zawsze tak często u was bywa? —— zapytała Celina.
— Codzień prawie, — odpowiedziały obie siostry razem.
— A prawda, wszak to bardzo bliski wasz krewny!
— Bardzo bliski, i chowaliśmy się razem.
— Patrzcie moje kochane! — zawołała Celina, — jakto zabawne, pan Teodor jest waszym krewnym i jam wasza kuzynka, a jednak ja z panem Teodorem jesteśmy dla siebie zupełnie obcy.
I zaśmiała się jak dziecko.
— Śmieszna jesteś Cesiu, — rzekła Laura poważnie, — cóż w tem widzisz tak dziwnego albo zabawnego? z tobą jesteśmy spokrewnieni przez matkę, a z Toziem przez ojca, ot i wszystko.
— To prawda, dobrze Staś zawsze mówi, że jestem dzieciak! — rzekła Cesia i znowu się zaśmiała.
— Wyobraź sobie, — szepnęła Adela, — jaki ten Tozio dobry, przyniósł nam dziś cukierków. Zawsze o nas pamięta...
— I Staś przysłał mi dziś cukierki, — przerwała Celina.
— Jesteśmy wdzięczne Toziowi, on jeden pozostał naszym przyjacielem wtedy, gdy ojciec nasz umarł: zostałyśmy sierotami bez bliskich krewnych i opieki, — mówiła Laura i lekko się zarumieniła.
— To prawda, Tozio jest bardzo dobry, bardzo miły, potwierdziła Adela.
— Nie powiecie przynajmniej, że jest piękny, — zaśmiała się znów Celina.
— Wiesz co? że ja znajduję go nawet przystojnym, — odparła Laura żywiej płonąc się.
— Ej Lorciu! — pogroziła jej figlarnie Celina.
— Moja Cesiu, nie możesz mnie posądzać o żadną żywszą sympatję dla Tozia od tej, którą mają dla siebie krewni. Mam przecie lat dwadzieścia cztery, a on zaczął dwudziesty pierwszy, — zaprotestowała Laura, rumieniąc się po same uszy i bardzo cicho westchnęła.
— Albożem ci co powiedziała? — zawołała ze śmiechem Celina, — uderz o stół, nożyce się odezwą!...
— Czy wiesz Cesiu, — mówiła Laura z żywością, jakby pragnąc przerwać żarty Celiny. — Czy wiesz, że Tozio jest na drodze do zrobienia wielkiej fortuny?
— W jaki sposób?
— Dziś właśnie zwierzył się nam ze swemi projektami. Nie wiem, czy ci to potrafię dobrze opowiedzieć, bo nie znam się na tych rzeczach. Utworzyła się widzisz kompania do budowania mostu na naszej rzece. Cała budowa potrzebuje 50.000 rs. i na ten cel wypuszczają się akcje. Otóż Tozio dowiódł nam cyframi, że każda z tych akcji przyniesie akcjonarjuszom dziesięć od sta; a oprócz tego korzyści, jakie to się nazywa w przemysłowym języku...
— Dywidendy, — odpowiedziała Adzia.
— Tak, dywidendy dwadzieścia od sta albo i więcej. Otóż Tozio pisał do matki, że chce cały swój fundusz włożyć w te antrepryzę i tym sposobem podwoić go. Bieda tylko, że nie jest jeszcze pełnoletni i do powrotu cioci szambelanowej z zagranicy nie może rozporządzić się tem, co posiada.
— Więc jakże zrobi? — zapytała Celina słuchając uważnie opowiadania.
— Pożyczyłyśmy mu tymczasem dwa tysiące rubli, — odrzekła Laura, — odda je nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, a tymczasem procent i dywidenda będą nasze.
— Natychmiast odda nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, — dodała Adzia tonem przekonania.
— Nic nie słyszałam o tej antrepryzie, — rzekła Celina z zamyśleniem.
— I my niesłyszałyśmy, ale cóż to dziwnego, żyjemy tak ustronnie.
— Lorcia chciała Toziowi pożyczyć więcej pieniędzy, — ozwała się Adzia, — ale nie chciał wziąć, powiedział, że teraz więcej nie potrzebuje.
— Słuchajcie moje drogie, — zaczęła mówić z powagą Celina, — jeżeliby jednak Tozio nie mógł wam oddać tych pieniędzy... tak nie wielki macie fundusz...
— Jak możesz myśleć coś podobnego Cesiu! — zawołała Adela. — Przecież Tozio bogaty...
— Jabym jemu moje życie nie tylko fundusz powierzyła, — dorzuciła naiwnie Laura.
— Muszę jednak o tem wszystkiem Stasiowi powiedzieć, — szepnęła do siebie Celina i głośno rzekła: — Jak tu u was ładnie, zdaje mi się, że jestem na wsi!
W istocie ładna była ustroń, w której mieszkały panny Jedlińskie, gwar miasta bardzo oddalonem tylko dochodził tu echem, a za to po nad parkanem kołysząc się, szumiały drzewa i kwiaty silną woń rozlewały.
— Obrałyśmy sobie to mieszkanie dla dwóch powodów: naprzód, że jest tanie, a musimy się oszczędzać, potem, że ono nam przypomina naszą ukochaną wioskę, — odpowiedziała Laura.
— Boże, mój Boże! cośmy się też napłakały, jak przyszło ją sprzedać i opuścić, — rzekła smutnie Adzia.
— A nie mogłyśmy zrobić inaczej, tyle było długów, — mówiła Laura. Jedno szczególniejsze miejsce w Jedlinie pamiętam tak, jak gdybym tam wczoraj była. Tuż obok dworu jest tam łąka, za łąką stoi wioseczka niewielka śród pól uprawnych i na tle ciemnego, wysokiego lasu. W środku łąki i naprzeciw wioski rośnie kilka starych bardzo dębów i tworzy gęstą, cienistą altanę...
— Między temi dębami stała ławeczka, i pamiętam, że tam matka nasza czytać nas uczyła, — przerwała Adzia.
— Gdyśmy dorastały, a matka nasza dawno już nie żyła, chodziłyśmy tam mówić za jej duszę wieczorny Anioł Pański, — kończyła Laura.
— Lorciu, Lorciu! czy pamiętasz tę wiewióreczkę, która zawsze tak zręcznie skakała z dębu na dąb, i którąśmy tak oswoiły z sobą, że brała cukier i bułeczkę obok nas leżącą!
— A ty Adziu pamiętasz, jak gdyśmy były jeszcze dziećmi, ciocia szambelanowa przyjeżdżała często do naszych rodziców i przywoziła z sobą Tozia i Rytę. Jak biegaliśmy po łące na wyścigi probując, kto prędzej do dębów dobieży...
— I jak Tozio zawsze zostawał...
— A tyś nas prześcigała...
— A papo i wujaszek stali na brzegu łąki i śmiali się, patrząc na nas i pokazywali z daleka cukierki, mające być nagrodą tego, kto najprędzej biega...
— A kiedy wracaliśmy do domu, ciocia szambelanowa całowała Tozia pocieszając go, że został zwyciężonym, a matka nasza ocierała nam chusteczką zmęczone twarze i poprawiała rozrzucone wśród biegania włosy.
— Mój Boże, jakżeż miłe są te wspomnienia dzieciństwa! — westchnęła Laura.
— A teraz to prawdziwe z nas sieroty, — dodała Adzia.
— Sieroctwo nasze zaczęło się od śmierci naszej matki, papo rzadko bywał w domu, byłyśmy zupełnie samym sobie zostawione...
— I wtedy tylko wesoło nam było, gdy Tozio i Ryta przyjeżdżali do nas.
— Ale najokropniejsze położenie nasze było wtedy, gdy papo umarł, — odpowiedziała Laura. — Bo do boleści po stracie ojca, który był jedynym naszym opiekunem, dołączyło się mnóstwo przykrości, o jakich nie miałyśmy wyobrażenia. Zjawiło się mnóstwo kredytorów, których nie było czem opłacić. Musiałyśmy sprzedać kochany nasz Jedlin, i nawet groby rodziców naszych pożegnać...
— A jakże ten domek ciemnym nam się wydawał zrazu po pałacyku w Jedlinie, — westchnęła Adzia.
— Zaczęłyśmy odmawiać sobie wszystkiego czując, żeśmy powinne oszczędzać małego funduszu, który nam został. Zostawiłyśmy tylko dwoje służących, sprzedały konie i powozy.
— A czy wiesz Cesiu, że ja z początku nie umiałam chodzić po bruku, szczególniej zimą, ślizgałam się ciągle i padałam. Gdy za życia papy bywałyśmy w mieście, nigdy nie wychodziłyśmy piechotą.
— Ja zaczęłam zajmować się gospodarstwem, ale o niczem wyobrażenia nie miałam, płaciłam za wszystko dwa razy drożej jak inni, a dowiedziawszy się o tem, martwiłam się okropnie i gniewałam na siebie za własną nieudolność.
— Bywało, często siadywałyśmy obie na tym ganku i wspominały nasze dawne, szczęśliwe czasy, i płakały do północy.
— A wtedy jeden tylko Tozio nas pocieszał, przychodził i opowiadał nam różne miejskie nowości, razem z nami wspominał dziecinne lata i czasem tak nas rozweselił, że jakoś lżej nam robiło się na sercach i nazbierałyśmy odwagi do przeniesienia sieroctwa naszego.
— Kochany, poczciwy, Tozio!
Cesia słuchała tych opowiadań kuzynek swoich zadumana, z głową opartą na dłoni. Liczne gwiazdy wschodzące na niebie, oświecały wyraz dobroci malujący się na białej twarzy i zamglone łzą współczucia jej oczy.
— Słuchajcie moje drogie, — rzekła po chwili, — jeżeli tak kochacie Tozia, to ostrzeżcie go...
— Boże! czyżby groziło mu jakie niebezpieczeństwo! — zawołała Laura blednąc.
— Ja nie wiem, — odpowiedziała Celina, — może to niebezpieczeństwo zrodziło się tylko w mojej pustej głowie, może to urojenie, ale gdybym była na waszem miejscu, prosiłabym Tozia, aby się nie wdawał z tym Grabą...
— Kalikstem Grabą? Tozio tak go chwali! ile razy jest u nas, zawsze o nim mówi!
— Mnie się zdaje, że ten Graba jest niebezpieczny człowiek, — mówiła Cesia.
— I w czemże mógłby być niebezpiecznym?
— Alboż ja wiem? są to moje przeczucia, nie oparte na żadnym fakcie.
— Muszą być mylne, — odparła Laura, — bo Tozio potrafiłby przecie zrozumieć człowieka i ocenić go według wartości.
— To prawda! — zawołała Adzia, — zresztą Tozio nam mówił, że i twój mąż Cesiu jest w przyjaźni z panem Grabą.
Tym razem gwiazdy oświeciły rumieniec na twarzy Cesi.
— To prawda, — szepnęła, — ale Staś to co innego... on starszy od pena Teodora, i wie co robi...
Na ulicy dał się słyszeć głuchy turkot, i wkrótce w bramie dziedzińca czerwono błysnęły zapalone latarnie powozu, i kareta pani Klońskiej stanęła przed gankiem.
— Już uciekam! — rzekła Celina powstając, — bywajcie zdrowe moje miłe!
— Czemuż tak wcześnie kazałeś przyjechać po siebie? zostań jeszcze godzinkę! — prosiły panienki.
— Nie mogę, nie mogę, — mówiła Cesia z żywością nakładając kapelusz, okrycie i rękawiczki, — Staś wróci już pewno do domu, czekałby na mnie, mógłby być niespokojny...
I pożegnawszy kuzynki, odjechała.
W oświetlonym przedpokoju spotkał panią Klońską kamerdyner i drzwi jej otworzył do salonu.
— Mąż mój w domu? — zapytała go Celina trochę drżącym głosem.
— Jaśnie pan nie wrócił jeszcze z miasta, — odrzekł służący.
Celina cicho westchnęła i pobiegła przez salon.
W sypialnym pokoju czekała już na nią Komorowska, stojąc przy tualecie z listem w ręku.
— Dobry wieczór Komorosiu! — zawołała Cesia wbiegając, — czy Lolo spi?
— Chryste Panie! a czemużby nie miał spać? Spi aż chrapie.
— Poczciwy piesek, — szepnęła Celina, — to jedyna moja pociecha!
— Jest list do pani, — rzekła Komorowska.
Cesia pochwyciła pismo.
— Od papy, od papy! — zawołała i całowała list na wszystkie strony, potem rozłamała pieczątkę.
Komorowska usunęła się w głąb pokoju.
— Nie odchodź, nie odchodź Komorosiu! — zawołała Celina, — nie mam przed tobą żadnych sekretów, pocieszymy się razem. Co papa pisze?
Komorowska zbliżyła się, Celina czytała głośno list ojca:
„Dnia 15. lipca o godzinie 3ciej, minucie 44tej,
sekundzie 10tej po południu w Wieńczynie.
„Moje najmilsze dziecko, ukochana moja córko Cesiu!
„Piszę ten list do ciebie w ciężkiej impresji serca, albowiem dochodzą do mnie smutne o twoim małżonku wieści. Opowiadano mi, jako pan Stanisław gra w karty, hula z przyjaciołmi podejrzanej konduity, traci nie tylko to, co mu ojciec przysyła, ale i twój posag, kochana córko moja.
„A że takie rzeczy prowadzą niechybnie do ruiny i majątku i domowego pożycia, uznałem za potrzebne ostrzedz cię córko moja, ile, że w tak młodocianym będąc wieku, bez dokładnej znajomości o sprawach ludzkich, sama nie rychło spostrzegłabyś nieszczęście, jakie wam obojgu zagraża.
„Zatem ukochana Celino, wezwij ku pomocy swojej Najwyższego i proś, abyś natchniona Duchem Jego Świętym potrafiła odpędzić od małżonka twego, szatana, który czycha na zgubę jego i twoją. Ojcowskie moje serce mówi, że najlepszą ku temu bronią będzie piękność i dobroć niewieścia, mająca władzę kruszenia najtwardszych serc. Niech cię tylko aniołowie stróże natchną, abyś tych darów natury najskuteczniej użyć umiała.
„Pan Stanisław ma dobre serce, wszakże go znam od dzieciństwa, i dufając w dobre te z natury jego inklinacje, powierzyłem w jego ręce los twój, najmilsze moje dziecko, ile, że go kochasz, a ja nie chciałem się przeciwić popędowi twego serca.
„Zepsuty on jest tylko nieco pobłażliwością swego poczciwego ojca, któremu nieba nie dały tej sprężystości umysłu i charakteru, jaka udziałem mężczyzny być powinna.
„W Opatrzności Boskiej i w twoim rozumie, jedynaczko moja, pokładam ufność, że małżonek twój na dobrą drogę łacno sprowadzonym zostanie.
„Z łagodnością, która jest najwyższym wdziękiem i najmocniejszą bronią niewiasty, przedłóż mu, że gra w karty, pijatyka i tym podobne niegodne wyższej natury ludzkiej zabawki, niszczą zdrowie i majątek, życie domowe zamieniają w piekło i prowadzą za sobą biedę, żałość i długie lata napełniają zgryzotą.
„Ojcowie nasi pochopni byli do kielicha i wesołych rozrywek, ale używali ich w miarę, jako wytchnienie po dzielnych czynach spełnianych na chwałę Boga i pożytek krain.
„Dzisiejsza młodzież, a osobliwie bogata, całe życie traci na nędzne hulanki, nie pomnąc na to, że one i krajowi zgubę przynoszą.
„Proszę Boga, aby strzegł małżonka twego od ugrząźnięcia w tem błocie występnych uciech, a uczynił zeń poczciwego człowieka familji i pożytecznego obywatela kraju.
„Jaka tam u was panuje aura? u nas pogoda trwa i zbiorom żniwa sprzyja. Dnie mamy znacznie krótsze, bo słońce wschodzi o godzinie 3ciej i minucie 55tej, a zachodzi o 8mej i minucie 15tej.
„Słyszałem wiele dobrego o świeżo wyszłym kalendarzu Ja . . . . . . . go, przyszlij mi więc za najpierwszą zdarzającą się okazją przez moją zwykłą księgarnię.
„Polecam was obojga opiece Najwyższego i całuję was z gorącym sentymentem kochającego ojca
W czasie czytania tego listu, głos Celiny drżał i łzy cisnęły się jej do oczu.
— Boże, mój Boże! — zawołała skończywszy czytanie i załamując ręce, — więc przeczucie moje nie omyliło mnie. Staś wszedł na złą drogę i gubi siebie!
Zakryła twarz rękami i stała kilka chwil z pochyloną głową, nieruchoma jak posąg boleści i przestrachu.
— Biedna moja pani, — szepnęła z cicha Komorowska i głośno otarła nos zaczerwieniony od płaczu.
— O, nie o siebie lękam się! — zawołała Celina podnosząc głowę i ukazując twarz zalaną łzami, — nie o mnie tu idzie, ale o niego, o niego! Papo pisze, że takie życie, jakie Staś prowadzi, pociąga za sobą ruinę zdrowia i majątku! a więc on może stał się chorym i biednym! Komorosiu, głowa mi się zawraca, gdy myślę o tem! Mój kochany, śliczny, mój Staś miałby być chorym i biednym! o ja nieszczęśliwa!
I wznosząc błagalnie załamane ręce ku zawieszonemu nad łóżkiem obrazowi Matki Boskiej, zawołała rozdzierającym głosem:
— Matko Najświętsza, poradź mi, co mam uczynić, aby go zbawić!
W słabo oświetlonym pokoju przez kilka minut trwało milczenie. Komorowska stała w kącie cicho szlochając, Celina klęczała przed obrazem, z czołem spuszczonem na dłoni, a obfite, perliste łzy spływały z jej oczów, zmaczały kosztowną pajęczą koronkę, jaką oszyta była jej suknia z ciężkiego jedwabiu.
Widmo nieszczęścia, które niedawno wysunęło się z zakątka świetnego mieszkania, kościstemi palcami poczęło rozgarniać jej bogate szaty i zimną dłonią tłoczyło pokryte koronkami jej serce.
Po chwili Celina powstała z kolan i podniosła rozpogodzoną twarz, na której spokojny tylko osiadł już smutek.
— Bóg jest dobry, — rzekła z wyrazem głębokiej, dziecięcej ufności, — Bóg nie zechce nieszczęścia naszego i wyratuje Stasia. Papa pisze, że najmocniejszą bronią kobiety jest piękność i dobroć, a ja mam trzecią jeszcze — miłość. Tych trzech broni użyję, aby odegnać od Stasia złego ducha, i on powróci do mnie, przestanie grać w karty, porzuci swoich niegodziwych przyjaciół, nieprawda Komorosiu?
— Dałby to Bóg i Najświętsza Panna, — odpowiedziała Komorowska z powątpiewaniem w głosie.
W tej chwili w przyległym salonie dał się słyszeć odgłos męskiego stąpania.
— Staś idzie! — zawołała Cesia i szybko pochwyciła list ojca leżący na tualecie. — Komorosiu, spal, spal co najprędzej ten list, żeby go Staś nie przeczytał, zmartwiłby się biedak i możeby się gniewał na mnie i na papę!
Zaledwie Komorowska miała czas schować pismo do kieszeni i wyjść z pokoju bocznemi drzwiami, gdy do sypialni żony wszedł Stanisław.
Na białem i pięknem czole męża Celiny rysowała się zmarszczka niezadowolenia, cała twarz jego była powleczona tem gorzkiem, pełnem niesmaku zmęczeniem, które następuje po dniu spędzonym wśród wrażeń gry, dymu i bezmyślnych zabaw.
Celina na widok chmury zasnuwającej twarz męża, zapomniała o swojej przedchwilowej boleści i z otwartem objęciem poskoczyła ku niemu. Ale Stanisław usunął ją lekko od siebie i rzekł niecierpliwym tonem:
— Cóż to, nie spisz jeszcze? uważam, żeś płakała? Zaczynasz się robić nieznośną z tym swoim ciągłym płaczem, zobaczysz, że wkrótce poszpetniejesz, bo nic tak źle nie wpływa na blask oka i świeżość cery, jak łzy.
To mówiąc, rzucił się na kozetkę, obu rękami odgarnął z czoła włosy i ziewnął szeroko.
Celina stała na środku pokoju ze spuszczonemi na suknię rękami, blada i patrzyła na męża z nieopisanym wyrazem żalu i miłości. Najmniejszy odcień gniewu nie ukazał się w jej oczach. Przystąpiła tylko ku niemu i miękim, zniżonym łzami, które tłumiła, głosem, rzekła:
— Stasiu, ja płakałam z miłości dla ciebie, a ty się za to gniewasz na mnie.
Stanisław silniej jeszcze zmarszczył brwi i podniósł na żonę wzrok niecierpliwy. Znać było, że spodziewał się ujrzeć na twarzy jej wyrzut i gniew i gniewem gotował się odpowiedzieć.
Ale na ustach Celiny był łagodny i pełen miłości uśmiech, w oczach jej błyszczała wprawdzie drobna łza, lecz owszem podnosiła ich blask i wyraz.
Stanisław otworzył usta, aby wyrzucić z nich gorzkie słowo, lecz spojrzawszy na twarz żony, umilkł i patrzył na nią przez chwilę.
— Stasiu, — ozwała się znowu Celina składając przed nim ręce, — ja tak szczęśliwa jestem gdy ciebie widzę, tak mi smutno gdy nie jestem z tobą!...
Głos jej był słodki i przejęty uczuciem, nie było w nim najlżejszego oddźwięku goryczy.
Czoło Stanisława zaczęło się wypogadzać, za to oczy jego stawały się smutne.
Objął wzrokiem drobną i wdzięczną postać żony, i śród delikatnych wzorów białej koronki, która pokrywała jej piersi, dojrzał błyszczącą, srebrną kropelkę. Domyślił się, że to była łza.
— Cesiu, pójdź do mnie, — rzekł z cicha i wyciągnął ku niej ramiona.
Celina usiadła obok męża i otoczyła mu szyję białem ramieniem.
— Cesiu, — mówił jej do ucha Stanisław, — jam nie wart takiego jak ty anioła.
Celina zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cesiu, ja ciebie kocham, tyś jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochałem prawdziwie... — tu głos jego zadrżał, — ty nie wiesz, co to są pokusy świata, co to są złe nałogi, które my mężczyźni nabywamy od najwcześniejszych lat młodości. One mnie odciągają od ciebie, one mnie rzucają w ten wir, w którym zapominam o wszystkiem, nawet o tobie...
Cesia trzymała w swoich dłoniach rękę męża i patrzyła na niego takiem spojrzeniem, jakie mieć muszą aniołowie stróże, patrząc na grzesznika, którego duszę im powierzono.
Stanisław pochylony na ramieniu żony mówił dalej tak cicho, że zaledwie dosłyszeć go mogła:
— Ile razy złorzeczę wychowaniu memu, które nie dało mi poważnych zamiłowań i przyzwyczajeń, ile raz usiłuję wyrwać się z zaklętego koła nabytych nałogów i namiętności. Nie mogę! i żal mi ciebie, mój piękny aniele, i żal mi samego siebie — bo gdy w chwilach opamiętania rozmyślam nad sobą, czuję, że... ginę.
— Ja ciebie zbawię, — szepnęła Celina i przyłożyła usta do czoła Stanisława, jak gdyby je ochłodzić i oczyścić chciała.
Zmrok zapadł, chodnikiem Nadrzecznej ulicy szła młoda służąca w pąsowej chustce na głowie i niosła w ręku nie wielkie zawiniątko.
Tuż prawie za nią, cichym, skradającym się krokiem postępował lokaj ubrany w zieloną liberję i nie spuszczał oka z dziewczyny.
Służąca skręciła na prawo i lokaj uczynił to samo, starał się tylko iść tak, aby nie był dojrzanym ni posłyszanym przez tę, której kroki znać śledził.
Dwoje tych ludzi idąc tak jedno za drugiem, przebyło kilka ulic i znalazło się w dość ustronnem miejscu, na małym placu, pustym prawie, otoczonym zaledwie kilku niskiemi domami. Po jednej stronie, zupełnie odosobniony stał nie wielki murowany kościół otoczony żelaznemi sztachetami, za któremi rosło kilkanaście topoli.
Służąca zatrzymała się przed kościołem, przyklękła i zmówiła pacierz, lokaj o kilka kroków uczynił to samo, przykląkł i przeżegnał się parę razy, ale wzroku nie spuszczał z dziewczyny.
Służąca powstała i uszedłszy jeszcze trochę, skierowała się ku jednemu z niskich domów.
Przed bramą stał stróż niedbale wsparty na ogromnej miotle.
— Panienka moja w domu? — zapytała dziewczyna w pąsowej chustce, przyjaznem kiwnięciem głowy witając stróża.
— A gdzieżby miała być? w domu, — odpowiedział.
Służąca zniknęła w bramie.
Lokaj w zielonej liberji począł przechadzać się przed domem w tę i ową stronę pogwizdując. Mimo zmroku złociste galony i guzy jego ubrania tak błyszczały, ze stróż przypatrywał się im z ciekawością, otworzywszy usta.
— Musiałeś tęgo spracować się przyjacielu; widzę, że dopiero co skończyłeś zamiatać, — rzekł poufałym tonem lokaj od niechcenia zbliżając się z rękami w kieszeniach.
Stróż poruszył się, silniej wsparł się na miotle i odpowiedział:
— A jużci.
— Mojem zdaniem jest, — mówił dalej lokaj przybierając przed stróżem minę panicza, — że wasza praca djabelnie ciężka.
— A jużci, — rzekł stróż kiwając głowa.
— To nie tak jak w naszym lokajskim stanie? bo u nas roboty mało, a pieniędzy dużo.
To mówiąc, wyjął z kieszeni garść drobnej srebrnej monety i brzęknął nią kilka razy nad samem prawie uchem stróża.
Stróż wyciągnął naprzód głowę i popatrzył z podziwieniem.
— No panie stróżu! — zawołał wesoło lokaj, — zagrajmy w cetno i licho, jeżeli wasan zgadniesz, pieniądze będą twoje, jeżeli nie zgadniesz, oddasz miotłę, czy zgoda?
— A jużci, — odparł znowu stróż, ale tym razem tonem głębokiego przekonania.
— Cetno czy licho? — zapytał lokaj brzęcząc monetą.
— Licho, — rzekł stróż po długiem wahaniu.
— Niech cię kaci! zgadłeś! — zawołał lokaj i wsypał pieniądze w otwartą dłoń stróża, który z radości miotłę z rąk wypuścił.
Lokaj zaczął znów pogwizdywać i oglądać się w koło.
— Czy wasan czekasz na kogo? — zapytał lokaja, dobrze już dlań usposobiony stróż.
— Ej nie, na kogożby? ot tak, znudziłem się i dla rozrywki zwiedzam miasteczko.
Słowa te wyrzekł takim tonem, z jakim lord podróżujący mówi: — „Znudziłem się w Wielkiej Brytanji i dla rozrywki jadę oglądać dzikich.
— To może tabaczki, — rzekł stróż, podając otwartą tabakierkę rogową.
— Dziękuję, nie zażywam. Powiedz mi wasan, kto mieszka w tym domu?
— Nie wielka figura, — odparł stróż zażywając tabakę.
— Mojem zdaniem jest, że każda figura jedna drugiej warta, czy wielka, czy mała, — zażartował lokaj. — Ale jak się nazywa ten, co tu mieszka?
— Fabian Pędzikowski.
— Stary czy młody?
— Jak świat.
— Jak świat stary, czy jak świat młody? bo to widzisz waspan, gdybyś miał honor służyć u takich panów, u jakich ja służę, tobyś wiedział, że świat w jednych rzeczach jest młody, a w drugich stary. Kiedy idzie o pracę, to świat jest stary i chce sobie odpocząć, a kiedy idzie o kieliszek, albo cokolwiek w tym gatunku, to świat taki młody, jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył.
— Waspan jesteś mądry jak świat, — rzekł stróż po raz wtóry czerpiąc palcami tabakę, — ale pan Pędzikowski stary jak świat.
— I sam jeden mieszka?
— Sam jeden zawsze, a teraz to i z córką.
— Starą czy młodą?
— Młodą.
— Cóż ona robi ta jego córka?
— A służy za guwernantkę na tej pensji, co to na Złotej ulicy, a teraz to jest u ojca na wakancjach.
— Aha! — rzekł przeciągle lokaj, — a więcej nikogo nie ma?
— Ta wczoraj przyjechała jeszcze jedna panna, przyjaciółka podobno Pędzikowskiej.
— Proszę! to aż dwie panny w tym domu? czy wiesz jak się nazywa, ta co wcoraj przyjechała?
— Nazwiska to nie wiem, ale wołają na nią Gamilka. Pogańskie to jakieś imię, Boże odpuść!
— To prawda, — potwierdził lokaj, ale ja się tu z waspanem zagadałem, a pan czeka na mnie. Dobranoc waspanu.
— Szczęśliwej drogi, — rzekł stróż i wszedł w bramę.
Lokaj obejrzał się za nim i rzekł do siebie:
— Wiem wszystko czego trzeba, a teraz nogi za pas i drała! żeby Kazimira nie zobaczyła, że ja tu byłem!
Szybkim biegiem puścił się przez plac i wkrótce zniknął za kościołem.
Tego wieczora pan Graba długą miał rozmowę z Michałkiem, po której lokaj wyszedł z wesołą miną, pogwizdując i trzymając w ręku kilka pąsowych georginji z żółtemi środkami.
— Dostałem dziś od pana trzy ruble, — rzekł podchodząc do Kazimiry stojącej w furtce ogródka. — Jutro kupię mojej miłej pannie Kazimirze gościńca. Jakie orzechy panna Kazimira lubi: tureckie czy włoskie?
— Włoskie, — odpowiedziała młoda dziewczyna spuszczając oczy.
— A tymczasem ofiaruję pannie Kazimirze ten bukiet, — i z gracją wyciągając ku niej rękę z czerwonemi kwiatami, zadeklamował:
Zaledwie ujrzał rozkoszne kwiaty,
Zaledwie począł wielbić szkarłaty,
Już one zerwał dobry młodzieniec
Komuś na wieniec.
Już z nich Michałek bukiet ukręca
I nader wdzięczny już go poświęca.
Gdzież to idziecie lube kwiateczki?
Do rąk Kazieczki.
— Pan Michał i wiersze umie składać! — zawołała z zachwytem służąca biorąc georginje.
— Kto służy u takiego pana jak mój pan, wszystko umieć powinien... na wypadek.
Potem prostując się dodał z dumą:
— Trzeba być praktycznym!
Potem milczał kilka sekund, jakby się nad czemś głęboko zastanawiał, a w końcu wyrzekł sentencjonalnie:
— Mojem zdaniem jest, że tacy panowie jak mój pan, to najlepsi rozkrzewiciele oświaty, służba u takich panów jest doskonalą szkołą dla nas biednych ludzi... lepiej nie trzeba, aby zostać... wielkim człowiekiem.
Nazajutrz była niedziela. W kościele stojącym na placu zwiedzanym wczoraj przez Michałka, tłum ludzi pobożnie słuchał odprawiającego się nabożeństwa. Na stopniach jednego z bocznych ołtarzy siedziała młoda panna, piękna brunetka i modliła się gorliwie z książki. Niedaleko niej stał wysoki mężczyzna, silny brunet i wpatrywał się w nią jak w tęczę.
Piękna panna podniosła raz oczy i zobaczyła patrzącego na nią mężczyznę. Spuściła wnet wzrok i więcej go już nie podniosła.
Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi, mężczyzna, który tak usilnie wpatrywał się w piękną pannę, przeszedł cały kościół i stanął przy kropielnicy z wodą święconą.
Musiał spodziewać się, że ktoś także do niej podejdzie, bo niespokojnem spojrzeniem czarnych błyszczących oczów, spoglądał ciągle w głąb kościoła — ku bocznemu ołtarzowi, u stóp którego siedziała młoda brunetka.
Nabożeństwo skończyło się, ludzie zaczęli opuszczać kościół. Piękna panna wychodziła także, ale nie zbliżyła się do kropielnicy i minęła czekającego znać na nią mężczyznę, ze spuszczonemi oczami i surową twarzą.
W chwili gdy zniknęła w drzwiach kościoła, jakaś popożna babulka w kapturku i francuskim szalu, żegnając się wodą święconą, usłyszała za sobą zgrzytniecie zębami. Obejrzała się i zobaczyła pięknie ubranego bruneta, którego ani posądzić można było o to, aby zębami zgrzytał, a oprócz niego nikogo przy kropielnicy nie było. Babulka musiała znać pomyśleć, że to djabeł ukryty w kątku za kropielnicą, oparzył się święconą wodą i zazgrzytał zębami, bo ze strachu szepnęła: — „Wszelki duch Pana Boga chwali!“ — i drobniutkim krokiem prędko wybiegła z kościoła.
Za nią wyszedł wysoki brunet i obejrzał się wokoło, ale nie dojrzał nigdzie pięknej panny, bo zniknęła ona w bramie domu, przed którym wczoraj Michałek rozmawiał ze stróżem.
Tej samej niedzieli ku wieczorowi, stróż domu, w którym mieszkał Pędzikowski z dwiema pannami, siedział na ławce przed bramą i kurzył sobie krótką fajeczkę, wpuszczając z ust ogromne kłęby obrzydliwego dymu.
Z za kościoła ukazał się znowu lokaj w zielonej liberji. Stróż ujrzawszy go, kiwnął na powitanie głową i z rodzajem uszanowania zdjął zasmoloną czapkę.
— Dobry wieczór braciszku, — rzekł lokaj podchodząc z rękami w kieszeniach, — cóż, może znowu pogramy w cetno i licho?
— Czemu nie? — odrzekł stróż podnosząc głowę.
— O, jaki waspan do tego skory! — zawołał lokaj, — a jakaż z tego korzyść dla mnie? Wczoraj gdybyś waść był przegrał, oddałbyś mi przynajmniej miotłę, a dziś co? jużci nie te fajkę przecie, bobym się tym brzydkim tytoniem, który waść palisz, udusił chyba.
I splunął za siebie. Stróż spuścił głowę z miną zawiedzionego człowieka.
— No i cóż? — mówił znowu lokaj, — czy waspan nie zaprosisz mnie siedzieć?
— A jużci, niech waspan siada, — odpowiedział stróż usuwając się i robiąc obok siebie miejsce na ławce.
Lokaj usiadł i z fantazją założył nogi w botfortach.
— Słuchaj waspan, — ozwał się po chwili milczenia, — jeżeli waść jesteś rozumny człowiek, to zrobisz dla mnie jedną rzecz.
— Jaką? — zapytał stróż podnosząc na towarzysza ciekawe oczy.
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera i wydobył zeń pachniący list w różowej kopercie,
— Ot bagatela! — rzekł. — Oddaj dziś waspan ten list tej młodej pannie, o której wczoraj mówiłeś, że przyjechała do Pędzikowskich. Cóż, zrobisz to waspan?
— Czemu nie? albo to wielka rzecz, — odrzekł stróż i wziął list.
— Jutro rano przyjdę po odpowiedź! Waspan będziesz tu siedział?
— A jużci.
— Jeżeli waspan dobrze się spiszesz, to zagramy jutro w cetno i licho, — rzekł lokaj i pożegnawszy stróża domu, odszedł.
Tego samego wieczora pan Graba odwiedził panią G.
— Gdzie jest córka pani? — zapytał po całogodzinnej rozmowie, w ciągu której ani wspomniał o Kamili.
— Opuściła mnie onegdaj, aby koniec wakacji przepędzić u jednej ze swych przyjaciółek, — odparła pani G. i prędko zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
Przez cały jednak ciąg wizyty pana Graby, nie mogła pokryć wyraźnego smutku. Gość okazywał się także smutnym, jakby pognębionym; pani G. spojrzała nań kilka razy z macierzyńską nieledwie czułością i spółczuciem.
Nazajutrz przed południem, stróż domu Pędzikowskich siedział na swojej ławeczce, ale widocznie markotny był jakiś i ciągłe kogoś wyglądał z za kościoła.
Nie długo czekał, bo niebawem jak gwiazda zielonozłota, zajaśniał na placu Michałek.
— I cóż? — zapytał lokaj niecierpliwie podchodząc do stróża.
— A cóż! paskudna sprawa, — odpowiedział stróż skrobiąc się w głowę.
Lokaj zmarszczył brwi.
— Odpowiedzi nie ma? — zapytał.
— A jużci, że nie ma. Jakem jej wczoraj oddał list wasana, to popatrzyła na adrys, oddała mi list i powiedziała: — „Weź to sobie kochanku napowrót, i zwróć temu od kogo wziąłeś,“ a potem zamknęła mi drzwi przed nosem.
— Masz waspan rację, że to paskudna sprawa, — rzekł Michałek z zamyśleniem i wziął z rąk stróża nienaruszony różowy liścik.
— No, ale niema tego złego, coby na dobre nie wyszło, — mówił cicho do siebie, — żal mi dalibóg tej panienki, i gdyby nie to, że służba dobra i nie chcę ją stracić, zjadłby licha, jeżelibym darł dla niego buty w tym interesie. Ale, — dodał prostując się, — służąc u takich panów, trzeba być praktycznym.
— Co waspan mówisz? — zapytał stróż.
— Nic, nic, mówiłem, że waspan będziesz jeszcze nam, to jest, raczej mnie potrzebny...
— Do usług waspana, — rzekł stróż patrząc na rękę Michałka, która sięgała do kieszeni.
— Cetno czy licho? — zapytał nagle Michałek brzęcząc monetą.
— Licho! zawołał stróż.
— Zgadłeś waspan.
I wsypawszy w dłoń stróża kilka drobnych sztuk srebra, odszedł pogwizdując.
Jeszcze dni parę upłynęło. Na placu przed kościołem znowu zmierzchało, około sztachet kościelnych lekko i szybko przesuwała się wysoka i kształtna postać kobiety w okryciu i kapeluszu. Nagle z za jednej z topol rosnących za sztachetami, wysunął się wysoki mężczyzna, pomknął na plac i zagrodził sobą drogę kobiecie.
Przechodząca krzyknęła i cofnęła się o parę kroków.
— Pani! — zawołał mężczyzna stłumionym i drżącym głosem, — Kamilo! ukryłaś się przedemną, nie chciałaś mnie widzieć, ja cię znalazłem... jabym cię znalazł na drugim końcu świata...
— Panie, — odrzekła kobieta dumnie podnosząc głowę; — co upoważnia cię do tego, abyś mnie ścigał?
I chciała odejść.
— Upoważnia mię miłość dla ciebie, — odparł mężczyzna i znowu jej sobą drogę zagrodził, — Kamilo! ja bez ciebie żyć nie mogę!
Młoda panna królewskim ruchem owinęła się okryciem, odstąpiła o parę kroków i rzekła pewnym głosem:
— Panie Grabo, opuściłam dom mojej matki, bo uznałam, że tam za blisko byłam pana. Odkryłeś pan moje schronienie zapewne wtedy, gdy wypadkiem spotkaliśmy się w kościele, potem przysłałeś mi pan list, którego nie przyjęłam. To wszystko powinno było utwierdzić w panu przekonanie, że ja się ani widzieć ani mówić z tobą nie chcę i nie powinnam. Jakiem więc prawem gwałcisz pan wolę moją?!
Mówiąc ostatnie wyrazy, podniosła dumnie głowę i orzuciła mężczyznę tak śmiałem i błyszczącem wejrzeniem, że mimowoli cofnął się o parę kroków. Ale zarazem namiętnie wyciągnął ku niej ręce i zawołał:
— Kamilo, o jakżeś piękna!
Dziewica jakby nie widziała tego ruchu i nie słyszała wyrazów, uchyliła się nieco, minęła go i postąpiła parę kroków.
Graba poskoczył za nią jakby elektryczną pchnięty siłą.
— Nie odejdziesz! — zawołał, — nie odejdziesz ztąd, póki mi nie dasz choć jednego słówka nadziei!
I pochwycił jej rękę.
Dziewica mu ją z mocą wyrwała, oburzenie i boleść walczyły na jej twarzy.
— Panie! ustąp ztąd natychmiast, albo cię nazwę... nieszlachetnym! — zawołała z taką siłą, że Graba stanął jak przykuty do miejsca, a ona nie zwracając na niego spojrzenia, poszła dalej zwolna pewnym krokiem i zniknęła w bramie niskiego domu.
Graba prowadził za nią wzrokiem; oczy jego świeciły wśród zmroku żółtawym, fosforycznym blaskiem.
Gdy brama zamknęła się za wchodzącą do niej kobietą, wyciągnął grożącą rękę ku niskiemu domkowi i zawołał:
— A jednak będziesz moją!...
Tego wieczora Graba wróciwszy do swego letniego mieszkania, wyłajał i odpędził od siebie Michałka, a potem długo i gorączkowym krokiem chodził po pokoju.
— Posiąść ją i upokorzyć! — mówił do siebie, topiąc palce we włosach, i znowu chodził pogrążony w ciemnych rozmyślaniach.
— Ha! nie ma innej rady! — zawołał nagle i zatrzymawszy się na środku pokoju, długo myślał ze spuszczoną głową.
— Może i dobrze będzie! — szepnął w końcu jak człowiek, który waha się, zastanawia i rozbiera w myśli wszystkie szanse jakiegoś przedsięwzięcia.
Potem pochylił głowę na obie dłonie i tak zastanawiał się przez dobrą godzinę. Gdy podniósł twarz, błyszczała na niej szatańska radość.
— Niezawodnie, — rzekł do siebie, — to będzie dobrze! ha! sama wyjdzie najgorzej na tem!
Zaśmiał się ostrym, gardlanym śmiechem i wziął się do pisania.
Najprzód napisał list dość długi na papierze o złoconych brzegach, włożył w kopertę i zaadresował do pani G. Potem wziął ćwiartkę papieru innej barwy i począł pisać drugi list. Ale tym razem widocznie zmieniał swój charakter, bo układał papier w różne pozycje i pisał zwolna, namyślając się i starannie kreśląc litery. Skończywszy, włożył znowu zapisaną ćwiartkę w kopertę całkiem niepodobną do pierwszej i zaadresował ją — do siebie samego. Zapieczętował oba listy, każdy inną pieczątką: na pierwszej był wyrznięty herb jego, na drugiej malutki krzyżyk z napisem: ‹Adieu!‹ Zaczekał nim lak zasechł, potem rozłamał pieczątkę z krzyżykiem i zgniótł nieco w palcach spodnią część koperty, aby nie wydała się zbyt świeżą.
Uczyniwszy to wszystko z niezmierną rozwagą i zimną krwią, rozparł się w fotelu i wlepił oczy w oba leżące na biurku listy. Przesiedział tak jeszcze godzinę, po ustach jego błąkał się wciąż szyderczy wyraz, z twarzy ustępował gorączkowy rumieniec i wracała na nią zwykła mu bladość. W końcu silnie oparł dłoń na oba listy i rzekł do siebie przez zaciśnięte zęby:
— Posiędę i dopnę! nie będzie powiedzianem, że Graba nie dopiął co zamierzył...
Potem zawoławszy Michałka, oddał mu listy i rozkazał je nazajutrz rano oddać pani G.
Michałek wróciwszy nazajutrz ze swej misji, oznajmił, że pani G. prosiła pana Grabę, aby bezzwłocznie ją odwiedził.
Pan Graba poszedł do błękitnego domku i bawił tam dobre dwie godziny, ale Michałek napróżno dopytywał się Kazi co moment wbiegającej do ogródka, co tam państwo mówią ze sobą; dziewczyna nie mogła zadowolić jego ciekawości, bo pani G. wprowadziła swego gościa do najustronniejszego pokoju swego mieszkania i rozmawiała tam z nim tak cicho, że jeśliby kto nawet i podsłuchiwał u drzwi, nic nie usłyszałby, prócz niewyraźnego szeptu.
Wieczorem Kazia opowiadała Michałkowi, że po wizycie pana Graby, pani G. miała zapłakane oczy i długo modliła się przed krucyfiksem. Ale potem nie tylko nie była smutną, lecz prawie daleko więcej i weselej rozmawiała z nią jak zwykle. Chwilami tylko bywała bardzo zamyślona i parę razy zdawało się Kazi, że szepnęła składając ręce: — „Dzięki ci wielki Boże!“ — Nakoniec przed zmrokiem, wysłała Kazię z długim listem do córki.
Panienka przeczytała list i powiedziała Kazi, że nazajutrz z rana przyjdzie do matki, ale Kazi wydawało się, że czytając, „panienka drżała jak listek osiny i bladła i rumieniła się na przemian.“
Wywzajemniając się za to objaśnienie, Michałek opowiedział Kazi, że jego pan wróciwszy od pani G., zaśmiał się parę razy tak, jak tylko on jeden śmiać się umie, potem długo chodził po pokoju i nad czemś rozmyślał, nakoniec wziął kapelusz i poszedł pogwizdując na miasto, pewno do Borela grać w bilard, bo Michałek słyszał, jak wczoraj zakładał się z panem Klońskim, że wygra u niego dziesięć partji z rzędu. Powiedziawszy ostatni szczegół, Michałek przygryzł sobie język, bo przypomniał sobie zalecanie swego pana: — „Masz być niemym od urodzenia.“ — Ale od wyrzutów sumienia wybawiła go wnet Kazia, pytając:
— Niech pan Michał będzie łaskaw powiedzieć, co to takiego bilard?
Michałek uradowany tem, że nie został zrozumiany, wyprostował się, odchrząknął i odpowiedział z powagą:
— Jest to zielony plac, na którym dzisiejsi panowie uczą się trafiać kulami do celu.
Nazajutrz panna Kamila G. wróciła do domu matki i już go nie opuściła, i od tego dnia pan Graba był znowu codziennym gościem w błękitnym domku.
Od tego też dnia mieszkańcy Nadrzecznej ulicy poczęli nowe i wielce zajmujące czynić spostrzeżenia: a naprzód w oknach pani G. już nie jeden ukazywał się bukiet pięknych kwiatów, ale bywało ich codziennie po dwa, następnie zauważano, że panna Kamila, gdy przechodziła ulicą, albo stała w oknie, bywała bardzo zamyśloną, ale pomimo tego zamyślenia, daleko częściej uśmiechała się niż dawniej, a twarz jej zwykle blada, rozkwitała rumieńcem, według wyrażenia kumoszek jak wisienka albo różyczka.
Szwaczka zwana „Kutą babą“ dowodziła, że w pani G. zaszła wielka zmiana: ona zawsze tak zamknięta w sobie, wdawała się z nią teraz w długie rozmowy, tak zawsze dumna, objęła ją raz za szyję i pocałowała w czoło. Oprócz tego ukazywała się często bez okularów, co dla znających ją było niezawodną oznaką dobrego humoru. Przysięgła się także „Kuta baba,“ że wszedłszy raz do ogródka, widziała na własne oczy, jak bogaty pan, co mieszka u Wigdera, całował rękę panny Kamili, a matka, która była przy tem, nic na to nie mówiła, owszem, zdawała się widzieć to z ukontentowaniem.
Tak sobie gwarzono na cichej i skromnej Nadrzecznej ulicy, ale piękny świat miasta M. nic o tem wszystkiem nie wiedział. W nim pan Graba królował zawsze. Młodzież co raz więcej zbierała się wkoło niego, tak umiał ją pociągnąć wymową, serdecznością i wesołą swobodą. Co zaś do pań, te znajdowały go co raz milszym, ile, że co raz bardziej utrwalały się w przekonaniu o jego wielkiem bogactwie. W istocie, zdawał się nie dbać o pieniądze, wydawał ich wiele, postępował we wszystkiem en grand Seigneur. Kupcy, rzemieślnicy, służący nie mogli go się odchwalić i zaczynał posiadać u nich nieograniczony kredyt. Zarówno ze wzrostem kredytu wzrosła i dobra o nim w ogóle opinja i kilka matek mających córki na wydanie, ścigało go wielce przychylnem okiem. Córki różniły się trochę w zdaniach o nim: jedne go znajdowały pięknym, inne tylko przystojnym, ale wszystkie jednogłośnie zgadzały się na to, że ma bladość twarzy bardzo zajmującą, układ dystyngowany, piękny ekwipaż i bardzo gustowny brylantowy pierścień na palcu.
Jedna z dam wyrzekła, ze pan Graba wygląda zupełnie tak, jak ona wyobraża sobie zawsze Rudolfa de Gerolstein, bohatera „Tajemnic Paryża.“ Porównanie to poszło w kurs i płeć piękna zaczęła go między sobą nazywać „Rudolfem.“ Pytano się tylko wzajem, kto będzie margrabiną d’Harville. Na to pytanie kilka serduszek tylko co wyszłych w świat pensjonarek, uderzyło silnie pod niedawno włożoną długą sukienką i szeptało nieśmiało: — może nią będę ja!...
Tak stały rzeczy, gdy nadeszła pewna niedziela ozdobiona jeszcze jakąś ważną kościelna uroczystością.
W głównym kościele w M. zebrał się cały piękny świat. Pospólstwa było nie wiele i klęczało ono kornie w środkowej nawie kościoła pomiędzy ławkami. Za to w ławkach pod wielkim ołtarzem w pięknie rzeźbionych bocznych ławeczkach zamykanych na klucz, będących własnością pewnych arystokratycznych rodzin, zasiadło mnóstwo strojnych dam. Ktoby z góry patrzył, mógłby wziąć wszystkie te głowy ubrane w białe, różowe i niebieskie kapelusiki, za rój motyli ścielący się pod stopy ołtarzów.
Bóg, który z góry na świat patrzy, musi w istocie uważać te głowy za skrzydła motyle, a jeśli chce ujrzeć obraz i podobieństwo swe, zagląda chyba w serca, choć i tam nie zawsze je znajduje, lubo częściej jak w głowach ustrojonych w różnobarwne wstęgi i pióra. Obok ławek i w koło wielkiego ołtarza ustawiły się zastępy mężczyzn pochodzących także z pięknego świata. Nie mieli oni karabeli do wydobycia w czasie czytania Ewangelji, na dowód, że ją piersiami swemi zasłonić gotowi, ale posiadali za to szkiełka, któremi zasłaniali sobie oczy, aby nie widziano, czy patrzą one na ołtarz, lub na piękny kapelusik.
Nabożeństwo odprawiało się solennie, przy odgłosie dzwonka; kapelusiki uchyliły się nisko i szkiełka spadły z oczów. Lud bił czołem o kamienną posadzkę, a nad świątynią unosiły się głębokie akordy organów i pod sklepienia płynął śpiew kapłana: „Pan niech będzie z wami!“
Ucichła muzyka organów, ksiądz odstąpił od ołtarza i usiadł pod baldachimem z purpurowego aksamitu, otoczony asystencją kościelną jak król w swym majestacie.
Na mównicę wstąpił ulubiony mieszkańców M. kaznodzieja. Kazanie było długie, słuchano go z uwagą. Ci nawet, którzyby radzi o czem innem myśleć, słuchali też pilnie, bo kaznodzieja miał w mieście wielki wpływ i popularność, i wstydby był nic nie umieć powiedzieć o jego mowie.
Nakoniec kapłan wyrzekł: Amen i wziął w rękę leżącą na boku małą, czarno oprawioną książeczkę. Publiczność nie odwróciła głów od ambony, ksiądz zaczął czytać dobitnym i donośnym głosem:
„Wstępują w święty stan małżeński: Szlachetnie urodzony Kalikst Graba wdowiec, ze szlachetnie urodzoną Kamilą G. panną; oboje z tutejszej parafji, zapowiedź pierwsza.“
Gdyby kula armatnia wleciała przez sklepienie i upadła na środek kościoła, nie wywarłaby tak uderzającego wrażenia w całem zebraniu, jak te słowa kapłana. Naprzód jakby jedną poruszone sprężyną, wszystkie głowy pokryte różnobarwnemi kapeluszami, i te, które miały szkiełka na oczach, podniosły się ku ambonie i utkwiły oczy w księdza. Potem kapelusiki zaczęły falować jak grzędy kwiatów poruszane powiewem wiatru, oczy uzbrojone w szkiełka poczęły schylać się wzajemnie ku sobie. Damy nachylały się jedna ku drugiej i chwilkę poszeptawszy porozumiewały się już tylko spojrzeniami, w których malowały się rozmaite uczucia: zawodu, gniewu, żalu, a nadewszystko zdumienia; mężczyźni mniej krępujący się wszędzie, nawet w obliczu Boga, zbliżyli się do siebie, rozmawiali półgłosem, uśmiechali się, podnosili ramiona, a nadewszystko oglądali się w koło i szukali oczami po wszystkich kątach kościoła tego, którego nazwisko tak niespodziewanie spadło z ambony.
Ale pana Graby w głównym kościele nie było dnia tego. Za to w małym i skromnym kościółku, który otoczony sztachetkami i topolami stał przy samotnym i ubogim placu, zebranej tam publiczności a złożonej po większej części z ludzi średniego i niższego stanu, ukazał się niezwykły dla ich oczu widok.
W środku nabożeństwa, wraz po kazaniu, wysoki i pięknie ubrany mężczyzna wprowadził do kościoła nie młodą, czarno ubrana kobietę w niebieskich okularach. Obecni poznali, że to był ten sam brunet, który przed kilką tygodniami wpatrywał się tak usilnie w piękną pannę, siedzącą na stopniach bocznego ołtarza. Prowadził on nie młodą kobietę z wielkiem uszanowaniem; przed nimi szedł lokaj w zielonej liberji, jedną ręką torując drogę wśród tłumu, w drugiej niosąc dwie książki do nabożeństwa, za nimi zaś postępowała ze spuszczonemi oczami piękna panna, a obecni poznali, że to była ta sama, w którą przed kilką tygodniami wpatrywał się wysoki brunet.
Podeszli pod wielki ołtarz, wszystkie miejsca były zajęte. Mężczyzna skinął na lokaja, który w spojrzeniu czytając jego wolę, poskoczył do zakrystji i wyniósł dwa krzesła. Wysoki brunet odebrał mu jedno z nich, postawił je sam przed młodą kobietą, poczem lokaj z uszanowaniem podał książki do nabożeństwa dwom paniom i stanął za krzesłem panienki, gdy pan jego stanął za panią w okularach.
Wszystko to nie małe roztargnienie uczyniło w modlitwach publiczności małego kościółka, nie przywykłej do podobnych parad. Mnóstwo oczów zwracało się na przybyłe osoby.
Na twarzy nie młodej kobiety jaśniało szczęście i znać było, że tak czczona i otoczona uszanowaniem czuła się we własnej swojej roli. Piękna panna patrzyła na nią przez chwilę z wyrazem niewysłowionego przywiązania, potem podniosła wzrok pełen wzruszenia i wdzięczności na towarzyszącego im mężczyznę i upadłszy na kolana nisko, pochyliła głowę, jakby w dziękczynieniu i prośbie, całą duszę swoją rozścielała pod stopy Boga.
Z pomiędzy tłumu wychyliła głowę strojną w odświętny czepiec szwaczka zwana „Kutą babą“ i trącając łokciem kobietę, która obok niej klęczała, szepnęła:
— Patrzcie sąsiadko, to panna Kamila z narzeczonym!
Jakaś młoda dzieweczka, klęcząc w pobliżu, dosłyszała tego i pochylając się do ucha swej matki, rzekła:
— Matusiu, widzi mi się, że ten narzeczony panny Kamili ma jakąś złą minę!
— Et! co ty tam znasz Agatko, to nie zła, ale rozumna mina! — odpowiedziała jejmość.
W chwili, gdy kobiety robiły nad nim te uwagi, pan Graba miał na ustach właściwy mu sarkastyczny uśmiech i nerwowe drganie przebiegało mu raz po raz usta i oko.
Zadzwoniono na podniesienie, wszystkie głowy się pochyliły. Pan Graba ugiął także kolana.
A w głównym kościele większa część pięknego świata nie dotrwała do końca nabożeństwa, ale przed suplikacją opuściła świątynię. Na wszystkich twarzach malowało się zdziwienie i najwyższa ciekawość.
Różnobarwną falą spływała piękna publiczność z wysokich wschodów kościoła na ulicę. W tłumie tym gwarzono głośno kilkoma językami i mnóstwo ust powtarzało nazwisko pana Graby.
— Monsieur Théodore! — zawołała jedna z pań na Teodora Słabeckiego, — pan, który jesteś najlepszym przyjacielem pana Graby, czyś wiedział cokolwiek o tym jego marjażu?
— Na honor, — odrzekł Tozio, — widzicie mnie panie pogrążonego w najgłębszem zdumieniu. Gdym posłyszał nazwisko Kaliksta spadające z ambony, byłem bliski zemdlenia.
— Ale któż jest ta panna G., na którą padł wybór przyjaciela pańskiego? — zapytała inna z dam, młoda wdowa cała pokryta koronkami i dodała z przekąsem: — Musi to być tajemnicza piękność, bo odkąd mieszkam w M. nigdy o niej nie słyszałam.
— Jest to guwernantka, — odparł Tozio, — była na pensji pani D. z moją siostrą Rytą.
— Guwernantka! — zawołało kilka pań z wyrazem zdziwienia, które doszło do najwyższego szczytu, — pan Graba żeni się z guwernantką! Pan żartujesz! est-il possible?
— Parole d’honneur, mówię paniom prawdę!
Nim publiczność zdołała zejść z ostatniego stopnia wschodów kościelnych, z ust do ust niesiona, gruchnęła i rozpowszechniła się wieść, że pan Graba, pan Graba arystokratycznie blady, z pańską manierą i brylantem na palcu, zaciekawiający przybysz, którego jedni zwali hrabią de Monte-Christo, a drudzy Rudolfem de Gerolstein, który jak nowy Arystoteles utworzył w M. szkołę Perypatetyczną, dla którego czuli uwielbienie najbogatsi młodzieńcy prowincji, a sympatję najdystyngowańsze damy, słowem ten człowiek pełen zalet i pieniędzy, ten człowiek tyle obiecujący, żeni się — z guwernantką!
— Czy piękna przynajmniej? — rozległo się pytanie.
— Zachwycająca, — wyrzekł Ordynat Zrębski, który mimo duszącego upału zstępował ze wschodów w ciepłym paletocie zapiętym pod samą szyję.
— Zachwycająca! — powtórzyło z kolei kilkadziesiąt ust.
Ordynat wychował się w Anglji i posiadał kilka miljonów funduszu, wierzono mu więc na słowo.
Przed kościół zajeżdżały powozy pań, dorożki i kabryolety panów, ale nikt w nie ani siadać nie myślał. Na chodniku potworzyły się grupy i roztrząsały wielką kwestję: czy pan Graba dobrze czyni żeniąc się z ubogą panną a do tego z guwernantką?
— Choć biedna ale z pięknej familji, — mówiła niemłoda pani z ogromnem piórem na kapeluszu i z lokajem, na którego liberji były ogromne blachy z ogromnemi herbami.
— C’est assurément un mariage d’amour, — wyrzekła inna młoda, z naiwną gałązką konwalji nad czołem. — Oh! que c’est beau un mariage d’amour! — dodała wzdychając i spojrzała na stojącego nieopodal małżonka z wyrazem, który miał znaczyć: je n’ai pas fais mariage d’amour, moi!
— Sądzę, że to rozumny i uczciwy człowiek ten pan Graba, choć go nie znam, bo żeni się z biedną dziewczyną i daje tem dowód bezinteresowności, — mówił głębokim basem jakiś mężczyzna średniego wzrostu i z poczciwą fizjognomią.
— Powinna z niego brać przykład młodzież nasza, co to poluje na posagi, — dodał inny i z ukosa spojrzał na grupę młodych ludzi rozmawiających ze sobą półgłosem, a śmiejących się głośno.
— Nie ma znać długów, kiedy żeni się z biedną dziewczyną, — rzekł jeden z młodzieńców.
— Znać zaraz, że nie służył w złotych huzarach, — huknął między młodzieżą kapitan.
— Toziu, Toziu! — zadźwięczał obok Teodora Słabeckiego głosik kobiecy, — pójdź-że powiedz nam co o tej pannie, z którą żeni się twój przyjaciel.
I Laura Jedlińska cała zarumieniona na widok ukochanego kuzynka, wyciągnęła do niego rękę. Tozio z grzecznym ukłonem opuścił damy, którym asystował i przyjacielsko ściskał dłonie kuzynek.
Od grupy do grupy przebiegał krępy, tiré à quatre épingles Ignacy Jodek. Że był upał, potniał więc nieborak okrutnie i zdejmował czapkę, ocierał co moment łysinę cieniuchną chusteczką pachniącą fiołkami, przyczem miał wzgląd na to, aby ogromny pierścień jego z pieczęcią, najkorzystniej się prezentował.
Gdzie się tylko ukazał, jak z worka rozsypywał dowcipy, wiadomości i koplementa; a w zamian zbierał uśmiechy dam, kordjalne powitania mężczyzn, a nadewszystko liczne zaprosiny.
— Panie Jodek! tak pan dawno nie byłeś u nas, jesteśmy jak w Antypodach i o niczem nie wiemy, co się w mieście dzieje gdy pana nie widzim. Przyjdź pan dziś do nas na objad, to nam co zabawnego opowiesz! — wołano z jednej grupy.
— Panie Jodek! — odezwano się z innej strony, — jużem zapomniała tego pasjansa, któregoś mnie pan nauczył, przyjdź pan do mnie na herbatę to mi go przypomnisz!
— Słuchaj Jodek! przychodź do mnie jutro na śniadanie, bo będę miał u siebie krawca i chcę, aby zdjął model z twego tużurka, — rzekł jeden z mężczyzn.
— Panie Jodek! przyjdź pan dziś do nas na owoce; a cóż, doszedłeś pan tej doskonałej sztuki z kart, nad którą łamałeś pan sobie głowę? — mówiła nie młoda pani z jowialną fizjognomją.
Pan Jodek śmiał się tak, że aż kąty ust jego stykały się z brodawkami kwitnącemi na policzkach, kłaniał się damom uniżenie, ściskał panów za ręce kordjalnie, ocierał łysiną, błyszczał pierścieniem i podwajał dozę dowcipów, rad, że już zarobił na objad, herbatę, owoce i śniadanie. znalazł się tylko w ogromnym ambarasie, gdy go orzucono pytaniami o narzeczoną pana Graby.
Ponieważ nigdy w życiu jej nie widział i o niej nie wiedział więcej jak wszyscy, uznał więc za najwłaściwsze odpowiedzieć na pytanie lekką improwizacją:
Lica różowe,
Ząbki perłowe,
Oczy niebianki,
Postać hrabianki,
Lecz cóż po tych tytułach,
Kiedy pusto w szkatułach?
Grono słuchaczy rozśmiało się głośno, a pan Jodek kłaniał się i ocierał łysinę, na którą poetyczne natchnienie występowało w postaci potu.
Wsparta na ręku męża, stała też na chodniku Celina Klońska. Ubrana w powłoczystą jasno-błękitną suknię z mnóstwem złocistych loków, wymykających się ze wszech stron z pod białego krepowego kapelusika, całym ciężarem swej malutkiej osóbki zwisła na ramieniu Stanisława i obracała na wszystkie strony swą strojną główkę przysłuchując się otaczających ją rozmowom. Sama jednak nic nie mówiła i nie wtrącała się nawet ani razu do rozmowy, jaką mąż jej z ugrzecznieniem i swobodą prowadził z kilką damami. Już to ogólnie spostrzegano, że od pewnego czasu dziecinna wesołość poczęła opuszczać panią Klońskę, niektórzy wyrażali się o niej, że zaczyna dojrzewać. Dopiero gdy damy rozmawiające ze Stanisławem odeszły, Celina szepnęła do męża, który ją prowadził ku powozowi:
— Stasiu, żal mi tej panny, która wychodzi za Grabę.
Kloński zachmurzył się.
— Zapomniałaś widzę o mojej prośbie, — odpowiedział, — uprzedziłaś się jak dziecko przeciw człowiekowi, który ci nic złego nie zrobił.
Celina spuściła głowę i zamilkła.
— Nie jedziesz ze mną Stasiu? — zapytała widząc, że mąż pomógłszy jej wsiąść do karety, sam od niej odstąpił.
— Nie, — odpowiedział po krótkiem wahaniu.
Kareta się potoczyła, a Kloński uczuł, że go ktoś bierze pod rękę.
— Pójdźmy do Graby, — rzekł doń Tozio.
— Pójdźmy, — odparł i poszli.
Poszli, ale nie sami; między wszystkimi przyjaciołmi i znajomymi pana Graby panował wielki ruch, a że powszechnie wiadomem było, iż niedziele i święta przepędzał on zwykle w mieszkaniu swem na Złotej ulicy, z piętnastu zatem mężczyzn pojedyńczo i gromadnie dzwoniło do drzwi mieszkania tego. Wszakże srogo miała być wypróbowana w dniu tym ciekawość młodzieży miasta M. Kamerdyner w czarnym fraku otwierał drzwi i z ukłonem oznajmiał przybywającym, że jaśnie pan Graba nie jest w domu, ale wychodząc, rozkazał prosić wszystkich panów, którzy go w ciągu dnia odwiedzą, do siebie na wieczór. Młodzi ludzie musieli więc chcąc nie chcąc i krztusząc się ciekawością czekać do wieczora.
Dla zabicia więc czasu udali się do Borela, oprócz Jodka, który poszedł na owoce, na które był zaproszony i Ordynata, który dnia tego doświadczał napadu splenu i wrócił do swego mieszkania, gdzie go czekał „Times“ ze sprawozdaniem o ostatnich wyścigach konnych w Londynie.
Zaledwie zmierzchło, zaproszeni goście pana Graby prawie jednocześnie zeszli się w mieszkaniu jego. Salony były oświetlone, ale gospodarz domu znać nie rachując na tak wczesne rozpoczęcie się wieczoru, nie przybył jeszcze. Goście ani myśleli urażać się o to, i z kawalerskiem sans-façon rozgospodarowali się w pięknem mieszkaniu. Kamerdyner rozstawiał po stołach wyborne i różno-gatunkowe cygara i roztworzył szeroko drzwi do jadalnej sali, w której był zastawiony obfity w butelki i owoce bufet. Kilka zielonych stołów stało w pogotowiu, na każdym z nich płonęło po dwie świec w srebrnych kosztownej roboty świecznikach, story starannie zakrywały wszystkie okna, a liczne kinkiety i lampy rozlewały rzęsisto wesołe światło.
Wesoła też była zebrana w salonach tych młodzież, wesoła tą wesołością, która nie patrzy ni w przeszłość, ni w przyszłość, ni w koło siebie, ale topi człowieka w szale teraźniejszej chwili i w egoizmie własnych uciech.
Mniejsza o to, że tam za oknami mroczno i posępnie być mogło, w koło nich jaśniał blask złota i świateł, mniejsza, że gdzieś na świecie, za murami tego domu i za murami tego miasta i dalej jeszcze i dalej, mogły być łzy i smutki ciężkie, w koło nich były wybuchy śmiechów i żartów, mniejsza jeszcze i o to, że przyszłość lada dzień, lada chwila mogła stanąć przed nimi jak groźna Nemezis, mszcząc się za uciechy przeszłości, teraźniejsza chwila była rozkoszna.
Z pod każdej tafli wywoskowanej jak szkło posadzki, z za każdego złotego kwiatka kosztownego obicia wyskakiwały roje drobnych genjuszków o wykrzywionych szyderskim śmiechem ustach, o ognistych różkach siejących nieszczęścia i pląsały po rozstawionych zielonych stołach i wyprawiały harce po rzędach butelek, i z djabelskim chichotem wołały: „Bawcie się dzieci kochane, bawcie się ze spokojnym umysłem i wesołem sercem! alboż macie co lepszego do roboty? alboż wszystko co się w koło was dzieje, nie powinno was wprawić w humor wesoły? alboż pieniądze wasze i siły wasze i myśli wasze mogą być lepiej użyte jak na usługi króla Faraona i bożka Bachusa, że już nie wspominamy o nadobnej Wenerze! Przez Lucypera! bawcie się dzieci a tylko dzielnie, bez głupich przesądów, jak prawdziwi rycerze wesela! Świat cały od krańca do krańca przyklaśnie wam i wskazując na was, rzeknie: — Oto godne swych przodków potomki bohaterów!
— Que le diable m’emporte! — zawołał jeden z mężczyzn, — jeżeli wiem, dla czego Graba robi takie kapitalne głupstwo, żeniąc się z guwernantką!
— Wyobrażam sobie, — ozwał się poziewając Ordynat z kozetki na której leżał, — że Kalikst zdobył się na ten bezmyślny marjaż z nudów. Ma foi, panowie, życie jest tak nudne, że nie tylko zrobić głupstwo, ale i umrzeć z nudów można! Brrrr! jak zimno! — dodał zapinając pod szyję tużurek.
— Protestuję, — rzekł jeden z mężczyzn, — życie nie jest wcale nudne!
— Życie to droga rzecz! — dodał inny siedząc nad zielonym stolikiem i bawiąc się kredką.
— Życie to rzecz rozkoszna, — potwierdził inny spoglądając ku butelkom.
— Życie to smaczna rzecz, — ozwał się Jodek piastując w ręku złocisty ananas.
— A ja wam powiadam panowie, — zabrał ktoś głos, — że absolutnem jest niepodobieństwem, aby Graba takie głupstwo popełnił. To człowiek genjalny!
— W tem coś jest! — rzekł ktoś inny.
— Otóż i on sam! — zawołało kilka głosów i wszyscy rzucili się na powitanie wchodzącego gospodarza.
— Musieliście się zdziwić panowie, — rzekł Graba nie odpowiedziawszy bynajmniej na grad zapytań i żartów, który się w około niego posypał, — musieliście się zdziwić usłyszawszy dziś moje zapowiedzi. Na honor, dawać na zapowiedzie, ça sent le bourgeois, ale cóż robić? Biskup mieszka daleko i nie chciałem trudzić się staraniem o indult.
— Nie to nas wcale zdziwiło, że żenisz się z ceremonjałem zapowiedzi a nie za indultem, ale to właśnie, że się żenisz! — zawołano.
— A nadewszystko, że się żenisz z panną ubogą i nieznaną!
— Bo kocham! — odpowiedział z ironiczną emfazą Graba, sentymentalnie kładąc rękę na sercu.
— Dieu de Dieu! qu’il est drôle! — zawołał Ordynat śmiejąc się na dobre.
— Wyborny!
— Istny pierwszy kochanek w tragedii, — wołano zewsząd.
— Ależ do diabła, jeśli się już wyrzekasz rozkosznego kawalerskiego życia, nie mógłżeś sobie przynajmniej wybrać żony bogatej?
Graba poważnie zapalił cygaro i ozwał się właściwym sobie pół-szyderskim tonem:
— Po pierwsze: największym posagiem kobiety jest piękność i rozum, tak mawiali przynajmniej praszczury; powtóre: ani sobie przypuszczajcie panowie, abym żeniąc się miał wyrzekać wesołego życia. I owszem, mam nadzieję, że dom mój liczniej i częściej niż teraz nawiedzonym będzie, bo otrzyma nowy powab przez obecność w nim pięknej kobiety.
I zaśmiał się ostro, przeciągle.
— Ale bo widzisz, — rzekł ktoś, — obecność kobiety zawsze jakoś krępuje nieco.
— Potrafimy się urządzić, — odparł Graba.
Tozio ujął go pod rękę i odprowadził trochę na stronę.
— Powiedz-że mi Kalikście, — rzekł, — jakże się to stało?
— Co? — zapytał Graba niby nie rozumiejąc.
— No to, że się żenisz?
— Jak się stało, tak się stało — dosyć, że stało się, — wyrzekł Graba tonem nie dopuszczającym dalszych zapytań.
— Musisz mi jedno powiedzieć, — nalegał Tozio, —— jak urządziłeś się ze swoją ową bajką o zaręczynach, bo przypuszczam, że panna nie dałaby ci słowa, wiedząc, żeś narzeczony innej.
— Com zrobił, to odrobiłem, — rzekł Graba. — Wraz z listem oświadczającym się, posłałem list od mojej narzeczonej, w którym żegna mnie dając mi odmowę, bo powzięła postanowienie wstąpić do klasztoru.
— Wybornie! parole d’honeur! wybornie! — zaśmiał się na całe gardło Tozio. — Jesteś jedynym w świecie człowiekiem zdolnym do podobnych pomysłów.
— Mój kochany, — rzekł sentymentalnie Graba, — na to Stwórca dał człowiekowi rozum, aby go on godnie użyć umiał. Głupcy tylko nie umieją sobie rady dawać w czemkolwiek, rozumny człowiek jako pszczoła i z trucizny miód wyssać potrafi.
— Jedyny jesteś Kalikście! — zawołał Tozio, — a jednak czy wiesz, że mimo wszystkich twych rzadkich zalet, masz w M. jedną zaciętą nieprzyjaciółkę.
— Kogoż to? — zapytał od niechcenia.
— Zgadnij! ja ci pomogę domyślić się. Wzrost niski, twarzyczka okrągła, oczy niebiańskie, ruchy figlarnej koteczki...
— Jednem słowem, pani Celina Klońska.
— Zgadłeś. Ale czy wiesz, że nie pojmuję, co ona ma do ciebie. Wystaw sobie, że mówiła kuzynkom moim, aby mnie ostrzegły, żebym się z tobą nie przyjaźnił.
Graba zbladł lekko i zacisnął pięście, oko gwałtownie mu zadrgało.
— Nie cierpię tej gąski! — rzekł nawpół do siebie, głupia i szkodliwa.
W tej chwili Tozia ktoś odwołał, a wzrok Graby padł na Ordynata, który rozwalony na kozetce, mówił do kogoś:
— Ma foi, żeby nie Graba, jużbym dotychczas chyba umarł z nudów, albo wyjechał do Wielkiej Brytanji. Dieu de Dieu! jaki z niego szczęśliwiec, że mógł się przynajmniej zakochać!... Jam już od roku nawet tej nie miał rozrywki, pas une seule misérable bonne fortune! Brrrr! co za chłód!
Graba stał słuchając słów tych z oczami wlepionemi w bladą, błękitno-oką i otoczoną jasnemi faworytami twarz Ordynata. Nagle podniósł dwa palce do czoła, jak zwykle, gdy mu jakiś genjalny pomysł przychodził do głowy i szepnął do siebie:
— Ten człowiek spada mi jak z nieba! Zobaczysz piękna pani, co to jest prowadzić ze mną wojnę i psuć mi interesa!
Lokaje zaczęli roznosić tace z herbatą i ponczem, a panowie otoczyli zielone stoły.
W połowie wieczoru Ordynat przegrawszy znaczną sumę, przechadzał się po salonie poziewając i paląc cygaro. Nagle Graba zbliżył się, uderzył go po ramieniu i rzekł ze szczególnym wyrazem:
— Szczęśliwcze!
— Hé quoi? — zapytał zdziwiony młodzieniec, odwracając głowę.
— Niby nic nie wiesz?
— Ma foi, jeżelim szczęśliwy, to nic nie wiem o mojem szczęściu, bo mam zwyczaj uważać siebie za najnieszczęśliwszego człowieka. Expliques toi Graba?
— Słuchaj Edziu, lubisz ty błękitne oczy?
— Angielki miewają czasem bardzo piękne błękitne oczy, — odparł Zrębski patrząc niedbale na ulatujący dymek swego cygara.
— Znam ja i tu jedną parę ślicznych błękitnych oczów, które z wielkim interesem spoglądają na ciebie.
— Est-il possible! — rzekł Ordynat i musnął białą dłonią jasne faworyty.
— Słuchaj! czy wierzysz w moją przenikliwość?
— Jak w siłę nóg mojej klaczy Sułtanki, — zaśmiał się czciciel sportu.
— Wyborne masz porównania! — głośniej jeszcze zaśmiał się Graba. — A więc mówię ci, że jest w mieście M. pewna osóbka, niziuchna, miluchna, ze złocistemi loczkami, która ściga się błękitnem oczkiem, gdzie się tylko obrócisz, a gdy jej znikniesz z oczu, wzdycha cichutko. Wzdychania tego nikt nie słyszy, ale ja, o, ja słyszę i wiem, że ono wprost do ciebie zmierza!
— Intrygujesz mnie Kalikście, — rzekł Ordynat, na którego twarzy ukazało się lekkie ożywienie, — ale nazwisko tej nieocenionej osóbki! powiedz mi jej nazwisko?
Graba szepnął mu coś na ucho.
— Est-il possible! — po raz drugi zawołał Ordynat i spojrzał w zwierciadło obok którego przechodzili, — Celina! ten dzieciak! ależ ona jest amoureuse folle w swoim Stasiu!...
— Tak się tylko wydaje, — szepnął Graba.
— Bywam u nich od kilku miesięcy i nie postrzegłem...
— Bo zepsuty jesteś powodzeniem, kochany Edziu. Podobne rzeczy tak ci są zwyczajne, że nie zwracasz nawet na nie uwagi, a jednak, jakem Graba, tak jest jak ci mówię...
— Au fait, nicby w tem nie było nadzwyczajnego, — mówił zamyślając się Ordynat, — przychodzi mi przecież na pamięć ładna miss Betsy w Londynie i Melle Fanny w Paryżu... Wiesz co Graba? że gotów jestem dla rozrywki spróbować...
— Sprobuj, sprobuj, a zobaczysz, że ci się uda, — rzekł Graba i połączył się z grającymi.
Ale pomimo, że oddał się grze z wszelką uwagą, spoglądał niekiedy z uśmiechem na Ordynata, który przechadzał się po salonie, już nie poziewał, ale rzucał od czasu do czasu ukośne spojrzenie na Stanisława Klońskiego, który przy jednym ze stolików gorliwie poniterował wymawiając co chwilę: nappe, parole, marco i t. d.
Na Bożym świecie dniało, cienie nocne ustępowały przed światłem dziennem, jak się wyrażają poeci. Pracowici ludzie budzili się ze snu, i powstając z miejsca spoczynku, zabierali się do rozpoczęcia dziennego trudu. Uczeni w cichych swych gabinetach rozpalali blade lampki i czoła objęte jeszcze tchnieniem snów nocnych, pochylali nad rozłożone księgi. Kochające matki rozchylały firanki nad kolebkami swych dzieci i całowały na dzień dobry czoła uspionych aniołków, a obudzonym już, składały rączęta do porannego pacierza. W ogrodach kwiaty otwierały kielichy, a razem z niemi budziły się młode dziewice i otwierając okna swych komnat, uśmiechały się do kwiatów i powierzały im nocne marzenia.
Jednocześnie po ulicach miasta zabrzmiał stuk siekiery, zgrzyt piły, uderzenie kowadła, głosy rzemieślników przywołujących do pracy czeladź, skrzyp drzwi otwierających się sklepów. Na wieżach kościelnych zadźwięczały poranne dzwony i jakby na ich wezwanie z za skraja widnokręgu wypłynął czerwony rąbek tarczy słonecznej, posrebrzając szeroki pas rzeki i różowem promieniem ślizgając się po szybach domostw.
W tej to chwili w jadalnej sali pana Graby najhuczniejsza brzmiała biesiada. Ciężkie story nie dopuszczały blasku poranka, a dźwięk kielichów zagłuszał odgłosy dzwonów kościelnych.
Biesiadnicy siedzieli w koło długiego stołu, na którym po sprzątniętej już wieczerzy zostały tylko wypróźnione i pełne, a liczne butelki. Oczy ich były zaczerwienione od niespania i trunku, a twarze i usta blade przy sztucznem nawet świetle.
W drżących rękach drżały kielichy pełne pieniącego się płynu, a z piersi wychodziły ochrypłe śmiechy i wykrzyki. Gdzie niegdzie widać było czoła nachmurzone i rękę gorączkowo dotykającą wypróżnionej kieszeni. Kiedy niekiedy odzywał się kaszel podnosząc ciężko oddychającą pierś.
Niewidzialna i nieujęta, ale jak świat stara i jak Bóg sprawiedliwa ręka przeznaczeń kreśliła nad głowami biesiadujących: Mane, Teckel, Phares.
Muchy w pajęczynie.
Są w mowie ludzkiej wyrazy zamykające w sobie miljony innych, zaklinają one dusze ludzkie potęgą swojej treści, stawią przed oczy mnóstwo obrazów i napełniają głowę mnóstwem myśli.
Jednym z wyrazów takich są słowa: nazajutrz po ślubie.
To: nazajutrz po ślubie mówi o szczęściu, miłości i nadziei, o najgorętszych rozkoszach życia i najzacniejszych poczuciach duszy, o uniesieniach obecnych, wśród których aniołowie do niebios dwoje ludzi biorą i o przyszłem cieple rodzinnem, wśród którego wzrastać ma i rozwijać się pokolenie młode — nadzieja świata. W wyrazie tym przedchwilna przeszłość i daleka przyszłość łączą się w magicznym umyśle. Wszystko co będzie, niczem się wydaje w porównaniu z tem co było, i wszystko co było niczem jest w obec tego co będzie. Po za wyrazem tym widnieje czoło mężczyzny, opromienione szczęściem i dumą bez granic i spuszczone oczy kobiety, pod których powiekami żar miłości stacza walkę ze wstydem dziewiczym. Po za wyrazem tym okazuje się ubogi bogatszy od bogacza, i bogacz uboższy od nędzarza. Wyraz ten stoi wśród życia ludzkiego jak brama owinięta kwiatami, za nią i przed nią pustynia być może i ciernie, ale ona sama kwitnie jak pełna róż oaza. Wkoło wyrazu tego unosi się tysiące dumań i rojeń, w które z radością zapuszcza wzrok wieszcz i myśliciel. Wyraz ten przedstawia pierwszy kamień do budowania rodziny, a więc świata cząstki, w nim zlewają się do jednego koryta dwa źródła życiowe osobno dotąd płynące; jeśli w jednem z nich męty, w drugiem fale przeczyste, męty brudzą kryształ, lub kryształ czyści męty, a zawsze rozpoczyna się wielka praca oddziaływania, przetwarzania tego co już stworzone.
Kamila nazajutrz po swym ślubie, siedziała w pięknym buduarze z czołem na dłoni schylonem. W pokoju przybranym z miękiem bogactwem, cisza panowała zupełna, tylko wielki brązowy zegar wskazując południową godzinę, metalicznym monotonnym dźwiękiem ogłaszał upływające sekundy. Kamila miała twarz bladą, pokrytą uroczystym spokojem i skupieniem ducha, a zamyślone jej czoło sztucznie ożywiał różowy odblask spływający z ciężkich pąsowych firanek zdobiących wysokie okna.
O kilka kroków od niej otworzyły się drzwi zdobne w złocone rzeźby, rozchyliła się zasłaniająca je pąsowa portjera i w buduarze stanął mężczyzna owinięty w bogaty szlafrok ze wschodnim deseniem, o włosach gęsto przypruszonych siwizną, o ustach bladych, drgających, i twarzy obleczonej niemiłą żółtością.
Stanął u drzwi i wlepił w zamyśloną kobietę wzrok szyderski, a zarazem pełen gorącej lubo tajonej namiętności, a podobnyż uśmiech roztworzył mu usta i ukazał dwa rzędy białych, bardzo ostrych zębów. Kamila podniosła oczy, spojrzała na stojącego mężczyznę na wpół ze zdziwieniem i przerażeniem i machinalnie podniosła się z kozetki.
Ostry śmiech rozległ się w buduarze.
— Nie poznałaś mnie droga żono! — rzekł śmiejąc się mężczyzna i wyciągnął ku niej ramiona.
Kamila wpatrzyła się w niego osłupiałym wzrokiem i cofając się wyjąkła:
— Boże! co to jest? cóż to za zmiana?
— O! i cóż w tem ważnego? — rzekł niedbale i z uśmiechem postępując ku niej mężczyzna, — nie poznałaś własnego męża, a on nie ma ci tego wcale za złe. Uspokój się i usiądź, a wytłumaczę ci całe zjawisko, które zresztą na honor nie ma w sobie nic dziwnego ani ważnego!
To mówiąc, wysunął z szerokiego rękawa szlafroka bardzo białą chudą rękę, ujął nią delikatnie rękę Kamili i wprowadziwszy do kozetki, na której przed chwilą siedziała, rzekł z ukłonem.
— Usiądź moja droga i ja usiędę, bo prowadzenie konwersacji w stojącej postawie jest niedogodnem, zwłaszcza gdy rozmowa długo się ma przeciągnąć.
Kamila usiadła automatycznie, jednostajnie, osłupiałym wzrokiem wpatrzona w twarz męża. On usiadł naprzeciw niej w fotelu, oparł się wygodnie, popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu i zaczął mówić:
— Nie poznałaś mnie przed chwilą, kochana żono, lubo na honor jestem tym samym Kalikstem Grabą, który o miłość twą ubiegał się przez kilka miesięcy, i któremu wczoraj zaprzysięgłaś na wieki serce twe i wierność małżeńską, z dodatkiem posłuszeństwa winnego od żony mężowi. Wszakże nie mam ci za złe, żeś nie wierzyła oczom swym, dziś mnie ujrzawszy, bo dotąd widywałaś mnie w masce fizycznej i moralnej i nie dziw, że gdy ją zdjąłem, patrzyłaś na mnie tak, jak gdybyś mnie pierwszy raz widziała. Komiczne to jest w istocie, to też śmieję się z tego i radzę ci, abyś tak samo czyniła.
Zaśmiał się i umilkł na chwilę. Kamila siedziała ciągle nieruchoma, jednostajnie w niego wpatrzona, tylko zwolna, automatycznie podniosła rękę i położyła ją na sercu. Graba po kilku sekundach milczenia mówił dalej:
— U wstępu muszę uprzedzić cię, kochana żono, abyś bezpotrzebnie nie przerażała się oznakami starości, jakie spostrzegasz w tej chwili w mojej osobie. Nie jestem stary, bo mam lat trzydzieści sześć, a jeśli w stanie, w jakim mnie teraz widzisz, wyglądam na więcej, wina to... różnych cierpień i dolegliwości życia...
Ostatnie wyrazy wymówił z ironicznem westchnieniem i ciągnął dalej:
— Bo widzisz, nic tak nie zużywa człowieka i nie prowadzi go do przedwczesnej starości, jak cierpienia i troski. Ja, wychowany w zbytkach i próżnowaniu, nie raz w życiu musiałem sobie ciężko łamać głowę nad tem, jakby tym nałogom mej młodości zawsze zadość uczynić — ztąd miałem troski i włosy mi posiwiały. Następnie chorowałem wiele i często — pędziłem dwa razy więcej bezsennych niż spokojnych nocy i dla tego cera moja straciła świeży i zdrowy koloryt, wiekowi memu właściwy, ciągłe a różnorodne wrażenia wycisnęły mi na czole i skroni te oto zmarszczki, które dziś po raz pierwszy widzisz i diabelnie osłabiły mi jakiś nerw w twarzy tak, że jedno z moich oczu przyprowadza do ciągłego drgania. Z nabytków młodzieńczego wdzięku zostały mi tylko nienaruszone zdrowe a ostre zęby, jakby dla pokazania ludziom, że każdego, ktoby mi niezręcznie wlazł w drogę, potrafię do krwi ukąsić.
Jakby na potwierdzenie słów swoich, zaśmiał się głośno i przeciągle, ukazując przez to dwa rzędy białych i ostrych zębów, poczem mówił:
— Smutna metamorfoza powierzchowności mojej zaszła już przed kilką laty, to jest wtedy, gdym jeszcze niespełna trzech krzyżyków, żywot niósł na moich barkach. Być młodym w istocie a starym zewnętrznie, nie miła to rzecz, przyznasz sama, ale dzięki ulepszeniom i wynalazkom nowego wieku, jest na to złe rada, a ja nie omieszkałem z niej korzystać. Biegli fryzjerzy dostarczyli mi farby do włosów, pod którą zniknęła siwizna, bardzo niewinny i wybornie chemicznemi sposoby sporządzony kosmetyk pokrył żółtość mojej cery, zagładził zmarszczki i przy gładkości nadał twarzy mej tę matową bladość, która dodaje jej coś niepospolitego i nazywa się w świecie interesującą. Oto więc moja maska fizyczna, której przywdzianie kosztuje mnie codziennie godzinę pracy przy tualecie, ale dostarcza wzajem powodzenia u płci pięknej i pomaga do zdobywania wpływu nad ludźmi niezmiernie mi potrzebnego. Bo jeszcze nie pojmujesz w zupełności, jakie ogromne w świecie znaczenie ma powierzchowność. Jest to paszport, za ukazaniem którego, jeśli dobrze napisany, przestąpisz bramy ludzkiej sympatji i ufności, jest to rekomendacyjny list, bez którego nie kołacz darmo do serc i umysłów ludzkich. Jak pożyjesz dłużej i poznasz świat sama, przekonasz się o tej prawdzie, tymczasem wierz mi na słowo, jako doświadczonemu ze wszech miar człowiekowi. Więc noszę maskę, którą zdejmuję wtedy tylko, gdy jestem sam z sobą, a ponieważ mąż i żona są nierozerwalną jednością, osądziłem, że i tobie mogę się bez niej ukazać, skoro już moją żoną zostałaś. Nie sądź wreszcie, abym w tym względzie wyjątkiem był, lub oryginałem, bynajmniej, wszyscy ludzie przechadzają się po świecie w maskach, które zdejmują w swoich pokojach, nie wszystkie wprawdzie maski są takie jak moja, ale nie idzie o różnicę, lecz o rzecz samą. Zapewne nie wiesz jeszcze i o tej oklepanej prawdzie maskowania się ludzkiego, ale gdy pożyjesz dłużej i poznasz świat, przekonasz się o niej jak i o wielu innych jeszcze prawdach, o których ani się śni anielskim duszyczkom pensjonarek.
Kamila siedziała ciągle nieruchoma, dłoń jej tylko co raz silniej cisnęła się do serca. Graba po chwili milczenia mówił dalej:
— Wytłumaczywszy ci zmiany, jakie spostrzegłaś w mojej powierzchowności i dla których z trudem poznać mnie mogłaś — co wyznać muszę, nie przestanie mnie nigdy rozśmieszać — muszę ci też ukazać i wytłumaczyć moją maskę moralną. Nie uczynię może tego w zupełności, bo zbyt jesteś niedoświadczona, abyś mnie pojąć i godnie ocenić mogła — powiem ci tylko tyle, ile niezbędnem jest, abyś wiedziała. Wnosząc z tego, jakim mnie dotąd widziałaś, sądzisz zapewne, że jestem człowiekiem sentymentalnym, pełnym wzniosłych uczuć i szlachetnych dążeń. Jesteś w błędzie. Uczciwość, szlachetność, wspaniałomyślność, poetyczność i tym podobne objawy, które dałem ci w sobie spostrzegać, były także maską, jak czarne włosy moje i pociągająca cera twarzy. Jak świeżość i wdzięk fizyczny, tak i te ozdóbki sercowe, czy jak je tam zwą niektórzy, duchowe, starły się ze mnie od dawna, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek je posiadałem: — tak sztucznie i wybornie kształtowaną była od kolebki natura moja. Dziś jestem człowiekiem, którego rozkoszą jest próżnowanie, a jedynym celem dogadzanie namiętnościom swym i nawyknieniom. Sumienie moje, to moje własne ja, a dewiza życia: — użycie i żart. — Gdy przestaniesz być naiwnem dzieckiem, jakiem dziś jesteś, i będziesz zdolną do dokładnego pojęcia mnie, wtajemniczę cię w szczegóły mojej egzystencji przeszłej i obecnej, a sama przyznasz mi w braku czego innego, wielką przynajmniej logikę i konsekwentność postępowania i zasad. Teraz nadaremnie bym się rozwlekał w tym przedmiocie, bobyś mnie nie zrozumiała; powiem ci więc tylko, dla czego ubrałem się dla ciebie w maskę moralną i co mnie spowodowało do ożenienia się z tobą.
Z piersi Kamili wydarł się krótki, głuchy jęk, druga ręka jej podniosła się automatycznie i przycisnęła pierwszą leżącą na sercu. Kalikst zaś nie zmieniając wyrazu twarzy ni postawy, mówił dalej:
— Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, podobałaś mi się bardzo: masz rodzaj powierzchowności, który mnie zawsze najbardziej pociągał, a nawet miło mi przyznać ci wyższość w tym względzie nad innemi kobietami, do których się zbliżałem, lubo takich było nie mało. Powiedziałem sobie, że musisz być moją jakimkolwiek sposobem. Gdybyś była bogatą, pomyślałbym może od razu o ożenieniu się z tobą; ponieważ zaś byłaś ubogą dziewczyną, zamierzałem rozkochać cię w sobie, bez wszelkich kościelnych ceremonji i społecznych sankcji. Wiesz wszystkie przejścia — spotkałem w tobie upór, a zanadto znałem ludzi, abym miał łudzić się, że potrafię go kiedykolwiek przełamać. Bądź co bądź, jednak swego dokonać musiałem, bom był postanowił, bo pragnąłem... bo rozdrażniłaś nie tylko już pociąg mój do ciebie, ale i moją miłość własną. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że otrzymać nie mogłem tego, co w danej chwili było celem najgwałtowniejszego żądania mego. Ku zaspokojeniu mych chęci została mi jedna droga — ożenienie się z tobą. Pomyślałem nad tem i uznałem, że z wielu względów przyniesie mi ono korzyści i przyjemności. Osądziłem nawet, iż wygodniej mi będzie z tem, że jesteś ubogą niż gdybyś była bogatą, chybabyś posiadała miljony. Bogata kobieta krępuje niejako człowieka więcej niż uboga. Tak jak jesteś, zależysz całkiem odemnie i musisz być taką, jaką zechcę abyś była, a gdybyś posiadała własny fundusz, mogłabyś oprzeć się na bogactwie swem, lub jakich tam koligacjach i paraliżować nie raz czynności i interesa moje. I oto dla tych wszystkich połączonych okoliczności ożeniłem się z tobą, co miło mi wyznać, przynosi mi niezmierzone a wszechstronne zadowolenie, a tobie da szczęście lub nieszczęście, stosownie do dozy zdrowego rozsądku, jakim się w dalszem pożyciu naszem rządzić zechcesz.
Umilkł na chwilę, a Kamila siedziała ciągle nieruchoma z rękami na sercu, tylko oczy jej z osłupiałych stawały się obłąkanemi, a z czoła nawet odblask pąsowej firanki nie spędzał śmiertelnej bladości.
Nagle roztworzyła dłonie, załamała je i przytłumionym ale rozdzierającym głosem krzyknęła:
— Ależ to niegodziwość!
I znowu została jak skamieniała, z załamanemi rękami, z błędnym wzrokiem wlepionym w twarz męża.
Graba uśmiechnął się.
— Raz na zawsze proszę cię, kochana żono, — wyrzekł zwolna spokojnym głosem, — abyś w rozmowach ze mną unikała wszelkich podobnie brzmiących wyrazów i frazesów. Pathos miłem i zajmującem jest w teatrze, w buduarze wśród pogadanki małżeńskiej staje się śmiesznem i przeszkadza do dokładnego porozumienia się. Miej to zawsze w swej pamięci, że jakkolwiek mnie nazwiesz, nie zmieni to wcale stanu rzeczy, a owszem pogorszyć go może, bo odbierze ci zimną krew, której zawsze potrzebować od ciebie będę. Zresztą pojęcie o szlachetności i niegodziwości, zacności, uczciwości i wszelkich tym podobnych cnotach i wadach, jest bardzo względne: mam nadzieję, że gdy przestaniesz być naiwną pensjonarką, a pod kierunkiem moim zostaniesz zdrowo myślącą kobietą, uznasz sama, że przed chwilą wyrzekłaś niedorzeczność, co najmniej — dzieciństwo. Teraz zaś posłuchaj mnie dalej, a nie będę już długo nadużywał twej cierpliwości, bo zostaje mi tylko określić ci bliżej nowe twe położenie i obznajomić cię z koniecznemi warunkami twego przyszłego bytu.
Graba poprawił się w fotelu, popatrzył z uśmiechem na żonę, a widząc, że ona nie zmienia postawy i wyrazu twarzy, dotknął lekko jej rąk załamanych i rzekł:
— Słuchaj mnie uważnie, piękna żono, bo to co powiem, będzie wyrażeniem stanowczej woli mojej, jaką zaś jest siła woli mojej, masz najlepszy na sobie przykład.
Kamila wzdrygnęła się i cofnęła ręce, jakby się broniła od dotknięcia gadu. Graba nie zważając na to, zaczął znowu:
— Jesteś żoną człowieka, któremu przedewszystkiem idzie o to, aby w oczach otaczającej publiczności wydać się bardzo bogatym — i aby co najwięcej ludzi zbierać około siebie. Dla czego tak jest, dowiesz się potem, teraz zaś lubo nie znasz moich celów, musisz mi dopomagać i pod tym względem będę żądał od ciebie bezwarunkowego posłuszeństwa. Naprzód więc chcę, abyś zawsze i wszędzie wyglądała na wielką panię, rozumiesz mnie? Masz w swojej garderobie zapasy bogatych strojów, które przygotowałem dla ciebie, na rozkazy twe posiadasz powozy, konie i liczną służbę. Zawsze i wszędzie powinnaś być ubrana wykwintnie i bogato, piechotą wychodzić z domu nigdy nie będziesz, chyba na ranną mszę do kościoła, bo to się używa między bogatymi ludźmi, wszelkie zaś inne piesze wędrówki po mieście tchną mieszczaństwem i ubóstwem, którego najlżejsze nawet pozory są ci przezemnie wzbronione. Powtóre, życzeniem mojem jest, abyś była miłą i ujmująca gospodynią mego domu, aby obecność twoja nie odstraszała, lecz przyciągała do mnie gości, abyś w oczach tych co cię otaczać będą, starała się być piękną i ujmującą, bo wszystkich odosobnień się, zaniedbywania zewnętrznych powabów i braku uprzejmości dla osób, które będą u mnie gościły, najbardziej, stanowczo ci zakazuję. Potrzecie, wszystko co się dziać będzie między nami, wszystko co we mnie i w mojem życiu spostrzeżesz, a o czem nie będę chciał, aby inni wiedzieli, ma być tajemnicą zamkniętą w tobie jak w milczącej mogile, wszelkie rzucania się, skargi lub wielomówstwo sprowadzą ci tylko przykrości domowe, a w niczem nie zmienią położenia twego. Poczwarte, jakiekolwiek będą uczucia twe dla mnie — niechętne a choćby i nienawistne, postaram się, abym o nich nie wiedział, bo mam dla ciebie wielką słabość, którą na honor mógłbym nazwać miłością, gdybym był choć odrobinę skłonniejszy do deklamacji, — obojętność więc twoja, a tembardziej niechęć, sprawiłaby mi przykrość, a ja przykrości żadnej znosić nie lubię i za każdą wyrządzoną mam zwyczaj podwójną odpłacać. Jak więc w obec ludzi masz okazywać się bogatą panią, tak sam na sam ze mną powinnaś być uległa moim żądaniom, dogodną mi żoną. Takie są moje wymagania, które zaraz po ślubie objawić ci uważałem za potrzebne. Jeżeli będziesz dość rozsądna, aby je wiernie spełniać, będziemy żyli z sobą w ewangelicznej zgodzie i miłości godnej pasterskich czasów; — przytem będziesz miała wygodę a nawet światową egzystencję, ciągłe towarzystwo i męża uwielbiającego twarz, kształtną kibić, gorącą cerę i włoskie oczy. W przeciwnym razie sama będziesz winna, jeżeli zmusisz mnie do zatruwania ci spokoju, okazywaniem mojej niezłomnej woli. Dziś wymagam jeszcze od ciebie automatycznego tylko posłuszeństwa, ale gdy pod wpływem moim i otoczenia jakie ci stworzę, dojrzejesz umysłem i poglądem na życie, wyłożę ci teorję życiową jaką się rządzę, a nie wątpię, że ją pojmiesz i staniesz mi się dzielną pomocnicą, a szczerą przyjaciółką.
Wymawiając ostatnie wyrazy, Graba powstał i spojrzał na zegarek.
— Zagadałem się z tobą, kochana żono, — rzekł, — a późno już jest i na godzinę pierwszą obiecałem się do jednego z moich przyjaciół. Do widzenia więc, idę ubierać się i ty uczyń to samo. Jeśli chcesz, możesz pojechać do swojej matki, — na objad, który będziemy jadali o siódmej godzinie, zjedziemy się do domu. Na honor, miło mi będzie wracać z myślą, że cię tu znajdę i uścisnąć będę miał prawo. Jedziesz karetą, a ja koczem — moim nieodstępnym lokajem jest Michałek — do twoich usług w każdej chwili gotów kamerdyner Józef. Może każesz zadzwonić na swoją pannę służącę?
Kamila nie odpowiedziała i nie zmieniła postawy, co widząc Graba, cofnął rękę, którą był wyciągnął do taśmy dzwonka i rzekł:
— Widzę, że obecność tu czyjakolwiek, choćby nawet twej służącej, byłaby w tej chwili wcale niepotrzebna. Jesteś zdziwiona i bardzo naturalnie, ale trzeba abyś ze zdziwienia tego ochłonęła, nim się komukolwiek pokażesz. Zostań więc sama i myśl o wszystkiem coś słyszała odemnie. Mam nadzieję, że po kilku godzinach znajdę cię w dobrym humorze, z którym ci jest tak pięknie, i nie złorzeczącą bynajmniej losowi wskazującemu cię na jeżdżenie karetami, noszenie bogatych sukien i przyjmowanie jak największej liczby gości, a w dodatku na posiadanie męża zachwyconego twemi wdziękami i całą twą uroczą osobą. Pogódź się więc z tym losem, który wielu kobietom nie wydałby się okrutnym, ubierz się pięknie, odwiedź matkę, a wracaj mi zdrowa i wesoła. Do widzenia.
Przesłał żonie całus końcem palców i wyszedł.
Gdy za Grabą zapadła gruba portjera i drzwi się zamknęły, cisza zupełna zaległa znowu buduar, trwała pół godziny i godzinę całą, a gdyby kto podsłuchiwał za drzwiami lub portjerą, nie domyśliłby się w tym pokoju istnienia jakiejkolwiek żyjącej osoby.
Kamila siedziała na kozetce nieruchoma jak posąg, tylko głowa jej opadła na piersi i ręce zwisły bezwładnie między fałdami sukni. Z twarzy jej niktby się nie domyślił, czy myślała o czemkolwiek, tylko zaciśnięte usta świadczyły o strasznej wewnętrznej boleści. Po godzinie powstała nagle, postąpiła na środek pokoju, chwiejąc się jak senna i jak senna dotknęła rękami swej twarzy, ramion i włosów. Potem zwolna podniosła głowę, obejrzała się w koło, raz jeszcze dotknęła ramion swoich, dotknęła ich silnie, otworzyła szeroko oczy i głucho krzyknęła:
— Nie, ja nie spię!
Stała jak wryta na środku, opuściła czoło na zaciśnięte i splecione palce, a pierś jej pracowała gwałtownie ciężkim oddechem.
I znowu cisza panowała w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Nagle młoda kobieta podniosła twarz zarumienioną do szkarłatu, z oczyma błyszczącemi strasznym ogniem rozwarła i splotła znowu ramiona, a z ust jej gorącym potokiem wybiegały słowa:
— Oszukana! zdeptana! zgubiona! oszukana! oszukana!
Z ostatnim wykrzykiem poskoczyła ku oknu. Okno to położone na pierwszem piętrze, wychodziło na brukowany dziedziniec. Otworzyła je ze stukiem, wyjrzała i krzyknęła jak pierwej:
— Tam kamienie i śmierć!
Wymawiając ostatni wyraz, postawiła drobną stopę na oknie, obu rękami pochwyciła silnie ramy i uniosła się do góry. Nagle wstrzymała się, opuściła jedną rękę i wyrzekła zwolna:
— Matka moja!
Z głuchym jękiem zsunęła na ziemię stopę już postawioną na oknie i w tył pochyliła głowę tak, że aż spadły z niej grube warkocze i opłynęły jej plecy. Do tak odrzuconej głowy z całą siłą przycisnęła dłoń, a drugą ręką trzymając jeszcze ramę okna, stała nieruchoma.
I znowu cisza zupełna była w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Powoli kibić Kamili chyliła się i gięła co raz bardziej, jedna ręka odpadła od głowy, druga wypuściła ramę okna, ugięły się kolana, pierś schyliła się ku ziemi i czoło uderzyło o posadzkę.
Ktoby wtedy podsłuchiwał pod drzwiami lub portjerą buduaru, usłyszałby ciężkie łkanie wydobywające się co kilka chwil z piersi kobiecej. Zrazu łkania te były rzadkie i groźne, wyraźnie łez pozbawione, do jęków bardziej podobne niż do płaczu; ale stopniowo stawały się co raz częstsze i łez pełniejsze, aż się zmieniły w długie, ciche szlochanie. W końcu i łkania umilkły i niktby nie odgadł, czy kobieta z kibicią złamaną, rękami splecionemi nad głową i czołem przyciśnionem do posadzki, była zemdloną czy przytomną, senną czy obudzoną, czy płakała, modliła się lub rozmyślała.
Zmrok krótkiego dnia jesieni zapadł w buduarze zupełnie, z za pąsowych firanek przedzierało się do pokoju szare światło wieczoru. Pod oknem podniosła się zwolna biało ubrana postać kobieca i przeszedłszy pokój, pociągnęła taśmę od dzwonka.
W drzwiach pojawił się kamerdyner.
— Która godzina? — ozwał się głos kobiecy, cichy ale spokojny.
— Pół do siódmej, — odparł służący.
— Czy mąż mój nie wrócił jeszcze? — zapytał głos i zadrżał lekko.
— Jeszcze nie, jaśnie pani.
— Każesz natychmiast zajechać karecie i pojedziesz ze mną, a Michałowi powiesz, aby uwiadomił mego męża gdy wróci, że cały wieczór przepędzę u mojej matki, — rzekła Kamila powoli i wyraźnie.
— Jaśnie pani nie będzie u siebie na objedzie? — zapytał kamerdyner.
— Nie, — odrzekła Kamila i dodała: — chcę jechać za pięć minut.
Sługa wyszedł, a Kamila zbliżyła się do zwierciadła, zapaliła przed niem dwie świece i wziąwszy flakon z orzeźwiającym płynem, starannie otarła ze swej twarzy ślady łez. Gdy turkot karety dał się słyszeć na dziedzińcu, podniosła głowę i zamyśliła się. Na twarz jej wystąpił wyraz męstwa i ofiary. Zakryła dłońmi oczy i rzekła cicho:
— O moja matko! ty o tem nigdy wiedzieć nie będziesz!
∗
∗ ∗ |
Tegoż samego dnia o wczesnej rannej godzinie, pani G. wyszła ze swej sypialni i z rozjaśnionem czołem usiadła na swej ulubionej kanapie. Blade promyki jesiennego słońca igrały wesoło po jej bawialnym pokoju, a ona machinalnie wiodła wzrokiem za niemi, jakby ciesząc się ich migotaniem i swawolą. Twarz jej odmłodniała, na czole ubyło zmarszczek, oczy nabrały blasku, postać wyprostowała się, ruchy stały się rzeźkie i silniejsze. Pani G. widziała się uwolnioną od obaw gryzących, które mąciły spokój jej dni i nocy. Jedynaczka została żoną człowieka, o którego uczciwości, honorze i pięknej duszy nie wątpiła ani na chwilę, los jej był zabezpieczony, przyszłość wytknięta, prosta — zdobna we wszystkie pociechy ziemskie.
To dziecię, które urodzone wśród bogactwa, zagrożone potem było ciężkiem ubóstwem, nieustanną pracą, nędzą może — zostało znowu bogatem; córka człowieka, o którym wspomnienie budziło w jej sercu cześć, miłość i dumę, odzyskała należne sobie miejsce w rzędzie tych, którzy idą na czele społeczeństwa po drogach pełnych światła inteligencji i estetycznego wdzięku. Z czasem u łona Kamili uśmiechnie się dziecina, potem druga i trzecia, aż grono ślicznych aniołków otoczy tę smukłą, wyniosłą kibić i pocałunkami okryje tę piękną twarz i te wielkie czarne oczy, które przez lat tyle były rozkoszą i miłością matki. Aniołki te będą to synowie i córki Kamili: synowie wzrosną na mężnych, szlachetnych i rozumnych ludzi, a córki na piękne i zacne niewiasty, bo czyliż może być inaczej, gdy serca ich i myśli wykształcone będą przez taką matkę jak Kamila, przez takiego jak jej mąż ojca. I w oddalonej, oddalonej przyszłości, pani G. widziała córkę swą poważną niewiastą dobiegającą połowy życia swego, niepokalanego cieniem żadnym, niezakłóconego żadnem nieszczęściem. W koło niej spokój, dostatek, cześć ludzka, przed nią synowie dorodni i wyniośli, z chwałą rozumu i energji nad czołem, obok niej córki z pogodą czystych serc na dziewiczych twarzach. Po nad tą cudowną grupą rodzinnego szczęścia i rodzinnej chwały uniesie się radosny i błogosławiony duch matki Kamili. Tak, duch jej tylko, bo ona sama zapewne wtedy nie będzie już żyć na ziemi, lecz choć jej ziemska powłoka spocznie w mogile, Bóg dobry, Bóg wielki, pozwoli zapewne jej duchowi unosić się nad światem i patrzyć na szczęście, na miłość, zacność i wielkość tych, którzy są krwią jej krwi i duszą jej duszy.
Tak marzyła matka Kamili i wzrokiem jaśniejącym ścigała słoneczne promyki, które ślizgały się swawolnie po ścianach i posadzce jej pokoju. Jeden z promyków tych uniósł się z nad ziemi, przebiegł po szybach okna i przerznąwszy światłą atmosferę, skończył się w górze, a w samem sercu bladej tarczy słonecznej. Wzrok pani G. wiedziony jego nicią, pobiegł też w górę, utonął w błękitach i zaszedł wielką łzą wdzięczności. Złożyła pobożnie ręce, a pierś jej podniosła się wysoko i przesłała ku niebu westchnienie niewymownych, więc niemych dziękczynień.
Pani G. czuła się u kresu swego istnienia, chwila szczęścia, a lata niedoli — oto było jej życie. Czyliż więc dziwna, że uwierzyła, iż Opatrzność nagrodzić chciała córce jej to, co odebrała jej samej? Czyliż dziwna, że serce jej, które tyle prześniło i przepłakało, przebolało i zrzekało się, uwierzyło nareszcie w ostatni sen przedśmiertny? Pani G. z pokorą i wdzięcznością niemal dziękowała Stwórcy za to, że prawica Jego przez całe jej życie budziła ją ze snów błogich do srogiej rzeczywistości, bo była pewną, pewną, że nie zbudzi już ją ze snu ostatniego, wyśnionego nad brzegiem mogiły, ze snu, w którym widziała szczęście córki jedynej.
Uchyliły się ostrożnie drzwi pokoju i wsunęła się przez nie Kazia z listem w ręku.
— List z poczty do pani, — rzekła oddając pismo.
Matka Kamili wzięła list do ręki i trzymała go długo utkwiwszy wzrok w jego kopertę. Zkąd przychodziło pismo to? kto je pisał? nie wiedziała, ani się domyślała nawet.
Charakter pisma na kopercie był nieznany, stempel pocztowy nosił nazwę miasta położonego w gubernji M., lecz odległego o mil kilkadziesiąt. Nie miała żadnego powodu posądzać list ten o znaczenie złowróżbne, najlżejszego nie miała powodu lękać się jego treści, a jednak trzymała i obracała go w ręku nie łamiąc pieczęci.
Przed chwilą była tak szczęśliwa, serce jej tonęło w najwznioślejszych i najbardziej rozkosznych macierzyńskich marzeniach, a dusza uniosła się w niebo na skrzydłach podzięki słanej dobremu Bogu. Czemuż z tem marzeniem swojem, ze szczęściem i z tą błogą modlitwą w piersi nie mogła pozostać sam na sam długo, długo? Czemu w pasmo myśli jej i uczuć mieszał się list ten obcą pisany ręką? Czego chcą od niej? któż się do niej odzywa? czy może dawny przyjaciel jaki, co się zaparł gdy była w ubóstwie, a powraca do niej wraz z fortuną? czy może ktoś życzliwy, a z dawna znajomy winszuje jej świetnego zamążpójścia córki.
Przy tej ostatniej myśli pani G. złamała pieczęć listu, poprawiła okulary i zaczęła czytać pismo następującej treści:
„Szanowna pani!
„Zaczynając pisać list ten, drżę z obawy, aby on zapóźno rąk twoich nie doszedł; obawa ta tak jest silna, a łączy się z nią tyle innych uczuć, które pani pojmiesz po odczytaniu tego pisma, że drżąca ręka moja niekształtne kreśli litery, a myśli nie wiążą się w ład należny. Zaczynając i kończąc czytanie listu tego, lituj się pani nademną, a daj Boże, aby on zapobiegł temu, iżby się inni litowali nad tobą.
„Pani! jestem matką Kaliksta Graby, którego zapowiedź przedślubną z córką twą odczytano przed tygodniem. Świadczę się Bogiem, że nie wiedziałam o jego zamiarach i tylko wypadkiem dowiedziałam się o nich, inaczej dawnobyś już pani miała moją odezwę. Lecz ja nie jestem jedną ze szczęśliwych matek, którym synowie powierzają uczucia serc swych i zamiary przyszłości! Mnie przeznaczono wiecznie niespokojnem okiem ścigać syna mego po drogach życia i widzieć go tylko przez mgłę łez.
„Pani! nie oddawaj córki swej memu synowi! dla czego? o, nie wymagaj szczegółów i obszernych tłumaczeń! miej litość! bom ja matka! Mówię ci tylko pani z sercem w łzach gorzkich skąpanem, nie oddawaj córki swej memu synowi; bo jeśli ona, jak niosą wieści, piękną jest, dobrą i niewinną dziewicą, popełni się wielkie świętokradztwo i stanie się wielkie nieszczęście.
„Syn mój nie powinien być mężem żadnej kobiety o czystem sercu, jest on najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych, bo idzie najbłędniejszą z błędnych dróg tego świata.
„Ratuj pani swoją córkę, a nademną i nad synem moim lituj się. Z obecnego postępku mego wnosić możesz, iż nie jestem pozbawiona uczciwości i honoru, a jednak ja to sama zgubiłam mego syna.
„Kochałam go, kochałam go tak, że uczyniłam z niego bóstwo moje, a każdy włosek z jego głowy był mi relikwią. Ale nieszczęśliwa, bo nierozsądne ta miłość moja stała się jadem, który zgangrenował jego serce młode, moc zmienił w niemoc i zabił jego ducha trucizną próżniactwa i podbudzanych przez nią namiętności.
„Pani! nie gardź synem moim, on nie winien. Nie daj mu córki swojej, ale nie gardź nim i nie szkodź mu w opinji świata. Błagam cię o to, jak codziennie błagam potężnego Boga, aby wszystkie winy i występki mego nieszczęśliwego dziecka spadły na moją nie na jego głowę.
„Niech aniołowie pomsty Bożej zamkną przedemną na wieki bramy zbawienia, bo jam to zgubiła i zniszczyła istność powierzoną mi przez Stwórcę, bo jam zabiła duszę mego syna.
„A cierpienia moje i bole krwawe niechaj idą nie na moje, ale jego odkupienie.
„List ten oblany łzami, które potokiem z piersi mej płyną, jest jednym z mych aktów pokutnych. Niech stanie on przed obliczem Boga i wyjedna jedną chwilę żalu przy skonie mego dziecka.
„Wyliczyłam dnie i sądzę, ze pismo dojdzie do ciebie pani w przeddzień zamierzonego ślubu, a zatem w porę. Będę się o to gorąco modliła.
„Wszystko co napisałam ci pani, ma pozostać tajemnicą, powierzam ją szlachetności twej i twemu macierzyńskiemu sercu, które biedne serce moje zrozumieć potrafi.
Pani G. czytała list ten powoli, ręce jej drżały, usta bladły, a czoło i twarz nabiegały szkarłatną czerwonością.
Kiedy wzrok jej doszedł do ostatniej litery podpisu, papier wypadł z jej palców, wstała, wyprostowała się i krzyknęła:
— Boże wszechmogący!
Potem chwiejąc się, postąpiła kilka kroków, wyciągnęła ręce, obróciła się kilka razy w kółko, jak osoba doświadczająca zawrotu głowy i upadła zemdlona na posadzkę.
Nadbiegła Kazia, przeniosła ją na kanapę i trzeźwić poczęła. Po kwadransie pani G. otworzyła oczy i bezprzytomnie powiodła ręką po czole.
— Może pani każe posłać po panią Grabinę? — zapytała Kazia.
Na dźwięk tego nazwiska, pani G. nadzwyczajną siłą zerwała się, stanęła wyprostowana i krzyknęła załamując ręce:
— Oszukał mnie i zgubił moje dziecko!
Spojrzenie jej padło na list, obie ręce przycisnęła do skroni i czytała przez parę minut.
— Zapóźno... zapóźno... zapóźno...
Kazia stała na stronie i patrzyła ze zdumieniem. Pani G. spojrzała na nią, odjęła ręce od skroni i z wysileniem przybrała spokojny wyraz twarzy.
— Idź ztąd, — rzekła, — i zostaw mnie samą, a jak pani Grabina przyjedzie, nie wspominaj przed nią o tem, że otrzymałam dziś list jakiś, ani o tem, żem zasłabła.
Po wyjściu służącej, pani G. zapaliła świecę i przytknęła do płomieni rożek nieszczęsnego listu. Gdy papier zajęty ogniem płonął stopniowo, pani G. rzekła do siebie:
— Kamilko moja! ty o niczem wiedzieć nie będziesz! jeśli mi tak przeznaczono, to już jak najpóźniej obudź się ze snu twojego!
Papier spłonął, pani G. chwiejnym krokiem chodziła po pokoju.
— Któż on więc jest? kto on? jakież jest życie jego? jakie są te ciężkie występki, o których nie wahała się pisać własna matka? — powtarzała co chwilę pani G., a myśli jej plątały się w chaos nierozwikłanych przypuszczeń i domysłów.
Zmrok wieczorny zastał ją siedzącą nieruchomie na kanapie, z blademi usty a krwią nabiegłem czołem.
Przed domem rozległ się turkot karety. Kazia z hałasem wbiegła do pokoju.
— Pani Grabina przyjechała! — wołała na progu.
Pani G. powstała żywo, rozpogodziła twarz, drżącą ręką poprawiła ubranie bezładem swym świadczące o roztargnieniu jakie przebyła, i wyszła naprzeciw córki wyprostowana, uśmiechnięta, poprawiając okulary i czepeczek biały.
Kamila lekkim także krokiem wbiegła do mieszkania matki, wyciągnęła ku niej ramiona i rozjaśnioną uśmiechem twarz do piersi jej przycisnęła.
W kilka chwil potem, obie kobiety siedziały obok siebie.
Kamila trzymała rękę matki w swych dłoniach i głowę oparła na jej piersi.
— Matko moja, — mówiła, — jestem bardzo, zupełnie szczęśliwa!
Głos jej był pewny i spokojny, nie zadrżał nawet ani razu. Wniesiono światło, Kamila spojrzała na matkę.
— Mateczko! co tobie? — krzyknęła z obawy, bo usta pani G. sine były i drżały, a z czoła jej nie ustępowała fala bijącej w skroń krwi.
— O, nic mi nie jest, — odrzekła pani G. drżącym głosem, ale uśmiechającemi się ustami, — cóż dziwnego, że jestem wzruszona... twem szczęściem... — dodała ciszej, i powstawszy, odwróciła twarz od córki pod pozorem wydania jakiegoś rozporządzenia Kazi.
Po chwili rzekła swobodnie:
— Przyjdę jutro do ciebie, aby obejrzeć twe nowe mieszkanie.
— O, prześliczne jest, moja matko! naznacz godzinę, a przyszlę po ciebie karetę!
W głosie Kamili była radość i spokój, ale gdy matka odwróciła się od niej, gorzki, rozpaczliwy wyraz przebiegł jej usta.
Późno już było, gdy Kamila opuściła mieszkanie matki.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią i z ulicy dał się słyszeć turkot odjeżdżającej karety, pani G. wyciągnęła ręce i zawołała:
— Kamilko moja! najdroższe, zgubione dziecko moje!
I całym ciężarem ciała runęła na ziemię.
Około północy do mieszkania państwa Grabów gwałtownie dzwoniono.
We drzwiach przedpokoju stanął jakiś rzemieślnik z Nadrzecznej ulicy, sąsiad pani G., i prosił otwierającego mu drzwi Michałka, aby jak najspieszniej obudzono panią Grabinę, bo matka jej została rażona apoplektycznym atakiem.
Na dziedzińcu pięknego i obszernego domu, w którym mieszkał Ordynat Zrębski, stała budowa, której znaczenie trudnoby z pewnością na pozór określić. Murowane ściany jej były starannie pobielane, a jedyne, ale bardzo szerokie i ozdobne drzwi, miały w koło medaljony owalne gipsowe, na których wyryte były konie prześcigające się w pełnym biegu lub wyrywające się z rąk trzymających je lokajów. Wysoko umieszczone, okrągłe, o zwierciadlanych szybach okna, ozdobione były takiemiż medaljonami, wyobrażającemi amazonki stojące na koniach. Wszystkie razem medaljony połączone były z sobą rzeźbionemi girlandami z laurowych i dębowych liści.
Wnętrze budowy tej przedstawiało jeden duży salon, więcej długi niż szeroki, z posadzką układaną w kwadraty i jak szkło lśniącą od wosku, ze ścianami pokrytemi obiciem, przedstawiającem różne konie i gonitwy konne. Pod jedną z ścian stały kozetki powleczone pąsową materją, takież fotele i niewielkie stoliczki z marmurowemi blatami; pod drugą, były dwie obszerne zagrody z mahoniowych desek, wewnątrz obite kwiecistemi dywanami. W zagrodach tych stały dwie prześliczne klacze, jedna angielskiej, druga tureckiej rasy. Uzdy ich zrobione z pąsowej srebrem haftowanej wstęgi, przywiązane były do brązowych haków, nogi ich do kolan tonęły w cienkiej i drobnej, starannie oczyszczonej słomie. W mahoniowych rzeźbą ozdobionych żłobach złociło się najpiękniejsze ziarno, na jakie tylko zdobyć się może gleba krajowa, a nad żłobami zawieszone były dwa, zwierciadła ramami dotykające sufitu. Pomiędzy zagrodami stało osłonięte pąsową kotarą i wysoko usłane łóżko sportsmana Anglika, którego staraniom powierzona była cenna egzystencja wspaniałych klaczy. W czterech rogach tego pysznego końskiego mieszkania stały marmurowe konie, każdy w innej postawie, naśladowane ze spiżowych posągów, zdobiących cztery rogi miasta jednej z europejskich stolic.
Klacz rasy tureckiej zwała się Sułtanka, bo głowę nosiła podniesioną z królewską dumą, i gdy stąpała zwolna cienkiemi nóżkami i zarżała, zdawało się, że wydaje rozkazy. Klacz rasy angielskiej nosiła imię Lady Makbeth, bo jak na bohaterce dramatu Szekspira, ciężyła i na niej rozlana krew wielu ludzi. Gdy ujeżdżano ją, tak była nieposkromioną, iż z kolei zrzuciła z siebie kilku lokajów — połowa ich wyleczyła się z ran otrzymanych przez spadnięcie, połowa łby sobie potrzaskała.
Kiedy się to działo, Edward Zrębski był w Anglji, kupił nieposkromioną klacz za wielkie pieniądze, oddał ją na wychowanie do najpierwszego w Londynie sportsmana i nazwał Lady Makbeth — potem przywiózł ją do kraju i umieścił razem z Sułtanką.
Mieszkanie dwóch klaczy było najulubieńszem miejscem przebywania dla Ordynata. Tu na jednym ze stolików leżały wielkie arkusze „Timesa,“ na drugim stała nieustannie butelka porteru, tam Ordynat przychodził leczyć się od spleenu, rozmawianiem po angielsku o Anglji z Anglikiem, tu jadał najczęściej objady. A gdy zasiadł na miękiej kozetce z angielską gazetą w jednem ręku, ze szklanką angielskiego napoju w drugiem, mając przed sobą porcję sączącego krew rosbefu i patrząc na ulubione klacze, młodzieniec wychowany w miłości befszteku i sportu, przestawał na chwilę poziewać i wzdrygać się od chłodu, a poczucie rozkoszy życia i wzniosłych jego celów przenikało na chwilę jego obumarłą istotę. W tej stajni, czy w tym salonie, którego gospodyniami były klacze, mieściła się jego ojczyzna, honor, nauka, czyn. Była tam jego ojczyzna, bo szczególnem zjawiskiem wmówił w siebie, że jest Anglikiem, nie przez żadne uwielbienie dla Wielkiej Brytanji i żelaznego charakteru jej synów, ale przez zamiłowanie do angielskiej kuchni, angielskiej rasy koni, angielskich paletotów i angielskiego sans façon. Był tam jego honor, bo cóż mogło przynieść mu większy zaszczyt, jak gdy w jednej stolicy Sułtanka odniosła zwycięstwo nad Celedallerisem lorda Dudlaya, a w drugiej Lady Makbeth ukorzyła Uragana hrabiego P.........? Co roku w wyścigowej porze, gazety pisały jego imię obok imion największych arystokratów Anglji, a on jako wódz najsławniejszy, co roku spoczywał na laurach końskiemi zdobytych nogami.
Była tam jego nauka — bo nic innego w życiu nie studjował, jak ostatnie stronice „Timesa,“ doskonałość porteru, soczystość befszteku i rasowość koni. Był tam jego czyn, bo mógłże świetniej służyć ludzkości, jak leżąc na kozetce, paląc cygaro, pijąc porter i rozkoszując się widokiem klaczy, których postacie podwajały się przez odbicie w zwierciadłach.
To też gdy znajdował się w tym przybytku napełnionym tchnieniem najdroższych dla człowieka rzeczy, Edward Zrębski był zachwycającym młodzieńcem. Poziewał tylko co pięć minut, zdejmował watowany paletot i wełniany szal z szyji, tak mu było ciepło, prędzej wymawiał zgłoski jedną po drugiej i niekiedy zdawało się mu, jakoby naprawdę zdolnym był coś kochać oprócz klaczy, coś czynić, oprócz palenia cygar i czytania ostatniej stronicy „Timesa.“
W jednym z ostatnich dni listopadowych, Ordynat był właśnie w owem zachwycającem usposobieniu i z „Timesem“ w ręku leżał na kozetce, naprzeciw stojącej pysznej zagrodzie Lady Makbeth. Było to w przedobjednej godzinie, na stoliku więc obok niego stała srebrna taca z rozmaitemi drażniącemi podniebienie przekąskami i z szumiącym białą pianą porterem. Ordynat nie jadł już śniadania, tylko popijał porter i palił wonne cygaro, blademi oczami, otoczonemi jasną rzęsą wodząc po suficie.
W zagrodzie Sułtanki stał sportsman, Anglik, i mięką szczotką czesał starannie długą, falującą grzywę klaczy. Był to wysoki, barczysty człowiek, z twarzą białą i pełną piegów, z zarostem rudawym, a czołem wysokiem i nieco łysem. Cała fizjognomia jego miała piętno zimnej krwi i właściwego Anglikom powolnego lecz matematycznego rozsądku i tylko w blado-błękitnych oczach, jak też w zagięciu ust, ukazywał się lekki odcień ironji.
— Messir Dawid, może szklaneczkę porteru? — ozwał się Ordynat po angielsku, zwracając spojrzenie z sufitu na Anglika-faworyta.
— Dziękuję milordzie, nie zaszkodzi, — odparł Dawid tymże językiem, skłaniając głowę na sztywnej postaci i kładąc szczotkę na poręczy zagrody.
Wyraz milord, miał czarowny dar głaskania ucha Ordynata i wprowadzaniu go w najbardziej zachwycające usposobienie. To też pogładził on z przyjemnością jasne faworyty i podniosłszy rękę do butelki z takim gestem, jakby rozpoczynał mowę w Izbie lordów, nalał pełną szklankę szumiącego porteru i wyciągnął ją ku Anglikowi.
Dawid zbliżył się, wziął szklankę i niosąc ją do ust, rzekł ze sztywnym ukłonem:
— Za zdrowie milorda.
— Dziękuję ci Dawidzie, — odpowiedział Ordynat i wygodniej położył się na kozetce twarzą do sufitu, potem wypiwszy haust porteru i wypuściwszy z ust kłąb błękitnego dymu z cygara, ozwał się przesadnie syczącą angielską wymową:
— Powiedz-że mi Dawidzie, czy kontent jesteś, żeś opuścił Anglję dla mojej służby?
Dawid uderzył językiem o podniebienie smakując trunek, zamyślił się i w końcu dobrej minuty milczenia odpowiedział:
— Anglja, milordzie, to kraj ciągłej pracy, fabryk, handlu, rzemiosł i polityki, a kiedym tu przyjechał, zdało mi się, jakobym przybył do krainy mlekiem i miodem płynącej, w której nikt nic nie robi.
Ordynat rozśmiał się przez zęby, co było u niego oznaką bardzo dobrego humoru i rzekł:
— Dowcipny jesteś Dawidzie, ale nie powiedziałeś całej prawdy. Alboż i tu nie widzisz pracujących? alboż moi słudzy nie pracują? alboż ten urzędniczek co naprzeciw moich okien mieszka i ten doktor co mnie leczy od spleenu nie pracują?
Anglik zamyślił się znowu i po długiem milczeniu odparł:
— W Anglji wszyscy pracują.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Ordynat, — bredzisz messir, alboż w Anglji lord Dudley, albo lord Russel, albo lord Fitt pracują?
Usta Anglika ironicznie się zagięły, ale wnet twarz jego odzyskała posągowa angielską zimną krew, postawił szklankę na stole, włożył rece do kieszeni i zaczął mówić:
— Ojciec mój był fermerem u lorda Jerzego Dudley’a, którego widywałem często jak byłem jeszcze młodym chłopakiem. Lord Jerzy nie mieszkał ciągle w swoich posiadłościach w hrabstwie Jorkschire, bo większą część roku przepędzał w Londynie. Do zamku swego przyjeżdżał tylko zawsze na wiosnę, a wtedy zjeżdżali się do niego wszyscy fermerzy z opłatami, prośbami i projektami. On obliczał należytości, wysłuchiwał próśb i rozpatrywał projekta. Jeden z fermerów radził czasem, aby osuszyć spory kawał błotnistej ziemi, roznoszącej wyziewami zarazy i zamienić ją w grunt uprawny; drugi dowodził, że w fermie, którą zamieszkiwał, możnaby z korzyścią założyć jaką fabrykę trzeciemu zdawało się, iż dobrze będzie, jeżeli lord Jerzy pomnoży liczbę owiec, albo ulepszy gatunek wołów. Lord Dudley zamykał się w gabinecie swoim z podającymi projekta po kilka godzin dziennie, rachował, rozpatrywał na mapie pozycje miejscowości i nad każdą propozycją głęboko się zastanawiał. To wszystko zajmowało mu kilkanaście dni i nie wiem jak się to zda milordowi, ale my zwykliśmy mawiać wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem miał on zwyczaj objeżdżać wszystkie swe posiadłości, pobliskie konno, dalsze karetą lub kabryoletem. Zaglądał w każdy szczegół gospodarstwa fermerów, oglądał czy pola dobrze są uprawne, czy woły tłuste, owce na właściwych pastwiskach pasane, czy łąki osuszone i lasy utrzymywane w porządku. Niedbałych fermerów naganiał, a czasem i odbierał im fermy, wzorowych gospodarzy nagradzał pieniędzmi albo uściśnieniem ręki, które wiele znaczyło, bo lord Dudley był prawdziwym gentlemanem i przodkowie jego znajdowali się byli w liczbie baronów piszących Welką Kartę za króla Jana bez Ziemi. To wszystko zajmowało mu kilka tygodni i nie wiem, jak się to zda milordowi, ale myśmy mawiali wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem jechał w podróż po obcych krajach i nie wiem dobrze, co tam zwykł był porabiać, ale myśmy myśleli, że on i tam pracował, bo pisywał z różnych krajów do swoich fermerów jak tam to i owo urządza się we Francji i w Niemczech, a że urządza się dobrze, czy nie możnaby podobnie robić i w jego posiadłościach. Jesień i zimę przepędzał lord Jerzy w Londynie; był on członkiem parlamentu, prezydował na wielu meetingach i w Daily News, którą trzymał mój ojciec, bardzo często drukowano jego mowy i rozpisywano się o różnych jego wnioskach i projektach. Nie wiem jak się to zda milordowi, ale wtedy nie tylko my, lecz i cała Anglja mówiła, że lord Dudley pracuje.
Powiedziawszy to Anglik, umilkł, wypił haust porteru, schował znowu rękę do kieszeni i stał wyprostowany.
— Goddam, — rzekł Ordynat, — dobrze opowiadasz messir i zajmuje mnie twój lord Dudley. Powiedz mi tylko jeszcze, ile on miał dochodu rocznego?
— Kiedym był młodym chłopcem, — odpowiedział Dawid, — mówiono, że lord Jerzy miał dochodu tylko 5.000 funtów szterlingów, co było bardzo mało dla takiego gentlemana. W dziesięć lat potem posiadłości lorda Jerzego dawały mu 10.000 funtów szterlingów, a kiedy przed rokiem wyjeżdżałem z milordem z Anglji, słyszałem, że lord Jerzy ma rocznego dochodu 15.000 funtów szterlingów.
— Goddam! — zawołał Ordynat, — to bardzo pięknie i wcale inaczej jest u mnie, bo ja przed pięciu laty miałem z ordynacji mojej 30.000 rs. dochodu, a dziś mam tylko 15.000. Powiedz-że mi messir, przez co tak się zwiększyły dochody lorda Dudley?
— Osuszył on tysiąc jardów bagnistych gruntów i zrobił z nich pastwisko dla wołów, z których sto utuczonych odsyłano co miesiąc do Londynu; założył kopalnię wegla ziemnego, którego pokłady bezużytecznie leżały wprzódy w jego posiadłościach i zbudował steamer, którym prowadził Tamizą do Londynu połowę zboża hrabstwa Jorkschire.
Ordynat zamyślił się i wypuścił z ust ogromny kłęb dymu.
— Dobrze też musiał żyć, posiadając takie dochody! — zawołał.
— Lord Dudley żyje jak przystało na prawdziwego gentlemana i potomka baronów, — odpowiedział Anglik. — Ma on w Londynie swój własny pałac, w którym przyjmuje na objadach ministrów królowej i nie raz całą Izbę lordów, a kiedy wydaje bale, to mylady występuje w takim stroju, że aż błyszczy cała od brylantów. Przytem fermerowie jego wzbogacają się i synowie ich nie rzadko zostają członkami Izby Gmin, a w fabrykach lorda i około uprawy jego gruntów pracuje kilka tysięcy ludzi, którzy nie tylko zarabiają tam na kawałek chleba, ale i uczą się, bo we wszystkich posiadłościach lorda Jerzego są szkółki dla wyrobników nie mających za co posyłać dzieci do szkół gminnych. Lord Dudley jest też członkiem Jockey Clubu, członkiem towarzystwa opieki nad podrzutkami, członkiem opieki nad zwierzętami i członkiem wielu towarzystw, jakie tylko egzystują na gruncie Wielkiej Brytanji, a milord co zna Anglję, wie sam, że trudno je wszystkie policzyć.
— A i konie pyszne mieć musiał lord Dudley, jeśli można wnosić z tego wspaniałego Abdul—Ceris, który się przed dwoma laty uganiał na wyścigach o pierwszą nagrodę z moją Sułtanką, — rzekł Ordynat.
— Lord Dudley miał w posiadłościach swoich stadninę koni, których chodowla prowadzi się na wielką skalę, i która przynosi mu rocznego dochodu 2.000 funtów szterlingów. Nie kupuje on nigdy koni, które wysyła na wyścigi, ale wszystkie one pochodzą z własnej chodowli, więc świadczą o wielkości i bogactwie Anglji nawet i w tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Przed kilku laty, kilka koni ze stadniny lorda Jerzego wzięto na stajnię królowej, a Lady Makbeth pochodzi ze stadniny lorda Jerzego; milord więc sam dał mu dochodu 420 funtów szterlingów, to jest tyle, ile zapłacił za Lady Makbeth.
Anglik prowadził całą tę rozmowę z najzupełniejszą zimną krwią, bez cienia przechwałki lub alluzji. Imię tylko Anglji wymawiał z pewną dumą w głosie.
Ordynat zamyślił się głęboko. Skończył palić cygaro i ziewnął, ale tym razem zdawało się, iż uczynił to więcej z przyzwyczajenia niż z nudy.
— Ne mess, — ozwał się w końcu, wyciągając się na kozetce, — powiedz mi jak ci się zdaje, kto lepiej postępuje: czy Anglicy, którzy jak powiadasz, wszyscy pracują, czy my Galicjanie, którzy nic nie robimy?
Usta Anglika zacięły się znowu w wyraz ironji, ale tak ulotny, że ani go spostrzedz można było. Założył ręce na piersi, pomyślał i odpowiedział z niewzruszoną zimną krwią:
— Milord, który doskonale zna Anglję, niech pomyśli nad tem gdzie jest lepiej: tam, czy tu? A gdzie jest lepiej, tam ludzie lepiej postępują.
— Ha, ha, ha! — rozśmiał się Ordynat, — mądry z ciebie Anglik! przodkowie twoi musieli także pisać Wielką Kartę u króla Jana bez Ziemi.
Dawid wyprostował się jeszcze bardziej i rzekł z dumą:
— Nie milordzie, ale brat mój starszy zasiada w Izbie Gmin i należy do parafji Wighów.
— A więc jakże się stało messir, że nie szukałeś karjery w Anglji, ale zgodziłeś się wyjechać tu ze mną?
— Galicja widać bogatsza od Anglji, bo milord płaci mi za utrzymanie dwóch koni tyle, ileby lord Dudley zapłacił nadzorcy całej swojej stadniny. Więc w bogatym kraju zbiorę sobie pieniądze i wróciwszy do Anglji, zapłacę niemi dzierżawę jednej z ferm lorda Dudleya.
Po tej odpowiedzi wygłoszonej z niezmęczoną zimną krwią i powagą i z nieco tylko ironicznie zagiętemi ustami, Anglik skłonił się sztywnie i odszedł ku przeciwnej ścianie. Tam usiadł na fotelu, wydobył z kieszeni numer „Dayly News“ i zaczął go czytać z wielką uwaga.
Jednocześnie prawie otworzyły się drzwi i wszedł pan Kalikst Graba.
Maż Kamili był tym razem w swojej, jak ją nazywał masce fizycznej — bo miał piękną bladość i czarne jak smoła włosy.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał podając rękę Edwardowi, — siedzisz sobie w swem Eldorado, jak monarcha wschodni otoczony wszystkiemi rozkoszami życia. Wyborne śniadanie, doskonałe cygaro, dwie pyszne klacze i Anglik do rozmawiania po angielsku, na honor! to raj ziemski!
I zaśmiał się pół swobodnie, pół szyderczo, potem spojrzał na Anglika, który przy wejściu jego podniósł wzrok od gazety, i kłaniając się lekko, pozdrowił go po angielsku. Dawid ukłonił się sztywnie, a Edward przeciągnął się, ziewnął i odpowiedział:
— Czy wiesz, mon cher Graba, że nudzę się śmiertelnie!...
— To nie nowina! — zawołał Kalikst i zwracając się do Anglika, rzekł po angielsku:
— Messir Dawid! milord Edward mówi, że się nudzi, czy bywają w Anglji tacy młodzi, przystojni i bogaci milordowie, którzyby się nudzili?
Anglik pomyślał dobrą minutę i odpowiedział:
— Bywają.
— Czemużeś mi tego wprzódy nie powiedział messir! — zawołał Ordynat, — byłbym cię już dawno prosił o radę! Powiedz-że mi, co robią młodzi angielscy milordowie, gdy się nudzą?
Anglik znowu myślał kilkanaście sekund i podciągając sobie w górę kołnierzyk z największą flegmą, odpowiedział:
— W łeb sobie strzelają.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się na całe gardło Graba, — doskonała rada, radykalna! Sądzę jednak, że nie skorzystasz z niej Edwardzie!
— Ma foi, nie zaręczyłbym za to, — odparł Edward owijając gardło ciepłym szalem.
W tej chwili za rozmawiającymi ozwał się uniżony głos:
— Do nóżek ścielę się pana Ordynata dobrodzieja! moje uszanowanie mistrzowi ludzi wesołego życia!
Ordynat i Graba, którzy siedzieli odwróceni odedrzwi i nie spostrzegli cicho wchodzącego gościa, obejrzeli się i zobaczyli przed sobą pana Ignacego Jodka. Edward nie zmienił leżącej postawy i lekceważąco wyciągnął ku niemu dwa palce, które on całą garścią uścisnął; za to Graba przywitał się z nim uprzejmie, miał on zwyczaj być uprzejmym dla wszystkich bez wyjątku. Kaptował sobie tym sposobem popularność ogólną i jak kandydat na obieralny urząd, starał się o vota affirmativa.
— Może przekąsisz? — rzekł Ordynat wskazując nowoprzybyłemu tacę z resztą śniadania.
Oczy Jodka błysnęły.
— Dziękuje, dziękuję, czemużby nie? — odpowiedział, przysuwając fotel do stolika, — doskonała szyneczka i kawiorek doskonały!
I wziąwszy srebrne sztucce, zawinął się koło szyneczki z kawiorkiem.
— Cóż tam nowego słychać, Jodek? — zainterpelował Ordynat.
— Byłem dziś u pani pułkownikowej M. Częstowała mnie doskonalą nalewką, którą przysłali jej ze wsi. Córka jej panna Klementyna za mąż idzie za pana Edmunda D., ale czy znacie panowie piosenkę: „Pod pozorem córek, kochają się matki.“
— Czy stosujesz tę piosenkę do pułkownikowej i Edmunda? — zapytał od niechcenia Graba.
— I jak! — zawołał Jodek z gębą pełną szynki i mrugając ze znaczeniem oczami.
Edward i Kalikst uśmiechnęli się.
— Cóż tam więcej słychać? — zapytał znów Ordynat.
— Byłem dziś u panien Jedlińskich. Częstowały mnie doskonałą śmietaną, którą urządzają u siebie en vraies villageoises qu’elles sont. Mówiły mi, że szambelanowa Słabecka z panną Rytą wrócą z zagranicy za miesiąc i przepędzą zimę w M.
— Czy znasz tę pannę Rytę, Jodku? — zapytał Edward.
— I jak! — zawołał Jodek nalewając sobie szklankę porteru.
— Czy podobna do brata?
— Z tego tylko, że ma ryżawe włosy.
— Czy ładna?
— Dla mnie brzydka, ale niektórzy znajdują ją ładną. De gustibus non est disputandum, — dodał sentencjonalnie, kładąc na chleb warstwę linburgskiego sera.
— Cóż więcej słychać?
— Zaszłem po drodze do Borela. Znalazłem tam Stasia i Tozia. Częstowali mnie doskonałemi pierożkami z mięsem, tylko co wyszłemi z pieca szanownego Borela. Nie ma w świecie restauratora jak Borel, panowie! Staś i Tozio zagrali przy mnie dwie partje bilardu, Staś obie przegrał.
Graba uśmiechnął się z ironją.
Edward wpatrzył się w Ignacego z nieopisanym wyrazem zdziwienia, graniczącego z przerażeniem, i po dobrej minucie milczenia rzekł z flegmą:
— Peste! a któreż to z rzędu śniadanie zjadasz dzisiaj, Jodek?
Jodek podniósł oczy, jakby przypominał sobie i po chwili włożywszy do ust ostatni kęs chleba z linburgskim serem, odrzekł z najzimniejszą krwią:
— Czwarte.
Edward wzruszył ramionami i nie spuszczając zdumionego wzroku z pulchnej twarzy gościa, wycedził raz jeszcze przez zęby:
— Peste!
Graba rozśmiał się na cało gardło.
— Na honor, szanowny panie Ignacy! strawny masz żołądek! — zawołał.
— Jestem jako stróś i lepiej jak stróś, bo trawię z zupełną łatwością, nie tylko co we mnie wchodzi przez usta, ale i to, co dostaje się do mojej osoby przez uszy, — odparł Jodek z zimną krwią i otarłszy usta serwetą, zapalił jedno z cygar Ordynata leżących na stole.
— A propos Stasia Klońskiego, czy pamiętasz Edwardzie moja rozmowę z tobą, przed dwoma czy trzema miesiącami? — zapytał Graba.
— Rozmowę o ładnej Cesi?
— Tak.
Jodek nastawił ucha, na twarzy jego pojawiła się gorąca ciekawość.
Kalikst spojrzał nań z ukosa, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł do Edwarda:
— Powiadają w M., że ładna Cesia co raz bardziej jest tobą zajęta.
— Czy podobna! — zawołał Jodek podskakując na fotelu.
Ordynat z przyjemnością pogładził faworyty i spojrzał w zwierciadło, w którem twarz jego odbiła się obok głowy Lady Makbeth.
— Au fait, być to może, — rzekł z flegmą, — ale nie próbowałem jeszcze przekonać się o tem, chociaż i sam jestem nią zachwycony.
— Jesteś prawdziwym Anglikiem, — uśmiechnął się Kalikst.
— Nie miałem czasu, Sułtanka mi chorowała, ale a propos ładnych osób: jakże zdrowie żony twojej Kalikście? czy ma się lepiej?
Nerwowe drganie poruszyło gwałtownie ustami i okiem Kaliksta.
— Od tygodnia już wychodzi ze swego pokoju i przyjmuje gości, — odpowiedział.
— C’est heureux, — rzekł Edward, — bo też w istocie to nagłe zasłabnięcie w kilka dni po ślubie...
— Sprawione było nagłą chorobą matki, która dziś ma się lepiej, — dokończył Graba i jakby chciał coprędzej zmienić przedmiot rozmowy, żywo zapytał:
— No więc, á Duand wizyta twoja do pani Klońskiej rozpoczynająca aferę?
— Pójdę dzisiaj, — odparł Ordynat, lekko ziewając.
Jodek zerwał się z fotelu.
— Do nóg upadam, moje uszanowanie panom dobrodziejom, — mówił żegnając się.
— Dokąd tak spieszysz? — zapytał Graba.
— Muszę jeszcze zajść do Borela, proszono mnie tam.
— Grand Dieu! czy nie na piąte śniadanie?! — z nieudanem przerażeniem zawołał Edward.
— Nie, nie, na partyjkę bilardu, — odparł Jodek i wybiegł.
Graba prowadził za nim oczami, gdy tymczasem Ordynat zbliżywszy się do Sułtanki, oglądał z uwagą jej grzywę, jakby się przekonywał, czy nie brakuje w niej jakiego włoska; mąż Kamili uśmiechnął się i szepnął:
— Już on się sprawi z ploteczką. I Staś i całe miasto dowiedzą się dziś, że pani Celina kocha się w Ordynacie.
Rzekłszy to do siebie, wyjął z kieszeni talję kart i odezwał się głośno:
— Ordynacie! może sztosika!
Edward spojrzał, nie odpowiedział nic, przyglądnął się jeszcze przez chwilę grzywie Lady Makbeth i podchodząc do stolika, wyjął pugilares i rzekł z zimną krwią:
— Ciągnij bank.
Zasiedli naprzeciw siebie, Kalikst położył na stół storublową asygnatę.
Grali, a Anglik położywszy na kolanach „Dayly News,“ przypatrywał się im z powagą.
— Messir Dawid, — rzekł do niego Graba w przestanku gry i wskazując na Edwarda, — milord przegrał w pół godziny dwieście rubli, co angielską monetą znaczy 40 funtów szterlingów.
Anglik wyprostował się, poprawił kołnierzyki i wyrzekł z flegmą:
— Bogaty kraj!...
Tymczasem pan Jodek pędził do Borela.
W cukierni z dziesięciu młodych ludzi grało w bilard i piło czekoladę lub czarną kawę. Między nimi znajdował się Kloński, Tozio i kapitan.
Jodek wpadł pomiędzy nich jak bomba i został powitany żartami, śmiechem i kawalerskiemi wykrzyknikami jako ulubiony dowcipniś i nowiniarz całego zebrania.
Trzech mężczyzn siedzących przy bocznym stoliku nad kieliszkami ponczu, a między którymi był i kapitan, pociągnęło go ku sobie:
— Cóż słychać nowego, kurjerze codzienny miasta M.? — zapytał jeden z nich stawiając przed nowoprzybyłym kieliszek trunku.
— Mam, mam taką nowinkę, jakiej świat i korona polska nie słyszała! — rzekł półgłosem i chichocąc z cicha Jodek, a zarazem obejrzał się i ukośne wejrzenie rzucił na Klońskiego, który ze zmarszczonemi brwiami i pochyloną postawą mierzył kijem do bilardowej kuli.
— No, to siadaj i mów! — huknął kapitan i pociągnąwszy za połę nowiniarza, posadził go między sobą a towarzyszami.
Jodek pochylił się nad stołem i począł mówić o czemś z cicha. Siedzący obok i naprzeciw niego mężczyźni pochylili ku niemu głowy i słuchali.
— Czy podobna? — zawołał jeden z nich.
— Proszę tu wierzyć kobietom! — krzyknął kapitan.
— Kłamiesz Jodku! — zarzucił spokojniej trzeci.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że mówię prawdę; zresztą powtarzam tylko co słyszałem, a słyszałem z ust najpewniejszych.
Mężczyźni zwrócili oczy na Klońskiego i wybuchnęli głośnym śmiechem.
Stanisław wyprostował się w tej samej chwili, oparł na kiju i z tłumionym gniewem wyrzekł:
— Przegrałem.
Śmiech mężczyzn wzmógł się. Kloński obejrzał się i zobaczył spojrzenia śmiejących się skierowane ku sobie.
— I z czego tak śmiejecie się? — zawołał. — Czy z tego, że dziś już szóstą partję przegrałem? każdemu z was wydarzyć się to może.
— Bynajmniej, — odrzekł jeden z mężczyzn, — śmieliśmy się nie z tego, że przegrałeś, ale z tego, żeś wyraz: przegrałem! tak a propos powiedział.
Stanisław wzruszył ramionami.
— Nie pojmuję jakie tu miało być a propos.
— Bo nie słyszałeś naszej rozmowy.
— Właśnie i my rozmawialiśmy o tem, żeś przegrał, ale wcale inną partję jak bilardową.
— W bilardzie można przegrać i odegrać się, ale ty gdzieindziej tak przegrałeś, że wątpię, czy będziesz mógł się odegrać.
I znowu zaśmieli się wszyscy chórem.
Stanisław patrzył na towarzyszy pół zdziwiony a pół gniewny.
— Proszę was, — rzekł, — o wytłumaczenie tych wszystkich zagadek! od dzieciństwa nie miałem zdolności odgadywania rebusów, szarad i tym podobnych łamigłówek.
Śmiech wzmógł się.
— Biedny Staś! — zawołał jeden z mężczyzn, — chce tłumaczenia!
— Jodku! wytłumacz mu tę zagadkę! — wołał drugi.
Jodek zerwał się jakby chciał uciekać, ale spojrzawszy na niedopity poncz, nie uciekł, tylko stanął za fotelem i chwytając za tylną jego poręcz, jakby się chciał nim zastawić, wyjąknął z pomieszaniem:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem.
Kloński zmarszczył brwi i z gniewem spojrzał na otaczających.
— Uważam panowie, — rzekł głosem, który usiłował uczynić spokojnym, — że chcecie stroić ze mnie żarty; ale oświadczam, że tego nie lubię i nie znoszę, a rolę błaznów służących do zabawiania kompanji, zostawiam innym.
Przy ostatnich słowach spojrzał na Jodka, który raz jeszcze powtórzył:
— O niczem nie wiem!
Mężczyźni przestali śmiać się głośno, ale uśmiechali się, spoglądając na siebie.
— Mój kochany, — ozwał się z ironiczną flegmą jeden z nich, — takie to już są prawa i wyobrażenia towarzyskie, że ludzie zostający w pewnych położeniach, chcąc nie chcąc i przyznać to muszą, bez własnej winy stają się śmiesznymi.
Oczy Klońskiego błysnęły gniewem, głowa podniosła się z dumą. Przystąpił do grupy mężczyzn i rzekł stanowczo:
— Ponieważ pozwalacie sobie mówić mi otwarcie, że jestem śmiesznym, ja czuję się w prawie wymagać od was jasnego wytłumaczenia, dla czego znajdujecie mnie takim. Jeżeli nie spełnicie mego wymagania, będę żądał innej satysfakcji.
— Do licha! — zawołał jeden z mężczyzn, — czyliż nas wszystkich czterech razem wyzwiesz na pojedynek?
Na te słowa Jodek odskoczył o parę kroków, porwał za czapkę i wybiegł z sali powtarzając:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem!
Mężczyźni śmieli się patrząc za uciekającym, a Stanisław rzekł do nich z wzrastającym gniewem:
— Możecie panowie śmiać się ile wam się podoba z pana Jodka, bo on pozwala na to, ale ze mnie to co innego, po raz ostatni proszę nas, abyście powiedzieli o co chodzi, bo inaczej...
— Ah! mon cher, — rzekł jeden z kolegów, — jeśli już tak żądasz tego koniecznie, to powiemy ci przedmiot naszej o tobie rozmowy, choć dalibóg to ambarasujące i sam nie wiem...
— At! co tam długo w bawełnę obwijać! — huknął kapitan. — Nie darmo służyłem w złotych huzarach, nie lubię cedzić słówka przez zęby. Ot, powiem ci Stanisławie po koleżeńsku i przyjacielsku, że jesteś w położeniu króla Menelausa, męża pięknej Heleny.
Oczy Stanisława zaiskrzyły się dwoma błyskawicami.
— Radzę ci kapitanie złotych huzarów, — rzekł szyderczo, — abyś nie wdawał się w historyczne cytacje, bo na wszelkiem polu uczonem łatwo szwankować możesz, choć jesteś rycerzem. Tłumacz się jaśniej.
— Ha! jeśli tak koniecznie wymagasz odemnie, abym ci całą rzecz jak łopatą na stół wyłożył! — krzyknął kapitan obrażony szyderstwem Klońskiego, — to powiem ci wszystko!
— Kapitanie! — zawołał jeden z mężczyzn porywając go za rękę.
— Warjacie! głupstwo zrobisz! — mitygował drugi.
— Otóż niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie powiem, niech się przekona, co to żarciki ze mnie stroić! — wrzasnął kapitan.
— Mów, mów! — wołał Kloński, drżąc cały z gniewu i niecierpliwości.
— Więc słuchaj do stu djabłów, a uważnie! Wieści chodzą po mieście, że Ordynat Zrębski kocha się w twojej żonie, a ona w nim!...
Stanisław zpąsowiał tak, że aż czoło powlekło mu się szkarłatem, cofnął się, wyciągnął rękę i silnym głosem krzyknął:
— Milcz!
Wszyscy oniemieli, a ci sami mężczyźni, którzy żartowali przed chwilą, zarumienili się i pospuszczali oczy. Kapitan chciał coś junacko odpowiedzieć, ale zadrżały mu usta, głos i ręce, a tymczasem między nim a Stanisławem stanął Tozio, niemy dotąd i nie wiele rozumiejący świadek całej sceny.
— Stanisławie, — rzekł biorąc go za rękę, — nie unoś się zbytecznie... wszak między przyjaciołmi...
Kloński wysunął dłoń z ujęcia Tozia, zkrzyżował ręce na piersi i rzekł drżącym jeszcze, ale już spokojnym głosem, w którym była ironja i duma zarazem:
— W istocie... jesteśmy w przyjacielskiem kółku... to też skończymy tę rzecz po przyjacielsku... Na ten raz nie wymagam od kapitana złotych huzarów żadnej innej satysfakcji za jego nierozważne słowa, jak tej, aby w domu moim więcej nie bywał, ale zapowiadam wam panowie wszystkim razem i każdemu z osobna, że na drugi raz w podobnym wypadku, nie będę tak pojednawczego usposobienia. Znacie mnie, że jestem dobrym kolegą do wypitki, ale może nie wiecie jeszcze, jakim jestem do wybitki. Kto nie życze sobie przekonać się o tem, niech z należytem uszanowaniem wspomina imię mojej żony. Nie uczyłem się wiele w szkołach, to prawda... ale strzelać umiem tak, że jaskółki i niedoperze w locie ubijam, a mam tyle honoru i odwagi, że nie zawaham się wpakować kulę w łeb temu, kto się odważy najmniejszem słowem ubliżyć kobiecie, którą kocham i która nosi moje nazwisko.
Powiedziawszy to, wziął kapelusz i chciał wyjść, ale u drzwi otoczyli go mężczyźni.
— Brawo! brawo! — wołali jedni, — szlachetny i dzielny jesteś człowiek!
— Głupi kapitan! — mówili inni.
— Któż nie zna twojej żony! — powtarzali wszyscy, to anioł dobroci i cnoty.
I na wszystkich twarzach widomy był żal za popełnioną obrazę, sympatja i życzliwość dla tego, kto został obrażony.
Stanisław w milczeniu podał rękę tym, którzy go serdecznemi otoczyli objawami, a między którymi pierwszy i najserdeczniejezy okazał się Tozio i wybiegł na ulicę.
Po wyjściu jego z cukierni powstał gwar nie do opisania.
Wszyscy prawie obecni napadli z gniewem na kapitana za jego bezczelne odezwanie się, ten się tłumaczył, że został wyzwanym do tego przez gniewne i szydercze słowa Klońskiego, w końcu całe zebranie zadecydowało, że wieść o Celinie Klońskiej musi być zupełnie fałszywa, że są to najniezawodniej plotki bezmyślne w kurs puszczone, że zatem kapitan powinien przy pierwszej zdarzonej zręczności przeprosić Stanisława za nieuważnie wymówione o jego żonie słowa.
Zdecydowawszy tak, goście Borela rozeszli się po mieście, każdy w inną stronę, a w parę godzin potem, każdy co znał lub tylko widywał państwa Klońskich, wiedział już o zajściu wydarzonem w cukierni. Wieść o niem dostała się do uszu kobiet, które zazdrościły Celinie jej lat ośmnastu, albo bujnych złocistych włosów i zgrabnej figurki, albo strojnych sukien i pięknych powozów. Dostała się ona także do uszu dewotek, których raziła dziecięca żywość młodziuchnej mężatki, i do uszu matek, które miały córki na wydaniu i nie mogły darować Celinie, że zabrała sobie na męża jednego z urodziwych i bogatych młodzieńców okolicy. Wszystkie te uszy wsiąkły w siebie z chciwością wieść o zajściu i powodach zajścia między Klońskim a kapitanem, a nad wieczorem dnia tego opinja pani Klońskiej w mieście M. została zachwianą.
A Stanisław Kloński wybiegłszy na ulicę, gdy się tylko znalazł po za cukiernią i zdala od spojrzeń towarzyszy, stracił wymuszoną spokojność i nabrał wyrazu żywego rozdrażnienia. Nie poszedł do domu ani do żadnego ze znajomych, ale prędkim krokiem zmierzył nad brzeg rzeki, gdzie było ulubione miejsce przechadzki publiczności M. W tej porze jednak roku i dnia tego nie było tam nikogo z przechadzających się, gdzie niegdzie chyba pojawił się jaki żyd w brudnym i odartym chałacie, a około brzegów rybacy przywiązywali swe łodzie, nucąc lub pogwizdując proste piosenki. Drobny deszcz, więcej podobny do mgły niż do deszczu, zmaczał szarą ziemię, rzeka z głuchym szmerem toczyła mętne fale.
Stanisław szybkim a niespokojnym krokiem zaczął przechadzać się po nad długie wybrzeże. Głowę pochylił, oczy utkwił w ziemię i skrzyżowane ręce mocno zacisnął na piersi.
Nie wierzył zapewne w to, co o żonie jego wyrzekł kapitan, a jednak słowa obwiniające Celinę o miłość dla Ordynata, jak grom padły mu na mózg i serce. W pierwszej chwili ozwał się w nim tylko honor i szlachetny poryw bronienia kobiety, której był mężem, ale gdy znalazł się sam jeden zdala od zgiełku miasta i rozmów towarzyszy, coś nakształt wstydliwości zaczęło wjadać się w jego myśl, wstydliwość wzrastała z każdą chwilą i stała się gorzkiem, gryzącem uczuciem.
W ogóle najskłonniejsi do zazdrości są mężczyźni czujący w kobietach, które kochają, jakąkolwiek nad sobą wyższość fizyczną, moralną lub umysłową. Starzy, ludzie ograniczeni i ludzie wiodący życie nie bez zarzutu, stają się koniecznie podejrzliwi, jeśli posiadają żony młode, oświecone i cnotliwe. Podejrzliwość ta jest mimowolnem zeznaniem własnej niższości, jest wykrzyknikiem upokorzonej i zrozpaczonej duszy: „Nie wart cię jestem, a więc prędzej czy później odebrać mi musisz swoje serce!“
Stanisław kochał Celinę z lekceważeniem zwyczajnem mężczyźnie, który się czuje bardzo kochanym; kochał ją z zaniedbaniem właściwem pewności całkowitego posiadania uświęconego sankcją kościelną i towarzyską. Nie mniej jednak w chwilach opamiętania i rozwagi, które jak rzadkie wprawdzie oazy, zjawiały się wszakże nie raz wśród oddanego próżnym a namiętnym zabawom życia jego, Celina stawała przed nim zawsze jak anioł piękności i dobroci, a wtedy kładąc rękę na sercu mówił on sam do siebie: — „Nie wart jej jestem!“
Jeżeli zeznanie to jawiło się kiedykolwiek w głębi myśli Stanisława, to już najmniej ozwało się wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu pomyślał, że Celina pokochać może innego. Przypomniał sobie wszystkie swoje szały i zabawy, dla których opuszczał ją, ranił jej serce i rzekł z goryczą w duchu: — „Nie wart jestem! a więc może przestać, może przestać mnie już kochać!“ Tak mówiła mu logika nie spętanych jeszcze całkiem instynktów i nie zakrzywionego rozsądku jego, uwierzył jej, twarz mu zbladła i w oczach odbiło się wielkie cierpienie. Jeżeli kiedy wśród szału zadomowych rozrywek zapomniał prawie o Celinie i czuł się dla niej obojętnym niemal, to teraz w obec myśli, że utracić ją może, poznał, że jest mu ona droższą nad życie. Posiadać serce tej ślicznej kobiety, ów brylant pierwszorzędny, który jak wyszedł z rąk Stwórcy, tak trwał dotąd w całym połysku swej świetności i w całej szlachetnej czystości swej głębi; posiadać brylant ten, i stracić go... i wypuścić go z dłoni dla utrzymania w niej pikowego asa lub pamfila, wydawało mu się okropnem — tak okropnem, że był pewnym, iż słyszał szelest skrzydeł odlatującego odeń anioła stróża... Po raz pierwszy przed oczami jego mignęły mary nieszczęść, jakie sprowadzić na niego mogło bezładne, szalone, bezcelowe życie jego. Czuł ból głowy i piersi, a więc ruinę zdrowia — niby symbol ruiny majątku, widział on zdala zielony domek starego Wigdera, opłukany brudnemi kroplami deszczu ściekającego z dachu — ruina bytu i szczęścia domowego przynosiła mu przed oczy nieustannie kręcącą się mu po głowie myśl: „Nie wart jej jestem, a więc może przestała mnie już kochać!”
Wszystkie te myśli i pojęcia były w nim niewyraźne, nie tworzyły one żadnego żalu za przeszłość, ani na przyszłość postanowienia — sprawiały mu tylko ból dotkliwy i głęboki. To co z natury było w nim dobrem, poczęło budzić się, ruszać i wołać o ratunek, ale nie mogło dostać się na powierzchnię z pod grubej warstwy naleciałości życiowych. Jedna tylko myśl, jedno uczucie, jeden ból wyraźnie w nim drgały: — było to przypuszczenie, że Celina pokochała innego.
Tak chodził parę godzin nad brzegiem rzeki, nakoniec machinalnie opuścił to miejsce i szedł z jednej ulicy na drugą, bez celu, patrząc w ziemię.
Nagle ktoś go zawołał po imieniu, podniósł głowę i ujrzał przed sobą pana Grabę. Kalikst spojrzał mu w twarz badawczo i musiał jednym rzutem oka wszystko z niej wyczytać, bo tryumfujący uśmiech przebiegł mu usta.
— Ręczę, że zgrałeś się w bilard, kochany Stachu, — zawołał z dobrodusznym uśmiechem, — bo masz minę d’un chevalier à la triste figure!
— Zgadłeś, — odpowiedział Stanisław, — przegrałem z rzędu kilka partji.
— Mon cher, znasz przysłowie francuskie: „Malheureux au jeu, heureux en amour,” gdybym był na twojem miejscu, nie żaliłbym się na losy... kto ma tak śliczną i tak czule kochającą żoneczkę... Ale nie zatrzymuję cię, mon cher, bo właśnie przed chwilą widziałem kabryolet Ordynata Edzia, stojący u bramy twego mieszkania... gdybym był na twojem miejscu pospieszyłbym przerwać to sam na sam Edzia z zachwycającą panią Celiną... my mężowie powinniśmy zawsze mieć się na baczności, mianowicie, gdy większa połowę naszego życia przepędzamy za domem... nie miej mi tego za złe, mon cher, tej przyjacielskiej rady... jam uczony ptaszek, a twój szczery przyjaciel. Do widzenia, poczciwy Stasiu!
I ze śmiechem ukazującym dwa rzędy ostrych zębów, pan Graba uścisnął dłoń Klońskiego i odszedł, giętką laseczką świszcząc w powietrzu.
Kloński stał długo jak przykuty do miejsca, na czole jego zbierały się chmury boleści, gniewu i upokorzenia.
Tymczasem gdy się to wszystko działo w mieście, w mieszkaniu państwa Klońskich panowała wielka cisza.
W przedpokoju chrapał leżąc na sofie lokaj w szafirowej liberji, a kamerdyner czytał przy oknie gazetę. Trzy salony puste były zupełnie, wielkie zwierciadła milcząco odbijały kosztowne sprzęty, bronzowy zegar głucho oznajmiał upływ kwadransów. W czwartym dopiero małym saloniku siedziała Celina w ciemnej jedwabnej sukni, z białą lewkonją wyjętą z wazonu i wplecioną we włosy. Pilnie haftowała, a Lolo leżał u stóp jej na aksamitnym stołeczku. O szyby okien z dźwiękiem uderzał drobny deszcz jesienny, o ściany ze świstem tłukł się wicher silny i jęcząc wpadał w kominy domu. Samotna kobieta podniosła głowę i zdawała się słuchać w otaczającej ją ciszy. Naprzeciw niej w kątku pokoju, między piękną konsola i koszem kwitnących wazonów, stało widmo nieszczęścia niedostrzeżone dla oka, lecz tchnieniem swem rozsiewające smutek i palcem uzbrojonym w nóż rozdzierając duszę, piszące na każdym sprzęcie, w powietrzu, wszędzie, tęskne wyrazy: „Jesteś sama! jesteś sama!”
Z przedpokoju doszedł jej uszu dźwięk silnie pociągniętego dzwonka. Zerwała się z kozetki tak nagle, że aż zrzuciła z kolan robotę, stanęła i w wyczekującej postawie została czas jakiś. Żaden szmer nie nastąpił w salonie po odgłosie dzwonka. Celina poskoczyła i uderzyła parę razy w srebrny dzwonek stojący na stole. W mgnieniu oka kamerdyner stał we drzwiach.
— Czy mąż mój wrócił? — zapytała Cesia.
— Nie, jaśnie pani, — odparł sługa.
Cesia spuściła smutnie głowę.
— A któż to dzwonił?
— Żyd jakiś, który do jaśnie pana ma interes.
Celina dała znak służącemu, że może odejść, a sama westchnąwszy, powoli weszła do buduaru, przeszła sypialny pokój i stanęła w pokoju Komorowskiej. Tu stara sługa siedziała pod oknem i pilnie coś szyła. Celina milcząc, usiadła naprzeciw niej i wsparłszy twarz na ręku, wpatrzyła się w pochmurne niebo. Komorowska nie przerywała sobie roboty i kilka minut siedziały tak obok siebie w milczeniu.
Deszcz dźwięczał ciągle po szybach, wiatr pędził po niebie szare jesienne chmury, okno wychodziło na czworokątny brukowany i cichy, niby więzienny dziedziniec, z ulicy dochodził oddalony gwar i turkot powozów. Celina westchnęła nie zmieniając postawy i nie spuszczając wzroku z ciągnących u góry chmur.
Stara sługa popatrzyła na nią, pokiwała głową i zapytała:
— Czy to pan nie wrócił jeszcze z miasta?
— Jeszcze nie, Komorosiu, — odrzekła cichutko Cesia, patrząc ciągle w górę.
W tem obok niej rozległ się łoskot donośny. Spuściła wzrok i ujrzała Komorowskę ucierającą nos w podobnie hałaśliwy sposób, a zarazem z oczu przywiązanej sługi spływały dwie strugi łez.
— Co tobie Komorosiu? płaczesz? — miękim głosem zapytała Celina.
— Płaczę, płaczę! — żałośnie zawołała Komorowska, — bo widzę nieszczęście pani, bo widzę, że mąż pani opuszcza, bo pani teraz do siebie nie jest podobna, smutna, blada, Chryste Panie! jakby nie ta sama szczebiotka, co to niedawno jeszcze śmiała się i szczebiotała od rana do wieczora.
Celina smutnie się uśmiechnęła, podniosła znowu oczy w górę i zwolna odpowiedziała:
— Wszystko w świecie zmienia się i mija, moja dobra Komorosiu. Widzisz tam w górze przepływają chmury, prędko, prędko, tak samo młodość ludzka i szczęście ludzkie przechodzi, a potem płyną z nich łzy, jak deszcz z tych czarnych obłoków.
Milczała przez chwilę i znowu zaczęła mówić powoli i z cicha:
— Teraz jesień — niebo pochmurne — brzydki deszcz pada — i jam smutna — bardzo smutna — a kiedyś w miłym moim Wieńczynie było takie jasne lato, słońce świeciło, róże kwitły, kukułka kukała i ja byłam wtedy młoda, wesoła...
Wyrazy: byłam młoda, wesoła, dziwnie brzmiały w ośmnastoletnich pąsowych ustach młodej kobiety. To też Komorowska patrzyła na nią, zaledwie mogąc wstrzymać się od szlochania, a Cesia po minucie milczenia ozwała się znowu, jakby do siebie i ciągle patrząc w górę:
— Dokąd wśród wichrów i deszczu leci ten ptaszek mały? może do gniazdeczka, w którem go druga czeka ptaszyna? szczęśliwy? jest-że szczęście większe na ziemi, jak śliczne miękie gniazdeczko, gdzie dwie ptaszyny kochają się wzajem i Panu Bogu w podziękę za swe szczęście razem śpiewają! ale gdy jednej ptaszynie zechce się w świat wylecieć, to druga zostaje po niem smutna, tęskni i płacze i już nie śpiewa i nie szczebioce... Gdzie leci ptaszek ten? może w rodzinne strony moje? może będzie w Wieńczynie? usiądzie na starych lipach, które ocieniają dach mego ojca, a potem zaśpiewa nad mogiłą mojej matki? a może w drodze wichry mu piórka oskubią? może zmęczony upadnie gdzie na zabłoconą ziemię? bo czyliż biedna mała ptaszyna zdoła oprzeć się burzom, które nią miotać zaczną po świecie? Zatrzepoce skrzydełkami, zaśpiewa smutnie i zginie!...
Ostatnie wyrazy Celina wymówiła drżącym głosem, błękitne jej oczy, ścigające pod niebem jakąś wśród mgły i wichrów zbłąkaną ptaszynę, drobną łzą zaszły i pierś podniosła się westchnieniem.
Zapewne słowa swe stosowała do siebie, bo ona sama nie byłaż drobną bezsilną ptaszyną, którą wichry życia gnały w krainę boleści?...
W drzwiach pokoju ukazał się kamerdyner i z ukłonem wymówił:
— Pan Ordynat Zrębski.
— O mój Boże! — cicho szepnęła Cesia, przebudzona ze swego zamyślenia, — jakoś nie w porę wizyta.
— To niech jej pani nie przyjmuje, — odszepnęła Komorowska.
— Nie mogę, Staś chce, abym była uprzejmą dla jego przyjaciół i gniewałby się, gdybym nie przyjęła Ordynata.
— Proś, — dodała zwracając się do służącego, a objąwszy szyję Komorowskiej pocałowała ją w czoło i zwolna opuściła pokój.
W bawialnym salonie stał przed zwierciadłem Ordynat i wygładzał swoje jasne faworyty i poprawiał z angielska fantastyczną kokardę krawata.
Od tego miłego zajęcia oderwał go szelest jedwabnej sukni w przyległym pokoju, odwrócił się i ujrzał wchodzącą Celinę.
Ciemno-brunatna barwa ubrania uwydatniała przezroczystą delikatność jej cery, a biała lewkonja wpleciona w złociste loki wdzięcznie błyszczała nad drobną, pobladłą twarzyczką i rzucała na nią pewien nieokreślony smutek.
Powoli przeszła obszerny salon i z obojętną grzecznością podała rękę gościowi.
Ordynat od roku prawie znając panią Klońskę, przywykł był widzieć ją śmiejąca się i rumianą, niezmiernie żywą we wszystkich ruchach, pełną dziecięcej naiwności i swobody. Zmiana, jaka w niej od kilku miesięcy zaszła, przychodziła tak stopniowo, że nie mogła być dotąd zauważaną przez nikogo, wszakże w dniu owych odwiedzin Edwarda, była ona już tak uderzającą, że nie uszła jego wzroku.
Ordynat uśmiechnął się nieznacznie z zadowoleniem, bo i cóż może więcej obiecywać mężczyźnie, który sądzi, iż jest kochanym, jak bladość i osamotnienie kobiety?
Rzucając się tedy na fotel i wysoki kapelusz umieszczając pod fotelem, rzekł:
— Męża pani zapewne nie ma w domu?
— W istocie, Staś wyszedł dziś na parę godzin, — odrzekła Celina.
— Toujours seule! — szepnął Ordynat, rzucając na młodą kobietę melancholijne wejrzenie.
Celina udała, że nie słyszy i z dawną a wrodzoną swą żywością poskoczywszy z kanapy, pochwyciła ze stołeczka Lola na ręce i wróciła na dawne miejsce.
Usiadła i głaskała milcząc pieska — Ordynat milczał także, bawił się łańcuszkiem zegarka i miał dość zaambarasowaną minę.
— Pani lubi pieski, — zauważył po chwili.
— Bardzo, — odrzekła Cesia.
— A ja lubię konie.
— Słyszałam o tem, masz pan dobry gust, bo to piękne zwierzęta.
— Prześliczne!
Rozmowa znowu urwała się; Ordynat machinalnie przerzucał album, Celina zawiązywała kokardę Lola, nie troszcząc się bynajmniej o bawienie gościa. Młodzieniec spojrzał na nią w końcu pełnym sentymentów wzrokiem i zapytał:
— Czy pani czytuje „Timesa?“
Na to niespodziane pytanie, Celina podniosła głowę, otworzyła szeroko swoje naiwne błękitne oczy i parsknęła śmiechem tak głośnym i dźwięcznym, że aż po całym rozległ się salonie, a Ordynat usunął się nieco z fotelem.
— Qu’est-ce donc qui vous fait tant rire? — zapytał niezmiernie serjo i z wyrazem głębokiego zdziwienia.
— O, mój Boże! jakże mnie pan rozśmieszył! — zawołała Cesia, — i któż u nas kiedy czyta „Timesa?“
I znowu zaśmiała się głośno i przeciągle.
— Ja czytam „Timesa,“ — z wielką powagą rzekł Ordynat.
— To co innego, bo pan byłeś wychowany w Anglji, ale ja nawet nie umiem po angielsku, i zresztą jeśli przychodzi mi kiedy chętka do przeczytania gazety, mam polską lub francuską. Takie olbrzymie dzienniki jak „Times“ — egzystują chyba tylko dla dyplomatów.
Edward z przyjemnością pogładził faworyty.
— Masz pani słuszność, — rzekł z flegmą, — że takie dzienniki właściwe są dyplomatom, to też ja czytuję „Timesa,“ bo chociaż nie zajmuję żadnego stanowiska dyplomatycznego w Europie, mam wysokie wrodzone zdolności dyplomatyczne.
— Doprawdy? — zapytała Cesia, podnosząc brwi ze zdziwieniem.
— O tak, jestem stworzony na dyplomatę.
— To nudne, — rzekła bardzo serjo gospodyni domu.
— Co? — zapytał gość.
— Dyplomacja.
Tym razem Ordynat wyszedł ze zwyczajnej sobie flegmy i ze zdziwieniem szeroko otworzył oczy, patrzył tak kilka sekund na Celinę, potem zrobiwszy głową znak pełen ustępstwa, zaczął znowu bawić się albumem.
Milczenie trwało znowu dobre dwie minuty. Miłośnik befsteku i sportu po raz pierwszy rozmawiał sam na sam z Celiną, lubo ją znał od roku, a że w ogólności bardzo rzadko zadawał sobie fatygi rozmawiania z damami, z wielką trudnością szła mu więc z panią Klońską rozmowa, tem bardziej, że ona ze zwyczajną sobie prostotą nie starała się bynajmniej ją podtrzymać. Przez ciąg milczenia pan Edward przypomniał sobie wprawdzie jeden komplement, który mawiał miss Betsy w Londynie i Melle Susanne w Paryżu, ale zanadto znał prawa światowe, aby módz nie czuć, że powtórzenie ich przed młodziuchną, czystą i świetnie położoną w towarzystwie panią Klońską, było niepodobnem.
Milczał więc długo i Celina milczała nie patrząc wcale na niego, a myślą zdawała się być zupełnie gdzieindziej.
W końcu Ordynat jakby dla kontenansu, włożył na nos pince-nez, przechylił się ku Celinie przez poręcz fotelu, na którym siedział i patrząc jej w same oczy, rzekł:
— Pani przypominasz mi dziwnie Angielki.
Celina usunęła się nieco z lekkim wyrazem zdziwienia i pomięszania wzburzonego śmiałym ruchem młodzieńca i rzekła machinalnie:
— Doprawdy?
Ośmielony tą bierną odpowiedzią, Ordynat bardziej jeszcze się przechylił i śmielej jeszcze niż wprzódy patrząc w jej oczy, zaczął mówić:
— O tak, byłabyś pani bardzo pięknym typem Angielki... te jasne włosy... ta cera...
Nie dokończył, bo Celina usunęła się żywo i odzyskując całą swą przytomność i naiwną śmiałość, przerwała:
— To dziwna! pan w tej chwili wydajesz mi się cudzoziemcem!
Był to najwyższy i najmilszy sercu Edwarda Zrębskiego komplement. To też pogładził białą dłonią po faworytach i rzekł z zachwycającym uśmiechem:
— Vous trouvez, madame! w istocie, postawa moja i wzrost muszą przypominać typy angielskie. Ale i rączka pani także...
Tu wyciągnął dłoń jak dla ujęcia ręki Celiny i chciał zapewne powiedzieć, że miała ona rękę Angielki, ale nie dokończył, bo pani Klońska szybko zasunęła obie ręce w rękawy i z żywością mu przerwała:
— O, na postawę pańską i wzrost nie zwróciłam doprawdy uwagi — ale wydałeś mi się pan cudzoziemcem dla tego, że Polacy zwykli są zachowywać tradycyjną dla kobiet grzeczność i uszanowanie.
Ordynat usunął się na te słowa jak oparzony, w tej samej chwili w drzwiach przedpokoju ukazał się mąż Celiny a za nim lokaj niosący na tacy zapalone świece, bo początek zmroku zaczynał zaciemniać pokoje.
Stanisław był bardzo blady i oczy niezwykle mu się iskrzyły, ale wyraz twarzy jego był spokojny — nawet zimny. Celina ujrzawszy męża, swoim zwyczajem z wielką radością okazywaną śmiechem i szczebiotaniem rzuciła się na powitanie jego. Ale on grzecznie lecz z chłodem usunął się od niej i uścisnął lekko tylko końce jej palców, potem od niechcenia powitał Ordynata.
— Sądziłem, — rzekł rzucając się w fotel, — że zbyt już ciemno było w pokojach i kazałem wnieść światło za sobą — chociaż może szara godzina lepiej usposabiała państwa do miłej gawędki... przebaczcie... jam taki prozaik!...
Celina jakby nie słyszała słów tych wymówionych z zupełną obojętnością i z lekkiem tylko szyderstwem w głosie; zimne powitanie męża przecięło na jej ustach wesołe słowo, schyliła głowę i powoli wróciła na swoje miejsce.
Edward zaś musnął faworyty i odpowiedział:
— Ma foi! nic złego nie zrobiłeś, salony twoje zyskują przy pięknem oświetleniu!
Dalsza rozmowa zawiązała się jako tako, ale nie szła dobrze i urywała się co moment. Celina była smutna, Stanisław lodowo zimny, Ordynat nie swój jakiś i zaambarasowany. Osobliwszem jednak zjawiskiem, przez całą godzinę nie ziewnął ani razu i nie poskarżył się na zimno. Wziął znać na serjo rolę uwodziciela, w której stanął niespodzianie, bo od czasu do czasu rzucał na Celinę spojrzenia, z których uciekła zwykła jego angielska flegma.
Celina spojrzeń tych nie widziała wcale, bo zaczęła pod światłem lampy pilnie haftować, ale nie uniknęły znać one uwagi Stanisława, bo za każdym razem czoło jego lekko pąsowiało i wpatrywał się w żonę tak usilnie, jak gdyby chciał przeniknąć głębię jej spokojnie oddychającej piersi.
— Uważam Edwardzie, — ozwał się raz, — że dziś nie uskarżasz się wcale na zimno.
— Que veux tu mon cher, — odrzekł Ordynat, — w tak miłem towarzystwie zapomina się o temperaturze.
I przy tych słowach rzucił na Celinę znaczące spojrzenie bladych oczu, które jednak straconem dla niej zostało, bo wcale nie podniosła wzroku od roboty. Ale spostrzegł je Stanisław i przygryzł usta.
— A propos miłego towarzystwa, — ozwał się w tej samej chwili, — czyś poznał już osobiście panią Grabinę?
— Pas encore, — odpowiedział od niechcenia Edward, — wiesz przecie, że kilka tygodni chorowała, a dziś dopiero dowiedziałem się od Kaliksta, że zaczęła już niedawno przyjmować gości.
— Ja złożyłem jej już moją wizytę wczoraj, — rzekł Kloński, — i rozmawiałem z nią godzinę. Prześliczna kobieta! — dodał z uniesieniem i spojrzał na żonę.
— W istocie, bardzo jest ładna, — potwierdziła Cesia nie podnosząc jeszcze wzroku od roboty.
— Ależ to najmniejsza tylko z jej zalet! — zawołał Stanisław. — Co za rozum w tej kobiecie, jaki wdzięk, a zarazem powaga w obejściu się! Prawdziwie jest zachwycająca!...
Ton pełen zapału, z jakim mówił te słowa, stanowił uderzającą sprzeczność z lodowatym chłodem, z jakim rozmawiał przed chwilą. To też Celina nagle zarumieniła się i spojrzała na męża.
— Powiadam państwu, — ciągnął dalej, — że nigdy w życiu nie widziałem podobnie doskonałej kobiety jak pani Graba. Kalikst jest prawdziwie dzieckiem szczęścia i sądzę, że każdy mężczyzna, który pozna jego żonę, będzie musiał choć na chwilę mu pozazdrościć!
Rumieniec Celiny doszedł do szkarłatu i zalał jej szyję i czoło. Spuściła znowu wzrok i chciała haftować, ale igła wypadła jej z palców. Stanisław nie widział tego, bo w tej chwili nie patrzył na żonę.
— Ma foi, cher ami, — ozwał się Ordynat, — dziwię się mocno twojemu uniesieniu dla pani Graba. Nie przeczę bynajmniej, że ona być może zachwycającą kobietą, ale kto ma zawsze obok siebie tak piękną gwiazdę — z mniejszem uwielbieniem musi patrzeć na inne.
Celina spojrzała na Ordynata.
— Czy to mnie pan porównałeś do gwiazdy? — zapytała.
— Oh, madame, — odparł młodzieniec, — porównanie zbyt skromne może...
— Nie wiedziałam, że w Anglji używają tak poetycznych metafor, w każdym razie jednak nie dziwię się wcale, że Staś oprócz mnie spostrzega i uwielbia inne kobiety, które tego są warte, owszem, cieszy mnie to, bo jest dowodem, iż umie on cenić prawdziwe piękno wszędzie, gdzie je spotka.
Powiedziała to z zupełnym spokojem, ktoby jednak z uwagą ją słuchał, dosłyszałby, że głos jej z pewnem wysileniem wydobywał się z piersi.
— Otóż widzisz Edwardzie! — zawołał Stanisław, wstając z fotelu, — mam pozwolenie od mojej żony uwielbiać wszystkie na świecie kobiety, które tego są warte. Jaką nieocenioną mam żonę Edziu, nieprawdaż? Brakuje tylko tego, abym ja jej podobnego udzielił pozwolenia, a będziemy stanowili małżeństwo prawdziwie wzorowe, rządzące się czystą esencją filozofji! To też zaczynam z moich praw korzystać i wyznaję otwarcie, że jestem gorącym adoratorem pani Kamili!...
Słowa te wymówił takim ostrym tonem chłodnego szyderstwa, a tylko ostatnie z takim zapałem, że ani Celina, ani Edward nic nie odpowiedzieli. Stanisław przeszedł się parę razy po salonie, jakby gwałtownie potrzebował ruchu i stając przed żoną, zapytał w ten sam zimno-ironiczny sposób:
— A ty Celino, czy nie wybrałaś sobie jeszcze żadnego przedmiotu uwielbienia?
— Owszem, — odparła Cesia nie podnosząc wzroku.
— I któż jest tym szczęśliwym? czy można wiedzieć?
— Lolo, — odrzekła krótko młoda kobieta.
Obaj mężczyźni rozśmiali się, Stanisław ostro i gardłowo, Edward przez zęby i z przymusem. Ostatnie odpowiedzi Cesi były naiwne i zdawały się żartobliwemi, ale gdyby w tej chwili kto zajrzał był pod jej spuszczone powieki, zobaczyłby tam dwie kręcące się pod rzęsą — powstrzymywane łezki.
W kilka chwil potem, Ordynat pożegnał państwa Klońskich i wyszedł, a małżeństwo zostało sam na sam.
Stanisław chodził ciągle po pokoju, Celina haftowała, kiedy niekiedy tylko zasmucony wzrok rzucała na męża.
— Stasiu, — wymówiła w końcu, — zdaje mi się, że jesteś w bardzo nie dobrym humorze? czyś czego zmartwiony?
Stanisław stanął przed nią, zamiast odpowiedzi, rzekł ironicznie:
— Czy wiesz Celino, że mocno się dziwię, iż do tej pory nie pomyślałaś o nauczeniu się angielskiego języka.
Celina wpatrzyła się w niego ze zdziwieniem.
— Zkąd ta myśl Stasiu? — zapytała, — i dla czego znajdujesz, że mi umiejętność tego języka potrzebna?
— Miałabyś przyjemność w rozmawianiu po angielsku z tymi, którzy wolą Anglję i wszystko co angielskie, niż własny kraj.
Celina wzruszyła ramionami.
Stanisław zamiast odpowiedzi, zaczął lekko pogwizdywać, ale skromna nuta arjetki silnie sprzeczała się z jego twarzą, którą napróżno usiłował chłodną uczynić. W zmarszczonych brwiach i połysku oka malowało się wzburzenie.
Nagle pochwycił kapelusz i zmierzył ku drzwiom.
— Wychodzisz Stasiu? — zapytała nieśmiało Celina, powstając i idąc za nim.
— Idę do Grabów, — odparł Kloński.
Na twarz Celiny wystąpił znów rumieniec, spokojnie jednak wyciągnęła rękę i rzekła:
— Do widzenia, kochany Stasiu.
W tych wyrazach było tyle słodyczy i łagodnego zgadzania się, a zarazem taki w nich zadrżał smutek głęboki, że Stanisław ujął rękę żony, pociągnął ją ku sobie i spojrzał w jej oczy. Zdawało się przez chwilę, że chciał ją przycisnąć do piersi, ale w mgnieniu oka usunął się i lekko tylko uścisnąwszy jej palce, wyszedł.
Celina zbladła bardzo i postawszy chwilę na miejscu, szybko przebiegła dwa salony i wyjrzała do przedpokoju. Zdawało się, jakby rażona obojętnem i niezrozumiałem obejściem się jej męża, pragnęła raz jeszcze go zobaczyć nim odejdzie.
Na środku przedpokoju stał Kloński, kamerdyner podawał mu paletot.
— Przychodził dziś żyd jakiś do jaśnie pana za interesem — mówił, — ale jaśnie pana wtedy w domu nie było.
Stanisław żywo podniósł głowę.
— A nie powiedział jak się nazywa?
— Owszem jaśnie panie, Wigder z Nadrzecznej ulicy.
Celina spostrzegła, że mąż jej bardziej jeszcze zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Jeżeli przyjdzie jutro, a mnie w domu nie zastanie, — rzekł do kamerdynera, — to poproś go, aby się więcej do mnie nie trudził, bo sam będę u niego.
Z temi słowy Stanisław wyszedł, nie postrzegłszy patrzącej na niego przeze drzwi żony.
W godzinę potem Celina siedziała w swojej sypialni, a Komorowska zajęta była około zawijania jej papilotów. Młoda kobieta smutnie mówiła do swej powiernicy-służącej:
— Czy wiesz Komorosiu, że Staś dziś w dziwnem był usposobieniu, jakiś taki obojętny i jakby rozgniewany...
— Chryste Panie! a za cóżby też pan mógł na panią być rozgniewanym?
— Ja nie wiem, może zresztą był tylko zmartwionym, zdaje mi się, że ma wiele kłopotów...
— Kłopotów! — zawołała służąca. — Chryste Panie, a toż jakich? albo to pan gospodaruje, sieje czy żnie, Panie odpuść! albo jaki handel prowadzi? Ot wszystko gotowiusieńkie przysyła papo jeden i drugi, to i zkąd te kłopoty?
— Widzisz Komorosiu, życie w mieście dużo kosztuje...
— Oj co to, to prawda!
— Papo pisał mi w ostatnim liście, który otrzymałam przed tygodniem, że przeżyliśmy w tym roku dwa razy tyle, ile mamy dochodu oboje, że zatem przysłał mi już część kapitału, jaki był na moje imię złożony w banku...
Komorowska ciężko westchnęła.
— Oprócz tego, — mówiła dalej Celina, — pisał do mnie papo, że słyszał, jakoby Staś zaciągał znaczne długi, ja naturalnie odpisałam papie, że to kłamstwo i plotka na mego poczciwego Stasia, ale teraz gdy zastanawiam się nad tem, myślę, że może to i prawda...
Komorowska jeszcze ciężej westchnęła.
— Od pewnego czasu, — ciągnęła dalej pani Klońska, — widzę mnóstwo ludzi przychodzących za interesem do Stasia, czego dawniej nie bywało... i żydzi i jeszcze jakieś nieznane, niemiłe figury... może on od nich pożycza pieniądze... widzisz więc Komorosiu, że ma on swoje kłopoty, i że trzeba mu przebaczać, jeśli czasem jest w złym humorze...
— Chryste Panie! — zawołała Komorowska, — jakie też z pani dziecko! a któż panu przyczynia tych kłopotów, jeśli nie on sam? Już nie mówię o tem, że bezpotrzebnie państwo mieszkają w mieście i ponoszą takie znaczne wydatki, któreby można mniejszym daleko kosztem, a z taką samą wygodą i większą korzyścią na wsi opędzać, ale jeszcze karty, bilard, kawalerskie wieczorki, ot co zjada fortunę!...
Teraz już Celina westchnęła.
Komorowska mówiła dalej:
— Toć Józef, kamerdyner państwa Grabów opowiadał naszemu Andrzejowi, że dwa tygodnie temu, pan Graba wygrał tysiąc rubli od naszego pana... Oj, bo i ten pan Graba, Boże odpuść! żona chora leżała w łóżku i to w dwa miesiące po ślubie, a on wieczorki u siebie wydawał! Oj, jaki też to świat!...
Celina ciężej westchnęła i smutnie skłoniła głowę.
— Tak, tak, moja Komorosiu, — rzekła, — ani ten świat taki piękny, ani to życie takiem łatwem nie jest, jak się to nam od razu zdaje. Ot moje naprzykład, zdawało się, kiedy miałam lat szesnaście i nie byłam jeszcze mężatką, że polecę sobie przez życie jak motylek i same różyczki takie jak ja lubię, drobniuchne a pachnące, będą kwitły na mojej drodze, a teraz zaczęłam dopiero rok dziewiętnasty i już widzę, że nie darmo powiadają, iż życie jest ciernistą drogą.
Komorowska kiwała żałośnie głową i nos jej czerwieniał, zabierała się już do ocierania go z łoskotem, gdy Cesia, ozwała się znowu po chwili milczenia:
— A jednak, czy wiesz Komorosiu, że chociaż często bywam bardzo smutna i z kilku przyczyn, to jednak im więcej poznaję innych ludzi, tem więcej kocham mego Stasia. Ze wszystkich mężczyzn, których widuję tu około siebie, on jest najlepszy. To prawda, że niepotrzebnie gra w karty i w bilard, że byłabym daleko szczęśliwsza, gdyby częściej przybywał w domu i ze mną, niż ze swymi towarzyszami i przyjaciołmi, ale widzisz, czyż to jego wina, że go jakoś tak pokierowano od lat najmłodszych, że już przywykł do tego i trudno mu się pozbyć dawnych zwyczajów. Czuję przytem, że gdyby nie ten Graba, do którego od pierwszego wejrzenia powzięłam formalną antypatję, Staś dawno już byłby innym. Wszak może pamiętasz, że wprzódy daleko częściej bywał on ze mną i daleko mniej grał w karty, a dopiero jak zapoznał się z Grabą, wzmogły się te wszystkie trapiące mnie jego zamiłowania.. Ale zato ja jestem pewna, że on ma bardzo, bardzo dobre serce i więcej rozsądku jak wszyscy jego przyjaciele, a do dzisiejszego wieczoru byłam także przekonaną, że mnie kocha...
— Chryste Panie! do dzisiejszego wieczoru? — zawołała Komorowska.
Celina zakryła twarz obu rękami i długo nie odpowiadała. Po chwili podniosła głowę i cichutko zapytała:
— Komorosiu, czy widziałaś ty kiedy panią Kamilę Graba?
— Widziałam pani.
— Nieprawdaż, że ona bardzo piękna?
— At sobie! nie szpetna, — zdecydowała Komorowska, — a czemu to pani pyta mnie o to?
— Nic, nic, tak sobie, — odparła Celina, i zamyśliła się głęboko.
Zrazu zamyślona twarz jej była bardzo smutna, ale stopniami wypogadzała się, stawała się spokojną, aż zawitał na niej dziwnie słodki, pełen rozrzewnienia i nadziei uśmiech. Poniosła rękę do piersi i rzekła cicho jakby do siebie:
— O, ja mam myśl, która mnie pociesza i odpędza odemnie wszystkie smutki i niepokoje! wszakże za kilka miesięcy... za kilka miesięcy ja będę matką...
Spojrzenie jej przeniosło się na święty obraz wiszący nad klęcznikiem, ręce złożyła jak do modlitwy i szepnęła:
— O! Matko Boga! dzięki ci za to!
Komorowska patrzyła na nią długo poczciwym wzrokiem, w którym był rodzaj macierzyńskiego uczucia, potem widząc, że ukochana pani jej nie porusza się i nic już nie mówi, nakreśliła nad jej głową znak krzyża świętego i po cichu opuściła pokój.
Celina została nieruchoma, wpół leżąca w fotelu. Długie fałdy białego penioaru spadały aż na posadzkę, ręce miała złożone na piersi, a wzrok pełen rzewnego i słodkiego rozmyślania utkwiony w obrazie. Z płonącej przed nim alabastrowej lampy, szeroka struga białego światła spływała na jej głowę, niby słane błogosławieństwo od świętej z obrazu, na którą z niemą patrzyła modlitwą. Widmo nieszczęścia stało naprzeciw niej w najgłębszym kątku pokoju i nieśmiało zbliżyć się do niej odżegnane przedświtem macierzyństwa.
Wieczór grudniowy zimny był i sypał na świat drobnym, ostrym śniegiem, który pokrywając ulice miasta M. z głuchym dźwiękiem odbijał się o szyby domostw. Dźwięk ten rozchodził się też w milczącem i pogrążonem w zmroku mieszkaniu państwa Grabów. W jednej tylko sali jadalnej światło było i ruch panował, bo lokaje zdejmowali tam właśnie ze stołu nakrycie do objadu. Reszta salonów nie była oświetloną i dopiero z buduaru Kamili, z tego samego buduaru, w którym usłyszała nazajutrz po ślubie dziwne wyznanie męża, wąskiemi smugami płynęło do przyległego pokoju czerwonawe światło kominkowego ognia. Tam, przed żelaznym kominkiem, profilem zwrócona do płomieni, siedziała Kamila. Wysmukła jej postać, opłynięta fałdzistem ubraniem z czarnego aksamitu, wybitnemi kształty rysowała się wśród zmroku na czerwonym tle utworzonem przez blask ognia. Ten sam blask spływał na twarz jej ślizgając się po jej czole krwistemi smugami, rozświecał ją posępnym kolorytem, a oczy jej, pełne chmurnego ognia, błądziły po pokoju z zamyśleniem.
W głębi buduaru i naprzeciw Kamili zasunięty w fotelu i plecami odwrócony od okna tak, że twarz jego cała tonęła w zmroku, siedział Kalikst.
Milczenie zupełne długo panowało w buduarze, przerywane tylko uderzeniem śniegu o szyby i trzaskiem ognia na kominku.
— Czy wiesz Kamilo, — ozwał się w końcu głos Graby, — że prześlicznie wyglądasz w tej chwili. — Bardzo ci jest do twarzy w tej aksamitnej sukni, a blask ognia dodaje szczególnego charakteru twojej postaci. Na honor, gdyby cię w tej chwili widział malarz jaki, z radością malowałby niezawodnie twój portret.
Kamila milczała.
— No i cóż kochana żono, — rzekł znowu po chwili Graba, — czy nie raczysz się odezwać do mnie ani razu! Szczególną jesteś kobietą! Ja mówię ci tyle miłych rzeczy, a ty nie rozchmurzysz nawet twego olimpijskiego czoła.
Kamila milczała ciągle.
— Hm, — ozwał się znowu jej mąż, — jak widzę, musiałaś zapomnieć o jednym z punktów umowy, którą zawarliśmy nazajutrz po ślubie, to jest, że wymagam od ciebie, abyś była łagodną i uprzejmą żoną...
Kamila milczała jeszcze przez chwilę, potem nie zwracając spojrzenia na męża, rzekła:
— Pragnę zapomnieć o wszystkiem com widziała i słyszała wtedy, ale... nie mogę.
Graba rozśmiał się głośno, przeciągle.
— Nie możesz... zapewne... i dobrze, że nie możesz zapomnieć, bo inaczej jabym ci sam wszystko na każdem miejscu przypominał. Ale sądzę, iż będzie lepiej, jeśli wniosą tu światło, może to zmrok czyni cię tak posępną?
I wyciągnął rękę do dzwonka.
— Ja nie chcę aby wnoszono tu światło, — rzekła Kamila, a głos jej lubo spokojny, tak był stanowczy i nieledwie rozkazujący, że Graba opuścił rękę.
— I dla czegoż to nie chcesz światła? czy można wiedzieć? — zapytał. — Może dla tego, że miło ci jest nie widzieć mojej twarzy?
— Tak, — odrzekła Kamila tym samym spokojnym i stanowczym głosem.
— Miły na honor komplement dla tak czule kochającego jak ja małżonka! — zawołał pan Graba z nerwowym śmiechem.
— W sercu i w myśli uczyniłeś mi tak ciemno, że razi mnie światło zewnętrzne.
— Co raz lepiej! — rzekł Graba drżącym trochę od wzruszenia głosem, — dziwną, dziwną jesteś kobietą! Powiedz mi zkąd ten twój wstręt do mnie? dla czego ty mnie kochać nie możesz?
Na te słowa Kamila rozśmiała się ostrym i groźnym śmiechem.
— Ty powiedz mi: kto jesteś? — rzekła.
— Kto jestem? — odpowiedział Graba głosem zniżonym od rozdrażnienia, — jestem twój mąż, któremu przysięgłaś miłość i posłuszeństwo, jestem człowiek, który otoczył cię bogactwem i włożył na ciebie tę suknię, w której jesteś tak piękna...
Kamila wyprostowała się, dumnie podniosła głowę i przerwała:
— Nie o to pytam. Wiem, że jesteś moim mężem i żem ci ślubowała, boś mnie oszukał... oszukał twarzą i słowami, wiem, że dałeś mi bogactwo i rozkazałeś używać go. Wiem to wszystko i nie pytam o to; byłam biedna, w ubóstwie mojem szczęśliwa, bo ufna w Bogu i ludzi i nieznająca wielkich podłości tego świata. Dziś... bogactwo twoje... narzucone mi... jak rozpalony kamień cięży na dumie i uczciwości mojej... suknia ta z aksamitu i koronek, to włosienica, która ból zadaje memu ciału i wjada się przezeń w głąb zranionej duszy. Więc nie pytam cię, czy jesteś moim mężem i czy mi dałeś bogactwo, bo czuję to... o! czuję sama. Ale zapytuję ciebie, kto jesteś... bo ani twych myśli, ani twego postępowania nie rozumiem... bo jesteś taki tajemniczy, jak głębie mętnej wody, i ja, która niedawno byłam tak czysta jak kryształ, pragnę wiedzieć, co się znajduje pod temi mętami i gdzie ich źródło?
Umilkła i znać było, że oddychała z ciężkością. Graba ozwał się głosem nieopisanej ironji:
— Retoryczne twe zdolności kochana żono, za daleko cię unoszą. Alboż przypuszczasz, że powstałem z grobu i jako upior błądzę po świecie, albo, że jestem jakimś ukrywającym się Rinaldinim, czy przebranym królewiczem? Żywość twojej wyobraźni przenosi cię w takim razie w wieki średnie. Dziś, kochana żono, nie ma na świecie ani upiorów, ani kryjących się pod przybranym nazwiskiem rozbójników, ani szukających awantur królewiczów, i ja nie mogę ci dać poetycznej przyjemności zaprezentowania się tobie kim innym, jak tym samym Kalikstem Grabą, którego nazwisko szanowny ksiądz dziekan zapisał obok twojego we wspólnej naszej metryce ślubnej. To jednak nie wydaje mi się dostatecznym powodem, abyś twemi prześlicznemi oczami, które na honor najpiękniejsze są ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem, niechętnie na mnie patrzyć miała.
— Wiem, że jesteś mistrzem w szyderstwie, — rzekła Kamila cichym, złamanym głosem, — wiem o tem od tej fatalnej godziny poślubnego ranka, w której serce pękało mi z bolu, a głowa ze zdziwienia. Udajesz, żeś mnie nie zrozumiał... być może zresztą, że tłumaczę się niejasno. Mam zamęt ciągły w myślach... może to skutek dawnej ciągłej choroby... może odczucie tej fali krwi, która zalała mózg mojej najdroższej matki i ledwie jej nie zabiła...
Chciała mówić dalej, ale nie mogła, i z cichym jękiem zakryła oczy rękami.
— Wydaje mi się, jakbym był na melodramacie, — ozwał się zwolna Graba, zapalając cygaro.
Światło zapałki, którą do tej czynności rozniecił, ukazało bladą twarz jego powleczoną wyrazem szyderstwa, ale zarazem drgającą od nerwowego wzruszenia.
Młoda kobieta podniosła głowę i jakby nie słyszała ostatnich słów jego, rzekła:
— Chcę wiedzieć kim jesteś, to jest, jaką masz rolę na świecie i jakie miejsce twe między ludźmi? Chcę wiedzieć, jakie są cele twego życia, bo przypuszczam, ze nie muszą być dobre. Chcę wiedzieć, dla czego tak bardzo pragniesz wydać się bogatym, bogatszym niż jesteś, bo z wielu oznak, które nie mogły umknąć memu oku, postrzegłam, że w istocie nie posiadasz tak wielkiego majątku. Chcę wiedzieć nakoniec, dla czego ci tak idzie o to, abym zawsze i wszędzie wydawała się wielka panią — co znaczą te ciągłe liczne zebrania w twym domu mężczyzn wszelkiego rodzaju, zebrania, których huczne odgłosy słyszałam leżąc w ciężkiej chorobie i do uczestniczenia w których zaczynasz nalegać na mnie, lubo zaledwie przyszłam do zdrowia?...
Chciała mówić więcej, ale Kalikst zerwał się nagle z siedzenia, przystąpił do niej i rzekł gwałtownie:
— Słuchaj Kamilo! mam dla ciebie wielką słabość... zaklinasz mnie i czarujesz niepospolitym powabem twej postaci, może też drażnisz i pociągasz niechęcią i wstrętem do mnie, jakich nigdy w żadnej nie napotkałem kobiecie. I przez tę tylko słabość moją pozwalam ci zadawać sobie podobne pytania; ale posłuchaj mnie, lituj się nad sobą samą i nie pytaj więcej nigdy, bo jeżeli teraz zechcę odpowiedzieć ci na wszystko, złamiesz się u nóg moich jak trzcina i pożałujesz, żeś zawcześnie zdobyła wiedzę, której teraz żądasz. Rozważ co mówię, nie szydzę w tej chwili i żart dalekim jest odemnie. Ja, nim powiem ci wszystko, chcę wprzódy nastroić cię do mojej nuty... chcę cię przygotować i usposobić... tymczasem milcz i nie pytaj o nic, jeżeli nie chcesz, aby duma twa i uczciwość podarły w twej piersi wszystkie nici żywotne...
— Boże! — jęknęła Kamila, — cóż to jest? cóż to jest? kim ty jesteś? i czyją jestem żoną?!
Kalikst gwałtownie pochwycił ją za rękę.
— Słuchaj, — rzekł, — gdyby dawniej, dawniej kiedyś podobna tobie kobieta zjawiła się była na mojej drodze... przykuła mnie do siebie pięknością postaci i potęgą rozumu, może... może nie stałbym się był tem, czem dziś jestem... ale teraz zapóźno, już wszystko skończone dla mnie... i żadna moc niebieska ani piekielna nie odmieni we mnie krwi, która w czarną zmienić się musiała w mych żyłach. Wprawdzie miałem też niegdyś obok siebie młodą kobietę, która była tem, co marzyciele nazywają aniołem dobroci, alem jej nie kochał. Podjąłem ją tylko jako worek pełen złota, a ona sama nie wzbudzała we mnie żadnych uczuć. Było to dziecko słabe... z wodą w żyłach zamiast krwi... jedna z tych istot, które stworzone są na poczciwe żony hreczkosiejów... nie mogła więc ona zwrócić w inny kierunek mego życia, które szalomym prądem biegło ku swemu przeznaczeniu... gdybyś ty wtedy była na jej miejscu... może... bo ty jesteś inną... w twoich oczach ogień goreje, który wcisnął się w pierś moją tak, żem posiąść cię musiał, choćby w sposób, z jakiego zawsze szydziłem... ty... o ty... wprowadzasz mnie nawet w tej chwili w stan egzaltacji... zarażasz mnie swojem patos...
I przy ostatnich wyrazach zaśmiał się strasznym śmiechem szyderstwa, rozdrażnienia i namiętności.
Kamila stała przed nim jak odrętwiała; na twarzy jej rozlał się wyraz przerażenia połączonego z wstrętem i żalem.
— Kalikście, — ozwała się w końcu złamanym ale łagodnym głosem, — Bóg tylko wie, ile uczyniłeś mi złego. Starłeś z mej duszy wiarę w ludzi, kłamstwem związałeś mnie z sobą i bez litości nad moją młodością, nad tem uczuciem szacunku i sympatji, jakie dla ciebie miałam, zdjąłeś swą podwójną maskę i rzuciłeś mnie w odmęt rozpaczy w takiej chwili, jaka innym kobietom przynosi szczęście bez granic. Więc kochać ciebie jam już nigdy nie zdolna, o, nigdy! ale przebaczyć ci mogę i mogę podać rękę moralnej pomocy, jeśli jej potrzebujesz. Powiedz mi wszystko, zrzuć te ostatnie łachmanki twojej maski, któremi chcesz część siebie zakryć przedemną; jeżeli pod niemi są straszne jakie rany, nie odtrącą mnie one więcej, jak wszystko com już w tobie ujrzała. Nie urodziłam się wprawdzie na siostrę miłosierdzia... nie wiem zkąd Bóg mi da siłę zaparcia się samej siebie... ale jestem chrześcianką i mam młode, silne serce... oddam je całe litości nad tobą i przyjaźni dla ciebie. Powiedz mi tylko wszystko...
Kalikst odstąpił od niej parę kroków i patetycznie wyciągając ręce, zawołał:
— O, żono kochana! jakże piękna jesteś w tej tragicznej roli ofiary wyciągającej dobrowolnie pod nóż szyję swoją! Patrząc na ciebie zda się, że to Niobe wyrzucająca niebu swe nieszczęścia!
Kamila spuściła głowę na piersi; odblask czerwony spłynął na nią i krwawo twarz jej oświetlił.
— Ha, — rzekła po chwili, — nie chcesz, abym ci rękę przyjazną i pomoc moralną podała, nie chcesz nawet zostawić mi iskry nadziei, abym kiedykolwiek mogła być czemś więcej względem ciebie jak nikczemnie oszukaną kobietą... jak chcesz więc, tak będzie; ale zarazem i ja oświadczam tobie, że dopóty tylko będę twoją niewolnicą, dopóki potrzebować tego będzie życie i zdrowie mojej matki. Dotąd taję przed nią wszystko, udaję szczęśliwą, bo wiem, ze wiadomość o prawdzie zabiłaby ją... a gdyby jej jeszcze mi zabrakło...
Nerwowe wstrząśnienie całem ciałem znowu jej mowę przerwało.
— I cóż, kochana żono, myślisz uczynić wtedy, gdy życie i zdrowie twojej matki nie będzie potrzebowało tego, abyś była, jak powiadasz moją niewolnicą? — zapytał Graba.
Kamila dumnie podniosła głowę.
— O, bądź pewny, — rzekła, — że w chwili, w której będę wiedziała, iż odkryciem prawdy nie zabiję mojej matki, zedrę z siebie te bogate suknie, któremi przemocą mnie odziałeś, złamię ten ślubny pierścień, który oszukaństwem włożyłeś mi na rękę i pójdę uboga jak pierwej pracować na kawałek chleba dla matki i siebie...
— Doprawdy? — zwolna rzekł Graba. — Jakiż z ciebie naiwny dzieciak! Najprzód wiedz o tem, że pierścionki ślubne nie z taką łatwością łamią się, jak ci się zdaje, tembardziej, gdy mąż naprzykład sprzeciwia się dokonaniu tej drażliwej w każdym razie operacji. Powtóre: wątpię aby kiedykolwiek matka twoja mogła z bezpieczeństwem dla życia dowiedzieć się o wszystkiem co zachodzi między mną a tobą, tem więcej, że przedstawisz to w barwach wyegzaltowanych twą żywą wyobrażnią. Atak apoplektyczny, któremu uległa pani G. nazajutrz po naszym ślubie, może powtórzyć się za jakiemkolwiek silniejszem wzruszeniem, nie radzę ci więc próbować...
Kamila jęczała boleśnie.
— O, jeśli masz najmniejszą iskrę uczciwości, jeśli choć najsłabiej odzywa się w tobie sumienie! — zawołała, — staraj się, staraj się wspólnie ze mną, aby ona miała mnie za szczęśliwą... jej życie to moje życie... ona, to jedyny przedmiot między mną a niezgłębioną rozpaczą...
— Uf! ileż frazesów, — rzekł Graba. — Co raz więcej przekonywam się kochana żono, że gdybyś była została artystką dramatyczną, znakomicie mogłabyś się odznaczyć w artystycznym świecie. Rzecz, o którą mnie prosisz, jest bardzo prosta do spełnienia i nie mam żadnego interesu zwierzać się twojej matce ani z naszego domowego pożycia, ani tembardziej z dalszych spraw moich. Chcę nawet i wymagam od ciebie, aby to wszystko co widzisz i słyszysz, pozostało zupełną tajemnicą między mną a tobą: jako między dwojgiem ludzi, którzy są: „jedną duszą w dwóch ciałach,“ jak mówi Pismo święte.
Kamila gorzko się uśmiechnęła i rzekła z cicha:
— Dziękuję.
— Teraz kochana żono, — ozwał się Graba, — może rozkażesz wnieść światło do pokojów. Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje mi się, że oczekujesz swojej matki, która i jutrzejszy dzień cały ma przepędzić w naszym domu. Każ więc oświetlić pokoje, bo pani G. znajdując ciemności, pomyśli, że gramy w ślepą babkę, coby memu przynajmniej wiekowi trochę już nie przystało. Co do mnie, muszę cię opuścić i nie będę mógł korzystać dzisiaj z miłego towarzystwa twojej matki. Staś Kloński prosił mnie, abym zaszedł do niego i pójdziemy razem na wieczorek do jednego z przyjaciół. Ten poczciwy Staś, znasz go już przecie dobrze, wydaje mi się od pewnego czasu w nieporozumieniu ze swoją żoną... podobno zazdrosny o tego anglomana Ordynata... przytem przegrywa szalenie, a to wszystko wprowadza go w tak czarny humor, że chcę go rozerwać i prowadzę na wieczorek, gdzie znowu zgra się na pociechę... ha, ha, ha! Ale zapominam się przy tobie, najdroższa żono, — dodał patrząc na zegarek przy świetle dogasającego na kominku ognia, — i choć rozmowa z tobą wiele ma dla mnie powabu, nie mniej jednak pożegnać cię muszę, bo obowiązki przedewszystkiem.
Mówiąc ostatnie wyrazy, rozśmiał się po swojemu, objął żonę i chciał ją przycisnąć do siebie. Ale Kamila żywo cofnęła się i wysunęła z jego objęć.
— Resztka wstydliwości dziewiczej! — rzekł Graba, patrząc w jej oczy, — przebaczam ci ją... do czasu!...
Rzekłszy to, z galanterją pocałował jej rękę i wyszedł.
Po chwili Kamila posłyszała donośny głos jego wołający w przedpokoju:
— Światła do pokojów!
W kilka minut potem salony były oświetlone lampami i świecami w złoconych kandelabrach.
Na około Kamili, siedzącej nieruchomie przed kominkiem z oczami wpatrzonemi w zagasłe ognisko wywołane z cieniów, ukazały się piękne i bogate sprzęty: miękie pąsowo wybite kozetki, ciężkie portjery zwieszające się gustownie nad drzwiami, stoliczki o marmurowych blatach unoszące na sobie zegary, statuetki i różne zbytkowne cacka. Zwierciadła odbijały blask lamp i świec i powtarzały je po kilkakroć, oddając go sobie wzajem z salonu do salonu, posadzka zalśniła na podobieństwo zwierciadeł.
A między tem wszystkiem, przed siedzącą w smutnem zamyśleniu kobietą, za nią i w koło niej kręciło się hasło: — nieszczęście!
Siedziało ono na miękich poduszkach fotelów i kanap, przeglądało się w zwierciadłach, ślizgało po woskowanych kwadratach posadzki, pełzało po kwiecistych kobiercach. Szyby drżące pod uderzeniem śniegu dźwięczały: nieszczęście! tętno zegara powtarzało ten sam wyraz i cisza głęboka krzyczała: nieszczęście! nieszczęście! nieszczęście!
Kamila jakby poczuła dotknięcie tej mary, która otaczała ją zewsząd, jakby posłyszała głos jej wołający na nią wśród ciszy, zerwała się nagle, przycisnęła dłonią czoło i pierś jej jednem głębokiem podniosła się łkaniem.
W tej samej chwili w bramie domu dał się słyszeć turkot zajeżdżającej karety i kamerdyner Józef stojąc we drzwiach wyrzekł:
— Matka jaśnie pani przyjechała.
Kamila żywo przyskoczyła do zwierciadła, w mgnieniu oka poprawiła włosy, przybrała wyraz fizjognomji pogodny, uśmiechnięty, i wybiegła naprzeciw matki.
Po chwili obie kobiety znajdowały się razem w buduarze. Na pani G. znać było ślady przebytej choroby, co więcej: twarz jej tak spokojna dawniej, powlekła się wyrazem jakiegoś nieokreślonego niepokoju, kilka zmarszczek przybyło na dumne czoło.
— Siadaj tu, moja najdroższa mateczko, — mówiła Kamila, prowadząc matkę do wygodnej sofy i układając dla niej poduszki.
— Męża twego nie ma w domu, Kamilo? — zapytała pani G. siadając.
— Przed chwilą wyszedł, — odrzekła Kamila, — i prosił mnie, abym przeprosiła cię mateczko, że jutro dopiero cię powita, ale od dawna już wybierał się na dzisiejszy wieczór, do któregoś z przyjaciół.
— Czy często zostajesz samą? — zapytała pani G., uważnie patrząc na córkę.
— O, bardzo rzadko, — odparła najnaturalniej w świecie Kamila, — Kalikst tak lubi moje towarzystwo! Niekiedy jednak wychodzi, bo trudno przecie mężczyźnie zamykać się w domu jak w klasztorze.
— Powiadasz, że mąż twój chętnie przebywa w twojem towarzystwie?
— O tak mateczko, mamy zawsze ze sobą tyle do mówienia! on tyle rzeczy widział, tyle znał ludzi i sama wiesz, jak zajmująco umie o wszystkiem opowiadać — ja też choć nie mam tyle resursów, zawsze znajduję coś do powiedzenia jemu, tak więc doskonale nam czas z sobą przechodzi.
Pani G. badawczo patrzyła na córkę, ale fizjognomja Kamili była tak spokojna i pogodna, ton jej mowy miał w sobie taką żartobliwą wesołość, że najmniejsza wątpliwość o prawdzie słów jej nie mogła nasunąć się myśli matki.
— Powiedz mi droga, — ozwała się znowu po chwili rozmawiania o czem innem, — jak ci tam było w czasie twojej choroby. Mówiłam ci, jakie męki przebyłam nie będąc w stanie ciągle zostawać przy tobie.
— O, wszakże przyjeżdżałaś do mnie moja matko! — zawołała Kamila.
— Tak, ale byłam sama tak słaba, że niepodobna mi było dłużej nad jedną godzinę siedzieć przy twojem łóżku, przytem, dziwnem zjawiskiem, widok mój pogarszał zwykle twój stan i wzmagał chorobę...
— To w skutek gorączki, — żywo tłumaczyła Kamila.
— Zapewne, ale z nieopisanym niepokojem myślałam zawsze, czy też kto zastępuje mnie skutecznie przy tobie. Jak też był wtedy twój mąż? czy bardzo o ciebie troskliwy?
— O, nadzwyczajnie! — rzekła Kamila pewnym głosem, ale nagle odwróciła się od matki i pociągnąwszy taśmę dzwonka, stała przez chwilkę zwrócona twarzą do drzwi, niby czekając nadejścia służącego.
— Podaj herbatę! — rzekła do kamerdynera, który wnet się pojawił i dopiero gdy ten zniknął znowu, zwróciła się ku matce.
— Kamilko! co tobie? — zawołała pani G.
— Cóż moja matko? — z uśmiechem i zdziwieniem zapytała pani Graba.
— Takeś strasznie zbladła.
— O, to nic, to wnet przejdzie! są to jeszcze pozostałości mojej choroby. Czasem nagle robi mi się słabo i wtedy blednieję, ale doktor mówił, że to lekkie osłabienie, które za parę tygodni przejdzie.
Mówiąc to zupełnie swobodnym tonem, wzięła z bocznego stolika pięknie oprawne album i kładąc je przed matką, rzekła:
— Zobacz mateczko, jaki to piękny zbiór nadreńskich widoków. Album to przywiózł Kalikst z podróży swojej po Francji i Niemczech.
Pani G. zajęła się przeglądaniem albumu.
— Już to można przyznać twojemu mężowi, — rzekła po chwili, — że jest człowiekiem bardzo dobrego smaku. Wszytko co posiada bardzo jest pięknem i gustownem, całe też mieszkanie wasze bez zarzutu jest urządzone.
— Dopowiedz też moja mateczko, — żartobliwie dodała Kamila, — że i żeniąc się ze mną, Kalikst dowiódł dobrego gustu!
Przy tych słowach zaśmiała się głośno i pieszczotliwie przytuliła się do matki.
Wniesiono herbatę, Kamila zaczęła koło niej krzątać się żywo i wesoło. Pani G. patrzyła na jej swobodne ruchy i rozjaśniła fizjognomję, i wyraz niepokoju znikał stopniowo z jej twarzy. Zamyśliła się i potarła ręka czoło, jakby walczyła z jakąś myślą.
— Czy nie wiesz Kamilko, — ozwała się po chwili, jaki jest stosunek męża twojego z matką?
— O ile wiem, są z sobą bardzo dobrze. Kalikst kocha matkę i często o niej wspomina.
— A nie słyszałaś-że nic o jej charakterze, o jej umysłowem usposobieniu?
— Nic moja mateczko, ale dla czego pytasz mnie o to?
— Tak, bez żadnej szczególnej myśli. Słyszałam od kogoś, że miewa ona przystępy warjacji.
— O, nie sądzę, aby to było prawdą! zresztą może Kalikst tai to przedemną.
Widocznie pani G. nie mogąc pogodzić tego, co wiedziała z listu otrzymanego od matki zięcia, chwytała się myśli zbawczej, że list ten napisany był przez nią w chwili nieprzytomności umysłowej.
Wieczór upływał szybko, rozmowa między matką i córką toczyła się nieustannie, ożywiona swobodą i śmiechem Kamili. Pani G. odzyskała całkiem dobry humor.
— Moja mateczko, — rzekła nagle Kamila, — kilka razy chciałam ci już powiedzieć o tem, że nie pojmuję, jakiby mógł być powód twej nieszczęsnej choroby? Powiadają, że takie podobne ataki zdarzają się tylko w skutek wielkich wzruszeń.
Tym razem pani G. zbladła, nie okazując jednak najmniejszego pomięszania, odrzekła spokojnie:
— Radość wywiera nie raz takie skutki jak i boleść, a ja tak bardzo cieszyłam się twem zamążpójściem. Zresztą oddawna mówili lekarze, że skłonną jestem do tej choroby, nakoniec przyszła ona i nie warto o niej wspominać.
— Obawiałam się, — zaczęła Kamila, — aby...
— Czy wiesz, — żywo przerwała pani G., — że napatrzeć się nie mogę, jak ci ładnie w tym czarnym aksamitnym szlafroczku. Masz w nim minę francuskiej markizy z wieku Ludwika XIV.
— O mateczko! pochlebiasz mi! — żartobliwie pogroziła Kamila, uszczęśliwiona zapewne widokiem matki do tego stopnia spokojnej i wesołej, że zwracała uwagę na takie drobnostki jak jej ubranie.
Późna już była godzina, a matka z córką siedziały jeszcze obok siebie, trzymały się za ręce i słodko, nieustannie rozmawiały.
Nieszczęście okrążając Kamile w bogatem jej mieszkaniu, uciekło od niej i schowało się, odżegnane świętą jej i wielką miłością dla matki. Niestety! opuściło ją ono na chwilę tylko zapewne!
Pewnego zimowego dnia, przed ustronne mieszkanie panien Jedlińskich, zajechała podróżna kareta na saniach, pocztowemi ciągnięta końmi, obciążona mnóstwem pak przymocowanych do niej z tyłu, z przodu i z wierzchu. Na odgłos dzwonków pocztowych rozlegający się przed ich domem, panny Jedlińskie zarzuciły dwie chustki na swoje skromne, wełniane sukienki i wybiegły na ganek. Z kozła podjeżdżającego powozu zstąpił z pańska wyglądający lokaj i otworzył dzwiczki. Wtedy z karety ukazały się najprzód dwa pudełka od kapeluszów, które lokaj wziął i postawił na ziemi, za pudełkami wysunięto kosz ażurowy, z którego wyglądały koronki, a za tem wszystkiem dopiero poczęła wysiadać niska i dość otyła kobieta średniego wieku, w jasno-zielonej sukni, i takiem samym szalem mocno obcisłem i szeroko futrem obłożonem okryciu. Ręce trzymała w białym zarękawku z wełny kóz angorskich, a okrągła, rumiana niezmiernie ruchliwa jej twarz, promieniała otoczona łabędzim puszkiem, zdobiącym pięknie wyrabiany z peli kaptórek.
— Leonie! Leonie! — wołała na lokaja wysiadająca pani — uważaj tylko, abyś mi koronek nie pogniótł! Mój Boże, po jakiemu postawiłeś to pudełko z kapeluszem! a podajże mi rękę, bo tak jest ślisko, że upadnę!
— Ciocia szambelanowa! kochana ciociu! — zawołały panny Jedlińskie i nie zważając na śnieg leżący pod gankiem, rzuciły się na jej powitanie.
— Bon jour, chères mignonnes, bon jour! — mówiła pani Słabecka, obejmując z kolei szyje kuzynek i posyłając im pocałunki w powietrzu, — wracam już z zagranicy... wracam... mon Dieu il le fallait bien, i zrobiłam sobie u was mes mignonnes, moje pied à terre, nim wynajdę sobie mieszkanie w M. Wszak przyjmiecie mnie, mes petites, nieprawdaż?
— O, z największą radością! — zawołały jednomyślnie obie siostry.
I Laura poprowadziła ciotkę do wnętrza domu, a Adzia witała drugą osobę wysiadającą z karety.
Była nią młoda panna średniego wzrostu. Zimowy jej strój był zupełnie czarny i poważnie odbijał przy jasnozielonej sukni pani szambelanowej. Z pod czarnego podróżnego kapelusika widać było dwa pasma ryżawych włosów gładko zaczesane nad czołem. Nie niosła z sobą żadnych koszyków, tylko w ręce obciągniętej ciemną rękawiczką trzymała książkę, którą musiała czytać w karecie. Książka to była angielska i na okładce miała poważny napis: „O emancypacji kobiet przez naukę i pracę.“ Ruchy jej przy wysiadaniu były bardziej powolne niż żywe, stojąc na stopniu karety, czekała cierpliwie i ze spuszczonemi oczami, ażeby usunął się z jej drogi olbrzymi ciągnący się po ziemi ogon sukni pani szambelanowej.
— Kochana Ryta! — wołała Adzia całując ją serdecznie, — jużeśmy się dawno nie widziały!
Ryta oddała powitanie kuzynce uprzejmie, ale bez szczególnego wylania i całe towarzystwo weszło do pokoju. Za niemi Leon począł z pomocą pocztyljona wnosić paki, a służące panien Jedlińskich pudełka, pudełeczka, koszyczki i mnóstwo najrozmaitszych gracików, które napełniały karetę.
— Ou est mon châle? — zawołała nagle pani szambelanowa, stając na środku pokoju i robiąc gest, jakby chciała otulić się szalem. — Ryta, ma cher, ou est mon châle?
— Vous l’avez perdu, maman, — odrzekła zwolna Ryta zdejmując z siebie futro.
— Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — rzekła z rezygnacją pani Słabecka.
Potem zwracając się do lokaja, zawołała:
— Leonie! Leonie! gdzie ja zgubiłam mój szal?
— Jaśnie pani musiała go zostawić na stacji pocztowej, — odpowiedział lokaj.
— Au fait, oui, musiałam go zostawić na stacji pocztowej.
— Mes mignonnes, — rzekła zwracając się do panien, każcie podać herbatę, bo zziębłam.
Gospodynie zakręciły się około herbaty, a pani Słabecka zawołała po chwili:
— Leonie, podajno mi wachlarz!
I poczęła przechadzać się po pokoju, poruszając przed sobą wachlarzem, choć drżała trochę od zimna, i przez lornetkę oglądając skromne pomieszkanie Jedlińskich.
Tymczasem Ryta usiadła nieco na stronie i patrzyła w milczeniu przez okno na śniegiem zasypany dziedziniec. Wyglądała ona na lat dwadzieścia dwa, zbudowana była niezmiernie kształtnie i silnie, szczególniej rękę miała wielkiej piękności i sposób noszenia głowy wytworny. Za to twarz jej nietylko nie była piękną, ale nawet zwyczajnemu oku mogła się brzydką wydać. Kasztanowate z silnym ryżawym odcieniem włosy jej, gładko uczesane, otaczały czoło szerokie, o wydatnych wypukłościach. Gall albo Lavater odgadłby zapewne z tego czoła niepospolity umysł, ale każdy ze zwyczajnych śmiertelników mógł mu zarzucić zbytnią w stosunku do innych rysów wysokość i wypukłość. Oczy Ryty były niewielkie i ciemne, nad niemi rysowały się wąskie, w energiczny łuk zagięte brwi; usta za duże względnie do oczów, miały przecież żywy pąsowy koloryt, a całą twarz tę o nieregularnych rysach powlekała piękna cera zwyczajna ryżym kobietom, złożona ze świetnej białości i ledwie dostrzegalnego rumieńca. Włosy jej o ile ją szpeciły barwą, o tyle zdobiły wielkiem bogactwem warkoczy, które splecione z wielką prostotą, wiły się niedbale z tyłu jej głowy. Wyraz twarzy Ryty miał w sobie coś bardzo oryginalnego. Obojętny, zimny nawet w ogólności, w oczach posiadał gorącą energję życiową, a w zagięciu ust — cechę wielkiej stanowczości charakteru. W składzie czoła, w spojrzeniu i ruchach jej, leżało jakieś szczególne, całkiem skupione w sobie zamyślenie.
— Figurez-vous mes mignonnes, — mówiła pani szambelanowa, zasiadając przed stolikiem nakrytym do herbaty i pokrywając rozłożystą suknią połowę sofy, — jaki rozkoszny rok przepędziliśmy w Dreznie. Ah! Drésde! c’est quelque chose de ce qu’il y a de plus élégant, de plus aristocratique au monde! bo to miasteczko nie wielkie, ale takie estetyczne, takie artystyczne, takie mignon, żebym je całe do serca przycisnąć chciała. Drésde, c’est la patrie de mon coeure! jakie magazyny! jakie stroje! wszędzie, wszędzie, figurez-vous, za pierścionek turkusowy płacono tam przeszłej zimy sto talarów i więcej, tak turkusy były en vogue. Utrzymują, że turkusy szczęście przynoszą, co do mnie, wolę smaragdy, ale ponieważ il faut suivre la mode de temps, kupiłam sobie garnitur turkusów z cudowną oprawą d’or maté. Chciałam taki sam kupić Rycie, ale ona nie ma zamiłowania w podobnych rzeczach; pauvre fille! nie wiem zkąd się wziął u niej ten tour d’ésprit taki melancholiczny. Wachlarze najmodniejsze w tym roku były czarne rogowe, nabijane stalą albo złotem, j’en ai un, Ryta sobie kupiła prosty czarny. Nie mogę jej nigdy namówić do żadnych błyskotek, pauvre fille! Noszono też bardzo kolje chińskie z pąsowych paciorek rzniętych i długich, przywiozłam wam takie, mes mignonnes, i wnet je oddam, jak tylko rzeczy rozpakują. Będziecie z nich rade, szczególniej Lorci powinno być do twarzy w chińskiej kolji. Ah! Mon Dieu! co też ja będę robiła w M! taka mieścina! a z Drezna trzeba było wyjeżdżać! Mon Dieu il le fallait bien! te interesa, nieznośne interesa, zmusiły mnie do powrotu! c’est assommant te interesa! czy też ja się znam na nich? liczyć! la belle affaire! to rzecz kupiecka i ekonomska, ale cóż robić? que faire mon Dieu! jestem wdową i muszę bon gré mal gré mieszać się w te obrzydłe afery dochodów, rozchodów, dzierżaw i t. d., bo inaczej... Ale, gdzie jest Tozio? czy nie wiecie, mes mignonnes, czy bawi on obecnie w M, czy może na wieś wyjechał? Mon Dieu! jeślibyście znalazły kogo posłać po niego, byłabym wam bardzo wdzięczna!
— Tozio jest w M. kochana ciociu i jużeśmy posłały po niego; bywa u nas bardzo często, poczciwy, z niecierpliwością oczekiwał kochanej cioci, — odparła Laura.
— Merci mignonne, — rzekła pani szambelanowa, przesyłając jej pocałunek w powietrzu, i rozparłszy się wygodnie na kanapie, piła herbatę, poruszała z powagą zielonym wachlarzem i opowiadała o Dreznie.
— Musiałaś także doskonale bawić się w Dreznie, kochana Ryto, — rzekła do kuzynki Adzia półgłosem, aby nie przeszkadzać rozmowie ciotki z Laurą.
— Tak, — odparła Ryta po chwili zastanowienia, — przepędziłam czas bardzo dobrze. W tym roku mnóstwo było w Dreznie publicznych lekcji na które uczęszczałam, miewali je ludzie głośnej europejskiej sławy i prawdziwą korzyść z nich można było otrzymać. Przytem galerja obrazów drezdeńska, której podobnej nie ma na całym świecie, dostarczyła mi wiele przedmiotu do zastanawiania się i studjów. Chodziłam tam często z moim wujem, który mieszka w Dreznie, i którego towarzystwo nad wszystko miłe mi było.
— Jakto! a w towarzystwach nie bywałaś? — zawołała Adzia.
— Owszem, ale tylko niekiedy i gdy wymagała tego potrzeba. Nie wyniosłam z nich zresztą żadnych miłych wspomnień.
— Więc nie zawsze towarzyszyłaś cioci na zabawy, o których ona opowiada Lorci w tej chwili.
— Nie, bo większą część czasu spędzałam u mego wuja. Czy znasz mego wuja?
— Nie przypominam sobie, abym go kiedy widziała.
— Jest to już człowiek nie młody, i posiada jednę z najlepszych głów tego czasu. Przeszedł wielkie nieszczęścia, nie z powodów osobistych, ale publicznych. Prowadzi w Dreznie życie bardzo ciche i przyjmuje u siebie nielicznie tylko kółko przyjaciół, ludzi powiększej części uczonych, albo stojących na czele dyplomacji niemieckiej. Posiada bardzo piękny księgozbiór i przez cały czas mego pobytu w Dreznie służyłam mu za bibliotekarza. Było mi bardzo przykro rozstawać się z wujem.
— Zapewne też z żalem opuszczałaś Drezno?
— Przeciwnie, z żalem opuszczałam tylko wuja, jego przyjaciół i jego bibliotekę, cieszyłam się jednak, że wrócę do kraju, bo zdaniem mojem można żyć w całej pełni tylko w miejscu, gdzie wszystko znane nam dobrze, rodzinne, a więc i najmilsze. Zresztą przecież i brata już od dwóch lat nie widziałam.
Główną cechą rozmowy Ryty był spokojny, prawie obojętny ton, jakim ciągle mówiła, tylko przy ostatniej wzmiance o bracie, głos jej zmiękł i nabrał pewnej tkliwości.
— Czy wiesz Ryto, że Tozio bardzo jest zmieniony od pewnego czasu? — rzekła Adzia.
— Pod jakim względem? — zapytała Ryta, a w myślących i obojętnych jej oczach odmalował się niepokój.
— Zmizerniał, kaszle ciągle i od kilku miesięcy ma minę chorego.
Ryta nie odpowiedziała, tylko spuściła oczy i zamyśliła się tak, że Adzia kilka razy przemawiać do niej musiała, nim otrzymała odpowiedź.
— Ou est mon mouchoir de poche, Ryta, czy nie wiesz, ou est mon mouchoir de poche? — zawołała nagle pani szambelanowa, szukając w obu kieszeniach okrycia, i wydobywając z nich mnóstwo pugilaresów, bombonierek, cygarniczek i t. p. fatałaszek.
— Vous l’avez certainement perdu maman, — odpowiedziała Ryta z zupełnym spokojem.
— Mon Dieu, oui, je l’aie perdu, — rzekła pani Słabecka i zaczęła mówić o czem innem.
Nie upłynęła godzina, gdy wszedł Tozio.
Pani szambelanowa ujrzawszy go, wyciągnęła obie ręce i krzyknęła:
— Mon fils! o, mon fils! quelle joie! j’etouffe!
Tozio zbliżył się do niej bez pospiechu, nie znać na nim było żadnego szczególnego wrażenia, pocałował rękę matki i rzekł obojętnie:
— Jak się ma kochana mama? Jakże kochana mama podróż odbyła?
Zwrócił się do siostry, która przy wejściu jego powstała. Wziął jej obie ręce i patrzył na nią przez chwilę, pociągnął ją do siebie i rzekł serdecznie:
— Dobrze, żeś przyjechała, Ryto, tęskno mi już było za tobą!
Na spokojnej twarzy Ryty odbiło się wzruszenie i oczy jej zabłysły jakby łzą. Jeżeli to jednak łza była, nikt jej nie ujrzał, bo wnet powściągnięta zniknęła pod powieką, a tylko dłonie Ryty energicznem ujęciem uścisnęły obie ręce bratu. Nie rzekła przytem ani słowa i znowu posągowo spokojna, usiadła na swojem miejscu.
— Dieu! mon fils! jakże też jesteś ubrany! — zawołała po chwili pani szambelanowa; — kolorowy krawat! któż teraz nosi kolorowe krawety? to parafjaństwo! czarne tylko są dystyngowane. Kołnierz przy tużurku powinien być także ze szpiczastemi końcami, a nie okrągły jak twój. Znać zaraz, że mieszkasz w małej mieścinie. Gdybyś widział elegancką młodzież drezdeńską! Wyglądają tam wszyscy jak laleczki wyrznięte z żurnalu. A propos żurnalu, przywiozłam ci kilka modelów najmodniejszych ubrań męskich.
Po ustach Tozia przebiegł ironiczny uśmiech.
— I nic więcej nie przywiozłaś mi z Drezna moja mamo? — zapytał żartobliwie.
— Oui, przywiozłam ci jeszcze nécessaire tualetowy, figure-toi, c’est de l’argent ciselé, kosztuje mnie sto talarów, ale też jest d’une elegance parfaite pour un jeune homme. Miałam taki sam, zastosowany tylko naturalnie do potrzeb damskich, ale nie wiem gdzie mi się podział. Ryta, ma cher, czy nie wiesz, ce qu’est devenu mon nécessaire?
— Vous l’avez perdu maman, — odparła z flegmą Ryta.
— Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, et ou est-ce que je l’ai perdu?
— Jadąc z Drezna do Wrocławia.
— Au fait, tak jadąc z Drezna do Wrocławia, zostawiłam gdzieś na stacji mój nécessaire.
— Czy zawsze tak często gubisz swoje rzeczy moja mamo? — zapytał Tozio.
— Ah, mais oui, c’est mon malheur! Wyobraź sobie, mon fils, że robiąc przeszłego lata wycieczkę do Saskiej Szwajcarji, wzięłam z sobą znaczną część mojej biżuterji, bom miała na widoku kilka zabaw w jednem ze znajomych miast, przez które przejeżdżać musiałam. Przyjeżdżam na miejsce, znoszą moje paki z rzeczami do mieszkania, pudełka z biżuterją nie ma. Przeraziłam się nadzwyczajnie i poczęłam szukać, śledzić publicznie. Pokazało się, że pudełko stało w głębi powozu, którym jechałam i ja wyciągnęłam je ogonem od sukni.
— I cóż, znalazła się biżuterja?
— Gdzie tam! oddano mi tylko pudełko z jednym pierścionkiem w środku i nigdy nie mogłam dojść, kto zabrał resztę znajdujących się w niem rzeczy.
Przy wspomnieniu o straconej biżuterji, westchnęła pani szambelanowa, ale wnet zaczęła mówić o czem innem.
Tozio zwrócił się do siostry:
— A ty Ryto, co przywiozłaś mi z zagranicy? — zapytał półżartem.
— Niezmienną zawsze przyjaźń moją dla ciebie i list od naszego wuja, — odrzekła i wydobywszy pismo z pugilaresu, oddała je bratu.
Tozio odszedł z niem ku oknu i czytał. Gdy skończył, usiadł znowu obok siostry i rzekł do niej:
— Zgadnij Ryto, jaką radę przysyła mi wuj?
— Jaką? — zapytała.
— Abym jechał na uniwersytet.
Ryta patrzyła przez chwilę na brata.
— Czy nie uznajesz wielkiej słuszności tej rady? — zapytała zwolna.
— Za późno już, abym poszedł za nią, — z cicha odpowiedział Tozio.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz Tozio wchodząc do mieszkania kuzynek, znalazł w bawialnym pokoju Rytę samą jedną. Czytała ona książkę, którą na widok brata wnet zamknęła i serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Gdzie jest mama? — zapytał młody człowiek.
— Poszła za sprawunkami do miasta.
— A kuzynki nasze?
— Lorcia towarzyszy mamie, a Adzia zajęta koło gospodarstwa.
— Powiedz mi Ryto, — mówił Tozio siadając obok siostry, — czy nie odgadujesz chwili, w której matka nasza przestanie kupować wiecznie fatałaszki, a potem gubić jednę po drugiej, zasiewając niemi wszystkie drogi swych ciągłych wojażów?
— Owszem, odgaduje tę chwilę, — krótko odrzekła Ryta.
— Kiedyż ona nastąpi?
— Gdy stracimy majątek.
Umilkli oboje, nie patrzyli na siebie i po ustach ich błąkał się smutno-ironiczny uśmiech.
— Co porabiałeś Tozio przez czas naszego niewidzenia się? — zapytała po chwili Ryta.
— Doskonaliłem się w mym specjalnym zawodzie, — odrzekł brat.
Ryta podniosła na niego długie, zamyślone spojrzenie.
— W jakim? — zapytała.
— W sztuce uprzyjemnienia sobie życia.
Ryta spuściła wzrok i znowu milczeli oboje.
— Na czemże według ciebie zależy ta sztuka? — zapytała znowu siostra.
— Na grze w karty i przeróżnych zabawach z dobrymi i przedewszystkiem wesołymi kolegami, — odparł Tozio.
Tym razem Ryta milczała długo. Na. twarzy jej ukazała się boleść, ale pociągnęła zwolna rękę po czole i znowu wydała się spokojną. Po chwili ozwała się zniżonym, łagodnym głosem:
— Toziu, ja nie tak wyobrażałam cię, ja nie o takim specjalnym zawodzie marzyłam dla ciebie.
Tozio zaśmiał się przykrym, przymuszonym śmiechem i silnie zakaszlał.
— Najprzód dziękuję ci droga siostrzyczko, żeś marzyła o czemś tam dla mnie, — rzekł, — a następnie pytam o czem marzyłaś?
Ryta powiodła znowu ręką po czole, zamyśliła się na chwilę i rzekła:
— Kiedy w Dreznie długie godziny przesiadywałam z kochanym wujem naszym w cichym gabinecie jego, między książkami pisanemi przez ludzi wielkich umysłów i portretami mężów serc wielkich, rozmyślaliśmy nieraz o różnych sprawach tego świata. Przewroty i koleje społeczne, a mianowicie koleje, nieszczęścia, stosunki i potrzeby naszej społeczności stawały przed naszemi oczami. Wtedy wuj nasz z właściwym mu zapałem i mocą przedstawiał potrzebę ludzi rozumnych i hartownych, zdolnych do logicznego życia i energicznych czynów, a ja całą myśl, całe serce moje przenosiłam do ciebie z pragnieniem, abyś ty był jednym z takich.
Umilkła na chwilę. Tozio nie odpowiadał.
— Wuj nie raz rozpytywał się mnie o ciebie, a ja mówiłam mu, że masz poczciwe serce i wiele umysłowych zdolności. Wtedy i on życzenia swoje łączył do moich i powiadał: byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym posłyszał o nim, że dojrzał na dzielnego człowieka.
Tozio milczał jeszcze długo, na twarzy apatyczny i lekceważący wyraz zaczął walczyć ze smutkiem, który na nią występował.
— Cóż rozumieliście oboje pod tym wyrazem: dzielny człowiek? — zapytał po chwili.
— Jednoznacznikiem wyrazu dzielności męskiej jest wyraz praca, — odrzekła Ryta.
— W takim razie oboje z wujem zawiedliście się na mnie, nic nie robiłem nigdy i nic nie robię.
Ryta znowu podniosła rękę do czoła.
— Powtórzę ci to, com wczoraj mówiła: masz rok dwudziesty pierwszy zaledwie, — rzekła.
Tozio powstał gwałtownie i stanął przed siostrą; na bladej twarzy jego było silne, przykre wzruszenie.
— Ryto! — zawołał, — nie mów nic o latach moich, życie nie na lata się mierzy. Słuchaj, oboje z wujem składaliście dla mnie życzenia do ziszczenia niepodobne. Mówisz o pracy, a pomyśl tylko, co robił ojciec nasz? bawił się przez całe życie; co robi matka nasza? bawi się przez całe życie; jak chowano mnie? w ciągłej zabawie. Ojciec uczył i mnie bawić się, matka uczyła mnie ubierać się. Co wkładano i mi od dzieciństwa w serce? miłość blasku i próżności, do czego usposobiono moje siły? do próżniactwa. Ciebie matka oddała na pensję, bo ujmowało to jej kłopotów około wychowania twego i dozwalało dłużej grać rolę młodej kobiety, i na dobre ci to wyszło, bo przez dziecinne lata nie widziałaś tego, na co ja patrzyłem. Ja patrzyłem na to jak ojciec bawił się i trwonił pieniądze w jednej stronie, a matka bawiła się i trwoniła pieniądze w drugiej, a gdy przypadkiem zeszli się, sprzeczali się i wzajem na siebie zrzucali winę domowego nieładu i grożącej majątkowej ruiny. Gdy ojciec umarł, cóż uczyniła matka? oto zabrała wszystkie pieniądze, jakie zkądkolwiek wydobyć mogła, i wyjechała zagranicę, a mnie zostawiła zarząd odłużonych majątków, panem swojej woli w lat ośmnaście. Z pustką w głowie, z pustką w sercu, bez żadnego w niczem zamiłowania zostałem na wsi w dużym, pustym domu; cóż robiłem? naturalnie uciekałem ztamtąd, uciekałem od samotności, której niczem nie umiałem zapełnić, od kredytorów, od nudy. Uciekałem, gdzie? do miasta. Z czem przybyłem do miasta? ze wspomnieniami zabaw, w których towarzyszyłem memu ojcu i z nędznemi sześciuset rublami rocznej pensji wyznaczonemi na moje potrzeby przez matkę. Czy miałem jakie moralne zkądkolwiek wsparcie? żadnego! ani wewnątrz siebie ani zewnątrz. Zrazu począłem bawić się trochę, potem więcej, potem jeszcze więcej, nie starczyło pieniędzy, więc pożyczałem, pożyczałem od żydów na lichwę. Bywali wprawdzie niekiedy ludzie, którzy mówili mi, że źle postępuję, ale nikt nie był dość rozsądnym, aby mnie nauczyć, jak mam postępować inaczej. Zresztą widziałem najczęściej, że ci co mnie przyganiali, czynili tak jak ja, prawili morały albo przez hipokryzję, albo przez głupotę, albo przez chęć lepszego pokrycia własnych błędów. Więc nie budowało mnie to wcale i robiłem ciągle po swojemu. Przez długi czas nie czułem nawet, że źle robię, tak przyzwyczaiłem się do widoku żyjących na żart ludzi, iż nie wyobrażałem sobie nawet, że żyć inaczej można. Wtedy dopiero poczułem, że jestem na złej drodze, gdy mi pewien bardzo biegły lekarz powiedział: — „Strzeż się pan, jeszcze rok podobnego życia, a umrzesz!...“
Nie mógł mówić dalej, albowiem silny kaszel mowę mu przerwał.
Ryta była bardzo blada.
— Wuj pisze mi, abym pojechał na uniwersytet, — mówił znowu Tozio, rzucając się na krzesło, — pisze, że tylko przez naukę mogę stać się takim człowiekiem, jakim on widzieć mnie pragnie. Bardzo dobrze, ale bierzmy tę rzecz ze strony praktycznej. Toć o ile wiem, nie czytania i pisania i nie czterech działań arytmetycznych uczą na uniwersytecie, ale nauk wyższych do rozpoczęcia studjów, na które mi trzeba pewnego przygotowania. Cóż ja umiem? jakie jest moje umysłowe przysposobienie na studenta uniwersytetu? Mówię doskonale po francusku i trochę po angielsku, przeczytałem kilkadziesiąt romansów Sanda i Dumasa, wiem jak się znaleźć w salonie i z ożywieniem poprowadzić dowcipną konwersację z damami i oto cała moja wiedza. Pókim nie kaszlał, śpiewałem jeszcze przy fortepianie kilka arji włoskich i francuskich romansów, a teraz to nawet wedle przypowiastki: „Kachu, kachu, tra la la la, kaszel i śpiewać nie pozwala!“ Z tak wszechstronnem i szerokiem przysposobieniem umysłowem, na jakiż fakultet uniwersytecki radzisz mi wstąpić, kochana siostro? Zechcęż zostać naturalistą? ależ w takim razie musiałbym się wprzód dowiedzieć, co mianowicie znaczą: zoologja, fizjologja, geologja i wszelkie następne logje, bo chociaż nomenklatura ich uwięzła mi w pamięci, dzięki rzadkim o nich rozmowom w salonach, których naturalnie biernym tylko byłem słuchaczem, toć jednak que le diable m’emporte, jeśli wiem, czem one się różnią między sobą, i o jakich przedmiotach każda z nich prawi. Czy może będę się uczył prawa? Ależ słyszałem, że ażeby rozpocząć nad niem studja, trzeba posiadać pewne wiadomości historyczne, a ja z dziejów ludzkości znam tylko ustęp o cnotliwej Lukrecji, Helenie porwanej przez Parysa, pamiętam kilka anegdot o pani Montespan et compagnie i wiem, że świętej pamięci królowa Jadwiga wyszła za mąż za Jagiełłę. Jeżeli się nie mylę, historyczna ta wiedza posłużyła mi tylko do tego, abym się dziewiczo zarumienił przed egzaminującym profesorem. Na medycynę stanowczo nie pójdę, bo mam wstręt do trupów i gabinety anatomiczne zanadto przywodzą mi na pamięć słowa poczciwego doktora zwiastujące mi, że sam prędko mam umrzeć. Nie przychodzi mi w tej chwili na pamięć żadna naukowa gałęź, ale wiem z góry, ze jakakolwiek by ona była, jestem w każdej równie mało przygotowany jak do tych, które już wymówiłem. A prawda! przypominam sobie jeszcze matematykę! Ale powiadają, że aby zacząć ją studiować, trzeba wprzódy umieć arytmetykę, a ja tyle tylko posiadam arytmetycznej wprawy, ile jej potrzeba do obliczenia procentów lichwiarzom i dodania ich do ogólnej sumy długu, co zresztą nie jest trudne, bo odbywa się za pomocą okrągłych cyfer, naprzykład: takich dziesięć procent na miesiąc stanowi rocznego procentu dwanaście procent od sta, a 1440 od tysiąca, co gdy dodam w końcu roku do powyższego kapitału, znajdę się dłużny żydowi 2440, to jest półtora raza tyle, ilem od niego pożyczył. Zgódź się więc na to siostrzyczko, że i na matematyczny fakultet pójść nie mogę. Z tego wszystkiego wynika, że aby zostać studentem uniwersytetu, musiałbym wprzódy przejść kurs przygotowawczych nauk, to jest, mówiąc prostemi słowy: pójść do szkół, które w dzieciństwie zastępowały mi guwernantki cudzoziemki i mentorowie muzyki i tańców. Czy mogę zaś teraz w dwudziestym pierwszym roku życia zapisać się na ucznia pierwszej klasy gimnazjum w M., sama już osądź Ryto...
Zatrzymał się i popatrzył na siostrę oczami, w których sarkazm łączył się z wielką goryczą, usta mu zbladły i drżały od wzruszenia; Ryta wydawała się wciąż spokojną, tylko stawała się co raz bledszą, i znać było, że oddychała z trudnością. Tak parę minut siedzieli naprzeciw siebie w ciężkiem dla obojga milczeniu.
— Toziu, — ozwała się Ryta zwolna i łagodnie, — wszakże szkoły i uniwersytety są zakładane dla ułatwienia, dla systematyzowania nauk ludziom, a prócz nich jest jeszcze możność pracy samotnej, pracy w swoim domu, w swoim gabinecie, takiej naprzykład, jakiej wuj nasz całe swoje życie poświęca.
— To znaczy, — odpowiedział Tozio, — radzisz mi, abym nakupował w księgarni wielką ilość naukowych książek, kazał je wnieść do jednego pokoju, poukładał systematycznie w półkach, a potem zamknął się z niemi sam ma sam na długie godziny i dni i wtedy dopiero je opuścił, gdy mnie one zrobią naturalistą, prawnikiem, autorem lub czemś tem podobnem? czy taką jest myśl twoja?
— Toziu, — odparła Ryta, — ja sama zbyt mało umiem i wiem, abym przywłaszczała sobie prawo wskazywania dróg komukolwiek, ale zdaje mi się że jakimkolwiek bądź sposobem, ty powinieneś koniecznie pracować.
— A więc cóż chcesz, abym czynił? — zawołał coraz bardziej wzruszony Tozio, — mamże pójść orać ziemię naszych majątków, czy młócić zboże na chleb, czy drzewo rąbać?
— Któż nie wie, — zawsze tym samym cichym i łagodnym głosem odparła Ryta, — któż nie wie, że ludzie naszej klasy nie potrzebują, nie mogą, a nawet nie powinni oddawać się grubej, fizycznej pracy spełnianej przez tych, dla których umysłowa praca nie możebna? Któż nie wie o tem, że mężczyzna urodzony na wyższym szczeblu społecznym, pracować może z korzyścią dla siebie i innych wtedy tylko, gdy posiada gruntowną naukę? Dla tego, Toziu, ja choć nie umiem, może nie śmiem ci wskazać dróg twoich, mówię jako najlepsza twoja przyjaciółka: ucz się!
Tozio zaśmiał się głośno, z goryczą.
— O Ryto! — zawołał, — jakże ty nie znasz natury ludzkiej! jakże nie znasz wpływu, jaki na cały nastrój fizyczny i duchowy mężczyzny wywierają najpierwsze jego lata młodzieńcze! Alboż sądzisz, że grając w karty, bawiąc się butelką i miłostkami, przepędzając bezsenne noce w gorączce użycia, tracimy tylko pieniądze, rujnujemy się tylko majątkowo, a z duszy naszej nic nam nie przepada, moralnie nie bankrutujemy? Jeśli tak myślisz Ryto, mylisz się, i nie dziw, że się mylisz, bo jesteś młodą i czystą dziewicą. W tej jednak poufałej i braterskiej rozmowie naszej ja ci powiem, że jest inaczej. Życie prowadzone na żart męczy daleko więcej ducha i ciało niż życie najtwardszej pracy: denerwuje ono, osłabia. Człowiek ekspensuje w niem samego siebie, jak marnotrawna i nierządna gospodyni, która przy końcu roku widzi spiżarnię swą wyczerpaną i nie ma już czem się karmić. Przychodzi zapewne chwila, jednemu wcześniej, drugiemu później, w której postrzega, iż źle robi, że wypędza z siebie Boga, a idzie za djabłem do piekła prędzej niż by należało. Ale czy sądzisz, że w tej chwili rozwagi i opamiętania, gdy człowiek powie sobie: stój! to już tak zaraz wstrzyma się i zmieni i inny kierunek przybierze? gdzie tam! co najwięcej, zamknie się na kilka dni w swojem mieszkaniu z goryczą w sercu i flaszką lekarstwa na stole, a gdy gorycz tę przetrawi w sobie i połknie lekarstwo, znudzi się i otworzy znowu drzwi swe na oścież, a przyzwawszy wesołych kolegów zawoła ze zdwojonym zapałem: Bank! poniterujcie! Bo powiedz, proszę cię, co mu zastąpi te pięćdziesiąt dwa obrazki przynoszące mu wrażenia, do których nawykł, i tych towarzyszy, których pełna werwy rozmowa upaja go i ogłusza? czem on zabije długie szesnaście godzin doby, jakie mu po ośmiu godzinach snu do spędzenia pozostają? Możeby on i rad wziąć się do jakiego działania, ale ażeby robić coś, trzeba najprzód umieć robić, a żeby umieć, trzeba się uczyć; uczenie się, to praca, do której należy przynosić trzeźwy umysł i siły niezmęczone, a on tymczasem przy czytaniu drugiej stronicy naukowej księgi poziewa, a przy trzeciej usypia, a jeśli wypadkiem dojdzie do końca kilku kart nie usnąwszy, to czuje się tak zmęczonym i znudzonym, że idzie rozerwać się czemś łatwiejszem, a gdy znowu zacznie rozrywać się, niech wszystkie dobre duchy requiescat in pace śpiewają nad książką! Jakiś czas będzie ona leżała jeszcze w jego mieszkaniu na stole pod grubą warstwą pyłu i przykryciem różnych kawalerskich gratów, aż przyjdzie jaki koleżka, przywódca i mistrz w zabawach i zaśmieje się na całe gardło i szyderczo zawoła: — „Cóż to! jak widzę, stajesz się literatem! czy nie wstąpisz wkrótce do zakonu Trapistów? cisza klasztorna lepiej sprzyja uczonym medytacjom, jak wrzawa światowa!“ — I wnet książka ze stołu idzie pod stół, a z pod stołu w piec, a z nią razem płoną na stosie suchego drzewa i dobre intencje, i słówko pobożne, i postanowienie poprawy. I pytasz mnie, dla czego młody człowiek poziewa i usypia nad książką, dla czego ona go męczy, dla czego lęka się szyderstwa towarzysza i przez obawę tę wrzuca w piec owoc długoletniej pracy jakiegoś uczonego poczciwca? Otóż powiem ci, że jest tak dla tego, że ten młody człowiek od lat dziecinnych nie był przysposobiony i hartowany do pracy, że kilkoletnie życie gorączkowej zabawy osłabiło go, zdenerwowało, pomięszało mu pojęcia o złem i dobrem, zrobiło zeń słowem to nic ubrane w modny tużurek, które jeśli nie chce umierać w zmęczeniu, musi umierać z nudów, a jeśli jest dość zdrowej i silnej kompleksji, że nie umrze, musi żyć na utrapienie swoje i innych, póki funduszu nie straci, a jak go straci, palnąć sobie w łeb, lub pójść o żebraczym kiju śpiewać pod kościołem psalmy pokutne... Ryto, czy nie masz przy sobie wody kolońskiej? słabo mi... nie mogę tak długo mówić ..
Ryta podała bratu flakonik wiszący u jej paska. Tozio potarł sobie skronie orzeźwiającym płynem i z gorzkim uśmiechem rzekł:
— Możesz do wuja napisać o tem, jaki to ze mnie dzielny człowiek...
Ryta obie ręce przycisnęła do czoła i spuściła głowę.
— O Toziu! — rzekła głosem stłumionym, — gdzież jest ten brat mój, o jakim marzyłam? gdzież jest ten brat, o którym myślałam, że będzie moją dumą i mojem wsparciem?
— Wsparciem? jak może dać komukolwiek wsparcie człowiek, którego od dzieciństwa nic nie wspierało?...
— Ależ wola twoja bracie! gdzież wola twoja! — zawołała Ryta z boleścią.
— Wola? utonęła tam gdzie i siła. Wszyscy rodzimy się słabi, skłonniejsi do złego niż do dobrego, a ten tylko posiada wolę, kto miał ją wyrobioną w sobie od kolebki. Człowiek nie jest Bogiem i jak zewnątrz siebie, tak i w samym sobie, nie może stworzyć światów jednem swem zachceniem. Wszystko co jest w człowieku, wyrabia się powoli, stopniowo, czy to siła, czy słabość. Pytasz o wolę? powiem ci jeden przykład, z którego poznasz jak trudno zdobyć się na nią temu, kto nigdy nie myślał jej używać. Między towarzyszami mymi jest pewien młody człowiek, nazwiskiem Stanisław Kloński. Poczciwy w gruncie, jednak żyje tak jak ja, czuje, że źle robi, a oprócz tego ma śliczną, młodziutką żonę, anioła piękności i dobroci. Żonę swoją kocha on tak, że gdy niedawno jeden z towarzyszów lekceważąco ozwał się o niej, sądziliśmy, że mu oczy wydrapie, a nam wszystkim oświadczył, że każdemu, kto ośmieli się kiedykolwiek najmniejszem słowem ubliżyć jego żonie, wsadzi kulę w łeb, choćby przed lufą jego pistoletu latał w zygzak jak nietoperz lub jaskółka. Mimo to wszystko cóż robi ten człowiek? jak on żyje? oto opuszcza żonę i dom, trawi godziny przy zielonym stoliku, bilardzie i wesołych kompanjach. Gdybyś sądziła, że to łotr, myliłabyś się, jest w nim sumienie i walka, jest w nim boleść rozrywanego ducha. Nie raz widzę, jak wśród najgwarniejszych zabaw przy wspomnieniu o żonie, pociera czoło ręką i ma minę człowieka, który za godzinę w łeb sobie palnie, niekiedy ucieka od nas, zamyka się w domu po kilka dni i parę tygodni, ale niestety! wraca — wraca zawsze i im dłużej nie szalał, tem więcej szaleje. Gdzież więc wola jego? nie ma jej. A dla czego jej nie ma? osądź sama. Zkąd ona ma być w nim? czy wyrobiła ją praca? czy dojrzałość pojęć? czy potrzeba dawania sobie rady na świecie? nie, wszystko miał zawsze gotowe, wzrastał zupełnie tak jak ja, z tą różnicą, że mnie guwernantki uczyły języków i mentorowie uczyli, a jego profesorowie w szkołach niczego nie uczyli, bo ojciec błagał, aby nie męczyli najdroższego jedynaka, a za promocję karmił ich indykami. Oto widzisz co jest wola, nie pytaj o nią tego, kto źle czyni, bo skoro on jej nie ma, to już i stworzyć w sobie nie może, a żałuj tylko, że jej stopniową i wielką nie zdobył pracą.
Ryta milczała długo, na twarzy jej walczyły różne uczucia żalu, trwogi i grozy. Ostatnie przemogło i ozwała się z rodzajem przerażenia, patrząc na brata:
— I cóż to wy za ludzie jesteście? i jakiż to wasz świat?
— O tak, — odparł Tozio, — wy młode dziewice ani pojęcia o nas nie macie, wy w braciach waszych, w przyszłych mężach roicie bohaterów, a co najmniej ludzi hartownych, niepokalanych. Tymczasem, zawodzicie się często i strach, przerażenie, boleść was przejmuje, nieprawdaż? Ale to dobrze, bo przynajmniej jak będziecie miały synów, potraficie postąpić tak, aby oni do waszych braci i mężów podobni nie byli.
Ryta oparła obie ręce na stole i głowę na rękach, i siedziała nieruchoma jak posąg, z ukrytą twarzą.
Tozio strasznie blady, z chorobliwym tylko blaskiem w oczach chodził wzburzonym krokiem po pokoju, pokaszliwał i pocierał skroń wodą kolońską. Nagle stanął przed siostrą, patrzył na nią długo i dotykając jej ramienia, rzekł:
— Ryto, ty mną pogardzasz?
Ryta podniosła twarz, na której malowała się boleść więcej męska niż niewieścia, bo łez nie było w jej oczach, a tylko usta otoczył taki głęboki wyraz smutku, że ktoby patrzył na nią, smutnym stać by się musiał koniecznie. Energicznym, męskim prawie ruchem wyciągnęła rękę do brata, a drugą kładąc na sercu, rzekła pewnym głosem:
— Na to serce rachuj zawsze. W szczęściu czy niedoli, czy w największym choćby grzechu twoim, ono cię nie odstąpi.
Tozio podniósł do ust jej rękę.
— Ryto! — zawołał, — gdyby matka nasza była taka jak ty, nie byłbym takim jakim jestem.
Jakby w odpowiedź na te jego słowa, za drzwiami pokoju, w którym rozmawiali, zabrzmiał słodziutki, pieszczotliwy, dość jednak donośny głos pani szambelanowej.
— Łokieć aksamitki po dwa złote! mais c’est d’une chereté horrible. Dziwnie tu u was wszystko drogie, mignonnes!
Jednocześnie otworzyły się drzwi z wielkim hukiem i z szelestem jedwabiu i furkaniem krynoliny, weszła pani Słabecka w swojej jasno-zielonej szubce i łabędziowym kapturku. Brakowało tylko wczorajszego zarękawka z angory.
— Bon jour mes enfants, bon jour mon fils, — mówiła, — witajcie dzieci; Dieu qu’il fait froid, zziębłam cała chodząc po sklepach, tyle bo też rzeczy miałam do kupienia. Szczególnie za temi aksamitkami nachodziłyśmy się z Lorcią ogromnie.
— Dziwię się, że kochana mama nie kupiła sobie tego wszystkiego zagranicą, — ozwał się Tozio, — bo tam taniej i lepiej być musi, jak w naszem niewielkiem mieście.
— Si, mon fils, — odparła matka, — wiozłam z sobą z Drezna kilka sztuk aksamitek, ale gdzieś się podziały w Warszawie, zostawiłam je podobno w hotelu, w którym zatrzymaliśmy się na parę dni. Mais ou est donc manchon? — zawołała, spostrzegając, że nie ma zarękawka. — Ryta, ma chere ne sais-tu pas ou est mon manchon?
— Mais vous l’avez certainement perdu maman, — odrzekła Ryta z zupełnym spokojem.
— Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — powtórzyła pani szambelanowa, — et ou est ce que je l’ai perdu? Lorciu, ma mignonne, czy nie wiesz, gdzie ja zgubiłam mój zarękawek?
— Musiała go kochana ciocia zgubić na ulicy, bo w sklepach widziałam, że go jeszcze miała, — odrzekła panna Jedlińska.
— Au fait, oui, musiałam go zgubić na ulicy. Szkoda wielka, żeś tego nie spostrzegła, bo będę musiała znowu pójść do sklepów, aby kupić sobie drugi. Każ podać śniadanie, ma mignonne, bo głodna jestem.
Tozio wstał nagle, odszedł do okna i zaczął patrzeć na ulicę. Ryta otworzyła książkę i wpatrzyła się w nią.
W tej chwili uchylono ostrożnie drzwi i słodziutki, uniżony głosik męski zapytał:
— Czy można wejść?
— Prosimy, prosimy, — ozwała się Laura.
Wtedy na środek bawialnego pokoju wszedł otyły i krępy, z łysiną na głowie i brodawkami na twarzy gość; był nim Ignacy Jodek.
— Do stopek ścielę się pani szambelanowej dobrodziejce, rączki całuję panny Ryty, — mówił powitawszy wprzódy gospodynię.
Ryta oddała zimny ukłon, a pani szambelanowa wyciągnęła ku przybyłemu pulchną i pełną pierścionków rękę, a twarz jej ożywiła się bardziej uprzejmym uśmiechem. Pan Jodek był jej wielkim ulubieńcem i gdy się raz zeszli oboje, nie mogli dość nagadać się z sobą.
— Le cher monsieur Jodek! — zawołała, — już się dowiedział, żeśmy przybyły!
— A jakże, a jakże, — odparł jowialny gość. — Kiedy takie pierwszorzędne gwiazdy pojawią się na naszym horyzoncie, nie sposób o tem ignorować. Od wczoraj wiem, żeście panie przyjechały, ale odłożyłem na dziś moją wizytę, aby nie być natrętnym.
— Oh, vous n’étes jamais de trop, cher monsieur Jodek vous, si aimable, comment donc! — mówiła szambelanowa. — Cóż słychać w M? Kto tu jest z moich znajomych? jak się bawią? czy wiele bywa zebrań? a publiczne zabawy jak idą? czy nie zawierają się jakie marjaże?
Widomem było, że te gradem sypiące się pytania wprowadzały Jodka w jego właściwą sferę. Mrugał znacząco oczami, uśmiechał się szeroko i gładził łysinę ręką przyozdobioną w ogromny pierścień z pieczątką. Przysiadł się więc do pani szambelanowej i począł jak z za rękawa sypać jej różne nowinki, ploteczki, anegdotki, opisywał bardzo dowcipnie zacofane stroje niektórych dam, wyśmiewał oświetlenie salonów pana X, unosił się nad kuchnią państwa I. i t. d. Pani szambelanowa odwdzięczała mu się opowiadaniem o różnych drezdeńskich powabach, towarzystwach, modach, pikujących historyjkach i t. d. A tak żywo toczyła się między nimi rozmowa, że mówili jakby na wyścigi, niekiedy jednocześnie, przerywali sobie wzajem ciągle, i nigdy żadne z nich nie mogło wyspieszyć z odpowiedzią na zadane pytania, bo po niem następowało drugie, trzecie, dziesiąte i tak dalej i tak ciągle.
Gospodynie domu kręciły się około zastawy śniadaniowej. Tozio usiadł przy Rycie i półgłosem z nią rozmawiał. Młoda panna jednak mówiła bardzo nie wiele, w całej spokojnej i harmonijnej jej osobie znać było ciężką jakąś myśl, która ją całą zajmowała.
— Ale pani dokazujesz cudów, zamiast stawać się starszą, wyglądasz pani co raz młodziej! — mówił Jodek do pani szambelanowej. — Zdawałoby się, że przez czas spędzony zagranicą ubyło pani lat dziesięć. Co za świeżość! jakie ożywienie!
— Mon Dieu, to zapewne skutek mego szczęśliwego charakteru, — odrzekła pani szambelanowa z wyrazem rajskiego szczęścia, i poczęła żywiej jeszcze powiewać nieodstępnym wachlarzem i żywiej jeszcze rozmawiać z panem Jodkiem i z większym wdziękiem poruszać głową i z większym zapałem strzelać oczami.
Pan Jodek patrzył przez chwilę na Rytę bladą, zamyśloną spokojnie, opartą o poręcz fotelu i swem głębokiem, wyrazistem spojrzeniem patrzącą na brata.
— Mój Boże, — szepnął do pani Słabeckiej, — któż by powiedział, że pani jesteś matką panny Ryty! ja sam, który przecież wiem o tem dobrze, zaledwie mogę wierzyć świadectwu własnych oczu. Każdy może wziąć panie za dwie siostry i to panią... za młodszą i milszą, — dodał jeszcze ciszej.
Na to bezczelne pochlebstwo, szambelanowa uderzyła go wachlarzem po ręku.
— Flatteur! — rzekła. — Wiedz o tem, że mam lat trzydzieści pięć!
Słowa te lubo powiedziane półgłosem, doszły do uszu Tozia. Zerwał się nagle z kanapy i parsknął śmiechem.
— Z czego się śmiejesz Toziu? — zapytała Laura.
— Nic, nic, — odpowiedział. — Ta Ryta mnie tak rozśmieszyła.
A kiedy siostra zbliżyła się do swego brata, szepnął jej bardzo ciche:
— Ryto, mama mówi Jodkowi, że ma lat trzydzieści pięć, więc chyba miałem lat czternaście, kiedym się urodził!
Ryta spojrzała nań poważnie, niemal surowo.
— Toziu, — odrzekła, — nie lubię, kiedy śmiejesz się ze słabości mamy.
— Słabości te kosztują mi życie, — odparł Tozio z goryczą, — sądzę więc, że mam prawo wszystko co straciłem, wynagrodzić sobie śmiechem i t. d., przyznaj sama, że ukrytym. Bo, że przed tobą śmieję się, to nic nie znaczy, przecież ty i ja, to jedno, nieprawdaż Ryto?
Ryta podała mu rękę i promień radości rozświecił jej surowym smutkiem twarz posępną.
Przyniesiono śniadanie, wraz z niem weszła do pokoju Adzia z twarzą nieco zarumienioną od ognia, bo znając wybredny gastronomiczny gust cioci szambelanowej, a z natury gościnna, jak wszystkie wiejskie i prostoduszne dziewczęta, sama przez cały ranek uwijała się w kuchni z książką kucharską, naglądając nie zbyt doskonałą, bo tanią kucharkę. Za to sporządzone pod nadzorem gościnnej gosposi potrawy były doskonałe, choć nie wykwintne, i pani szambelanowa rzuciła się na nie z apetytem wcale nie idealnym, a wtórował jej w tem z zapałem pan Jodek. Ryta jadła bardzo nie wiele z umiarkownniem i spokojem, cechującym ją w każdym ruchu; Laura siedząc przy Toziu, kładła na talerz najsmaczniejsze kąski ulubionemu kuzynkowi, ale on dziękował jej serdecznie, a jadł mało.
— Toziu, — ozwała się pani szambelanowa, biorąc z półmiska skrzydełko kapłona i suto oblewając je białym sosem, — trzeba, abyś mi wyszukał mieszkanie. Quelque chose de convenable, naturalnie.
— Mieszkanie! — zawołał pan Jodek nie zważając na to, że miał usta zapchane kapłonem, — ja mogę pani szambelanowej załatwić ten komis.
— O, niech mama z pełną ufnością zwróci się w tej sprawie do pana Jodka, — rzekł Tozio, i we wszystkich tym podobnych sprawach. Jest to kantor stręczeń, biuro adresów i kurjer codzienny miasta M.
— Wiem, wiem już o jednem! — wołał Jodek, nie uważając na tę drwiącą rekomendację towarzysza zabaw, — na Złotej ulicy, siedm pokojów, bardzo niedaleko mieszkania państwa Grabów.
— Państwa Grabów? qu’est ce que ce? — zawołała szambelanowa. — Nie słyszałam jeszcze, aby w M. byli państwo tego nazwiska.
— Jakże, jakże, — mówił pan Jodek, — są! i jak są! Pan Kalikst Graba, dzielny człowiek, słowo honoru, przybył tu na wiosnę, a w jesieni ożenił się z panną Kamilą G. Jak żyją! fiu! fiu!
— Z Kamilą G? — ozwała się Ryta, — czy to nie z moją koleżanką, Toziu?
— Tak, — odparł brat.
— Bardzo więc rada jestem, że znajduję ją w M, jest to jedna z kobiet, dla których najwyższą miałam zawsze sympatję.
Jodek począł natychmiast opowiadać o bogactwie Graby o jego wystawnem życiu, o jego miłej uprzejmości, potem zachwycał się nad wdziękami pani Kamili.
— Tylko zanadto jakoś poważna, czy dumna, — dodał.
Po śniadaniu Ryta zapytała brata:
— Powiedz mi Tozio, kto jest ten pan Graba, mąż Kamili?
— Mój najlepszy przyjaciel, — odrzekł z amforą.
— Jakiż to człowiek?
— W towarzystwie zachwycający, bon camarade przedewszystkiem, w gruncie łotr skończony; ale nie mów o tem nikomu.
— I ty się z nim przyjaźnisz? — zapytała Ryta, uważnie patrząc na brata.
— Qui se ressemble s’assemble, — odparł pół szyderczo, pół lekceważąco.
Ryta znowu ściągnęła brwi, znowu pobladła nagle i posmutniała.
Zima przechodziła w M, jak wszystkie inne zimy z tą tylko różnicą, że świat piękny więcej się tam niż za innych lat bawił. Szczególniej na Złotej ulicy był cały rząd domów, których okna położone na pierwszem piętrze gorzały codziennie prawie światłem rzęsistem, a nie rzadko przechodnie zatrzymywali się przed niemi na ulicy, chwytając uchem odgłosy orkiestry grającej skoczne tańce i wzrokiem ścigając ulotne cienie mnogich par, prześlizgujące się po tle oświetlonych szyb. Nie jeden młody człowiek wracający wieczorem po całodziennej ciężkiej pracy nad piórem, książką lub rzemiosłem do chłodnej i ciemnej izdebki, w której oczekiwała go samotność, bieda, głód może, stawał na przeciwległym tym oknom chodniku i zadumał się przez chwilę i westchnął nad dolą swoją, która wydała mu się ciemną i pustą otchłanią, w porównaniu z tym rajem pełnym muzyki, pięknych kobiet i miłosnej atmosfery, co patrzył na niego promiennemi oknami, niby otworami do nieba, przed nim zamkniętemi, niestety! Nie jedna młoda, uboga panienka, w powrocie swym od pracy szycia lub mozolnego nauczania, z ciężkością walczyła z mroźnym wiatrem, który chód jej utrudniał, z ostrym śniegiem, który twarz jej chłostał, ze ślizgawicą chodników, grożącej jej co chwila upadkiem, i nagle usłyszawszy huczne w głębi oświetlonych mieszkań płynące akordy muzyki, przystawała, podnosiła wzrok ku oknom gorejącym od światła, chwytała uchem buchający przez mury gwar balowy, i podumawszy chwilę, szła dalej swoją drogą; tylko z deszczową lub śniegową wodą skrapiającą jej policzki, łączyło się parę łez tęsknoty za weselem, swobodą, miłością, których odgłosy i widok, zasłyszała i dojrzała tak blisko siebie. A nazajutrz ten sam młody człowiek ubogi i ta sama młoda uboga panienka, wstrząsani chłodem poranku i skostniałe ręce tuląc do drżącej od zimna piersi, przechodzili znowu obok tych okien, które wczoraj buchały światłem i gwarem, a dziś cicho, spokojnie przesłonięte bogatemi firankami, zdawały się naśmiewać z wichrów i zamieci szalejących na świecie, i znowu oczy ich zmęczone niedospaniem, wzniosły się ku tym oknom tchnącym ciepłem i ciszą dostatniego bytu, a głowy schylały się pod smutnem własnej doli poczuciem. I nigdy może nie pomyśleli ci uprawiacze ciężkiej roli pracy i biedy, że w tych mieszkaniach, co się im rajem zdawały, odgrzewał się nie jeden straszny dramat, wlekło się niejedno posępne bardzo istnienie, nigdy może nie pomyśleli o tem, że ich to właśnie mozolne ubogie życie, szczęściem było w porównaniu z życiem istot w pięknem mieszkaniu tańczących wieczorem, a spiących wygodnie rano, ale tańczących z sercem targanem boleścią, a spiących wśród mar tłoczących się do głowy objętej gorączką rozpaczy. A jednak tak było, bo w nie jednem z tych mieszkań, wśród sprzętów bogatych i miękich, tuliło się w kącie widmo nieszczęścia, i czyhało na mieszkańców, tem straszniejsze, że ukryte i spotęgowane kontrastem pozoru z rzeczywistością.
Najświetniejsze i najbardziej otwarte z domów bawiących się owej zimy w M, były domy państwa Grabów i pani szambelanowej Słabeckiej. Wszyscy jednogłośnie zgadzali się na to, że pani Kamila była pierwszorzędną z gwiazd na horyzoncie tamecznego pięknego świata. Piękna surową i energiczną pięknością ukazywała się wszędzie bogato strojna, z wielką powagą postawy i spokojem układu. Pod tą jednak powagą i spokojem, ludzie upatrywali coś innego jeszcze, coś tajemniczego, coś, co się nie dawało dokładnie określić, ale uderzało widocznością. I tak zauważano, że nigdy się nie śmiała. Raz naprzykład, dawano w teatrze komedję wzbudzającą homeryczne wybuchy śmiechu w całem audytorium. Kamila ukazała się w loży w bogatym, ale surowym stroju, w towarzystwie nie młodej kobiety w niebieskich okularach, której nikt nie znał, ale o której mówiono, że była jej matką. Nie młoda kobieta smiała się wraz z innymi z dowcipnej i udatnej komedji, ale pani Graba nie uśmiechnęła się ani razu, przeciwnie, im więcej wzrastała ogólna wesołość, tem więcej unosiły się jej energicznie zarysowane brwi, a południowym ogniem gorejące oczy nabierały nieledwie tragicznego charakteru. Kilku mężczyzn patrzących na nią pilnie z parteru, spostrzegło tę szczególność, i szeptało między sobą: — „Dziwna kobieta.“ — Ci sami mężczyźni pociągnięci ku niej, może właśnie urokiem tej niepospolitości, przy końcu przedstawienia stanęli w korytarzu naprzeciw drzwi jej loży, aby widzieć ją przechodzącą i przesłać jej ukłon choć z daleka. Stojąc tak, usłyszeli, jak idąc obok nich nie młoda kobieta w niebieskich okularach mówiła do córki:
— Zdaje się, że nie zbyt bawiło cię dzisiejsze przedstawienie?
— Nie mam usposobienia do komedji, moja matko, — odrzekła Kamila.
Tym, którzy tę rozmowę słyszeli, rzecz zdała się wyjaśniona: pani Graba nie lubi komedji, więc nic dziwnego, że się nie śmiała z jej dowcipów, wszak są różne gusta; tem więcej zapragnęli ujrzeć ją na dramacie i zobaczyć jaki też wpływ wywrze on na nią.
Stosownie do ich życzeń, przybył do M. znakomity tragik i afisze zapowiadały przedstawienie jednego z dramatycznych najnowszych arcydzieł. W nie wielkim prowincjonalnym teatrze tłum był niezmierny, Kamila ukazała się znowu w swej loży, nie z matką, już tym razem, ale z mężem. Uważano, że pan Graba wprowadził żonę z wielkiem uszanowaniem, sam podał jej krzesło i zdjął z niej okrycie, pomimo że u drzwi stał uliberjowany lokaj. Kamila przyjmowała te zabiegi ze zwykłym sobie spokojem postawy, ale nie spostrzeżono ani razu, aby spojrzała na męża, owszem, gdy naprzeciw niej usiadł, spuściła oczy na leżący przed nią afisz i już ich nie podniosła aż do chwili, w której podjęto zasłonę. Kilku mężczyzn zaciekawionych przez nią i pociągniętych ku niej, więcej zapewne wyobraźnią niż sercem, poświęciło na ten raz przyjemność widzenia gry aktorów, a całą uwagę zwróciło na grę jej twarzy i ruchów. Zrazu nie odbiło się w niej nic nadzwyczajnego: w czasie pierwszego aktu, gdy wątek dramatu począł się dopiero rozwijać, Kamila siedziała nieruchoma, spokojna, wpatrzona w scenę. Ale gdy w drugim akcie dramat dochodził do całej potęgi, gdy na scenie rozpoczęły się jęki boleści, rzucania się rozpaczy, groza morderstw, Kamila bladła stopniowo, aż nagle usta jej zadrżały i głowę pochyliła bardzo nisko.
Graba zwrócił się szybko, szepnął coś do niej, a nie otrzymując odpowiedzi, skinął na lokaja, który wnet wybiegł z rozkazem zapewne przywołania powozu, a sam narzucił na żonę beduinę i podał jej ramię. Kamila podniosła twarz strasznie bladą, z oczami pałającemi gorączkowym ogniem, chwiejąc się powstała i wyszła z loży takim krokiem, jak gdyby natychmiast miała upaść zemdlona.
Mężczyźni, którzy to widzieli, wzruszyli ramionami i rzekli między sobą: — „Z komedji nie śmieje się, mdleje na dramacie, dziwna kobieta!“ — a że wszyscy bywali u państwa Grabów, częścią więc przez ciekawość, częścią powodowani istotną sympatją dla Kamili, poszli nazajutrz złożyć jej wizytę. Ale przyjął ich sam tylko gospodarz.
— Tak gorąco było wczoraj w teatrze, — mówił, — że żona moja bliską była omdlenia, a dziś czuje się cierpiącą, i nie opuszcza swego pokoju.
Chociaż wymawiał to z zupełnym spokojem, goście dojrzeli w jego twarzy jakby ślady gwałtownego wzburzenia, a w ukłonie niezwykłe roztargnienie. Zdawało się, że czuł ciągle wrzenie wewnętrzne, rozmawiając myślał zupełnie o czem innem.
Jeżeli w teatralnej loży postać Kamili wydawała się tak tajemniczą i niepospolitą, to w salonach tajemniczość ta jej i niepospolitość wzrastały jeszcze.
Przyjmowała u siebie mnóstwo osób i z gośćmi prowadziła rozmowę z łatwością, ale była tak jednostajną zawsze i dla wszystkich, tak nic i nikt nie zdołał nigdy wywołać na twarz jej większej serdeczności, lub choćby najmniejszego błysku jakiegokolwiek wzruszenia, iż widocznem było, że w towarzystwo wśród którego zostawała i w rozmowę z niem, nie wkładała ani najmniejszej cząstki swojej duszy. Czy to w dzień przyjmując ranne wizyty, czy wieczorami, gdy liczne zebrania tańczyły lub grały w karty w około niej, siedziała w buduarze swoim z rękami złożonemi na sukni, a nieruchoma jej kibić ubrana najczęściej w suknię z czarnego aksamitu, dumnie rysowała się na pąsowem tle adamaszkowych poduszek kanapy. Jeśli wstawała i przechodziła przez pokój, chód jej był powolny, nigdy na niczyje spotkanie nie wybiegała żywo i uprzejmie, nigdy oczy jej nie podniosły się na nikogo z tych, którzy wstawali, gdy przechodziła, ale były zawsze spuszczone, długiemi rzęsami rzucając głębszy cień na twarz bladą i już nieokreślonym jakimś cieniem zasnutą. Parę razy tylko, goście znaleźli w jej domu jej matkę, i wtedy ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzeli ją więcej nieco ożywioną. Uśmiechała się czasem i żywszym krokiem przechadzała salony, ale czyniła to z widocznem wysileniem i gdy matka jej oddaliła się, popadła w tem większą i więcej uderzającą martwotę.
Niektórzy mawiali o niej, że jest dumna, inni, że dziwna, inni jeszcze, że flegmatyczka, nikt nie mówił, że była smutną, bo na taką nie wyglądała; smutek bywa bardzo mięki i wyraźny w objawach swoich, niż było jej zwykłe usposobienie. Ale wśród mnóstwa jej znajomych, znajdowali się jeszcze i tacy, którzy zaciekali się w niej jak w czemś niezwykłem i tajemniczem, pragnęli podjąć choćby rożek tej posępnej a chłodnej zasłony pokrywającej piękną i niezmiernie zajmującą kobietę. Ztąd stała się niezmiernie modną, mężczyźni mianowicie upędzali się za nią i co raz więcej osób prezentowało się w jej salonach. Nie tylko mieszkańcy miasta, ale wszyscy, którzy z prowincji na długo czy na krótko przybywali do M, starali się ją poznać i składali jej wizyty, gwar wzmagał się koło niej, a na tle jego tem wybitniej odbijała jej cicha, głęboka, spokojna posępność. Każdy kto był u niej gościem, odchodził zachwycony jej pięknością i niezwykłym wdziękiem jej rozmowy, a zaciekawiony całą cechą jej osoby, każdy powracał wkrótce, zachwycał się jeszcze bardziej, ale nikt zachwycenia swego słowem żadnem przed nią nie objawił, jak nigdy nikt na zebraniach nie zaprosił ją do tańca. Nie jeden zbliżał się do niej z zamiarem szepnięcia jej słodkiego słówka, albo zaproponowania walca lub mazurka, ale spojrzawszy na nią z bliska, i zamieniwszy z nią słów kilkanaście, albo siadł obok niej i rozmawiał zupełnie o czem innem niż to z czem szedł do niej, albo odchodził i tańczył z kim innym. Wyglądała tak, że powiedzieć jej komplement albo zaprosić ją do tańca, znaczyło żartować z niej i siebie wystawiać na śmieszność.
— Dla czego nie sprobujesz nigdy tańczyć z moją żoną? — zapytał raz Graba Tozia na wieczorze tańcującym u jego matki.
— Nie śmiem, — odpowiedział brat Ryty.
— Do djabła! — zawołał mąż Kamili, — alboż tak straszna ma minę? nie zaprzeczysz przecie temu, że jest piękna?
— Prześliczna! — odrzekł Tozio, ale ma coś w sobie, que le diable m’emporte, jeśli wiem co to takiego, że zdaje mi się, gdybym ją prosił do tańca, miałaby prawo parsknąć mi w oczy śmiechem.
— Byłbyś mądry Toziu, gdybyś doprowadził panią Grabinę do uśmiechu, nie tylko do śmiechu, — rzekł słyszący całą rozmowę inny jakiś mężczyzna.
— A wiele tracicie na tem panowie, że nie widzicie nigdy mojej żony wesołą, bo właśnie najpiękniejszą jest, gdy się śmieje, — odrzekł z zupełną swobodą pan Graba, ale gdy się odwrócił, zciągnęły mu się brwi i oko mrugnęło nerwowo kilka razy.
Innego dnia, mąż Kamili mówił do Ordynata Zrębskiego, który stojąc w drzwiach salonu z pince-nez na nosie, wpatrywał się w siedzącą na kanapie Kamilę.
— No, gentlemanie, cóż tak w milczeniu przypatrujesz się mojej żonie, niby obrazowi świętej w wielkim ołtarzu! Wiem, że zakochanym jesteś po uszy w pani Klońskiej, nie będę więc zazdrosnym i pozwalam ci usiąść przy mojej żonie i powiedzieć jej grzeczne słówko.
— Ma foi, — odrzekł wzruszając ramionami Ordynat, — czy chcesz mnie wystrychnąć na dudka? Mówić komplementa twojej żonie! ależ to znaczy pokazać się zupełnym głupcem!
— No, spróbuj! — zawołał śmiejąc się Graba.
Ordynat milczał chwilę i popatrzył jeszcze chwilkę na żonę towarzysza.
— Nie śmiem, — rzekł w końcu i odszedł w inną stronę.
Ale o ile Kamila była dumną, spokojną i posępną, o tyle mąż jej wydawał się ruchliwym, uprzejmym i serdecznym dla wszystkich. Z wielką gorliwością starał się o stosunki i podtrzymywał je usilnie, mianowicie z bogatą młodzieżą, mówił poufale ty, gorąco ściskał ich ręce, a niekiedy służył im nawet lekką pożyczką. Matkom mającym dorosłych synów pochlebiał i okazywał mnóstwo grzeczności, żonom młodych i bogatych mężów przysługiwał się bukietami, cukrami, które przegrywał im w zakłady, i powozami na przejażdżki. Niezmiernie gościnny, zapraszał do siebie kogo tylko napotkał z wyższego towarzystwa, wiedział zawsze o wszystkich przybywających ze wsi, zapoznawał się wnet z nimi i prosił, aby dom jego za swój uważali. Był niewyczerpany w pomysłach do zabaw i rozrywek; organizował kluby męskie, i urządzał kuligi, na których mężczyźni wyciągali losy, kto ma wieźć jaką damę. Trzymał doskonałego kucharza i codziennie każdy kto chciał, mógł znaleźć u niego wykwintne śniadanie, doskonały objad lub wieczerzę.
Mianowicie mężczyzn przybywających ze wsi, raz na zawsze zapraszał do siebie na objady; jeśli przybywali z matkami lub żonami, zapraszał matki i żony, a siostry jeśli były piękne i utalentowane, najusilniej.
Gdy mu już te przyrzekły swą bytność, szedł do znajomej sobie młodzieży i zapraszał ją także, mówiąc:
— Przychodźcie, będzie u mnie pani N. z pięknemi czarnemi oczami i panna X. cudownie grająca na fortepianie.
Zaproszeni przybywali, zjadano wykwintny objad, potem grano, śpiewano, prowadzono konwersację, nakoniec damy rozjeżdżały się to do teatru, to gdzieś na wieczór, to do domów dla wypoczynku, a mężczyźni zasiadali do kart, grali w sztosa, pili szampana, przekąsywali strasburgskim pasztetem i westfalską szynką, a dobrze po północy albo o świcie, wychodzili z mieszkania Graby najczęściej z wypróżnionemi kieszeniami. A wszystko to czynił pan Graba z taką prostotą i dobrodusznością, taki był łatwy do zaznajomienia się i spoufalenia, uprzejmy, serdeczny, uprzedzający, w pewnych nawet razach uczynny, że mnóstwo osób odchwalić go się nie mogło.
Pani szambelanowa, z którą zachwycająco umiał rozmawiać o zagranicy, i której mówił, że wygląda najwięcej na lat trzydzieści, wynosiła go pod niebiosy i taką dla niego miała słabość, że parę razy powitała go w roztargnieniu: — „Bon jour, mignon!” — Na wieczorach zapraszał ją do tańca, a gdy półgłosem wymawiała się swoim wiekiem i dorosłemi dziećmi, wykrzykiwał:
— Na honor! pani chyba żartujesz! Przysiągłbym, że żadna z obecnych tu pań tak zręcznie i lekko nie tańczy jak pani!
Pani Szambelanowa chcąc pokazać, że się nie myli, wspierała pulchną rękę na jego ramieniu, i puszczała się w wir polki lub innego tańca, a gdy po zrobieniu kilku turów padła na krzesło ledwie mogąc oddychać, wachlowała się gwałtownie i mówiła do syna:
— Vous avez un charmant ami! mon fils!
Tozio uśmiechał się na to, a niekiedy i parsknął śmiechem, potem mówił coś półgłosem do Ryty, która obojętnie, niechętnie prawie znajdowała się względem Graby, i starannie unikała rozmawiania z nim lub tańczenia.
— Nie pojmuję Ryto, — mówiła po cichu do córki pani szambelanowa na jednym z tańcujących wieczorów, — nie pojmuję, dla czego jesteś tak reservée względem pana Graby. Nigdy z nim nie tańczysz i rozmawiasz jak możesz najmniej.
— Bo robi on na mnie wrażenie obrzydliwego węża, — odpowiedziała Ryta.
— Nie powinnaś tak się wyrażać o mężu twojej przyjaciółki i przyjacielu twego brata. Mais ou est donc mon éventail? — zawołała nagle, — Ryta, ma chere, czy nie wiesz ou est mon éventail?
— Vous l’avez certaiment perdu, maman, — odparła Ryta ze zwykłym sobie spokojem i zamyślonym wzrokiem powiodła po salonie, oczami szukając brata.
Gdy postrzegła go stojącego obok Graby i rozmawiającego z nim poufale, zsuwała brwi i odmawiała wszystkim zapraszającym ją do tańca.
Większa część kobiet była takiego zdania o Grabie co i szambelanowa. Ubył mu wprawdzie przez ożenienie się urok kandydata do małżeństwa, ale za to przybył powab gościnnego gospodarza domu, który mnóstwo przyjemnych chwil przysparzał towarzystwu, a przez ciągłe urządzanie rozmaitych zabaw i zciąganie do siebie młodzieży ze wsi, dostarczał okazji do zawierania marjażów. Litowały się też nad nim potrochę poczciwe dusze niewieście, bo to co w Kamili interesowało do najwyższego stopnia mężczyzn i znaczną ich część pociągało do niej tajemniczym, nieokreślonym urokiem, zrażało kobiety, i naprowadzało je na mnóstwo niekorzystnych dla niej sądów i wniosków.
— Dumna jak cesarzowa, a przecież nie dawno była tylko guwernantką, — mawiały jedne.
— Zimna i bez serca, — powtarzały inne.
— Nie podobna zawiązać z nią przyjaźni, ani żadnego serdeczniejszego stosunku, — orzekały trzecie.
— Widocznie nie ma serca, — osądziły wszystkie i dodały: — Jeśli taka jest dla otaczających, taką samą musi być dla męża. Szkoda go! taki miły człowiek! Toż ożenił się z nią przez miłość, wziął ją bez posagu, pokażcie nam więcej mężczyzn, którzy biorą za żony ubogie dziewczęta bez posagu! a ona odpłaca mu za to poświęcenie obojętnością! Szkoda go doprawdy!
I im więcej litowały się w ten sposób czułe serca, tem milej piękne oczy spoglądały na nieszczęsną ofiarę losu, na człowieka obdarzonego do tego stopnia gorącem i zacnem sercem, że wziął żonę bez posagu, a skazanego na chłód domowego ogniska.
O sądy ludzkie!...
Pewnego razu na jednym z tygodniowych wieczorków u państwa X, jedna z dam średniego wieku, mająca dorosłego syna i dwie dorosłe córki, a której Graba powtarzał często, że mogłaby ujść za siostrę swego syna, i że nigdy nic nie widział piękniejszego nad czepek ze strusiemi piórami, którym stroiła swą czterdziestoletnią głowę, siedząc obok Kamili, usłyszała, a raczej podsłuchiwała następującą między nią a jej mężem rozmowę:
— Kamilo, — mówił Graba siadając obok żony i nie zbyt zniżając głos, bo znajdująca się najbliżej dama o strusich piórach siedziała odwrócona, i zdawała się bardzo uważnie przypatrywać przez lornetkę obrazowi wiszącemu na ścianie, — Kamilo, jesteś dziś nieznośnie posępna. Proszę cię, abyś była inną.
Kamila z razu nic nie odpowiedziała.
— Kochana żono, — rzekł ciszej już nieco Graba, — przypominam ci naszą poślubną rozmowę i błagam, abyś rozchmurzyła czoło i porzuciła minę ofiary na stos idącej.
Kamila zwolna zwróciła twarz ku niemu i odpowiedziała:
— Nie mogę być inną.
Graba nachylił się i szepnął jej coś do ucha, czego już żadną miarą dosłyszeć nie mogła dama o strusich piórach.
— Jeśli mnie będziesz zmuszał, — odpowiedziała półgłosem Kamila, — zamknę się na cały miesiąc w swoim pokoju i będę ci tem psuła interesa.
Ostatni wyraz wymówiła ze szczególnym naciskiem.
W tej chwili jakaś młoda panna usiadła do fortepianu i pierwsze akordy walca zagłuszyły zgrzytnięcie zębami pana Graby. Gdyby je była usłyszała dama o strusich piórach, byłaby zapewne straciła część swej sympatji dla męża Kamili, bo nic w świecie nie jest mniej estetycznem jak zgrzytanie zębami. Lecz nie usłyszała tego dama mająca czepek zdaniem pana Graby najpiękniejszy w świecie, a za to co usłyszała, powtórzyła wszystkim znajomym swoim, którzy się znajdowali na wieczorze u państwa X.
— Wyraźnie słyszałam, — mówiła, — jak z całą miłością najtkliwszego małżonka błagał ją, aby choć raz czulszem okiem spojrzała na niego, a ona mu na to opryskliwie odpowiedziała: że jeśli będzie po niej tego wymagał, zamknie się w swoim pokoju na cały miesiąc i będzie mu psuć interesa.
— Cóżby to znaczyło: psuć interesa? — zapytała jedna ze słuchaczek.
— A naturalnie, że będzie mu tyle tracić pieniędzy, aż go zrujnuje, — wytłumaczyła dama o strusich piórach, — czyż nie uważasz jakie to utratne, jak się stroi a nie dawno było to tylko guwernantką na pensji pani D.
— Więc nie tylko bez serca, ale jeszcze kapryśna i marnotrawna, — zdecydowały słuchaczki damy o strusich piórach.
— Bez serca, kapryśna i marnotrawna! miła mi żoneczka! szkoda go! — powtórzyły wszystkie słowami lub w duchu.
Kiedy piękna, to jest niewieścia połowa towarzystwa wydawała tak pełne sympatji i współczucia sądy o panu Grabie, inaczej trochę było z brzydką czyli męską.
Młodzież trzymała go się jeszcze silnie, wysławiała jego wesołość, uprzejmość, ochoczość do wszystkiego i nazywała go duszą zabaw. Niektórzy z młodych ludzi, do których należeli Kloński i Tozio, nie wysławiali go wprawdzie, nie mówili o nim ani źle ani dobrze, ale nie odstępowali go jednak, pociągani znać doń magnetyczną siłą, jaką wywierać umiał, jaką posiadają pewne płazy potężnej organizacji nad ptakami, na których czyhają. Między młodzieżą więc ciągle jeszcze rej wodził, z butelek szampana strzelając im na wiwat ich przegranych pieniędzy. Ale między poważniejszymi mężczyznami, między dojrzałymi ojcami rodzin i doświadczonymi ludźmi przybywającymi ze wsi do miasta za interesami, lub dla poczciwej rozrywki, papiery jego poczęły spadać ogromnie. Znajdowały się głowy surowo naganiające jego sposób życia i byli nawet tacy, którzy wręcz odmawiali mu swoich wizyt i wywozili na wieś synów, postrzegłszy, że się z nim zaprzyjaźniają. Kilka zresztą dwuznacznych, wypadkowych słówek wpadło niespodzianie między towarzystwo bawiące w M. i przyczyniło się do poddania jego opinji w pewną wątpliwość.
Tak naprzykład jakiś podżyły obywatel z gubernji W, rodzinnego miejsca pana Graby, przejeżdżał M, udając się za interesami w dalsze strony i zatrzymał się w tem mieście dla odwiedzenia pewnego zdawna sobie znanego domu. W domu tym znalazł kilkanaście zebranych osób rozmawiających o świetnym wieczorze wydanym przed parą dniami przez państwa Grabów, a raczej przez pana Grabę, bo domyślano się powszechnie, że żona jego zabaw nie lubi, i że są one wyłącznie jego samego dziełem.
— Więc Kalikst Graba mieszka w M? — zapytał podżyły obywatel z dwuznacznym uśmiechem.
— Tak, — odpowiedziano.
— A to winszuję, bardzo winszuję państwu takiego współmieszkańca, — rzekł przybyły z wyrazem, który wszystkich zaciekawił.
— Czy go pan znasz? — wtrącono.
Obywatel uczynił szczególniejszy gest ręką, który można było wziąć za gest wzgardy.
— Znam go aż nadto dobrze na nieszczęście mojego biednego syna, — odpowiedział.
Zaczęto się dopytywać, ale podróżny człowiek był milczący jak kamień. Wyraźnie albo nie lubił obmawiać, albo wspomnienie o tym jakimś biednym synie tak mu ciężyło na myśli, że i przez cały dalszy ciąg swej wizyty mało już mówił i smutnie jakoś był zamyślony.
Po jego odejściu, kobiety obecne jednogłośnie zdecydowały, że pan Graba musiał zabić, albo ciężko ranić w pojedynku syna podżyłego obywatela z gubernji W, co przecież nie czyniło mu żadnej ujmy, bo pojedynek to honorowa sprawa.
Ale mężczyźni inaczej widać myśleli, bo uśmiechnęli się przy wzmiance kobiet o pojedynku i z namysłem kiwali głowami.
Jeden z nich ozwał się nawet:
— Oj, to jakiś ptaszek, ten Graba!
— Podejrzany, — dodał inny.
Na to kobiety oburzyły się, młodzież parsknęła śmiechem; nie mniej jednak słowa podżyłego obywatela zostały w M. jako śruba wiercąca w opinji pana Graby.
Większe jeszcze wrażenie wywarła pewna pani przybyła do M. dla oddania córki na pensję z tych samych okolic, w których mieszkała siostra i matka męża Kamili. Rozpytywała się ona szczegółowo znajomych o nią i o niego, a potem rzekła jakby do siebie:
— Biedna, biedna kobieta!
— Kto biedny? — zapytano.
— Żona tego Graby, — odparła w roztargnieniu.
Wzięto ją więc na indagację, jak wprzódy obywatela z gubernji W, ale przybyła pani odpowiedziała kobietom:
— Nie powiem wam nic więcej moje drogie, bo żyję w przyjaźni z jego poczciwą siostrą i nie chcę, aby ona do mnie potem jakikolwiek żal miała.
A gdy oblegali ją mężczyźni pytaniami, żartowała:
— Czy nie wiecie panowie, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła? Zarzucacie ją nam, kobietom, a sami jesteście w najwyższym stopniu ciekawi. Ostrzegam was, że prędko się postarzejecie!
Rozśmiano się z żartu dowcipnej pani; nie mniej jednak po jej odjeździe została druga śruba wiercąca dziury w opinji pana Graby.
Do tych dwóch śrub przybyła jeszcze i trzecia, a niebezpieczniejsza od innych, w postaci pewnego dwudziestoletniego młodzieniaszka przybyłego ze wsi do M. z polecenia od sędziwego ojca opłacenia raty bankowego długu, podatków, jakichś procentów zaległych kredytorom i t. p. Wysłany w tych celach jedynak bogatego papy, przybył do miasta M. z pugilaresem wypchanym suto — kilku tysiącami rubli podobno.
Pan Graba poznajomił się z nim w cukierni, zaproponował mu najprzód partyjkę bilardu, przypomniał sobie, że znał jego ojca, a ze stryjecznym bratem żył w bliskich stosunkach zagranicą, następnie pochwycił młodzieniaszka w objęcia, nazwał po imieniu Władkiem i zaprosił do siebie na objad, i nie tylko na jeden objad ale na wszystkie objady, które mu przyjdzie zjadać w M.
— Borel nie źle jeść daje, — mówił, — ale ja mam też wyśmienitego kucharza, bądź-że więc łaskaw jadać u mnie bez ceremonji, wszak ze stryjecznym bratem twoim żyliśmy w wielkiej przyjaźni. A może znajdujesz się w ambarasie pieniężnym, — dodał zcicha, — zwyczajnie jak to bywa w mieście z przyjezdnymi, powiedz szczerze, kieszeń moja otwarta dla ciebie.
Władzio, który czuł jeszcze przy sercu wszystkie pieniądze dane sobie przez papę na różne opłaty, musnął wąsik, który mu zaledwie dopiero rosnąć zaczynał i odpowiedział siląc się na swobodę układu i wyrażeń swego nowego znajomego:
— Dziękuję ci, cher ami, ale miałem w tym roku znakomity urodzaj w moim majątku i właśnie przed kilku dniami rządca wręczył mi kilka tysięcy rubli, to jest część dochodu z mego majątku, z któremi właśnie tu przybyłem. Wyobraź sobie, że w tym roku kopa zboża wydawała po dwie beczki ziarna, a beczkę płacono po dwanaście rubli...
— Pst! Krezus z ciebie Władziu! — przerwał Graba. — Na honor, jesteś świetną partją, a z tym pięknym wąsikiem i temi hiszpańskiemi oczami jakie masz, zawrócisz głowę połowie panien tego świata!
Władzio musnął raz jeszcze rudawy wąsik, spojrzał w zwierciadło na swe siwe i nieco zezowate oczy i gwiżdżąc arję z Wolnego Strzelca, którą siostra jego popisywała się zwykle przed sąsiadami, poszedł za swym nowym przyjacielem.
W tydzień potem świetna partja mająca głowę zawrócić połowie panien tego świata, wpadła do mieszkania swej ciotki przebywającej w M. i zawołała żałośliwie:
— Ciociu kochana! w łeb sobie palnę!
— Jezus! Marja! — krzyknęła ciocia z przerażeniem, zeskakując z kanapy tak, że aż Filuś spadł z kolan jej na podłogę, — cóż ci się stało Władziulku?
— Zgrałem się do szczętu! — zawołał Władziulek, rzucając się na kanapę z taką rozpaczą, że aż jęknął nieszczęsny sprzęt.
— Jakto? gdzie? u kogo? — pytała ciocia załamując ręce i patrząc na bratańca osłupiałym wzrokiem.
— Wszystko, wszystko przegrałem co mi dał papo na różne opłaty, przegrałem temu Grabie i jego gościom, niech ich... Teraz zostaje mi tylko zastrzelić się, nic więcej, albo powiesić, bo jak ja do papy powrócę bez kwitów rządowych i bez kwitów od kredytorów? Bądź ciocia zdrowa... idę topić się!
I zmierzał ku drzwiom zapominając o kapeluszu.
— Stój-no mi zaraz błaźnie! — krzyknęła ciotka porywając go za połę od surduta. — Dam ja ci strzelać się, wieszać i topić! Przegrałeś nic dobrego pieniądze ojcowskie, to go przeproś i basta, a na drugi raz niech ci to posłuży za naukę, abyś uciekał od zielonych stołów, jak od djabelskich pazurów. Nie źle by było, aby za tę pierwszą chętkę, ojczulek rozciągnął na kobiercu synalka, a dał mu po staroświecku z pięćdziesiąt bacików dla pamięci, ale nie zrobi tego, bo to przecież jedynak najdroższy, gagatek, Władziulek! Siądź tedy na krześle i ani się ruszaj, nim konie pocztowe przyjdą i pojedziesz do domu. Sama cię wyprawię dzisiaj, abyś wypadkiem i tego tużurka jeszcze nie przegrał co go masz na sobie, ale na drugi raz jeżeli tak zrobisz, ani mi się na oczy nie pokazuj; strzelaj, top czy wieszaj się, jak zechcesz, bo wolę abyś umarł, niż został szulerem!
Tak łając i gderząc, rozpłakała się poczciwa ciotka, chustką od nosa wypędziła Filusia, który jej plątał się pod nogami i napisała list do brata, aby tym razem przebaczył Władziowi, ale drugi raz nie wypuszczał go do miasta z tak znaczną sumą pieniędzy.
Zkonfundowany Władzio pojechał tego samego dnia do domu z dziesięcią rublami, które mu ciotka dała na drogę, ale po wyjeździe jego długo i głośno rozwodziła ona swoje żale przed znajomymi, że Graba ze swoją kompanją tak ograł jej bratańca, że ten aż w łeb sobie chciał palnąć.
I była to trzecia śruba wiercąca opinję pana Graby, a najstraszniejsza, bo zformowana z języka rozgniewanej kobiety.
Takich śrub mniejszych i większych przybywało coraz więcej i pod nogami niedawnego bohatera miasta M. grunt chwiać się począł. Nie mniej jednak stał on jeszcze silnie wsparty na swoich pięknych salonach, wykwintnych objadach, świetnych wieczorach i na tej układnej-niepospolitej powierzchowności, z której umiał wyciągnąć niezliczone środki mamienia i pociągania ludzi.
Bądź co bądź, powszechnie zajmowano się panem Grabą i jego żoną, mówili o nich źle i dobrze, ale w ogóle stanowili oni oboje w M. to, co Francuzi zwą la fable du jour.
Drugim przedmiotem powszechnego zajęcia owej zimy, byli państwo Klońscy. Tworząc sprzeczność z ogólnym popędem do zabaw i z uprzednim hucznym sposobem swego życia, trzymali oni dom zamknięty, nie wydali ani jednego wieczoru, ani objadu, a pani Celina nie pokazywała się nigdzie, prócz w kościele i na spacerach, odbywanych najczęściej w zakrytym powozie. Nie należała ona do żadnych kuligów, nie ukazała się ani raz w teatrze na przedstawieniach znakomitego traika; słowem stała się prawie niewidzialną. Tem więcej interesowano się nią. Już to z początku zamknięcie się jej w domu, przypisywano wyjątkowemu stanowi jej zdrowia, wiadomo bowiem było powszechnie, iż wkrótce ma zostać matką. Z drugiej jednak strony w towarzystwie bawiącem się, znajdowało się kilka kobiet w tem samem co i ona położeniu, a jednak nie uchylały się od wszelkich zebrań, i lubo nie tańczyły po większej części i odmawiały udziału w zbyt ruchliwych rozrywkach, toć jednak z przyjemnością przyjmowały liczne wizyty i uczęstniczyły w ożywionych nader pogadankach o pogodzie, modach, zabawach, zawierających się marjażach, zrywających się stosunkach, wszystkich słowem drobnostkach, których pełne jest zawsze każde prowincjonalne miasto, mianowicie tak ludne i ożywione, jakiem było M. w owej porze. Zresztą pan Jodek, który wszędzie wcisnąć się musiał bodaj przez dziurkę od klucza, jak djabeł Twardowski i bywał tam, gdzie najmniej nawet osób przyjmowano, opowiadał, że widuje dość często panią Klońskę, i że zdrowa jest zupełnie, ładniejsza niż kiedy, tylko nieco zesmutniała. To zesmutnienie zauważały zresztą i inne osoby w kościele, gdy Celina w czasie mszy klęczała u stóp wielkiego ołtarza, z twarzą osłonioną białą koronką, pod którą jednak ciekawe oczy zajrzały i dojrzały parę spływających łez i niezwykłą dawniej u młodej i świeżej kobiety bladość twarzy.
Pani Klońska więc młodziutka, bogata, żona bardzo przystojnego i przyzwoitego męża, zesmutniała. Ztąd podziwienie ogólne. Jużto w ogóle w prowincjonalnem mieście nie wolno młodej kobiecie pod karą zwrócenia wszystkich oczu na siebie ani zesmutnieć, ani stać się weselszą, ani poblednąć, ani brać rumieńca, ani spuszczać oczu, ani patrzyć śmiało w twarz ludziom.
Powinna być ona zawsze jednostajna, jak nakręcony zegarek, lub machina o całych kółkach i sprężynach. Zesmutniała? a więc w kimś zakochana. Poweselała? a więc robi się z niej trzpiotka i lekka kobieta. Pobladła? ma zmartwienia domowe. Nabrała rumieńców? znak widoczny próżniactwa i ordynaryjności. Spuszcza oczy? hipokrytka. Patrzy śmiało? kokietka. Rusza się żywo? brak dystynkcji. Chodzi powoli? brak ożywienia. Tak, tak, moja pani, żyjąc w prowincjonalnem mieście, a szczególniej zajmując w niem miejsce, jak to mówią, na świeczniku, trzeba bardzo uważnie pilnować oczu swoich i ruchów i cery, i wszystkiego co składa całość osoby, bo inaczej, niech cię sam Bóg chyba i wszyscy Jego Święci i Błogosławieni strzegą od ludzkich języków.
Pani Celina Klońska zesmutniała. Stało się to faktem oczywistym, udowodnionym jej zamknięciem się w domu i temi dwiema malutkiemi, błyszczącemi łezkami, dojrzanemi przez kogoś tam pod koronkową woalką. Fakt ten związał się z dwoma innemi i utworzył z niemi szereg faktów, w logicznym porządku wiążących się z sobą. A najprzód faktem łączącym się z zesmutnieniem pani Klońskiej, był widoczny i wyraźny fakt zesmutnienia, a raczej sposępnienia jej męża.
Stanisław Kloński bywał wprawdzie w towarzystwach, męskich szczególniej, ale zaszły w nim zmiany uderzające oczy ludzkie. A najprzód utracił całkiem prawie swą swobodę, kawalerską wesołość, rzadko przynajmniej ją odzyskiwał i najczęściej milczał wśród najgwarniejszych rozmów. Niekiedy miał minę człowieka myślącego wcale o czem innem, niż o tem, co go otaczało, chodził prędko po salonie, w którym koledzy grali w karty, potem nagle przystępował do jednego z zielonych stolików i zaczynał grać tak wściekle, że zgrywał się do grosza. Niekiedy i wygrywał, ale rzadko, bo grał zapamiętale i bez wyrachowania, a gdy mu się wypadkiem kiedy i zdarzyła wygrana, rzucał ją na stół i oddawał lokajom dostarczającym karty, a potem znowu chodził po salonie z rękami w tył założonemi jak człowiek, który nie dba o nic, co się w koło niego dzieje.
Raz któryś z towarzyszy przeszkodził mu w tej przechadzce i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Co ci jest Stasiu?
Stanisław drgnął jak człowiek, którego z głębokiego snu budzą i odrzekł opryskliwie:
— Do licha! nie pytaj mnie o nic!
Poczem natychmiast pochwycił za kapelusz, i uciekł od wesołej kompanji. Śledzono dokąd uciekł? i odkryto, że do swego własnego mieszkania. Oprócz tego zauważano już, iż w ogólności częściej niż wprzódy przesiaduje w domu, coby napozór znaczyło, że nabiera zamiłowania do towarzystwa swojej żony. Ale Jodek wyprowadził z błędu wszystkich, którzy tak myśleli, bo zaręczył „słowem uczciwego człowieka,“ że ile razy był u państwa Klońskich, to jest ile razy tam się wcisnął, nigdy nie znalazł małżeństwa siedzącego razem. Sama pani wychodziła zwykle na jego przyjęcie ze swojej sypialni, a pan ze swego gabinetu, przedzielonego od niej kilku salonami. Zdarzyło się nawet, że pani wcale nie wychodziła; wtedy on, Jodek, szedł do gabinetu samego pana, jako dobry znajomy i towarzysz, i znajdował go najczęściej siedzącego z łokciami opartemi na stole, a głową na rękach, albo leżącego na sofie i tak zamyślonego, że po dobrej minucie zaledwie zdobywał się na powitanie gościa. Opowiadał też Jodek, że raz zapytał Stanisława, coby mu było takiego i dla czego siedzi ciągle w swoim gabinecie, oparty na stole jak rabin nad biblią? Stanisław zaśmiał się na to takim śmiechem, że Jodek rozumiał, iż spazmów dostaje i odpowiedział:
— Jodek, bądź łaskaw i zadzwoń na lokajów, niech podają śniadanie. Zamkniesz sobie przynajmniej usta szynką, albo pasztetem i nie będziesz się wdawał w nierozsądne pytania.
Jodek nie dał sobie naturalnie mówić tego po dwa razy, spożył śniadanie, zapił ratafią i poszedł o swym wydarzeniu opowiadać całemu miastu. Mężczyźni dziwili się niepomału tej zmianie, zaszłej w usposobieniu hulaszczego niedawno towarzysza; jeden tylko Graba zdawał się jej nie dziwić, bo nigdy nie pytał o nic Stanisława, nie zaciekał się w badaniach nad jego dolą i wcale nawet o nim nie mówił. Tylko niekiedy patrząc na niego, mrugał nerwowo lewem okiem, co mu się najczęściej wydarzyło, gdy był albo bardzo zły, albo namiętnie wzruszony, albo szczególnie uradowany i uśmiechał się tryumfująco. Brał go też czasem pod rękę i usiłował rozbawiać cynicznem opowiadaniem różnych przygód swego i cudzego życia. Albo prowadził go do Borela na partyjkę bilardu, albo zakładał mu pod nosem banczek, wołając nań: — „Poniteruj Stachu!“ — I udawało mu się często rozbawić towarzysza. Stanisław popychał kule na bilardzie, poniterował przy zielonym stole, śmiał się na całe gardło i łykał jeden po drugim kielichy szampana, za które mu Graba płacić kazał, jeśli byli u Borela; ale wnet potem przegrawszy co miał, a co wygrał rzuciwszy lokajom lub garsonom, ochrypłszy od śmiechu i wina, zapadał w swe mizantropijne usposobienie, obracał się plecami do kolegów, albo chwytał kapelusz i uciekał do domu, gdzie, jak słowem uczciwego człowieka ręczył Jodek, zasiadał w gabinecie swym nad stołem, oparty i zamyślony jak rabin nad biblią.
Po tym fakcie posmutnienia męża Celiny, następował dziennym porządkiem wiążący się z nim fakt trzeci.
Trzecim tym faktem było eleganckie tilbury Ordynata Zrębskiego, zaprzężone ognistą Sułtanką i zajeżdżające często przed bramę mieszkania państwa Klońskich. Wprawdzie tilbury to najczęściej bardzo prędko odjeżdżało od bramy wraz ze swym właścicielem znać nieprzyjętym, ale niekiedy właściciel bywał przyjmowany i stało ono po parę godzin na ulicy przed bramą. Wtedy na tilbury jak ptak zawieszony na gałęzi siedział ustrojony groom, powstrzymując rwącą się do biegu Sułtankę i pogwizdując furmańskie arjetki, a około tilbury przechodzili panowie, przejeżdżały panie, patrzyli na okna pierwszego piętra i szeptali ploteczki. Może też to zaciekawiające tilbury stało tak po parę godzin przed bramą państwa Klońskich zaledwie dwa razy, może nawet raz na miesiąc, a daleko częściej odjeżdżało bardzo prędko ze swym nieprzyjętym właścicielem, nie mniej jednak bywały wypadki, że stało ono tak wystawione na widok publiczny, a zatem było faktem, faktem oczywistym i wiele znaczącym, mianowicie w połączeniu z dwoma poprzedniemi faktami i tym jeszcze drobnym fakcikiem, że pan Graba przechodząc raz ze swoją szkołą, to jest kilku młodymi ludźmi około niego, spojrzał na okna pierwszego piętra i świsnąwszy laseczką, rzekł od niechcenia:
— Ten biedny Ordynat stracił głowę za panią Klońską. Śliczna bo też to na pozór kobieta, a przytem ma męża takiego poczciwca!
Fakt więc trzeci jawiący się oczom ludzkim w postaci tilbury Ordynata, a tak znaczący odnośnie do tajemnic domowych państwa Klońskich, był niezawodnym i oczywistym, rzecz szła tylko o to, co się też działo w salonach wtedy, gdy on stacjonował przed bramą? Tu okazała się znowu bezmiernie użyteczność Jodka. Potrafił bowiem on opowiedzieć, że był u państwa Klońskich parę razy w czasie bytności tam Ordynata i widział rzeczy w istocie szczególniejsze, ciekawe, wiele mówiące. A mianowicie: że w czasie tych wizyt, Stanisław nie ukazywał się wcale, a jeśli wychodził, to podawał gościowi tylko końce palców i rzucał się w fotel. Poczem albo nic nie mówił, albo ciągle szydził z różnych rzeczy, albo jeszcze, o dziwo! chwalił tak panią Grabinę i tak unosił się nad nią, że jemu, Jodkowi, zdawało się, iż był chyba w niej rozkochanym. Ordynat zaś rzucał ciągle niezmiernie czułe spojrzenia na panią Klońskę, gładził wciąż faworyty i wyglądał jak ptak w klatkę złapany. A pani Celina najczęściej haftowała i nie patrzyła na niego. Mówiła także mało i niekiedy tylko rumieniła się gwałtownie, ale Jodek nie był pewny, czy wtedy, gdy Ordynat na nią czule patrzył, czy wtedy, gdy mąż jej panią Kamilę wychwalał. Słowem, panu Jodkowi wizyty te wydawały się tak nudne i jakąś ciężką atmosferą owiane, że sądził, iż się znajduje na pogrzebie i uciekłby przed wyjściem Ordynata, gdyby się nie spodziewał, że go zaproszą na objadek. Ale mylił się w swem wyrachowaniu, bo gdy Ordynat się oddalił, Stanisław wychodził też z domu i ostatniego swego gościa z sobą zapraszał. Gdy zaś żona spytała bardzo nieśmiało dokąd idzie, odpowiadał, że do państwa Grabów. Bóg jednak tylko wie, dla czego jej tak powiadał, bo szedł w istocie do Borela, gdzie jadł objad i grał w bilard do późnej nocy.
Te trzy kapitalne fakta, połączone były niby ogniwkami, różnemi drobnemi fakcikami. Tak naprzykład zauważano, że posmutnienie Stanisława datowało się od jego pamiętnego zajścia w cukierni z kapitanem, który wreszcie już nigdy u niego więcej nie bywał, i z którym nawet nie witał się od owego dnia w towarzystwach, udając, że go nie widzi. Następnie zdawało się pewnem, że osmutnienie Celiny zaszło jednocześnie z poweseleniem Ordynata, a raczej znakomitem jego ożywieniem się. W istocie wychowaniec Albionu daleko mniej poziewał od pewnego czasu, rzadziej uskarżał się na zimno i co dzień prawie przejeżdżał się po mieście na Lady Makbeth po kilka razy, mijając mieszkanie państwa Klońskich i zawsze spoglądając melancholijnie na okna pierwszego piętra.
Z tego łańcucha faktów i fakcików, logicznie po sobie następujących, utworzył się u publiczności w M. łańcuch również logicznie uporządkowanych wniosków, zmienionych wkrótce w niezbite pewniki i brzmiących jak następuje:
Pani Klońska posmutniała. Dla czego posmutniała, choć na pozór niczego jej nie brakuje? Dla tego, dla czego smutnieją zwykle młode, zamężne kobiety: zakochała się. Mąż jej posmutniał. Dla czego posmutniał, choć ma wszystko co życie miłem czyni? Dla tego, dla czego smutnieją wszyscy mężowie żon posmutniałych. Postrzegł niewierność Celiny, a więc zazdrość i obrażony honor go dręczy. Dla czego tilbury Ordynata stoi niekiedy po parę godzin u bramy państwa Klońskich? Dla tego, że Ordynat zakochany jest w pani Klońskiej. W kim zakochała się pani Klońska? Naturalnie, że we właścicielu tilbury, które stoi niekiedy u bramy po parę godzin.
Tak mówiły wielkie fakta, a drobne fakciki dodawały, że Stanisław o niewierności żony dowiedział się po raz pierwszy od kapitana i dla tego od tej właśnie pory zesmutniał; że Grabie, jako najściślejszemu swemu przyjacielowi, musiał wszystko powierzyć i dla tego wydaje się on uwiadomionym o wszystkiem; że Celina posmutniała, bo widzi się związaną podwójnie: raz przysięgą, a drugi raz niedalekiem macierzyństwem; że Ordynat poweselał i ożywił się, boć powszechnie wiadomo, że miłość jakakolwiek szczęśliwa czy nieszczęśliwa, nowe życie wlewa w człowieka.
Jeden tylko szczegół w tem wszystkiem został nieodgadniony: czy Stanisław jest po prostu zazdrosny o swoją żonę, czy może także zakochał się na swoją rękę w pani Grabinie, bo według wersji Jodka i to ostatnie wydawało się prawdopodobne.
Bądź jak bądź wszystko to było, było niezawodnie i tak właśnie było, jak wskazywały fakta i fakciki spostrzeżone, ugrupowane i w jeden porządny ciąg ułożone przez niezbitą logikę publiczności.
Znajdowali się wprawdzie profani, niedowiarki, którzy na wzór św. Tomasza mówili: nie uwierzę, aż się dotknę. I byli jeszcze inni, między młodzieżą szczególniej, dowodzący, że Stanisław nie z zazdrości posmutniał, ale z desperacji po fortunie, która bodaj prędko pęknie, tak ją na wszystkie strony rozrzuca. Ale to były wyjątki, a ogół wierzył w logikę faktów i fakcików. A z tej wiary głębokiej wytworzyło się równie głębokie, niezmierne, wielkie dla Stanisława współczucie, współczucie graniczące z litością nad młodym i tak przystojnym człowiekiem, którego żona nie kochała, którego żona smutniała, którego żona zdradzała!
Przyznać trzeba, że ten żal wielki, nadprzyrodzony, nad zdradzonym mężem, panował wyłącznie w sercach niewieścich, a najbardziej w sercach matek, które miały córki na wydaniu i pragnęły były mieć go za zięcia, zanim się był ożenił, i w sercach owych córek o zawiedzionych nadziejach i w sercach kobiet, które zazdrościły Celinie albo jej wdzięków, albo jej strojów, albo jej pozycji towarzyskiej; i w sercach w ogóle tych kobiet, które ją nie lubiały, ot tak, Bóg sam wie za co, chyba za to, że mimowoli czuły w czemkolwiek jej wyższość nad sobą. W żadnej piersi męskiej żal ten się nie obudził, oprócz kilku szlachetnych piersi ekskonkurentów Celiny, starających się niegdyś o jej pozłacaną rączkę i odepchniętych przez nią. W tych rzeczywiście piersiach żal nad Stanisławem obudził się najgorętszy, bo trysnął z nich najgorętszą obmową Celiny, lubo bardzo cichą, bo odstraszaną ową odezwą jej męża o kuli trafiającej w nietoperza i jaskółkę.
Zachodziło pytanie: czy należy litować się nad Stanisławem w razie, jeśli i on zakochany jest na swoją rękę? Odpowiedziano, że jeśli ten fakt i istnieje, nie zmienia on wcale położenia rzeczy, bo przecież Stanisław jest mężczyzną, więc wolno mu kochać się w kim chce i jak chce. A Celina to kobieta, z jej strony więc miłość dla kogo innego jak dla męża, któremu wierność zaprzysięgła, jest zbrodnią, zbrodnią do nieprzebaczenia. Amen.
Stanęły więc w obec publiczności w M. dwie ofiary w postaci nieszczęśliwych mężów: Pan Graba, mąż żony zimnej, kapryśnej i marnotrawnej, i pan Kloński, mąż żony płochej i niewiernej. I klątwa rzuconą została na żony, a litość i sympatja dostała się mężom.
O sądy ludzkie, jakże często przypominacie znakomite wyroki wydawane w Osieku!
Tak więc zima schodziła w M. pięknemu towarzystwu wśród wieczorów, proszonych objadów, klubów, kuligów, wizyt, miasto wrzało oddawna nieznanem sobie ożywieniem, Borel robił świetne interesa, mieszkania eleganckie podrożały, parę sklepów nowości otworzyło się, z księgarni całkiem prawie zniknęły dzieła poważnej treści, a namnożyło się w niej mnóstwo romansów i cudzoziemskich krotochwil, mających ogromny popyt; ulubiony kaznodzieja stracił część swojej popularności, bo gromił z ambony zbytki kobiet i hulaszcze życie mężczyzn: zbyt powtarzał często tekst Ewangelji o bogaczu i uchu igelnem.
Wśród całego tego gwaru i ruchu, prześlizgała się jeszcze jedna zwracająca na siebie część uwag powszechnych postać kobieca, a wybitna na tle ogólnem, różniąca się odeń spokojem i zamyśleniem twarzy o regularnych rysach. Postacią tą była Ryta Słabecka. Zwracała ona część tylko uwagi powszechnej, bo nie była tak piękną i tajemniczą jak pani Grabina, ani tak piękną i posmutniałą jak pani Klońska. Nie mniej jednak taką, jaką była, zwracała oczy, raz, że była nowością, powtóre, że różniła się od innych kobiet. A była ona nowością dla miasta M, bo pierwszy raz ukazała się w niem jako panna dorosła, po śmierci ojca bowiem cały rok nosiła żałobę i mieszkała na wsi, a następnie wyjechała z matką zagranicę. Szeptano też o niej różnie, mężczyźni dzielili się w zdaniach, jedni nazywali ją brzydką i nadętą, inni powabną i myślącą, drugich liczba była znacznie mniejsza. Kobiety ogólnie miały do niej nie wiele sympatji, bo się z niemi nie zaprzyjaźniała wcale i widocznem było, że nawet o ile mogła, unikała uczestniczenia w zabawach, a w miłych pogadankach niewieścich, to jest w plotkach, znajdowała się zupełnie biernie. Znajdował się w M. pewien człowiek, który gorąco ją admirował, był nim księgarz miejscowy. Widywała się ona z nim często i za każdym razem otwierała przed nim swój pugilaresik.
— Sprowadziłem nie dawno, — mówił on raz do dwóch pań, które przyszły kupować u niego jakiś romans Dumasa, — sprowadziłem nie dawno wyszłą świeżo z pod prasy „Księgę przyrody.“ Gdyby nie panna Słabecka, nie sprzedałbym dotąd ani jednego egzemplarza tego pysznego dzieła.
— Co to jest „Księga przyrody? — zapytała jedna z dam?
— To zbiór popularnych wykładów z botaniki, zoologji, chemji, fizyki i wszystkich słowem nauk przyrodniczych, — odrzekł księgarz, i skory do przysługi, zdjął pospiesznie z pułki dwa grube tomy i położył je przed paniami.
Jedna z nich końcami palców ubranych w rękawiczkę koloru Bismarck content, otworzyła księgę i natrafiła na część o zoologji. Lekki okrzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rumieniec zażenowania pokrył wstydliwe czoło. Zakryła nagle książkę, na której karcie przedstawił się jej oku widok odrysowanych wnętrzności zwierzęcych, objaśniający przyrząd krążenia krwi.
— Dieu, jak można czytać podobnie nieprzyzwoite książki i to kobiecie! pannie! — szepnęła do towarzyszki, zasłaniając zarękawkiem zawstydzoną twarz przed zdziwionym księgarzem.
— Więc to książka nieprzyzwoita, — zawołała towarzyszka, — i panna Słabecka ją czyta? Ha, można było á la rigueur spodziewać się tego.
— Zobaczysz, że za mąż nie pójdzie, — zdecydowała pani, wstydząc się widoku zoologicznych rysunków i zwróciła się do księgarza.
— Monsieur, prosiłam o romans Dumasa, le roman d’une femme i o romans Gautier’go Fanny.
— A może pani wybierze jakąkolwiek z powieści krajowych? — zapytał księgarz podając żądane książki.
Pani skrzywiła usteczka.
— Bardzo nie wiele czytuję po polsku, — odrzekła.
— A szkoda, bo są bardzo piękne rzeczy, — nalegał księgarz.
— Piękne rzeczy w naszej literaturze! co pan mówisz! alboż u nas co piszą dobrego? — i oddawszy z wysoka ukłon księgarzowi, wyszła z towarzyszką.
W drzwiach księgarni spotkała się z Rytą Słabecką i powitała ją serdecznym wykrzyknikiem:
— Ah! chere Melle Ryta, que j’ai de plaisir, że panią spotykam.
Ryta zimno podała jej rękę i uprzejmie powitawszy księgarza, rzekła:
— Przyszłam prosić pana o świeżo wyszłe w Niemczech lekcje Vogt’a o wychowaniu i pracy kobiet, i o parę powieści angielskich Dickens’a. A także zabiorę teraz polską Illustrację, którą musiałeś już pan otrzymać z poczty dla mnie.
— Nieznośna pedantka! — szepnęły do siebie dwie panie wyszedłszy na ulicę.
O ile księgarz chwalił i lubił Rytę, o tyle modniarki i sklepowi w magazynach nowości ganili ją i nazywali skąpą. Nie wiadomo dla czego tak było, bo panna Słabecka ubierała się zawsze bardzo ładnie i gustownie, z tą tylko od innych pań różnicą, że nie zawieszała na swej osobie mnóstwo paciorków, wstążeczek, aksamitek i błyskotek, w których wyglądały jak noszone za procesją ołtarzyki.
Nie lubił też Ryty pan Graba i nazywał ją bas bleu, przemądrzałą i tym podobnie. Nazywał ją zaś tak po cichu i wtedy, gdy Tozio nie mógł go słyszeć, bo kiedy raz w obecności jego ośmielił się zażartować z Ryty, brat jej zarumienił się i rzekł stanowczo:
— Mon cher, jeśli jakikolwiek cenisz stosunek ze mną i nie chcesz go utopić „w zapomnieniu fali,“ racz nadal z należnem uszanowaniem odzywać się o mojej siostrze.
Uważano zresztą ogólnie, że Tozio okazywał szczególniejsze przywiązanie dla siostry połączone z rodzajem szacunku. W obecności jej nigdy w karty nie grywał, za to gdy jej nie było, odpłacał to sobie podwójnie zawziętą grą. Zamieszkał w jednym domu z matką i powiedziano, że uczynił to na prośby Ryty, miał tam dwa osobne pokoje, w których przyjmował niekiedy kelegów, ale kawalerskie wieczorki dawał tylko wtedy, gdy siostry w domu nie było, a jeśli posłyszał turkot powozu w bramie i domyślał się, że to ona wracała, zamykał starannie drzwi i prosił towarzyszy, by zbytniego nie robili hałasu.
— Na honor! boi się siostry! — zawołał, widząc to raz Graba.
— Nie boję się, ale wstydzę się jej — odpowiedział Tozio i przez resztę wieczora był roztargniony i kilka razy zapytywał lokaja, czy w pokoju Ryty nie słychać gwaru i brzęku kieliszków.
Spostrzegli niektórzy, że względem matki nie zachowywał on podobnych ostrożności i uśmiechali się złośliwie, szepcąc jednak po cichu, iż dziwna to rzecz, że pani szambelanowa zdaje się wcale nie spostrzegać sposobu życia syna, który podkopuje i tak już podejrzanej wartości fortunę i rujnuje do reszty i tak już słabe swe zdrowie.
Nieoceniony Jodek, najczęstszy i najpoufalszy gość pani szambelanowej dowodził, że z wielu oznak mniema, iż panna Ryta mocno boleje nad marnotrawstwem i chorobą brata. Raz nawet, o dziwo! znalazł Tozia siedzącego obok niej i czytającego jej głośno jakąś książkę. Nie długo to jednak trwało, bo Tozio miał minę niezmiernie znudzoną i pokaszliwał częściej jak zwykle, co widząc Ryta, przerwała mu czytanie i zaczęła rozmawiać o czemś pobieżnem.
Tozio korzystając z tej przerwy we wspólnem z siostrą zajęciu, wyszedł natychmiast z domu, a panna Słabecka przez cały wieczór po jego odejściu siedziała zamknięta w swoim pokoju.
Takie to rzeczy i wiele im podobnych działy się w ciągu zimy w tych obszernych, pięknych mieszkaniach, na których okna oświetlone wieczorem, a uroczo spokojne z pozoru, z zazdrością i żalem spoglądali przechodzący obok nich ubodzy młodzi ludzie i ubogie panienki. Toczyły się tam zacięte walki czarnych duchów i dobrych aniołów, wyrywając sobie wzajem dusze ludzkie, walki namiętności z poczuciem — cnoty z występkiem, prawdy z fałszem. Odgrywały się tam dramata przysłonięte tajemnicą aksamitnych firanek i koronkowych zasłon, owiane atmosferą zabawy, wśród której pląsało nad głowami ludzkiemi — nieszczęście.
A ci, którzy nie byli aktorami tych walk i dramatów, ale patrzyli na świetne draperje zdobiące scenę i na błyszczące kostiumy aktorów, mawiali z zazdrością — szczęśliwi!
Połowa marca mijała, na ulicach miasta topniał śnieg zimowy, za to w rynsztokach płynęły obficie mętne strumienie, a w środku ulic między kamienicami nierównego bruku stały gdzieniegdzie kałuże. Całe miasto przybrało brudny, posępny pozór.
Pewnego dnia o zapadającym zmroku, wśród gęstej mgły drobnego deszczu, szedł jedną z mniejszych ulic M. wysoki mężczyzna otulony płaszczem, którego kołnierz całkiem twarz mu zakrywał, łącząc się prawie ze zgrabną futrzaną czapką. Szedł pospiesznym krokiem, z głową spuszczoną i znać szło mu bardzo o to, aby nie spotkać się z nikim znajomym, bo skoro tylko postrzegł zdala idącego kogoś w porządnem ubraniu, wyżej jeszcze podnosił kołnierz od płaszcza, przechodził na przeciwną stronę ulicy i żywiej, pospieszniej prześlizgiwał się pod niskiemi drewnianemi zabudowaniami wąskiej uliczki. Nagle zaturkotała obok niego kareta, podniósł głowę i spojrzał. Kareta była niska i zgrabna, i cała oszklona, stangret i lokaj mieli na sobie szafirową liberję.
Tuż za karetą z wielkim pędem nadleciało eleganckie tilbury zaprzężone ognistą klaczą krwi tureckiej i powożone przez zielono ubranego grooma. Obok grooma siedział mężczyzna w sobolowej szubie, z szyją hermetycznie owiązaną szalem; z angielskim zarostem na twarzy i pince-nez na nosie. Kareta jechała zwolna, ale tilbury leciało bardzo prędko, a z pod kopyt tureckiej klaczy tryskały iskry. Mężczyzna owinięty płaszczem, przystanął nagle i zdawał się patrzeć na mijające go powozy. Tilbury w mgnieniu oka doścignęło karetę i tak zbliska minęło, że jeśli koła dwóch powozów nie zaczepiły o siebie, to tylko dzięki nadzwyczajnej zręczności powożącego grooma. W tej samej chwili mężczyzna z angielskim zarostem, pełnym pospiechu i galanterji ruchem zdjął z głowy sobolową czapkę i całą postacią przesłał ukłon komuś siedzącemu w karecie. Zmrok i zroszone szyby powozu nie dozwalały dojrzeć stojącemu na chodniku mężczyźnie, czy otrzymał on ukłon wzajemny, ale z piersi jego wydarło się westchnienie podobne do jęku gniewu i boleści. Stał nieruchomy jak przykuty do miejsca i ścigał oczami oba powozy.
Tilbury poleciało jak wicher dalej i skręciło na inną ulicę, a kareta tocząc się zwolna, wjechała zwolna na obszerny dziedziniec domu, w którym zamieszkiwały panny Jedlińskie.
Przechodzień otulony płaszczem, postał jeszcze chwilę na miejscu i gdy umilkł już całkiem turkot obydwóch powozów, poszedł dalej.
Po chwili znalazł się na Nadrzecznej ulicy smutniejszej jeszcze od innych, bo małe jednopiątrowe domki wyglądały szaro i brudno od wilgoci, a ogołocone z liści drzewa ogródków uginały się z szumem pod świszczącym podmuchem wichru i płakały nad chodnikami, rzęsistą mgłą spadających z gałęzi kropel. Mężczyzna wszedł w bramę ogródka starego Wigdera.
Na progu domu, osłonięta od deszczu wystającym dachem, siedziała Chaita. Przed nią stał na ziemi garnek z rozżarzonemi węglami, nad którym rozgrzewała sobie ręce. Z garnka wydobywały się chwilami płomyki czerwonawo rozświecając rozpostarte nad niemi kościste palce żydówki i jaskrawe światło rzucające na głowę jej o żółtej i pomarszczonej twarzy, owiniętą grubym i wysokim izraelskim zawojem. Za nią było głębokie tło pogrążone w zupełnej ciemności sieni, a przed nią sterczały gołe badyle ogrodowych krzewów i roślin i woda zciekająca z dachu, pluskała po kałuży szeroko stojącej przed progiem.
Mężczyzna w płaszczu stanął przed żydówką.
— Czy Wigder w domu? — zapytał.
Chaita podniosła głowę ze swemi osłupiałemi oczami i ozwała się przeciągle:
— He?
— Przeklęta idjotka! — szepnął do siebie przybysz i dodał głośno: — Pytam cię, czy Wigder jest w domu?
— Ny, on jest w domu, ale kto pan taki? — zapytała Chaita.
Mężczyzna postawił nogę na progu.
— Co tobie do mego nazwiska, — rzekł i chciał wejść do sieni.
Ale żydówka podjęła z ziemi garnek z ogniem i stanęła w drzwiach, zasłaniając mu sobą wejście.
— Ny, niech pan zaczeka, — rzekła, — ja wprzódy zapytam Wigdera, czy on chce pana zobaczyć. Kto pan taki?
Mężczyzna zrobił gest niecierpliwy i zawołał:
— Do djabła! powiedz-że mu, że przyszedł do niego ten pan ze Złotej ulicy, który z nim ma interesa! a prędko! bo nie myślę długo stać pod progiem żydowskim!
Chaita zniknęła i bardzo prędko wróciła.
— I cóż? — zapytał mężczyzna.
— Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa?
— Cóż to znowu? — zawołał, — czy tu etykieta królewska panuje?
I znowu postawił nogę na progu, chcąc wejść.
Ale Chaita z garnkiem drogę mu zastąpiła.
— Ny, Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa? — rzekła.
— Komedja prawdziwa! Idź-że i powiedz mu, że jestem Kloński, ty kamerdynerze z Łysej Góry! — zawołał ze złością.
Chaita zniknęła znowu i po chwili wróciwszy, rzekła:
— Wigder prosi, żeby pan wszedł.
— Nareszcie! — mruknął Kloński i wszedł do sieni, a Chaita usiadła po dawnemu na progu i postawiła garnek przed sobą.
W bawialnej izbie starego Wigdera paliła się na stole łojówka w cynowym lichtarzu, oświetlając tylko małą część pokoju, a resztę zostawało w zupełnym cieniu. Na stole stał wyszczerbiony talerz z resztką jakiegoś brudnego sosu, leżał widelec drewniany, wykrzywiony i wyszczerbiony nóż bez trzonka, a w koło rozsypane były okruchy czarnego chleba. Pod samem światłem łojówki siedział na stołku Wigder, w okularach na nosie, w swym nieśmiertelnym starym chałacie i ze swą długą, siwą, porządnie uczesaną brodą. Siedział schylony nad stołem i pilnie zapełniał cyframi stronicę ogromnej leżącej przed nim księgi. Pisał zaś poczynając od prawego brzegu papieru.
Na odgłos skrzypnięcia drzwiami podniósł głowę, zatopił pióro do połowy w ogromny osmolony kałamarz i zdejmując okulary, powstał zwolna i zwrócił się ku nadchodzącemu.
— Na honor! — zawołał Kloński, zrzucając zmoknięty płaszcz, — musiałeś kochany Wigderze niedawnemi czasy zostać hrabią, lub kawalerem pierwszorzędnego orderu, bo aby się dostać do ciebie, trzeba przebyć tyle ceremonji, jak wchodząc do mieszkania jakiego karmazyna starej daty!
To mówiąc, rzucił się na stołek i strzepywał z siebie krople deszczu pozostałe na ubraniu.
Wigder uśmiechnął się i przesunął dłoń po brodzie.
— Mylisz się pan, — odpowiedział zwolna zwykłą sobie polszczyzną, — nie zostałem hrabią, ani jestem karmazynem starej daty, bo w naszej społeczności mojżeszowej nie ma karmazynów i nie-karmazynów, ale mam moje własne takie zaszczyty, dla których panowie chętnie stoicie u mojego progu, choćby najdłużej, byle tylko dostać się do mnie.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Kloński z przymusem, — i jakież to są te zaszczyty?
— Pieniądze, — odparł zwolna żyd i usiadł na krześle naprzeciw gościa swego siedzącego na stołku.
Milczeli przez chwilę obydwa, czarne przenikliwe oczy żyda wpiły się w zmęczoną twarz Klońskiego, ale nie zaczynał rozmowy.
— Cóż to robiłeś, gdy przyszedłem? — ozwał się pierwszy Stanisław miększym znacznie głosem niż wprzódy.
— Liczyłem długi pańskie i pańskich towarzyszy, — spokojnie odrzekł Wigder.
Twarz Klońskiego spąsowiała.
— I ileż tam ich na moją część naliczyłeś, poczciwy Wigderze? — zapytał gość żartobliwym tonem, pod którym jednak słychać było drżenie głosu.
Żyd milcząc, otworzył księgę i szukał w niej przez parę sekund, potem zbliżył łojówkę i wodził wzrokiem po zapisanej cyframi stronicy. Nagle spojrzał na pół otwarte drzwi od sieni i wskazując je gościowi, rzekł:
— Bądź pan łaskaw zamknąć drzwi, bo wiatr dmucha do pokoju.
Wszystkie nerwy drgnęły w twarzy Klońskiego, ale zdobył się na spokój i odpowiedział nie ruszając się z miejsca:
— Przypominam ci kochany Wigderze, iż jesteś we własnym dymu i niegrzecznie jest z twojej strony kazać gościowi drzwi zamykać.
— Chciałbyś mi pan także przypomnieć, — rzekł żyd obojętnie, — że jesteś szlachcicem i wielkim panem, a ja żydem, to wszystko prawda, ale ponieważ mnie staremu ciężko trochę wstawać, niechże więc te drzwi zostaną sobie otwarte.
I znowu milcząc, zaczął wodzić wzrokiem po otwartej księdze.
— Pytałeś mnie pan przed chwilą, — mówił patrząc ciągle w książkę, — ile mi jesteś winien — oto cały rachunek.
I wskazał Klońskiemu długi szereg cyfer, obok których systematycznie poustawiane były różne daty i podopisywane komentarze, i wodząc palcem po stronicy, mówił zwolna, nie patrząc na swego gościa:
— Przed dwoma laty, przed samem ożenieniem się, pożyczyłeś pan u mnie pięć tysięcy rubli srebrnych na kupno powozów, liberji, mebli, wszystkiego słowem, bez czego nie mogłeś się ożenić z bogatą panną. Te pięć tysięcy pożyczyłem panu na trzydzieści procent rocznie, robiąc tem panu wielką łaskę, bo nikt inny panu nie byłby pożyczył, a zatem nie miałbyś żony, ani jej posagu.
— Czy nie można rachować bez żadnych niepotrzebnych uwag, kochany Wigderze? — przerwał Kloński.
— Hm, powtórzyłem tylko własne pańskie słowa, które mówiłeś, prosząc mnie wtedy o pożyczkę pieniędzy. Pamiętam jak mówiłeś mi pan: — „Pożycz mi Wigderze, zrobisz mi wielką łaskę, bo inaczej nie będę miał ani panny, którą kocham, ani jej posagu.” — Nie zaprzeczysz pan przecie temu, że tak mówiłeś. Ale wróćmy do rzeczy.
— To będzie najlepiej, — wtrącił gość.
— Otóż, od owych pieniędzy pożyczonych na powozy, meble, przyrósł dwuletni procent. Trzydzieści od sta od pięciu tysięcy, czyni przez dwa lata trzy tysiące, procent dwuletni od niepłaconego także przez dwa lata procenta i także trzydzieści procent, czyni dziewięćset rubli. Więc trzy tysiące dziewięćset procentu i procentu od procentu dołączone do pięciu tysięcy kapitału, tworzą pierwszą pozycję, ośm tysięcy dziewięćset.
To mówiąc, wskazał palcem na stronicy wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę: 8.900.
— Zdaje mi się, — rzekł Kloński, — że owe dziewięćset procentu od procentu, śmiało mógłbyś odrzucić.
— A na co je odrzucać? — odparł żyd z flegmą, — taka przecież była między nami umowa. Panom wolno wszystko odrzucać od siebie, bo wyście panowie, ale my żydzi przeciwnie, ciągniemy wszystko do siebie, nie odrzucamy. Wracajmy więc do rachunku. Dziesiątego lutego bieżącego roku, skończył się rok, jak pożyczyłeś pan u mnie tysiąc pięćset rubli na trzydzieści pięć procent od sta. Ponieważ dziś mamy już czternastego marca, a pan nie opłaciłeś procentu, dołącza się więc pięćset dwadzieścia pięć do kapitału tysiąca pięciuset i tworzy się z tego druga pozycja dwa tysiące dwadzieścia pięć. Obie zaś pozycje, pierwsza i druga dodane z sobą, tworzą cyfrę dziesięć tysięcy dziewięćset dwadzieścia pięć.
I znowu wskazał palcem na stronicy księgi wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę, którą wymienił.
Stanisław był bardzo blady i milczący, patrzył na księgę.
Żyd mówił dalej:
— Zeszłej jesieni, to jest dwunastego września, oddałeś mi pan w zastaw brylantową broszę swojej żony.
Na te słowa gość drgnął cały.
— Rozumiem, że wspomnienie to musi być panu nieprzyjemnem, — ciągnął Wigder, rzuciwszy na niego przelotne wejrzenie, — ale sam przecież pan tego chciałeś, bo na oblig nie mogłem już wówczas panu pożyczyć, jakbym i teraz nie mógł. Otóż wziąłeś pan odemnie w zamian tej broszy rubli srebrem pięćset, z trzymiesięcznym terminem wykupu, i na niewielki procent dziesięć procent miesięcznie, co przez trzy miesiące czyniłoby rubli srebrem sto pięćdziesiąt. Ponieważ pan nie mogłeś wykupić broszy po trzech miesiącach, przeciągnąłem mu termin jeszcze na trzy z warunkiem tego samego procentu, a że one upłynęły już także z procentem, więc od procentu za pierwsze trzy miesiące, który wynosi rubli srebrem sześćdziesiąt siedm i pół, co gdy dołączymy do pięciuset kapitału, znajduje się trzecia pozycja tworząca cyfrę ośmset sześćdziesiąt siedm i pół, którą znowu dodawszy do dwóch poprzednich, widzimy sumę jedenaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa.
I palec żyda przesunął się po stronicy księgi na wymienioną a zakreśloną tam cyfrę.
— Ależ to okropnie! — zawołał Kloński bardzo blady i zrywając się z krzesła, — jam nigdy nie rachował, jam nigdy nie przypuszczał, że tyle już jestem tobie winien!
Żyd nie zmienił postawy.
— Ha, widzisz pan, — rzekł, — Wigder był cierpliwy i delikatny, nie naprzykrzał się panu o oddanie, nie dokuczał, toś pan i nie wiele myślał o tych pozycjach, który on w swojej księdze na pański rachunek stawił, szczególniej mając sam tak świetną towarzyską pozycję.
— Słuchaj Wigderze! — krzyknął Kloński, — nie szydź i nie próbój mojej cierpliwości!
Żyd spojrzał przez ramię na drzwi i przerwał spokojnie:
— Bądź-że pan łaskaw zamknąć te drzwi, bo ktokolwiek z nas reumatyzmu dostanie.
Stanisław postąpił gwałtownie i z trzaskiem drzwi zamknął, twarz jego mieniła się, z wielkiej bladości przechodząc w szkarłat i znowu nagle stawała się bladą.
— Dziękuję, — rzekł Wigder patrząc znowu w księgę, — ale siadaj pan, bośmy nie skończyli jeszcze rachunku. Przed dwoma miesiącami oddałeś mi pan w zastaw swój własny pierścionek i perły swojej żony. W zamian pierścionka wziąłeś pan rubli srebrem pięćset, ale w zamian pereł dwa tysiące i nawet powiem, że ostatnie zastawiłeś w niskiej cenie, bo są bardzo piękne, wielkie, urjańskie prawdziwe. My żydzi znamy się dobrze na perłach, a przytem jest ich sześć sznurów. Otóż wziąłeś pan za pierścionek i perły dwa tysiące pięćset rubli srebrem z terminem większym miesięcznym, który odnawiałeś już dwa razy i który pozwolę panu jeszcze parę razy odnowić, a uczynię to tylko dla dobrych z panem stosunków. Wszakże zaległego mi już przez dwa upłynione miesiące procentu po dwadzieścia pięć procent miesięcznie, należy mi się tysiąc pięćset, co dołączywszy do kapitału dwa tysiące pięćset, widzimy czwartą pozycję tworzącą cyfrę cztery tysiące, którą połączywszy z trzema poprzedniemi, wypada ogólna suma długu, piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
To mówiąc, wstał, położył palec na największemi znakami nakreślonej cyfrze piętnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa i dodał powoli i wyraźnie wymawiając każdą zgłoskę:
— Winien więc mi pan jesteś w ogóle piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
Stanisław stał z założonemi na piersiach rękami i z pochyloną głową, na bladem czole jego rysowało się kilka głębokich zmarszczek.
Żyd milcząc patrzył na niego przenikliwie i gładził siwą brodę.
Nagle Kloński podniósł głowę, postąpił i gwałtownie pochwycił go za rękę.
— Słuchaj Wigderze, — rzekł stłumionym głosem, — jesteś zapewne przekonany, że pieniądze twoje nie zginą, bo gdybyś inaczej myślał, i nie dawałbyś mi ich i nie mówiłbyś ze mną tak spokojnie. A więc oddaj mi jeszcze perły i broszę mojej żony, a weź w zamian weksle na sumę, którą za nie wziąłem od ciebie, z doliczeniem jakich chcesz procentów. Wydam ci te weksle jutro, dziś jeszcze jeśli można, a oddam pieniądze niezawodnie, tylko... teraz... zwróć mi klejnoty mojej żony...
Mówiąc to drżącemi ustami i z błagalnym prawie wyrazem, patrzył na twarz żyda.
Wigder uśmiechnął się.
— Hm, — rzekł zwolna, — gdybym ja panu chciał i mógł dać pieniądze na weksle nie na zastawy, tobym od razu tak był uczynił.
— Dla czegoż nie chcesz? dla czegoż nie możesz? — zapytał Stanisław gorączkowo.
— Bo pańska fortuna nie opłaci już mojego długu, a mając zastawy, mam pewność, że mi pan go oddasz z innych źródeł... z funduszu żony naprzykład...
— Jakto! fortuna moja nie opłaci twojego długu?! — zawołał Kloński, — ależ majątek mego ojca jest znaczny!
— Najprzód należy wziąć na uwagę, że to jest właśnie majątek pańskiego ojca nie pański, więc kredytorowie mogą być zmuszeni czekać, nim on umrze, ale pomijam i to, bo przecież jest przysłowie u państwa: — „Czas płaci, czas traci.” — Ale hipoteka majątku ojca pańskiego jest tak słabą, że składać na niej nowe weksle, niebezpiecznem się stało.
— To nieprawda! — zawołał Stanisław.
— Rachujmy, — odparł spokojnie żyd i usiadłszy, wziął pióro, ćwiartkę papieru i począł mówić kreśląc przytem stopniowo cyfry:
— Majątek pański oceniony być może na dziewięćdziesiąt tysięcy rubli srebrem nie wyżej, nieprawdaż?
— Tak, — rzekł Kloński.
— Bankowego długu cięży na nim trzydzieści tysięcy. Ojciec pański wydał weksle różnym osobom na piętnaście tysięcy, co stanowi już czterdzieści pięć tysięcy, co dodane do tamtego, czyni sześćdziesiąt trzy tysięcy, mój dług oprócz ostatnio wziętych pieniędzy za pierścionek, broszę i perły, wynosi prawie jedenaście tysięcy ośmset, od mieszczanina Lisa pożyczyłeś pan trzy tysiące, plenipotentowi swemu winieneś tysiąc dwieście, drobnych długów po sklepach zbierze się na parę tysięcy, co ogólnie będzie stanowiło ośmdziesiąt jeden tysięcy. Pięć tysięcy odtrącam od wartości majątku dla zaniedbanego tam przez wiele lat gospodarstwa, cztery tysiące liczę drobnych długów ojca pańskiego, który je ma zapewne, bo każdy z panów mieć je musi, a wszystko razem podkreśliwszy i dodawszy, wyjdzie suma dziewięćdziesiąt tysięcy, to jest tyle, co majątek pański wart. A pieniądze dane za pierścionek, broszę i perły, zostają na ewikcji pozostałego panu zera, które przestaje niem być jednak, gdy dopiszemy doń cyfrę posagu żony pańskiej. Ponieważ jednak ona może nie zechce mi ich zwrócić, rzecz jest naturalna, że przekładam to co mam w ręku, niż weksel pana oparty na zerze, i pereł pańskiej żony w żaden sposób oddać mu nie mogę.
Stanisław był śmiertelnie blady, usta mu drżały i nagłe ognie przechodziły po czole.
— Zkąd ty to wiesz wszystko? — krzyknął, — to nieprawda!
Żyd uśmiechnął się znowu.
— Myśl pan sobie, że to nieprawda, — odrzekł, — lepiej ci z tem będzie, bo później się zaczniesz martwić, ja jednak mówię panu, że żaden z was nie zna tak swojej własnej fortuny, jak ją zna żyd pożyczający wam pieniądze.
— Ha, więc zrujnowany jestem, zrujnowany do szczętu i to z własnej winy! — zawołał i znowu nagle pochwyciwszy rękę żyda, mówił gwałtownie:
— Ale nie o to mi idzie! Przewidywałem to od dawna, choć nie sądziłem, aby chwila była tak bliska, ale dziś, dziś potrzeba mi klejnotów mojej żony, rozumiesz, Wigderze? trzeba mi jej klejnotów! Ona nie wie o tem, żem je wyjął z jej biurka, bo całą zimę ich nie potrzebowała, ale lada dzień może spostrzedz brak ich, a teraz, o, teraz mniej niż kiedy chcę, aby ona to postrzegła, umarłbym ze wstydu, gdyby mi teraz przyszło jej to powiedzieć!...
Wigder stał nieporuszony, uśmiechnięty i gładził brodę.
— Najprzód, — ozwał się po chwili, — zmuszony jestem prosić pana, abyś mi tak mocno ręki nie ściskał, bo mogę krzyknąć z bólu i przestraszę moją biedną Chaitę. Następnie, powtarzam panu raz jeszcze, że pereł żony pańskiej oddać mu w zamian wekslu na pieniądze nie mogę.
Stanisław zamiast zwolnić rękę Wigdera, pochwycił drugą, i ściskając obie silnie, mówił prędko:
— Wigderze, proszę cię, błagam, oddaj mi te klejnoty... toć policzyłeś sobie niesłychane procenta, którychby ci żaden sąd nie przyznał... ja ci je oddam, bo dałem na to moje słowo... ale oddaj mi teraz w zamian wekslu perły mojej żony... słuchaj... ty nie wiesz co to jest nasza ambicja... nasza duma... powiem ci, nie jestem teraz z żoną moją w zupełnie dobrych stosunkach i dla tego właśnie umarłbym ze wstydu, gdyby się dowiedziała, żem nadużył jej własności...
— Jesteś pan w niedobrych stosunkach ze swoją żoną? — przerwał Wigder, — tem większy dla mnie powód, abym zatrzymał perły, bo możecie się rozstać, a wtedy pieniądze moje przepadłyby na wieki wieków.
— Oddam ci je, oddam, — powtarzał Stanisław, — dostanę zkądkolwiek, sprzedam wszystko co mam, powozy, konie, meble... tylko dziś... dziś albo jutro koniecznie muszę mieć rzeczy należące do mojej żony... oddaj mi je Wigderze... proszę cię... błagam...
Wigder zwolnił ręce swoje z dłoni Stanisława, złożył je na piersi i patrząc na niego z szyderskim uśmiechem, rzekł:
— I nie wstyd-że panu, szlachcicowi, właścicielowi dóbr, wywodzącemu rodowód swój od czasu króla Jagiełły, panu, którego dziad był kasztelanem, a matka z domu hrabianka, przed którym mnóstwo ludzi z uszanowaniem zdejmuje czapki gdy przejeżdżasz, i który mnóstwo ludzi idących ulicą obryzgujesz codziennie błotem pryskającym z pod kół twego powozu, — nie wstyd-że panu zniżać się aż do prośby przed żydem łapserdakiem, lichwiarzem, którego ojciec zbierał gałgany na śmietnikach i zrobił fundusz szynkując wódkę po karczmach, a który sam lada chwila może być za lichwiarstwo osadzony w ciupie jak złoczyńca i posłany do kopalni złota razem z rozbójnikami... Mówisz pan o dumie, o ambicji, a gdzież one są w tej chwili, gdy żebrasz u mnie, abym ci prawie darował pieniądze pożyczone?...
To mówiąc, zaśmiał się głośno z ostrem szyderstwem i niewypowiedzianym tryumfem.
Stanisław obie ręce podniósł do czoła, które pulsowało taż, iż krew zdawała się być bliską wytryśnięcia ze skroni i jęknął głucho:
— Boże mój! tyle upokorzenia! tyle wstydu! o jakże nisko upadłem!...
W tej chwili otworzyły się drzwi, wsunęła się przez nie głowa Chaity i zagadała coś po żydowsku, Wigder zamyślił się trochę, pogładził brodę i odpowiedział jej parę słów tym samym językiem. Głowa Chaity zniknęła, ale w kilka minut zjawiła się znowu i zagadała. Wigder spojrzał na Klońskiego, który stał ciągle nieporuszony z rękami ściskającemi czoło i rzekł:
— Zapewne pan zechce skryć się, bo muszę w tej chwili przyjąć u siebie pana Słabeckiego, który przyszedł mnie odwiedzić.
Stanisław podniósł głowę i szepnął do siebie:
— Tozio ma przyjść! nie chcę aby mnie tu widział, mógłby się wygadać przed innymi!
I głośno dodał, wskazując drzwi sypialni żyda:
— Pozwól-że mi wejść do tamtego pokoju.
Wigder uśmiechnął się i dziwnie odpowiedział:
— Przepraszam pana, ale tam nikt nigdy prócz mnie nie wchodzi. Idź pan jednak w ten oto ciemny zupełnie kąt koło pieca i usiądź tymczasem na stołku, a chyba kocie oczy zobaczą tam pana, pan Słabecki pewnie nie zobaczy, bo i zbyt będzie zajęty, aby się rozglądał uważnie po mojej izbie.
Stanisław usiadł na wskazanem miejscu, gdzie ogarnął go cień zupełny, a Wigder otworzył szerzej drzwi od sieni i rzekł głośno:
— Panie Słabecki, możesz pan teraz wejść!
Blada, otoczona ryżemi włosami twarz Tozia i szczupła postać jego otulona, w wysoko zapiętym futrzanym paletocie, ukazała się w izbie przy słabem świetle łojówki.
— Kochany Wigderze, — rzekł wchodząc przybywający, — robisz się wielkim panem jak uważam, długo każesz oczekiwać odwiedzającym cię na swoją audjencję. Pięć minut i dwadzieścia trzy sekund czekałem pod progiem twoim.
Żyd zaśmiał się głośno.
— Siadaj pan, — odrzekł krótko, wskazując stołek, na którym przed chwilą siedział Kloński.
Tozio usiadł, zakaszlał i odezwał się:
— Djabelna dziś pogoda!
— To prawda, — odpowiedział Wigder, — musisz pan mieć do mnie ważny interes, kiedyś przyszedł w tak djabelną pogodę.
— Jedynie dla przyjemności oglądania ciebie, drogi Wigderze, — żartobliwie zaśmiał się Tozio.
— To szkoda, — odparł żyd, — bo ja myślałem, że dla skończenia ze mną rachunków.
Tozio nie odpowiedział, bo nagle zerwał się z krzesła i z wyrazem zdziwienia zawołał:
— Ty tutaj Stasiu?
— Jak widzisz, — odrzekł stojący przed nim Stanisław, — gawędziliśmy tu z Wigderkiem, gdy przyszedłeś i poczciwiec ukrył mnie przed tobą w ciemny kąt, ale na honor zawstydziłem się mojej pozycji, bo wydało mi się, że jestem szpiegiem podstępnie podsłuchującym twoje sprawy. Wylazłem więc z kąta i oto mnie widzisz!
— Co za honorowość! jaka szlachetność! znać zaraz, że dziad pański był kasztelanem! — zawołał żyd i głośno się zaśmiał.
— Więc nie tylko u Borela i w szkole Graby kolegujemy z sobą kochany Stasiu, ale i w tem piekiełku miłego Wigdera, — rzekł Tozio, potrząsając rękę towarzysza. — Mam jednak honor, dobre serce i smutno mi, że cię tu widzę.
— A mnie jeszcze smutniej, — odparł Stanisław, — ale nie przeszkadzam ci Toziu i wychodzę.
— Proszę cię, nie rób tego! — zawołał Tozio, — nie mam przed tobą sekretów, a weselej nam będzie wracać razem w tę niegodziwą ciemność i pluchotę.
— Jeśli chcesz, zostanę, — rzekł Stanisław i usiadł.
Wigder patrzył na nich z uśmiechem i gładził brodę.
— Pojmuję, — ozwał się po chwili, — jak miło być musi dwom takim szlachetnie urodzonym i wysoko w świecie położonym panom spotkać się niespodzianie z sobą w ciemnej i brudnej chałupie żyda. Musicie panowie czuć się teraz więcej niż u siebie, a przynajmniej przychodzą na myśl wspomnienia wspólnych zabaw...
— Bez których nie bylibyśmy zmuszeni spotkać się w chałupie żyda, — przerwał Tozio, — robisz się dowcipny stary Wigderze i poweselałeś na starość; wolałbym jednak, abyś swoje żarty schował do kieszeni chałata i nie bryzgał nam niemi w oczy.
— Wolno Tomku w swoim domku, — odpowiedział obojętnie żyd, — jeśli moja rozmowa nie podoba się panom, możecie do mnie nie przychodzić, a nie będziecie mieli ani moich żartów, ani moich pieniędzy.
— Przystępujmy do interesu, — rzekł niecierpliwie Słabecki.
— I owszem, — odparł żyd.
— Przyszedłem tu dziś, aby z twoich kochanych łapek wydobyć broszkę i zegarek, które ci oddałem w zastaw przed niespełna rokiem.
— Broszkę i zegarek kuzynek pańskich, panien Jedlińskich?
— Zkąd wiesz, że klejnoty te należą do moich kuzynek?
— Są one zbyt piękne, abym nie wiedział od dawna, kto je posiadał.
— O, żydzie z samego piekła!
— Teraz pan mówisz, że jestem żydem z piekła, a kiedy brałeś odemnie pieniądze, mówiłeś: — „Wigderze, jesteś prawdziwą moją opatrznością!” — Wszak mówiłeś mi pan tak, nieprawdaż?
— Z piekła czy z nieba, żydzie utrapiony i ukochany zarazem, oddaj mi broszkę i zegarek moich kuzynek, ponieważ już wiesz o tem, że do nich to one należą.
— Bardzo chętnie, a przyniosłeś pan wszystkie wzięte na nie pieniądze z procentami i procentami od procentów?
— Zwarjowałeś Wigderze! a zkądbym ci je wziął?
— Więc jakże pan chcesz, abym panu oddał broszkę i zegarek?
— Dam ci w zamian weksel z doliczonemi z góry procentami.
Wigder zaśmiał się, rzucił spojrzenie na Klońskiego, który trzymał oczy w ziemię utkwione i odpowiedział:
— Bardzo dziękuję, ale wekslów pańskich nie przyjmę.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że jesteś pan niepełnoletni, więc zobowiązania prawne ze strony pana nie mają wartości, chyba uczynione wspólnie z matką, jako pierwszą opiekunką małoletnich i marszałka B, który jest wyznaczonym przez ojca pańskiego opiekunem pańskim...
— Więc wydam ci weksel potwierdzony przez pana marszałka B...
— A czemuż i nie przez samą panią szambelanowę także?...
Tozio przygryzł usta, zakaszlał i milczał długo.
— Bo widzisz, — ozwał się po chwili, — gdybym powiedział mojej matce, że wziąłem od kuzynek klejnoty i zastawiłem je, siostra moja dowiedziałaby się o tem także...
— A więc i cóż ztąd, jakby się siostra pańska o tem dowiedziała?
Tozio zarumienił się nagle, zawahał, a w końcu wyrzekł:
— Wstydzę się jej!
Stary żyd patrzył nań długo, potem podniósł wzrok na Klońskiego.
— Cóż tak przypatrujesz się nam, jakbyś nas pierwszy raz widział? — zapytał Tozio.
— Patrzę, — odparł żyd, — że panowie jesteście do siebie dziwnie podobni... tylko, że pan masz siostrę, której się wstydzisz, a pan Kloński żonę. Doprawdy, to zabawne, ha, ha, ha!
Stanisław zrobił gwałtowne poruszenie, ale powściągnął się i siedział znów nieruchomie.
Milczeli wszyscy długo, żółte światło dopalającej się łojówki nagłe błyski i cienie rzucało na twarze młodych ludzi posępne i zarumienione upokorzeniem, i na siwobrodą, siwowłosą pokrytą aksamitną jarmurką głowę żyda patrzącego przed siebie z tryumfującą obojętnością i nucącego sobie pod nosem:
— Bim bum, bim bum bum.
— Czy skończyłeś już swoją piosenkę? — ozwał się niecierpliwie Tozio.
— Nic nie szkodzi, ja mogę sobie śpiewać, a pan mów zawsze, — odparł najspokojniej Wigder i kontynował nucić pod nosem majofis.
— Za trzy miesiące skończę dwudziesty pierwszy rok, to jest zostanę pełnoletnim i będę miał prawo rozporządzać moim majątkiem.
— Więc cóż ztąd? — zapytał żyd przerywając sobie nucenie.
— Więc za trzy miesiące, zaraz nazajutrz po dojściu do pełnoletności, wydam ci weksel najprawniejszy, tymczasem dam ci kartę podpisaną przez pana marszałka B. jako opiekuna i świadka, a ty mi oddaj broszkę i zegarek panien Jedlińskich.
Żyd pomyślał.
— Hm, — rzekł, — przez trzy miesiące wiele jeszcze wody upłynie, przez trzy miesiące matka pańska straci jeszcze wiele pieniędzy na bale i gałkanki, a pan nie mniej ich przegrasz u Borela i u pana Graby, może się więc stać, że za trzy miesiące kartka pańska nie zmieści się już na pańskiej hipotece.
— To niepodobna! — zawołał Tozio.
— Zkąd pan wiesz czy podobna, czy nie podobna, kiedyś nigdy nie obliczał swego funduszu, ja to wiem, bom go dobrze obliczył.
— Więc omyliłeś się w rachunku. Pomyśl, dam ci kartkę na sumę dwa razy większą od tej którą wziąłem.
— Lepszy wróbel w ręku niż orzeł na łęku, — odparł żyd włożywszy ręce do kieszeni i zanucił znów półgłosem: — Bim bum, bim bum bum.
W tej chwili izba napełniła się swędem dopalającego się knota, pod stołem załopotały szczury, a z za pieca z miauczeniem wylazł kot i pogonił za szczurami
— Toziu! — zawołał Stanisław zrywając się, — idźmy ztąd! duszno mi! skonam! jeśli natychmiast nie wyjdę...
— Idźmy, — odparł Tozio wstając, — nie bierz bo tak tego wszystkiego do serca Stachu, — dodał kładąc rękę na ramieniu towarzysza ze szczerem współczuciem.
I oba zmierzyli do drzwi.
— I cóż? nie pożegnacie się nawet panowie z poczciwym Wigderem? — zapytał powstając żyd.
— Bodajbyś nigdy z piekła nie wylazł! — zawołał Kloński nie oglądając się.
— Czy tak jak pan nigdy z długów nie wyleziesz? — odpowiedział Wigder, — dobre życzenia! bardzo dziękuję panu!
I powiedziawszy jeszcze za młodymi ludźmi szyderskie:
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnym panom, — zamknął drzwi za odchodzącymi.
Kilka sekund jeszcze słychać było kroki dwóch mężczyzn stąpających po pluskającej pod ich nogami wodzie i wszystko ucichło.
Wigder stał na środku swej izby i śmiał się cichym i gardłowym śmiechem, potem wyciągnął rękę w kierunku drzwi i rzekł głośno:
— Dzieci słabe, ochrzczone wodą, ale nie ochrzczone rozumem, panowie, których przodkowie byli wielkimi ludźmi, grunt drży pod wami, przez was samych podkopany, jak niegdyś Jerozolima na odgłos trąby rozgniewanego Boga! A my gałganiarze, szynkarze, potomki palonych na stosach czarowników, my, których lokaje wasi czują się w prawie łokciami potrącać i jak proch za drzwi wyrzucać, my podnosimy się na ruinach waszych, spychamy was z łonów waszych pradziadów i plujem na was obelgą ust niechrzczonych! Ha, ha, ha! panowie! bawcie się tak dalej, i coraz więcej, a dzieci gałganiarzy będą panami, a synowie panów gałganiarzami zostaną! ha, ha, ha!
Jakby w odpowiedź na zjadliwy uśmiech żyda, wiatr świsnął przeraźliwie w koło domu i załomotał okienicami, w izbie łojówka zagasła całkiem i kot z łoskotem pogonił szczury pod stołem.
∗
∗ ∗ |
Kloński i Tozio wracając od Wigdera, szli ciemnemi ulicami w milczeniu, głowy ich musiały być tak pełne myśli, a piersi może wzburzonych uczuć, że słowa nie przychodziły im nawet na usta. Dopiero gdy weszli na Złotą ulicę, Tozio ozwał się pierwszy:
— Dokąd pójdziemy?
— Idę do domu, — odpowiedział Kloński.
— Pójdź lepiej do Borela, rozerwiesz się.
— Nie mogę, głowa mnie strasznie boli, — porywczo odrzekł Stanisław.
W tej chwili znajdowali się pod światłem zapalonej latarni, stanęli i spojrzeli na siebie po raz pierwszy od wyjścia z mieszkania żyda.
— Strasznieś blady Tozio, — rzekł zwolna Kloński.
— A ty masz usta spalone i twarz taką, jakbyś był w gorączce.
— Czy twoje interesa źle idą?
— Bardzo nie dobrze, a twoje?
— Najgorzej.
— Powiedz mi Stachu, gdzie oba zajdziemy?
— Jam już u kresu zupełnej ruiny majątku.
— A jam bliski łona Abrahamowego.
Umilkli i poszli dalej.
— Jak myślisz? czyby nie lepiej było, abyśmy oba wyjechali na wieś? — zagadał Tozio po minucie milczenia.
— Ja nie będę miał wkrótce dokąd wyjechać, bo majątek za długi sprzedadzą.
— A wieś żony?
Stanisław wzdrygnął się.
— Czy przypuszczasz, że siądę u niej na fartuszku? — odparł.
Właśnie kończył te słowa, gdy szerokie okna cukierni Borela zlały na ich głowy strumienie gazowego światła.
— Dobranoc, — rzekł Tozio wyciągając rękę.
— Dobranoc, — odrzekł Stanisław podając mu swoją.
Nie odchodzili jednak i stali patrząc na siebie.
— Nie powiesz o niczem nikomu? — zapytał Kloński.
— Z pewnością Stachu. Tyś w gruncie najpoczciwszy z nas wszystkich.
— A ty najmłodszy, — dodał miękim głosem Stanisław ściskając mu silnie rękę.
— Stachu, uciekajmy z M!
— Uciekaj! dla ciebie nie wszystko jeszcze stracone.
— A ty?
Stanisław zaśmiał się dziwnie i szybko odszedł, Tozio zwolna wstępował na wschody Borela, nagle zwrócił się i poszedł także w kierunku swego mieszkania.
Na odgłos gwałtownie pociągniętego dzwonka, lokaj państwa Klońskich zerwał się na równe nogi z sofy, na której leżąc, palił cygaro i szybko drzwi otworzył.
Na widok swego pana wchodzącego w zmoczonem od deszczu ubraniu, cofnął się parę kroków ze zdziwienia.
Stanisław w istocie strasznie wyglądał. Usta miał spieczone, czoło zmarszczone i krwią nabiegłe, w oczach blask gorączkowy, a całe ciało jego wstrząsane było od chwili do chwili febrycznym dreszczem.
— Gdzie jest pani? — zapytał służącego.
— Wróciła przed chwilą od panien Jedlińskich i zdaje mi się, że gra teraz w błękitnym salonie.
W istocie, z oddalonego salonu dochodziły do przedpokoju słabe dźwięki fortepianu.
Stanisław szybko przeszedł salę jadalną, jeszcze jeden salon pogrążony w ciemności i zatrzymał się.
W nie zbyt wielkim pokoju, którego ściany powleczone były błękitnem obiciem, siedziała przy fortepianie Celina.
Jedna tylko świeca stojąca w głębi, słabo oświetlała postać jej w długiej ciemnej sukni i złotowłosą pochyloną głowę. Siedziała naprzeciw drzwi, przed któremi stanął Stanisław i ukazywała się jemu jak blady obraz objęty niby ramą, spuszczającą się z dwóch stron drzwi błękitną portjerą.
Cicho i zwolna grała jakąś smętną melodję, tony płynące z pod jej palców, wyraźne były, dźwięczne, jękliwe, z każdego z nich zdawała się płynąc skarga bezmierna smutnego serca, westchnienie piersi zmęczonej długą boleścią.
Stanisław stał nieruchomy, patrzył i słuchał, muzyka Celiny owiewała go drgającemi w powietrzu głosami żalów, westchnień i niby tłumionego płaczu.
Podniósł rękę do czoła i szepnął:
— Te tony jej muzyki, te tony jej serca posyła ona zapewne ku niemu.
I ciche, bo stłumione, ale straszne westchnienie pierś mu rozdarło.
Celina, uderzyła głośniej kilka akordów, które po chwili rozszalały pod jej ręką, spieszną, gwałtowną, rozpaczną nutą.
— Jak ona cierpi! — znów rzekł do siebie Kloński, — a to wszystko dla niego!
I palce jego rozpacznie zacisnęły się na piersi.
Celina grać przestała, opuściła ręce na kolana, głowę na piersi i przeciągle westchnęła.
Westchnieniu temu odpowiedział krótki, głuchy jęk w przyległym salonie i w drzwiach stanął Stanisław.
Celina powstała i postąpiła ku niemu, nie z tą dawną dziecinną żywością i swobodnym szczebiotaniem, ale zwolna, jakby nieśmiało.
Pierwszy raz od kilku miesięcy mąż jej wracając wieczorem z miasta, wchodził do jej pokojów, zamiast zamknąć się jak zwykle w swoim gabinecie.
— Dobry wieczór Stasiu, — rzekła zcicha, podając mu rękę.
Stanisław dotknął jej lekko, ale nic nie powiedział.
Młoda kobieta wpatrzyła się w niego smutno, uważnie.
— Może jesteś chory? — zapytała. — Tak dziwnie wyglądasz!
— Nie, — odrzekł mąż i rzucił się na fotel.
Celina stała przed nim; jedną ręką opierając się o stół, patrzyła na niego i oddychała z ciężkością.
— Celino, — ozwał się po chwili Stanisław, — mam ci coś powiedzieć.
— Słucham cię, Stasiu.
— Słucham? tem lepiej, bo będę mówił wiele, o! wiele mam do powiedzenia...
Mowa jego zaczęła być prędką i gorączkową, głos drżał; pociągnął drżącą ręką po czole i mówił znowu:
— Widziałem jak dziś Ordynat pędził za tobą swojem tilbury... gdyś jechała do kuzynek... kłaniał ci się, a pięknie się kłania... nieprawdaż? zachwycający z niego młodzieniec... wychowany w Anglji... ha, ha, ha!...
— Stasiu, — przerwała Celina, — nie rozumiem...
— Nie przerywaj... nie o tem chciałem mówić, bo i cóż mnie może obchodzić Ordynata? nieprawdaż? Miałaś piękne bardzo perły... prawdziwe urjańskie... żydzi znają się na perłach... Czy znajdujesz Ordynata bardzo przyjemnym człowiekiem? mojem zdaniem ma oczy za blade, bez wyrazu... ha, ha, ha! malowana lalka!...
— Stasiu! tyś w gorączce! — jęknęła Celina z najwyższym niepokojem.
W istocie, mowa Klońskiego stawała się coraz bardziej niezrozumiałą i oczy robiły się nieprzytomne.
— W gorączce? — krzyknął nagle i zerwał się z krzesła, — kto mówi o gorączce? niegodziwość, to co innego... ja jestem niegodziwy... starego mego ojca wypędzę z domu... twoje klejnoty... zobacz w biurku...
Umilkł i stał przez chwilę chwiejąc się i błędnemi oczami wpatrując się w przestrzeń jakby tam kogoś widział.
— Stracić Celinę! — krzyknął nagle, — malowana lalko! nie zabieraj mi jej bo cię zastrzelę... Boże mój! głowa mi pęknie!
Schwycił się obu rękami za głowę i bez przytomności upadł na dywan u stóp żony.
Celina krzyknęła strasznie, podskoczyła i kilka razy targnęła taśmę od dzwonka tak silnie, że brązowa klamra oderwała się i została w konwulsyjnie zaciśniętej ręce.
Na tak gwałtowne dzwonienie, trzech lokajów i dwie panny służące ukazały się w różnych drzwiach salonu.
— Doktora! doktora! — wołała Celina głosem, który chrypiał jej w gardle i klęcząc nad mężem, odgarniała mu włosy z czoła, całowała jego sine i zamknięte oczy.
W pięć minut potem, z bramy domu z grzmiącym łoskotem wypadł kocz porywany rączemi, a chłostanemi przez stangreta końmi i zmierzał ku mieszkaniu jednego z doktorów, tak szybko pędząc, że konie okrywały się pianą, a rzadcy przechodnie z przestrachem rzucali się na chodniki.
A w kwadrans niespełna nad złożonym na łóżku Stanisławem stał doktor, jedną ręką trzymając puls jego, drugą zegarek, na który patrzył z uwagą.
Pokój chorego słabo był oświetlony lampką pokrytą zieloną umbrą; za doktorem schyliła się nad łóżkiem Celina blada śmiertelnie i cała drżąca, mimo ciepłego szalu, którym okrywała ją troskliwie Komorowska, przy drzwiach stał kamerdyner, poczciwym, smutnym wzrokiem patrząc na posępną grupę i oczekując rozkazów.
Doktor wypuścił z palców rękę chorego, schował zegarek i w głębokiem zamyśleniu przypatrywał się zmienionej twarzy Stanisława. Celina wpijała w niego wzrok suchy, bez łez, ale taki rozpaczny, tak przerażony, że go aż uczuł na sobie medyk.
— Uspokój się pani. Jest to wprawdzie silna gorączka nerwowa, do której organizm oddawna się znać przysposabiał, ale zrobimy wszystko, co będzie można, aby uratować męża pani, a zbytni niepokój mógłby na panią samą bardzo zgubnie oddziałać.
Mówiąc to, objął młodą kobietę pełnym współczucia wzrokiem. Nie należał on do pięknego i bawiącego się towarzystwa w M, bo był człowiekiem nauki i pracy, ale widywał niekiedy panią Klońskę i do ucha jego doszły krążące o niej wieści. Widząc więc jej wielką miłość dla męża, która objawiała się w niemej, wstrząsającej nią całą rozpaczy, spojrzał na nią z sympatją i miał taki wyraz twarzy jakby myślał sobie: — „O sądy ludzkie!”
W pół godziny potem Komorowska przeprowadzała go do przedpokoju.
— Widzę, — rzekł do niej zcicha, — że jesteś pani więcej przyjaciółką niż sługą pani Klońskiej. Otóż przygotój ją zwolna i ostrożnie do wszelkiego, choćby najnieszczęśliwszego wypadku. Choroba pana Klońskiego gwałtowna jest i niebezpieczna. Na jutro będę prosił o zrobienie konsyljum, bo chcę naradzić się z kolegami.
Przez całą noc Celina siedziała przy łóżku męża, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, chyba dla spojrzenia na zegarek i podania mu lekarstwa. Stanisław był zupełnie nieprzytomny. Bezładne, oderwane słowa wychodziły z ust jego, z piersi wyrywały się ciężkie westchnienia i jęki. Błyszczące gorączką i obłąkane oczy trzymał utkwione w przestrzeń, albo zamykał je i przesuwał drżącą ręką po rozpalonem czole. Wyrazy: Ordynat, perły, ojciec! którego z domu jego wypędzą, Celina i inne jeszcze nazwiska i oderwane wykrzyki plątały mu się na ustach, ale wsłuchująca się w nie Celina, nie mogła żadnego pochwycić w nich wątku.
W całym domu nikt nie spał, nie mniej jednak cisza panowała zupełna, panował też tam między wszystkimi domownikami przestrach i żal. Nawet stróż śpiący zwykle u bramy, wszedł na górę do przedpokoju i zasiadł z lokajami. Siedzieli wszyscy około zapalonej świecy i cicho gwarząc, powtarzali między sobą:
— Szkoda pana!
W garderobie służebne kobiety rzewnemi łzami płakały.
Stanisław był kochany przez swych służących. Grzeczny i hojny słynął między całą służebną klasą w M. za dobrego pana.
Godzinę czwartą wygłosił zegar wśród ponurego milczenia salonów. Drzwi od przedpokoju chorego uchyliły się cicho i wsunęła się przez nie na palcach Komorowska. Uklękła przed Celiną i składając ręce, błagalnie mówiła:
— Pani moja najdroższa, dziecko moje, idź spocząć trochę! zachorujesz sama, a pamiętaj, że teraz nie tylko dla siebie, ale i dla męża żyć powinnaś!
Długo w ten sposób szeptała stara sługa, łzy ciekły jej po policzkach, a Celina wpatrzona w męża, wsłuchana w jego bezładne gorączkowe mówienia, wcale nie zdawała się jej słyszeć.
— Pani! Celinko! — powtarzała obejmując ją Komorowska, — wszak wkrótce będziesz matką! dla miłości twego dziecka uspokój się! idź spocząć!
Celina drgnęła na te słowa i podniosła rękę do czoła, jakby sobie coś przypomniała. Powstała zwolna, długi pocałunek złożyła na gorącem czole Stanisława i szepnąwszy:
— Zostań tu Komorosiu — odeszła.
Do bogato i gustownie urządzonej jej sypialni, świt wdzierał się już przez ciężkie zielone u okien firanki.
Obszerne rzeźbione łóżko zasłane batystową bielizną, głębokie fotele utrechtskim obite aksamitem, kobierce o żywych barwach i złocone ramy obrazów wiszących po ścianach wydobywały się na wpół z cieniów, owiane posępną ciszą ustępującej nocy.
Celina jak cień powolna i cicha weszła do swej sypialni, ale nie zmierzyła ku żadnemu z wygodnych sprzętów, które zdawały się zapraszać do spoczynku zmęczoną i chwiejącą się kobietę.
Upadła ona na kolana przed świętym u łoża swego obrazem i załamując ręce, z łkaniem zawołała:
— Boże wszechmogący! za jego życie weź życie moje i mojego dziecka!
Widmo nieszczęścia, które gospodarowało w jej bogatem mieszkaniu i dotąd chwytało ją to za gardło, to za serce, pochwyciło ją już całą w kościste ramiona i dusiło swem twardem, nieubłaganem objęciem.
W przedobiedniej porze, pani Kamila Graba przyjąwszy kilka wizyt kobiecych i kilkanaście męskich, siedziała sama jedna w bawialnym salonie, gdy zjawił się przed nią pan Ignacy Jodek, który miał zwyczaj wchodzić niekiedy do znajomych sobie domów bez anonsowania się, mianowicie jeśli przychodził w godzinach objadowych, śniadaniowych i t. p.
Młoda kobieta powitała go grzecznym, ale zimnym ukłonem, jak to zresztą miała zwyczaj czynić względem wszystkich; nikogo nigdy nie witała inaczej.
— Czy wiesz pani o wielkiej nowinie? — zapytał gość siadając.
— O jakiej-że?
— Ten poczciwy Staś Kloński śmiertelnie zachorował.
— Doprawdy? to szkoda!
— Ogromnie! mianowicie wiedząc przyczynę jego choroby!
Kamila milczała.
Gość widząc, że nie obudził ciekawości, sam zaczął mówić dalej:
— Wyobraź sobie pani, powiadają, że pan Kloński pochwycił wczoraj żonę na tajemnem rendez-vous z Ordynatem, czem się tak zmartwił, że natychmiast dostał nerwowej gorączki...
— To być nie może! — przerwała Kamila.
— Dla czego być nie może? — oburzył się Jodek.
— Nie znam wcale pani Klońskiej, kilka razy tylko widziałam ją w kościele, ale znajduję, że nie wygląda na płochą kobietę...
— Ho, ho, ho! co to wszystko znaczy pani
dobrodziejko! — zawołał gość i zadeklamował: — „Serce nie sługa, nie zna co to pany!“
— Zkąd-że w panu ta pewność?
— Sam na własne oczy widziałem, jak pani Klońska jechała wczoraj karetą, a za nią pędził Ordynat w tilbury.
— Mogło to być wypadkiem.
— Ale gdzie tam wypadkiem! Pani Klońska wyglądała ciągle przez szyby karety i patrzyła czy za nią jedzie Ordynat, a gdy go już zobaczyła, uśmiechnęła się i dała mu jakiś tajemniczy znak ręką. Biedny Stasisko musiał gdzieś być na ulicy i widzieć to, poczem pewnie śledził ich i znalazł na kompromitującej schadzce.
— I pan to wszystko sam widziałeś?
— Daję na to słowo uczciwego człowieka, że widziałem na własne oczy i więcej jeszcze widziałem: oto, że Staś chodził wczoraj na Nadrzeczną ulicę. A pocóżby tam chodził, jeśli nie dla śledzenia tych państwa, którzy właśnie jechali w kierunku Nadrzecznej ulicy?
Kamila wzruszyła ramionami i umilkła.
Jodek począł prawić o różnych innych nowinkach miejskich, od czasu do czasu spoglądając na zegar, czy nie nadchodzi godzina siódma, to jest zwykła pora objadowania państwa Grabów. Kamila słuchała go z założonemi na sukni rękami, jak zwykle spokojna, patrząc gdzieś w przestrzeń, zda się oderwana od wszystkiego, co się wkoło niej działo.
— Będziemy mieli nową rodzinę zamieszkującą w M, — paplała papuga w ludzkiej postaci, — przyjechała przed trzema dniami marszałkowa X. z dwoma synami i ma mieszkać tu aż do lata, to jest trzy, a może i cztery miesiące. Jest to bogata wdowa, ma tu różne sprawy majątkowe, procesa i t. p., a może też chce trochę świata pokazać synalkom. Jeden z nich ma lat ośmnaście, śliczny brunecik, drugi kończy dwudziesty rok, wysoki blondyn. Młodszy ma imię Edzio, Edmundek, starszy Oleś. Zabawna to familja, słowo uczciwego człowieka. Synowie już pod wąsem, a trzymają się fartuszka mamy jak dzieciaki, nie stąpią bez niej ani kroku. Mąż pani zapoznał się z nimi, nie wiem już jakim wypadkiem i był u nich właśnie wtedy, gdy i ja byłem. Słyszałem jak zapraszał ich do siebie, a oni odpowiedzieli spuszczając oczy niby panienki: — „Jak mama będzie u pana, to i my będziemy.“ — Nieprawdaż pani, że to śmieszne, a przytem i dziwne, bo majątkowo te chłopcy bynajmniej od matki nie zależą, posiadają znaczny fundusz po ojcu.
Kamila zwolna zwróciła wzrok na opowiadającego i rzekła:
— Więc mąż mój był już u panów X?
— Był pani.
— I zaprosił ich do siebie?
— O, i nadzwyczaj uprzejmie! tak jak on umie, a bez komplementu, nikt nie ma tak ujmującej, zachwycającej grzeczności, jak pan Graba.
Pytania Kamili były na pozór obojętne, jednak w oczach jej zagorzał przy nich posępny blask.
Nadszedł Kalikst Graba.
— Oho! — zawołał wchodząc, — pan Jodek sam na sam z moją żoną? Proszę! Obawiam się, abym nie dostał gorączki nerwowej z zazdrości, jak ten biedak Kloński!
Jodek rozśmiał się na całe gardło z konceptu.
Kamila została nieruchoma i milcząca jak wprzódy.
Graba począł rozmawiać z Jodkiem i żartować, wydawał się w doskonałym humorze.
Tymczasem zegar wskazywał siódmą godzinę.
— Objadujesz z nami, Jodek? — zapytał gospodarz domu.
— Jeśli zaprosisz? — odrzekł gość, którego twarz rozpromieniała.
Graba zadzwonił.
— Trzy nakrycia, — rzekł do wchodzącego lokaja.
Niebawem zasiedli wszyscy do stołu.
Dwaj mężczyźni żywą wiedli rozmowę.
Kamila milczała jak zwykle w towarzystwie męża.
— Przedstaw sobie Kamilo, — ozwał się Graba, połykając łyżkę zupy i niosąc w dwóch palcach do ust pasztecik, — co też za dziwne i sprzeczne rzeczy opowiadają o chorobie Klońskiego i jego powodach.
— Cóż takiego? — obojętnie zapytała Kamila.
— Jedni mówią, — kończył Graba po ukąszeniu paszteciku, — że zachorował przez zazdrość i obrażony honor, zdybawszy żonę na tajemnej schadce z Ordynatem, a inni, że znajduje się bliskim śmierci z miłości dla ciebie, moja najdroższa żono!
Kamila zbladła.
— To potwarz! — zawołała.
— O, nie alteruj się tylko kochana żono! — odparł Graba, — nie ma przecież w tej pogłosce nic tak złego! wolno przecież kochać się każdemu w kim chce, a był wypadek, że komisarz zakochał się w królowej angielskiej.
To rzekłszy, otarł usta serwetą i skinął na lokaja, aby mu podał półmisek z pasztecikami.
— Nie chciałabym, aby pani Klońska dowiedziała się o tej niedorzecznej i bezzasadnej pogłosce, — rzekła Kamila.
— Już o niej wie, niestety! — odparł Graba. — Zakomunikowała ją dziś z rana pani Celinie jedna z najlepszych jej przyjaciółek, a doktór R, który leczy Stanisława, mówił panu D, swemu najlepszemu przyjacielowi, z wielkiem naturalnie spółczuciem i uwielbieniem, że pani Klońska pytała go, czy chory niedoświadczy zbawiennego wstrząśnienia, jeśli ujrzy bardzo drogą osobę. Doktor powiedział, jako praktykowane jest w medycynie przywodzić do łoża chorych bardzo drogie osoby, aby przez to wywrzeć na ich organizm wpływ zbawienny. Co usłyszawszy pani Celina, długo milczała i nakoniec zapytała doktora, czy zna ciebie, kochana żono? Z tego wszystkiego doktor wniósł, że ty jesteś ową drogą sercu Stanisława osobą, o której myślała pani Klońska. Pan D, któremu medyk wszystko opowiedział, nie słynie za małomownego i ogłosił rzecz całą przez kurjer codzienny, bo wygadał się przed Jodkiem.
Jodek zdetonował się niesłychanie, spojrzał z obawą na Kamilę i wyjąkał:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, pierwszy raz słyszę tę całą historję!
Ale Kamila ani zwracała na niego uwagi. Twarz jej straciła na chwilę zwykłą swą nieruchomość, panował na niej żal i oburzenie.
— I ty pozwalasz na to Kalikście, — rzekła, — aby rozsiewano plotki mogące zatruć resztę spokoju i tak nieszczęśliwej kobiety i posługiwano się do tego mojem imieniem?!
— Ha, ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba, — dziwnie egzaltowana jesteś moja żono, co ci już nieraz nadaremnie powtarzam. Bądź pewna, że plotki te nie czynią wcale panią Klońskę tak nieszczęśliwą, jak sobie wyobrażasz. Zakochana jest ona w Ordynacie i niewiele pewno dba o miłość swego męża, któregoby można zwać Stanislas le Débonnaire.
Kamila nie odpowiedziała i wróciła do zwykłej sobie nieruchomości, tylko kiedy niekiedy po czole jej przesunęła się fala krwi pokrywając je rumieńcem.
Znać było, że wrzała wewnętrznie, a tylko mocą woli i postanowienia zachowywała przybraną raz na zawsze zimną, aż do martwoty powierzchowność.
Objad się skończył, towarzystwo przeszło do salonu. Przy czarnej kawie Jodek pokazywał gospodarstwu domu, w którym objadował, sztukę zasadzającą się na tem, że stawił krzesło z jedną tylko nogą opartą o posadzkę, a z trzema innemi w powietrzu i utrzymywał je tak w równowadze przez całe trzy minuty. Przyczem wyłamywał pociesznie swoję krępą figurę i wyrabiał twarzą wielce komiczne miny. Graba śmiał się ze sztuki i sztukmistrza, a Kamila patrzyła na wszystko i ani się uśmiechnęła, ani też dała poznać czemkolwiek, czy to ją bawi, lub nudzi.
Po kawie i sztuce Graba spojrzał na zegar.
— Czy wiesz kochany Ignacy, — rzekł do gościa, że nigdzie tak wybornej herbaty nie piją jak u państwa D, podają nawet do niej różne zakąski.
— To prawda, — zawołał Jodek z pełnem admiracji twierdzeniem.
— Państwo D. mają zwyczaj pić herbatę o godzinie ósmej, — ciągnął gospodarz domu, — a teraz jest już trzy kwadranse na ósmą.
— To prawda, — odparł Jodek, — nie ruszając się jednak z miejsca.
Parę minut mówili o czem innem.
— Wiesz co, Jodek, — ozwał się nakoniec Graba, — zrobiłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś już na teraz opuścił nasze towarzystwo i poszedł na doskonałą herbatę państwa D, bo mam do pomówienia z moją żoną w cztery oczy o rzeczach domowych, a o dziewiątej muszę wyjść z domu.
— A, to nie przeszkadzam, nie przeszkadzam, — rzekł Jodek i z pośpiechem pochwyciwszy czapkę i pożegnawszy się opuścił salon.
Pozostałe małżeństwo siedziało czas jakiś w milczeniu. Graba siedział naprzeciw żony w fotelu, palił cygaro i trzymał wzrok swój przywiązany do jej twarzy. Kamila miała oczy spuszczone ale przykro znać odczuwała uporne i przenikająco utkwione w nią spojrzenie męża, bo mieniła się chwilami i ręce jej złożone na sukni drgały niekiedy. Nagle, jakby nie mogąc dłużej znieść tego położenia w jakiem zostawała, podniosła głowę i rzekła:
— Czego chcesz odemnie, Kalikście?
— Miłości twojej, najdroższa żono! — patetycznie zawołał Graba, wyciągając ku niej ręce.
Kamila zadrżała.
— Kalikście, — ozwała się cicho, — dla czego profanujesz ten święty wyraz?
Graba rozśmiał się przeciągle, ale przy tym śmiechu twarz jego drgała nerwowo.
— Dla czego ty sama nie znasz go, — zawołał. — Kobieto z kamienia czy z marmuru, piękna jak posąg i zimna jak posąg, nie ożyjąż w tobie te uczucia, których pełne są twoje czarne oczy, a których pierś twoja nigdy nie doświadcza?
— Dzięki tobie, nie ożyją nigdy, — odrzekła zwolna Kamila.
Kalikst zerwał się z fotelu i stanął przed żoną.
— Kamilo! — rzekł porywczo stłumionym głosem, — ja chcę, aby uczucia twoje ożyły dla mnie, dla mnie jednego, rozumiesz?... Nigdy żadna kobieta takiego jak ty wpływu nie wywierała na mnie... Oczy twoje mnie palą... ta kibić twoja, w którą wkładasz nie wiem już jakie uroki dumnej wyniosłości, pociąga mnie ku tobie rozpaloną nicią magnesu... Kiedy posągowo martwa i blada tą swoją gorącą bladością, przez którą ognie zdają się tryskać, przechodzisz zwolna obok mnie śród ludzi zebranych... czuję na twarzy mojej powiew twej sukni jak Włoch tchnienie lecącego od zwrotnika scirocco... ręce mi drżą... karty wypadają z palców i pragnę porwać cię w objęcia i pocałunkiem okryć... A ty, co mi dajesz za tę namiętność, którą ciebie otaczam? Czy kiedykolwiek oddałaś mi uścisk za uścisk? czy z marmuru utoczone czoło twoje zarumieniło się kiedy pod memi ustami? Nie, nie! Ty jak lód bywasz w ramionach moich rzeczą, nie istotą czującą... bledniejesz ze wstrętu, zamiast rumienić się miłością... usuwasz się odemnie ilekroć możesz, aby nawet suknia twoja mnie nie dotknęła... Cha, cha, cha! pomyśl, wszak zaprzysięgłaś mi miłość... toż jesteś pobożna a łamiesz przysięgę... ale ja chcę, abyś mi jej dotrzymała, czy słyszysz?
Przestał mówić i stał przed nią a twarz jego drgała szyderstwem i namiętnością na przemian. Z początku mowy jego Kamila bardzo zbladła, ale prędko wróciła do swego zwyczajnego martwego spokoju. Gdy umilkł ozwała się powoli podnosząc na niego chłodny przeszywający wzrok.
— Patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale w pogadance małżeńskiej jest śmiesznem i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się.
— Kamilo! — krzyknął Graba i bliżej jeszcze przystąpił; — ty naigrawasz się ze mnie!...
— Powtarzam tylko własne twoje słowa, które powiedziałeś do mnie w owej tak pełnej miłości twej dla mnie, naszej rozmowie poślubnej, — spokojnie powiedziała kobieta.
— Tak, do obojętności przybywa ci od pewnego czasu szyderstwo; zkąd ty go nabrałaś — ty, coś była niedawno naiwną dziewicą?
— Tobie je zawdzięczam, — odparła Kamila.
— Ha! ponętna jesteś bardzo! Ale szydź, szydź sobie co najwięcej, to cię jeszcze piękniejszą czyni, lecz kochaj mnie, a jeśli kochać nie możesz... udawaj... zmuszaj siebie... niech życie twoje będzie sztucznem w tobie, ale niech ono będzie... niechaj choć raz ożywię cię jak niegdyś Pigmalion swoją Galateę z greckiego zrobioną marmuru! I cóż ty Galateo moja, czy wysłuchasz kiedykolwiek błagań, które do ciebie zanosi twój Pigmalion? Cha, cha, cha!
Twarz Graby okropną była pod wpływem szczególnego połączenia namiętności z szyderstwem. Kamila spokojnie wzięła album ze stołu i przerzucając jego kartki rzekła:
— Przestań mówić w ten sposób Kalikście, bo stajesz mi się jeszcze bardziej wstrętny.
— Kobieto! — krzyknął Graba — nie igraj ze mną! bo...
Pochwycił jej rękę i ścisnął tak silnie, że palce jej krwią nabiegły. Ból fizyczny zciągnął lekko brwi Kamili; nie starała się jednak wydobyć swej ręki z żelaznego ujęcia męża a patrząc na niego z ciągłym spokojem spytała:
— Bo co?
— Spuść te zuchwałe twoje oczy, któremi tak wyzywająco na mnie patrzysz, bo skruszę ci palce! — wołał Graba przez zaciśnięte zęby.
Kamila nie spuściła wzroku, uśmiechnęła się i odrzekła:
— Skruszyłeś mi już serce, a cóż w obec tego znaczy ręka?
Pokonany przenikającem jej wejrzeniem i lodowem spojrzeniem, Graba wypuścił jej rękę i upadł na fotel. Twarz jego wrząca była nerwowemi drganiami, ręce zaciskały się gwałtownie około poręczy fotelu. Kamila przeglądała album.
Milczenie trwało kilka minut, przerywane tylko ciężkim oddechem Graby i szelestem kartek, które przerzucała jego żona.
— Czy nasyciłaś się już widokiem okolic Nadreńskich? — zapytał spokojniej już Graba, gdy Kamila zamknęła album i kładła je na stole.
— Zawsze z przyjemnością je oglądam — odrzekła — i przyznaję ci dobry gust w ich wyborze.
— Dziękuję; dobrze jest wszakże iż na ten raz odwróciłaś już od nich swoją uwagę, bo muszę z tobą pomówić.
— Zdaje mi się, żeśmy już dosyć mówili z sobą — obojętnie odparła Kamila, z uwagą nakładając ażurową na lampę zasłonę.
— O, jabym z tobą rozmawiać pragnął „do końca świata i po końcu świata,“ jak mówi poeta, ale nie oto idzie. Przed chwilą mówiliśmy o rzeczach tyczących się dziedziny sentymentów, w których się nie schodzimy, teraz mamy wejść na twardy grunt interesów, na którym zejść się musimy. Czy pozwalasz mi mówić kochana żono?
— Jak chcesz — odparła Kamila spokojnie, składając ręce na sukni.
— Zaczynam więc, a nie będę zbyt rozwlekły. Oto do M. przyjechała przedwczoraj pani marszałkowa z dwoma synami. Jest to matrona wielkiej powagi, wielkiego znaczenia, wielkiego majątku, jednem słowem wielka pani, która pierwsza nie złoży ci wizyty. Otóż chcę abyś jutro była u niej.
— Czy dla tego, aby tym sposobem sprowadzić do twego domu jej synów, którzy bez niej bywać u ciebie nie chcą? — spytała Kamila.
— Posiadasz szczególny dar przenikliwości, kochana żono. W istocie odgadłaś myśl moją. Bo też wystaw sobie, młokosy te są tak śmieszne, że z największą trudnością decydują się zrobić krok jeden bez matki. Skromne to jak panienki, mimo tego w oczach młodszego szczególniej bruneta grają pewne ogniki... Słowem, chcę koniecznie aby u mnie bywali, a ponieważ il n’y a que le premier pas qui coûte gdy będą raz z matką, przyjdą potem i sami.
— Czy dla tego chcesz przyciągnąć do siebie ludzi, aby ich ograć? — spytała Kamila, nie spuszczając z twarzy męża oczu pełnych obojętnej wzgardy.
— Stajesz się jasnowidzącą — zawołał z nerwowym śmiechem Graba. — Nie przypuszczałem, abyś już tak głęboko zajrzała we mnie i w moje życie.
— Dzięki tobie, nauczyłam się zaglądać w serce i życie ludzkie — odparła Kamila.
— Jest to jeszcze jeden więcej dług wdzięczności, który zaciągnęłaś względem mnie. Cóż, o której godzinie będziesz u pani X?
— Nie będę tam wcale — rzekła stanowczo Kamila.
— Dla czego? — spytał Graba drżącym już trochę głosem.
— Bo nie chcę być w ręku twojem narzędziem czyjejś zguby.
— Źle się wyrażasz, kochana żono, narzędzie to coś podrzędnego tylko, a ty jesteś moją pomocnicą, moją współdziałaczką. Czy sądzisz że mało ludzi sprowadziłaś tu do mnie swoją tajemniczą, interesującą powierzchownością? że mało mężów, synów, braci zaprzyjaźniło się ze mną dzięki znajomości, jaką zabrałaś z ich matkami, żonami, siostrami? Wszak pełno jest ludzi koło nas na obiadach i wieczorach, a co tydzień prawie, czasem nawet częściej, przegrywają się między ścianami naszego mieszkania znaczne sumy pieniędzy. Wprawdzie wiele z tego zawdzięczam samemu sobie, mojej znajomości świata i serc ludzkich, ale połowa przynajmniej w tem zasługi jest twoją, kochana żono. Możesz więc śmiało być jeszcze i u pani marszałkowej, oddasz mi przez to wielką przysługę, bo przyznam ci się, że jestem nieco w kłopotach pieniężnych. Nadzwyczajnym wypadkiem — bo ogólnie szczęście mi służy w kartach tej zimy — przegrałem parę tysięcy rubli onegdaj i robią one znaczną lukę w moim bilansie.
— Więc chcesz ją zapełnić pieniądzmi wyjętemi z kieszeni panów X.?
— Właśnie, kochana żono. Prawdziwie oddziwić nie mogę twojej przenikliwości, masz umysł niepospolity...
— Oddziwić się nie możesz zapewnie temu, że tak dokładnie wiem kim jesteś i jakie są wielkie cele twego życia, choć mi o tem nigdy nie mówiłeś. Ale bo widzisz, serca złamane jak moje, które boją się patrzeć we własną przepaść, aby nie stracić przytomności i nie rzucić się na bruk z okna pierwszego piętra, tem pilniej patrzą w serca innych — a szczególniej w serca czarne jak twoje, bo ciemność pociąga do siebie... i nocne ptaki widzą jasno w ciemności.
— Kochana żono, patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale śród pogadanki małżeńskiej śmiesznem jest i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się. Powtórzyłem tu tylko słowa, które sama niedawno mi przypomniałaś i wracam do interesu. O którejże godzinie będziesz jutro u pani X.? bo jednocześnie chcę się tam znaleźć z tobą. W obec takich poważnych matron jak matka młodzieńców, których ręczę, że gorąco poznać pragniesz, ścisła zgoda małżeńska sprawia najlepszy efekt.
— Kamila milczała.
— Piękna Kamilo — ozwał się po chwili Graba — czekam na twą odpowiedź.
— Już ją dałam — odrzekła — nie będę wcale u pani X.
— Doprawdy? ośmielę się jednak kochana żono, zaprzeczyć ci i dowieść, że tam będziesz.
— Nie zmusisz mnie przecież do tego przemocą? — obojętnie odrzekła Kamila.
— O, jakże nawet możesz przypuszczać podobne rzeczy! — zawołał Graba. — Jestem zbyt dobrze urodzony i wychowany, abym się miał dopuszczać jakiegokolwiek względem ciebie grubjaństwa! Zresztą... ja ciebie tak kocham! Ale nie myśląc nawet o gwałtownych środkach, mam sposób zobowiązania cię, abyś zrobiła wszystko co zechcę.
— Jakiż jest ten sposób?
— Przypomnę ci... przypomnę ci, moja droga, imię nad wszystko tobie miłe.
— Jakież to imię? — zapytała Kamila blednąc.
— Twojej matki.
Kamila strasznie zbladła, spuściła głowę i milczała.
Graba patrzył na nią z uśmiechem tryumfu.
— Jeżeli nie będziesz jutro u pani X, pojutrze zakomunikuję przez pewne osoby matce twojej o tem, że mam farbowane włosy i fabrykowaną cerę, że nabrałaś do mnie od drugiego dnia po ślubie nieprzezwyciężonego wstrętu, że przechodzą niekiedy całe tygodnie, w ciągu których dziesięciu słów nie mówimy do siebie, słowem doniosę jej o wszystkich szczegółach naszego wielce miłego dla mnie pożycia, które jednak nie wiem, czy takiem jest dla ciebie.
— Ty tego nie zrobisz! — zawołała Kamila cała drżąca.
— Dla czego, kochana żono?
— Bo wiesz, że przez to zabiłbyś moją matkę!
— Ah! dotykasz najsłabszej struny mego serca, struny miłości bliźniego! — westchnął Graba. — Ale cóż robić? człowiek daje sobie radę na świecie jak może, i skoro zmuszasz mnie do tego swoim uporem...
Kamila powstała dumna, wyprostowana, spokojna. Zmierzyła męża chłodnym, wzgardliwym wzrokiem i rzekła:
— Idź i powiedz wszystko mojej matce, będzie ona zapewne wolała nieszczęście moje, niż poniżenie!...
Graba rozśmiał się głośno.
— Żono kochana! — zawołał, — zapominasz jak widzę o apoplektycznym ataku, który przy wzruszeniu powtórzyć się może!
Kamila jęknęła głucho, głowa jej pochyliła się na piersi, jak kielich podciętego kwiatu i na twarzy odmalowała się straszna walka. Stała tak kilka minut, w czasie których tętna pulsowały gwałtownie w jej skroniach, a oddech jej był tak ciężki, że zdawał się pierś rozrywać.
— A cóż kochana żono, — przerwał milczenie Graba, — czy pojedziesz do pani X?
Kamila podniosła głowę, walka skończyła się, w oczach jej było silne postanowienie.
— Nie pojadę, — rzekła z mocą, zakładając ręce na piersi.
Graba zgrzytnął zębami i zerwał się z siedzenia.
— Pamiętaj, że będziesz tego gorzko żałować! — zawołał i zmierzał ku drzwiom.
Ale Kamila poskoczyła nagle i zastąpiła mu drogę.
— Słuchaj, — rzekła tłumionym i przerywanym od wewnętrznego drżenia głosem, — jeśli moja matka dowie się o czemkolwiek, całe miasto dowie się o wszystkiem... Wtedy pojadę nie tylko do pani X, ale wszędzie, wszędzie i do tych, których znam i do tych, których nie znam... I wszystko powiem kto jesteś i będę wołać, aby się strzegli ciebie, jako gadziny wysysającej krew ludzką i wystawię cię pod pręgierz wzgardy publicznej. Znasz mnie... że mam siłę woli i postanowienia... co postanowię, to dopełnię...
Głos uwiązł jej w gardle, nie mogła mówić dalej.
Graba cofnął się o parę kroków od zdumienia i patrzył na nią nieledwie z przerażeniem.
Kamila odetchnęła głęboko parę razy i zawołała znowu:
— I ty, ty śmiesz mi mówić, że mnie kochasz, śmiesz domagać się u mnie pocałunków i uniesień miłości! ty, któryś mi zepsuł nie tylko życie, ale i duszę, odebrał wszelką nadzieję szczęścia na ziemi, zagroził mi utratą najdroższej mojej matki! ty, który wlałeś w moją pierś wieczną gorycz zwątpienia o wszystkiem na świecie, i owiałeś moje życie tchnieniem występków, o jakich i wyobrażenia nie miało młode serce moje! ty powiadasz, że mnie kochasz! Czemże jest ta miłość twoja?... jedną zbrodnią więcej, jedną zmysłową namiętnością więcej, jednem więcej morderstwem moralnem twojem... O, nienawidzę cię, nienawidzę całą nienawiścią, do jakiej zdolna jest pierś oszukanej, złamanej i zdeptanej kobiety!
Graba słuchał ją osłupiały, twarz jego wykrzywiła się strasznie nerwowem drżeniem. Gdy ostatnie wyrazy z rozdzierającym rozpacznym krzykiem wypadały z ust Kamili, wyciągnął rękę i odepchnął ją od siebie tak gwałtownie, że zachwiała się i z jękiem upadła na krzesło. Potem wyszedł, z trzaskiem drzwi za sobą zamykając.
Kamila wpół leżała na fotelu nie zemdlona, nie płacząca, z szeroko otwartemi suchemi oczami, a całe ciało jej podnosiło się kurczowem drganiem. Tak zostawała przez całą godzinę, aż zwolna, stopniowo zaczęła się uspokajać. Twarz jej nabierała zwykłego kolorytu, kibić się prostowała i powieki zamykały się na zmęczonych oczach.
W przedpokoju rozległ się dzwonek, na odgłos ten Kamila otworzyła oczy, wyprostowała się, poprawiła rozrzucone włosy i pomięte fałdy sukni i otworzywszy przed sobą książkę leżącą na sofie, usiadła tak spokojna, dumna i zimna, jaką okazywała się zawsze.
— Pani D. z siostrą, — rzekł lokaj ukazując się w progu.
— Proś, — odrzekła Kamila i ze zwykłą sobie obojętną grzecznością postąpiła na środek salonu dla spotkania dwóch przybywających dam.
— Zawsze piękna, zachwycająco ubrana, jak królowa przechadzająca się po swem ślicznem mieszkaniu! — zawołała pani D. ściskając z czułostkową serdecznością obie ręce Kamili.
— Zawsze jednostajna, — sucho odrzekła gospodyni domu, gestem wskazując gościom kanapę.
Pani D. była to ta sama pani, która tak mocno zawstydziła się w księgarni rysunku zoologicznego, a kupiła sobie Fanny i Silvie Gautier’go[1].
— Jestem przygnębiona przykrem wrażeniem, — mówiła siadając na kanapie, — połowa Złotej ulicy zasłana jest słomą, aby turkot powozów nie dochodził do tego biednego pana Klońskiego, a właśnie przejeżdżałyśmy tamtędy. Biedny człowiek! taki przystojny, z takim dobrym układem, a taki nieszczęśliwy. Przedstaw pani sobie, że zachorował z powodu swojej żony, tej płochej kokietki, widząc jej rozkochanie się w Ordynacie...
— Niech pani temu nie wierzy, — przerwała siostra pani D, trzydziestoletnia panna z ogromnym czubem utworzonym z włosów i żyłkami pomalowanemi na twarzy błękitnym ołówkiem, — moja siostra myli się. Pan Kloński wcale nie z zazdrości zachorował...
— Ależ moja Karuniu, — przerwała wzajemnie pani D, — powiadam ci...
— A ja ci powiadam Ludwiko, że jest inaczej. Wprawdzie choroba jego wyniknęła z powodów sercowych, ale wcale nie z takich, o jakich mówisz...
Przy tych słowach ukośne spojrzenie rzuciła na Kamilę.
— Et figures-vous chére madame Camille, — zwróciła się do niej pani D, — że moja siostra wierzy w pogłoskę, jakoby pan Kloński był tak szalenie zakochany w kimś bardzo pięknym i powabnym, że z tej miłości właśnie zachorował!
— Najzupełniej w to wierzę, — odpowiedziała panna Karolina.
— Czy pani Klońska uwiadomiona jest o tej pogłosce? — z pewnym pospiechem zapytała Kamila.
— O tak! — zawołała pani D. — Ta poczciwa pani R. dziś już przed południem włożyła swój czepek ze strusiemi piórami i pobiegła opowiedzieć o tem co mówią, pani Klońskiej, rozumie się, że nie o zazdrości i Ordynacie, vous comprenez, byłoby zbyt drażliwem, ale o tem, że jej mąż zachorował z miłości dla innej kobiety. Potem zaraz wpadła do nas jak bomba w swojej krynolinie mającej pół wiorsty kwadratowej obrębu i zdała nam całą relację z widzenia się swego z panią Klońską.
— I cóż opowiadała? — z niezwykłem zajęciem zapytała Kamila.
— Opowiadała, że znalazła Celinę zmizerowaną ogromnie, co przypisuje ona wyłącznie jej stanowi, a ja wyrzutom sumienia. Po wszystkich powitaniach i kondolencjach, kiedy pani R. powiedziała jej już to, z czem do niej przybyła, Celina zarumieniła się tak, jakby krew miała jej natychmiast trysnąć z twarzy i odpowiedziała bardzo zimno, że wcale nie wierzy w to, aby mąż jej kochał kogo innego; ale pani R. zauważała, że wcale jest inaczej, że przeciwnie, wierzy w to zupełnie. Oprócz tego dowiedziała się pani R. od kogoś, że pani Celina sama od dawna to już spostrzegła.
— Biedna kobieta! — rzekła zcicha Kamila.
Dwie siostry zamieniły między sobą złośliwe spojrzenie.
— I nie ciekawa jesteś ma belle madame Camille, kto jest ta piękna pani, o miłość dla której posądzają biednego Stanisława?
— Jak nie wierzę w tę nierozsądną plotkę, tak też i nie ciekawą jestem znać jej szczegółów, — odrzekła Kamila, podnosząc dumnie głowę i zimnem spojrzeniem mierząc dwie kobiety.
— Czyście panie czytały tę najnowszą powieść Z.....wicza? — zapytała po chwili wskazując otwartą książkę.
— Bardzo nie wiele czytujemy po polsku, nic teraz u nas dobrego nie piszą, — odrzekła niechętnie pani D.
— Skończyłyśmy właśnie dzisiaj czytanie powieści Pawła Fevala Les belles des nuits[2], — dodała jej siostra.
Podano herbatę i nadszedł jeszcze ktoś z mężczyzn, a przez cały dalszy ciąg wieczora nie było już wzmianki o panu Klońskim, ani o przyczynie jego choroby.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz kamerdyner państwa Klońskich, na odgłos dzwonka, otworzył drzwi przedpokoju i ujrzał przed sobą owiniętą aksamitną szubką, panią Kamilę Grabinę. Poznał ją, lubo nie bywała u jego państwa, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Chcę widzieć się z panią Klońską, — rzekła Kamila.
— Niepodobna pani, — odparł sługa.
— Dla czego?
— Bo jaśnie pani Klońska bardzo jest chora.
Nogi zadrżały pod Kamilą, oparła się o drzwi.
W tej chwili wyjrzała do przedpokoju Komorowska mizerna, spłakana, z rozczochranemi włosami. Ujrzawszy Kamilę, stała przez chwilę zdumiona, ale podbiegła ku drzwiom i żywo zapytała tonem silnej niechęci, zaledwie miarkowanej grzecznością:
— Czego pani dobrodziejka potrzebuje?
— Chciałam widzieć się z panią Klońską, — powtórzyła Kamila.
Stara sługa rzuciła na nią wzrok pełen gniewu i niechęci.
— Moja biedna pani, — odrzekła głosem drżącym od łez, — znajduje się teraz między życiem a śmiercią i panią mniej może widzieć niż kogo innego.
Kamila odwróciła się zwolna i zestępowała ze wschodów chwiejącym się krokiem.
W parę godzin później pan Graba wszedł do buduaru swojej żony.
Kamila nie przyjmowała dnia tego nikogo, siedziała sama jedna.
— Uważam kochana żono, — rzekł jej mąż, — że wzięłaś na serjo pogłoskę o miłości Klońskiego ku tobie i chciałaś go dziś widokiem swoim uleczyć. Mówił mi Jodek, że widział cię wchodzącą do ich mieszkania.
— Chciałam widzieć się z panią Klońską i wywieść nieszczęśliwą kobietę z błędu, który jej sprawiać musi wiele cierpienia. Chciałam powiedzieć jej, że wszystko co mówią o mnie i o jej mężu, jest niegodziwą plotką i potwarzą, do której utworzenia posłużono się mojem imieniem.
— A! skrupuły! — rzekł Graba.
— I litość, — dodała Kamila, — litość nad biedną kobietą, przeciw której tyś osnuł najczarniejszą intrygę. Bo wszystkie wieści krążące o niej, twojem są dziełem, ty jej odebrałeś dobrą sławę i wiarę w człowieka, którego kocha, ty starałeś się odwrócić od niej serce jej męża.
— Więc wiesz o tem wszystkiem, kochana żono, — rzekł Graba zapalając cygaro, — doprawdy co raz bardziej naprowadzasz mnie na myśl, że w skutek bezmiernej egzaltacji dochodzisz niekiedy do jasnowidzenia.
— O, jasno, jasno widzę w twej ciemnej duszy, — zwolna odpowiedziała Kamila.
— Bo widzisz moja droga, — mówił Graba, jakby nie słyszał słów żony, — niecierpiałem tej złotowłosej gąski. Nie moja wina, zaczepiła mnie sama. Gdym pierwszy raz ją widział, wypowiedziała mi wojnę, mówiąc, że postara się pozbyć kota, który chce odrapać jej Lola i robiąc przez to alluzję do mnie i do męża swego. Otóż dokazałem tego, że nie pozbyła się mnie... ale swojej spokojności i szczęścia. Ha, ha, ha!...
Kamila patrzyła na męża upornym, przenikającym wzrokiem.
— Powiedz mi, — ozwała się po chwili, — z jakiego piekła bierzesz narzędzia do tej walki ze wszystkiem co dobre i niewinne na świecie?
— O, nie tak daleko sięgam, kochana żono, — odparł Graba z zupełnym spokojem, — piekła nie lubię, bo brak tam podobno komfortu, i nie zstępuję doń po natchnienie ani pomoc. Pierwsze posiadam we własnej genialnej głowie, drugie dają mi ludzie, głupi ludzie. Już to wyznam ci, że gdyby głupców na świecie nie było, rola moja byłaby trudniejszą. Naprzykład w sprawie pani Klońskiej posłużyli mi za narzędzie dwaj tylko głupcy: Ordynat i Jodek. Pierwszemu szepnąłem do ucha, że białolica Celina śmiertelnie jest w nim zakochana, a przed drugim powiedziałem to samo głośno. Ordynat począł zaraz z całej siły kompromitować młodą kobietę, aż w końcu naprawdę się nią zajął, a Jodek rozpaplał po mieście i to co było i to czego nie było. Ja stałem ciągle za kulisami, i niekiedy tylko jak reżyszer teatru wysłuchałem aktorów za sceną, albo szeptałem im jak mają rolę odgrywać. Z tego wszystkiego osiągnąłem tryumf, a przeciwniczka upadła i w opinji publicznej i w życiu domowem... Oto i wszystko.
— Przyznaj też, — rzekła Kamila, — że w nienawiści twej dla pani Klońskiej i w kopaniu pod jej stopami przepaści, miałeś i to na względzie, że ona jako młoda i pełna wdzięków kobieta, mogła wpływem swoim odciągnąć od ciebie swego bogatego męża?
— Zgadłaś, kochana żono.
Milczeli oboje długo patrząc wzajem na siebie.
— O czem-że myślisz najdroższa, patrząc tak na mnie? — zapytał Graba.
— Myślę, że jesteś mordercą w postaci salonowego człowieka, — odpowiedziała Kamila zupełnie spokojnie i z chłodną wzgardą, z jaką patrzyła wciąż na niego.
Graba zaśmiał się głośno.
— Tyle miłych rzeczy zwykłaś mi mówić moja piękna, nieoceniona Kamilo, — rzekł ze swobodą, — że nie wiem już doprawdy, jak ci mam za wszystko podziękować. Oto chyba zapytam, kiedy pojedziesz do pani X.?
— Nigdy, — odpowiedziała Kamila nie zmieniając postawy ani głosu.
— Doprawdy? to twoje ostatnie postanowienie?
— Ostatnie.
— Więc chcesz mnie zmusić, abym dotrzymał obietnicy względem twojej matki?
— Jeśli ją spełnisz, ja także dotrzymam mojej.
— Co? ogadasz mnie przed ludźmi? nie uwierzą ci!
— Uwierzą. Opinja twoja już się chwieje. We mnie wszyscy spostrzegają jakąś tajemniczość. Cień głęboki, którym napełniłeś całą moją istotę, przenika przezemnie na zewnątrz a ludzie nie rozumieją go i pytają z ciekawością: co on znaczy? Otóż ja wykryję jego źródło, i pamiętaj... stracisz kredyt... Przestaną cię zwać bogatym człowiekiem, a nazwą...
— Nie kończ! — zawołał gwałtownie Graba, — i ściany umią słyszeć niekiedy!
To mówiąc, z zaciśniętemi pięściami i zmarszczonem czołem opuścił pokój.
Kamila została sama, nieruchoma, wzrok jej podniesiony w górę, zdawał się szukać nieba, które ją opuściło. Na jej czoło posępnym blaskiem spływał posępny cień firanek, tak jak owego poślubnego poranku...
Przed domem państwa Klońskich długo słoma przykrywała bruk ulicy, aby nie dopuszczać do wnętrza pokojów turkotu powozów. Okna pierwszego piętra przysłonięte barwnemi firankami, uśmiechały się jak wprzódy ku przechodniom ciszą i spokojem, ale nikt już z zazdrością nie spoglądał na nie, bo wiedziano lub domyślano się ogólnie, że w pięknem mieszkaniu oświetlonem przez nie, zapanowały choroby, boleści, rozpacze. Widmo nieszczęścia gospodarowało w niem po wszystkich kątach, rozsiadało się na aksamitnych fotelach, pląsało po kobiercach i ślisgich posadzkach samo jedno wśród tchnących głębokiem osmuceniem salonów.
Nazajutrz po nagłem zasłabnięciu męża i w parę godzin po rozmowie z damą o strusich piórach, Celina uczuła pierwsze bole macierzyństwa, które przyszły zbyt wcześnie. Dwie doby śmierć trzymała ją w swych objęciach, co chwila z jękiem rozpaczy pytała o stan męża, a dziecię zatrzymywało się w jej łonie, jak gdyby nie chciało wyjść na świat sierotą, bez ojca.
Nareszcie wśród niewypowiedzianych męczarni fizycznych i moralnych matki, ozwał się słabiuchny płacz dzieciny, Celina uśmiechnęła się, złożyła ręce do modlitwy i zapadła w długie zemdlenie.
Gdy nareszcie otworzyła oczy, głuchym, ledwie dosłyszanym głosem wymówiła:
— Stanisław?
Lekarze i słudzy upewnili ją, że mężowi jej nie grozi już żadne niebezpieczeństwo.
Wtedy prosiła o podanie sobie dziecięcia i w słabych ramionach utuliła syna.
Tego samego dnia dwaj lekarze zstępując ze wschodów mieszkania państwa Klońskich, zamienili z sobą następujące słowa:
— Cóż sądzisz szanowny kolego, o stanie naszego pacjenta? — pytał młodszy.
— Prawdopodobnie umrze, — odpowiedział starszy.
— A pacjentka?
— Ma do przebycia wielce niebezpieczną gorączkę.
W istocie, cierpienia fizyczne Celiny dopiero się były zaczęły i dwa tygodnie jeszcze walczyła ze śmiercią.
Przez cały ten czas skrywano przed nią starannie stan męża, słaby tylko odbłysk nadziei zostawiający niekiedy leczącym go lekarzom, ale silnie kochające i przenikliwe serce kobiety zaglądało w myśli tych, którzy skłamali przed nią i rozpaczą paraliżowało udzielany jej ratunek lekarski.
Stanisław nie mógł wiedzieć o tem co się działo z żoną, bo nie odzyskiwał wcale przytomności i tylko w uniesieniach gorączki powtarzał co chwila imię Celiny to z boleścią, to z pieszczotą, to łącząc je z imieniem Ordynata. Prawił też ciągle o starym żydzie, o strasznych upokorzeniach i nieszczęśliwym ojcu, któremu dach z nad głowy odbiorą.
Otaczający nie mogli pochwycić żadnego wątku w tych jego słowach i wykrzyknikach i z politowaniem kiwali głowami.
Od pierwszego dnia choroby Celiny, lokaj Ordynata zjawiał się trzy razy dziennie w jej przedpokoju zapytując w imieniu swego pana o stanie jej zdrowia. To jego perjodyczne a tak częste wchodzenie w bramę państwa Klońskich, stało się dla mieszkańców M. jednym więcej fakcikiem przyczepionym do faktu tilbury, które przez całą zimę było przedmiotem uwag publiczności. Widziano też parę razy samego Ordynata, jak przejeżdżał na Lady Makbeth ulice miasta i na twarzy jego zauważano, zamiast zwykłej dawnej apatji, wyraz niepokoju i głębokiego niezadowolenia. Jodek zaręczał słowem uczciwego człowieka, że znalazł raz Ordynata płaczącego nad numerem „Timesa“ z chusteczką przy oczach; na to opowiadanie mężczyźni uśmiechali się, ale kobiety się rozczulały, tembardziej potępiając płochą Celinę, która aż dwóch ludzi doprowadziła do rozpaczy.
Wszakże według tej okropnej prawdy, że wszystko na świecie koniec swój mieć musi, mieszkańcy M. ujrzeli pewnego dnia, że zdjęto słomę przez tak długi czas pokrywającą bruk Złotej ulicy. Więc jedna z dwóch rzeczy stać się musiała: albo państwo Klońscy pomarli, albo przychodzą do zdrowia.
Nie umarli zapewne — bo śmierć ludzi zajmujących takie towarzyskie stanowisko jak oni, rozległaby się wnet na całe miasto mnóstwem kościelnych dzwonów i śpiewów a ludzkich pożałowań, westchnień, lamentów szczerych lub nie szczerych, lecz zawsze głośnych.
Zatem — pierwsi przechodnie stąpający na Złotej ulicy po gołym bruku, zamiast po rozesłanej słomie, spojrzeli na okna pierwszego piętra i rzekli: — „Przychodzą do zdrowia!“ — Wielu dodało: — „Dzięki Bogu!“ — Państwo Klońscy byli młodzi, piękni, bogaci, a młodość, piękność i bogactwo wzbudzają zawsze sympatję.
Silny, młody organizm Stanisława pierwszy zwyciężył chorobę, omylając tem, ku ich wielkiemu zdziwieniu, złowróżbne przepowiednie doktorów. Odzyskał przytomność i stopniowo wracały mu siły.
Kiedy pierwszy raz pozwolono mu żonę zobaczyć, Celina leżała jeszcze. Wszedł do jej sypialni, zatrzymał się u drzwi i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla stłumienia gwałtownych uderzeń serca, patrzył w głąb pokoju, gdzie w cieniu zielonej firanki, w aureoli złocistych włosów, leżała na haftowanych poduszkach blada twarz Celiny.
— Stasiu! — doszedł do jego ucha słaby, słodki głos, w którym łączyły się wszystkie radości i wszystkie cierpienia serca.
Stanisław nie poruszył się jeszcze z miejsca, najsprzeczniejsze uczucia walczyły na jego twarzy. Między nim a tą kobietą, która go tak słodko wołała, stało jakieś widmo i odpychało go od niej.
— Stasiu! pójdź zobacz naszego syna! — ozwał się znowu po długiem milczeniu głos kobiety, a dziwna głębia boleści była w tym wykrzyku młodej matki, która tracąc nadzieję, że ukochany przez nią człowiek zbliży się do niej, ukazywała mu dziecię, zdając się mówić: — „Przez miłość dla niego, pójdź ku mnie!“
Stanisław postąpił zwolna i stanął między łóżkiem żony a kolebką dziecka. Wziął rękę Celiny i wpatrzył się w nią przeciągle.
Krzyżujące się światło dwóch przysłoniętych okien, oświetlało obie ich twarze milczące, zmęczone, piękne przebytym chrztem cierpienia.
W tej chwili w kolebce cicho i jękliwie ozwała się dziecina.
Na odgłos ten, Stanisław upadł na kolana przed łóżkiem żony, objął ją i gorące czoło przycisnął do jej piersi. Celina otoczyła szyję jego drżącem ramieniem i pochyliwszy nad nim głowę, zarzuciła mu twarz miękiemi włosami. Nic nie mówili do siebie i w pokoju słychać tylko było głęboki i przyspieszony oddech dwóch piersi.
Trwało tak kilka minut, gdy nagle w przyległym pokoju, którego drzwi były otwarte, dał się słyszeć głos kamerdynera mówiącego do panny służącej:
— Pan Ordynat Zrębski przysłał lokaja swego z zapytaniem o zdrowie jaśnie pani. Co mam odpowiedzieć?
Słowa te przerwały głęboką ciszę sypialni i wyraźne doszły do ucha Stanisława.
Mąż Celiny zadrżał, uwolnił się z jej objęcia i powstał nagle. Bladą twarz jego oblał rumieniec, oczy błysnęły znowu gorączką, popatrzył jeszcze chwilę na żonę, schylił się nad kolebką dziecka i szybko wyszedł.
Wieczorem dnia tego wszyscy domowi z przerażeniem mówili między sobą, że pan ich znowu gorzej się czuje, a wezwany lekarz wychodził z zamyśloną twarzą i zcicha rzekł do pytającej go z niepokojem służby:
— Obawiam się recydywy.
Nie nastąpiła ona jednak, i po dwóch tygodniach Stanisław już mógł wyjechać na miasto.
Celina już także zdrowa prawie, z zalecenia doktorów długo jeszcze nie miała opuszczać swojej sypialni.
Małżeństwo widywało się codziennie, ale zawsze bardzo krótko. Stanisław przychodził do pokoju żony, witał ją kilką potocznemi słowami i uściśnieniem ręki i resztę czasu spędzał przypatrując się dziecięciu i rozpytując o nie Komorowskiej, obecnej najczęściej tym odwiedzinom męża u żony. Niekiedy stał u okna z rękami skrzyżowanemi na piersi i patrzył na ulicę, ale znać było po utkwionych w jeden punkt jego oczach i zmarszczonem czole, że nie myślał wcale o tem, co się działo na bruku miejskim.
Stojąc tak, zobaczył parę razy Ordynata jadącego ulicą na Lady Makbeth, i melancholijnie spoglądającego ku oknom pierwszego piętra, wtedy gwałtownie odstępował od okna i wychodził z pokoju, nie podawszy ręki żonie, jak to zwykle czynił przy pożegnaniu.
Celina była bardzo smutna, godzinami całemi tuliła dziecię do piersi, śpiewając nad niem ciche, żałosne piosenki, a wieczorem odprawiwszy Komorowskę, klęczała długo nad kolebką z twarzą ukrytą w dłoniach i wstawała z oczami podniesionemi na święty obraz, wymawiając zcicha:
— Boże! powróć mi jego serce!
Pewnego wieczora Celina siedziała w głębokim fotelu blada, zmęczona fizycznie i moralnie, z czołem wspartem na ręku. Obok niej stała wierna Komorowska.
— Więc powiadasz, — mówiła bardzo powoli i cicho Celina, — że ona tu była w czasie choroby Stasia?
— Tak pani, — odpowiedziała stara sługa.
— A zatem znać i ona go kocha! — ciszej jeszcze szepnęła młoda kobieta.
— Ale przecież pani Grabina pytała wtedy o panią, — rzekła pospiesznie Komorowska, dosłyszawszy ostatnich słów swojej pani.
— O tak! — zawołała Celina, — bo i jakże inaczej uczynić miała? Chciała zobaczyć mnie, aby dokładniej rozpytać się o niego. I jakiż niepokój musiał nią wstrząsać, jeśli odważyła się przestąpić próg mego mieszkania, jeśli czuła w sobie dość śmiałości, aby chcieć mówić o nim ze mną!...
I rumieniec duszy, rumieniec upokorzonej godności małżonki i czystej kobiety oblał twarz Celiny.
— Niech-że pani tego tak do serca nie bierze, — perswadowała Komorowska, zabierając się już do ucierania nosa z łoskotem, bo oczy jej łez były pełne, — może to są tylko przywidzenia... pozory...
— Przywidzenia? pozory? — z goryczą odpowiedziała Celina, — o nie, moja dobra Komorosiu! To serce moje zmęczone cierpieniem tylu długich miesięcy czuje zbyt dotkliwie, że między nim a mną coś stanęło, że jest jakaś moc niewidzialna, która go odpycha odemnie. A cóżby to mogło być, jeśli nie miłość jego dla innej kobiety? Ja przecież postępowaniem mojem nie zraziłam go, kochałam go zawsze jak i kocham nad wszystko w świecie, byłam uległą dlań i łagodną, bo inną względem niego być nie mogłam. Więc czegóż on dla mnie taki obojętny? Czemuż, jeśli niekiedy weźnie mnie po dawnemu w objęcia i spojrzy serdecznie, to wnet cofa się, chmurzy czoło i w oczach jego błyska taka boleść pomięszana z gniewem, że aż drżę cała? Ah, wtedy między nim a mną staje ona!...
Milczała przez chwilę oddychając ciężko i znowu zaczęła mówić:
— I małoż oznak, małoż dowodów mam na to, że on ją kocha? Pamiętam gdy pierwszy raz — bardzo prędko po jej ślubie — poznał on ją i zaczął o niej mówić, poczułam na sercu, jakby dotknięcie gorącego żelaza, bo nigdy wprzódy o nikim tak nie mówił, a do mnie od tego właśnie wieczora zaczął przemawiać z tym chłodem szyderskim, jakiego wprzódy nigdy w nim nie postrzegałam. A przez całą zimę jakież było postępowanie jego? Codziennie prawie bywał u Grabów, szał jego do kart i różnych męskich zabaw zaczął się wzmagać, jakby pod względem jakiejś boleści, zdawało się, że pragnie zagłuszyć siebie, że pragnie o czemś zapomnieć. Gdy wracał do domu, zamykał się w swoich pokojach, a jeśli kiedy widywaliśmy się, byliśmy względem siebie niby obcy sobie ludzie. Mówił do mnie tylko z koniecznej potrzeby, jeśli uścisnął mnie kiedy, to zawsze z tą jakąś stłumioną boleścią, którą ja widziałam, ach, i odczuwałam nożami krającemi pierś moją! A taż tak nagła i gwałtowna choroba jego, o której doktor mówił, iż była sprowadzona długiem wewnętrznem wzburzeniem, jakiemś pasowaniem się i walką uczuć! A toż zjawienie się jej w naszem mieszkaniu nazajutrz po zasłabnięciu jego! Po co przychodziła tu ona, kiedy u mnie nie bywała nigdy, kiedy zaledwie kilka razy widziała mnie w kościele lub na ulicy? O tak, serce jego stracone dla mnie, ale nie na zawsze, nie na zawsze... bo walczyć będę o niego do ostatka, dopóki sił starczy! Wszak to mój mąż przed Bogiem i ludźmi, wszak to ojciec mojego dziecka!...
Ostatnie wyrazy wymówiła z załamanemi i wyciągniętemi przed sobą rękami, błękitne i łagodne zwykle jej oczy były suche i energją zaświeciły.
— Pani moja! — ozwała się po chwili Komorowska, wsparta o poręcz fotelu Celiny z ustami prawie przyłożonemi do jej ucha, — pani moja najdroższa! jam wychowała cię na własnych moich rękach, jam cię uczyła wymawiać pierwsze wyrazy, jam patrzyła jak wzrastałaś śliczna, hoża, swobodna, niby ptaszek zaledwie poczynający wylatywać z gniazdeczka. Matka twoja była moją dobrodziejką, przytuliła mnie do siebie, gdym została sierotą i w domu waszym przepędziłam najpiękniejsze lata moje, więcej przyjaciółka jak sługa, otoczona wygodą i względami. To też ciebie pani moja kocham jak własne dziecko! nigdy nie słyszałam z ust twoich słowa przykrego, owszem, zaufaniem twojem, obejściem się łagodnem, podniecałaś mnie do siebie i na serce prostej kobiety wlałaś uczucie rzadkie może w klasie, z której wyszłam. Kiedy patrzę, że cierpisz, serce moje kraje się i nienawidzę wszystkich, co ci źle czynią. Może więc to przywiązanie moje do ciebie unosi mnie za daleko, ale posłuchaj mnie pani i gniewaj się na starą sługę twojej matki, jeśli ci da radę, która się tobie nie podoba. Młoda pani jesteś, masz zaledwie lat dziewiętnaście, piękna, dobra, bogata, pocóż masz sobie życie zatruwać ciągłem walczeniem, żalem, uganianiem się za sercem człowieka, który cię nie wart, który cię opuszcza? Czyż mało małżeństw widzim, które się rozstają i każde z dwojga na osobnej drodze szuka sobie lepszej doli? Uczyń to samo, odjedź z dzieckiem do ojca, a mąż twój albo opamięta się i stanie się innym, albo weźmiecie rozwód i znajdziesz sobie innego człowieka, który cię lepiej ocenić potrafi.
Celina długo milczała, potem cicho i zwolna mówić zaczęła:
— Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Stanisława w moim pięknym Wieńczynie, wydało mi się, że drzewa stały się zieleńsze jak zwykle, ptaki weselej śpiewały i różyczki co kwitły pod mojem oknem, uśmiechały się do mnie szepcąc listkami o szczęściu. Jego oczy sprowadziły na twarz moją pierwsze rumieńce wzruszenia, gdy dotknęłam jego ręki pierwszy raz, serce moje zadrżało rozkoszą. Kiedy na balu powiedział mi, że mnie kocha, zaćmiło mi się w oczach, ludzie i światła zniknęły dla mnie, muzyka umilkła, wydało mi się, że anioł stróż mój wziął mnie w objęcia i że wstępuję do raju. Przysięgę ślubną nie moje usta wymawiały tylko, ale i serce, o! z samej głębi serca mówiłam Bogu i jemu, że ślubuję mu miłość do zgonu. Potem rok cały byłam zupełnie szczęśliwa, szczęściem dziecka, które nie wie, że na świecie bywają wielkie cierpienia. Aż przyszły na mnie cierpienia te, przyszły przez niego i od niego, ukazały mi życie w innej postaci, starły ze mnie lekki puszek dzieciństwa, uczyniły mnie z dziecka — kobietę. Więc jemu winna jestem pierwsze szczęście i pierwsze cierpienia życia, i za szczęście i za cierpienia kocham go. A teraz gdy on ma serce pełne bolu, który ukrywać musi, gdy unoszą go fale złych namiętności, gdy co raz bardziej grozi mu majątkowa ruina, jabym go miała opuszczać? O, nie! może właśnie Bóg postawił mnie przy nim dla tego, abym mu była ucieczką i pomocą w ostatniej niedoli, abym podała mu rękę wtedy, gdy wszystko go opuści, abym wytrwała i cierpliwą miłością oczyściła serce jego z mętów tchniętych w nie przez złych ludzi i uniesienia młodzieńcze i uczyniła je znowu takiem dobrem, szlachetnem, poczciwem, jakiem ono było z natury. Nie, Komorosiu, ja go nie opuszczę dopóty, dopóki on mnie sam nie odepchnie, a nawet jeśli i on to zrobi, uklęknę jeszcze przed nim, pokażę mu dziecię nasze i powiem: — Przypomnij sobie chwilę naszego wielkiego szczęścia i wróć do mnie! — Był kiedyś pewien wielki w dziejach człowiek, który w rozpacznej chwili rzucając się w fale wzburzonej rzeki, zawołał: — „Bóg mi powierzył honor narodu mojego, Bogu go oddam!“ — Ja biedna, słaba kobieta, której całem zadaniem życia jest kochać, powtórzę także: — Bóg mi powierzył duszę człowieka, Bogu tylko ją oddam!...
Umilkła, schyliła głowę, a po ustach jej krążył uśmiech taki, z jakim malują aniołów patrzących z wysokości niebieskich na nędze i grzechy tego świata.
W godzinę później Komorowska klęczała w swoim pokoju, modląc się gorąco za szczęście swojej ukochanej pani, a Celina z ciężkością powstawała z fotelu i mówiła do siebie:
— Tak, Bóg mnie natchnął, wiem co mówię, pójdę do niej i zakołatam do jej kobiecego serca!...
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz w południe na wschody państwa Grabów wstępowała bardzo powoli i z trudnością blada, o drobnych kształtach kobieta. Przyszła tam znać pieszo, bo żaden powóz nie stał przed bramą domu, i sama jedna, bo nikt nie szedł za nią. Co kilka kroków przystawała, opierała się o poręcz wschodów i oddychała z ciężkością. Za nią z szelestem jedwabiu, sunęła się długa, czarna suknia, a przezroczysta koronka spływając z kapelusza, przysłaniała twarz jej i złociste włosy.
Stanęła przed drzwiami mieszkania, podniosła rękę do dzwonka, ale nie dzwoniła, spuściła głowę, potarła dłonią czoło i nagle zwróciwszy się, poczęła napowrót zstępować ze wschodów, prędko, jak gdyby uciekała. Ale zaledwie uszła tak kilka kroków, zatrzymała się znowu, spojrzała na drzwi, które opuściła przed chwilą i zamyśliła się.
— Straszno mi! — szepnęła drżącemi ustami.
I oparta plecami o twardą poręcz, stała z opuszczonemi na suknię rękami.
Nakoniec zwolna podniosła głowę, złożyła ręce i rzekła:
— Boże! dodaj mi siły!
W parę sekund stanęła znowu przed drzwiami i z całej siły pociągnęła taśmę dzwonka. Za ścianą dzwonek zajęczał donośnie i w tej samej chwili fala krwi uderzyła do twarzy kobiety, zalewając ją żywym szkarłatem.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się w czarnym fraku kamerdyner.
— Czy pani Grabina jest w domu? — zapytała go bardzo cichym głosem przybywająca kobieta, nie podnosząc z twarzy koronki.
— Tak pani, — odparł sługa.
— Może przyjmuje gości?
— Nie pani, jest sama jedna.
— Czy mogę widzieć się z panią Grabiną?
— Kogo mam zaanonsować?
— Jestem Celina Klońska.
Na to nazwisko służący szerzej przed nią drzwi otworzył i skłoniwszy się z uszanowaniem, spiesznie odszedł w głąb mieszkania.
Po chwili wrócił i rzekł z nowym ukłonem:
— Jaśnie pani prosi.
Potem uprzedził panią Klońskę i na oścież otworzył przed nią drzwi pierwszego salonu.
Celina przebyła zwolna pierwszy salon, w którym zwierciadła kilka razy odbiły w sobie jej postać i na progu drugiego zatrzymała się. Zatrzymała się, bo o kilka kroków przed nią stała Kamila, z dumną swoją i wyniosłą postacią i z głębokim cieniem na śniadem czole, utworzonym przez grubą diademę z czarnych warkoczy.
Dwie kobiety zbliżyły się do siebie powoli, milcząc, aż spotkały się oko w oko i spojrzały sobie w twarz wzajemnie.
Zwolna i spokojnie Kamila wyciągnęła rękę do przybywającej, ale Celina zamiast podać jej swoją, szybkim ruchem poniosła ją do serca i rzekła drżącym głosem:
— Pani! ja litowałam się nad tobą, kiedyś szła do ołtarza, a ty nademną nie masz litości...
Zarazem odrzuciła z twarzy koronkową zasłonę i ukazała policzki powleczone bladością niezmierną i łzę, która migotała w błękitnych zapadłych nieco oczach.
Twarz Kamili była zimna i spokojna jak zwykle, tylko przy słowach Celiny pojawił się na ustach gorzki uśmiech. Wzięła obie ręce drżącej kobiety i prowadząc ją do kanapy, rzekła łagodnie:
— Usiądź pani, bo drżysz cała. Wnet będę gotowa do mówienia z panią.
Zadzwoniła i rzekła do służącego, który się we drzwiach ukazał:
— Nie przyjmuję nikogo.
A gdy służący odszedł, usiadła naprzeciw Celiny i wpatrzyła się w nią długim, badawczym wzrokiem. Im dłużej patrzyła, tem więcej ustępował z jej twarzy zwykły surowy wyraz, a natomiast występowały żal i współczucie.
— Biedne dziecię! — zcicha rzekła po chwili.
Celina podniosła głowę.
— Nie przyszłam tu dla tego, abyś pani miała litość swą okazywać mi w słowach, — rzekła, — ale dla tego, aby wezwać szlachetnych uczuć twego serca na pomoc moim usiłowaniom. Człowiek, w którym złożyłam wszystkie moje nadzieje, który jest ojcem mego dziecka, którego miłość moja tylko może uratować od niechybnej zguby moralnej i materjalnej, człowiek ten, mąż mój... kocha panią.
Kamila znowu uśmiechnęła się z gorzkim uśmiechem.
— To nie prawda, — rzekła z mocą.
Celina spojrzała na nią badawczo i ze zdziwieniem.
— Miałażbym się omylić? — rzekła. — Miałażbym natrafić w pani na jedną z tych obłudnych, pełzających istot, które kochają się w miłościach ukrytych cieniem kłamstwa i wstydu? Ja nie przyszłam czynić pani wymówek, nie stanęłam przed panią jako rozjątrzona i w obrazie swej pełna nienawiści małżonka, ale jako szlachetna kobieta, która odzywa się do szlachetności drugiej kobiety. Pani odbierasz mi serce człowieka, który wprzódy bardzo mnie kochał!...
— To nie prawda, — z większą jeszcze siłą powtórzyła Kamila, — pani jesteś w błędzie, stałaś się ofiarą niegodziwej intrygi i bezmyślnych plotek, któremi oplątano cię jak pajęczyną!
Tym razem Celina gorzko się uśmiechnęła, w łagodnych jej oczach zamigotało coś nakształt wzgardy.
— Ha, więc ta pełna dumy postawa i choć zimna, ale szlachetna twarz twoja pani, omyliła mnie... — rzekła, — myślałam, że jesteś jedną z istot prawych, które szczerością odpowiadają za szczerość, i kłamstwa nienawidzą więcej jak największej boleści. I dla tego, że tak myślałam, przyszłam tu... przyszłam tu aby ci powiedzieć, że miłością, którą wzbudzasz w moim mężu, zabijasz nie tylko mnie, ale i jego, bo na niebezpiecznej stoi on drodze, a sprowadzić go z niej mogłabym tylko ja jedna, wpływem słodyczy i miłości, ciepłem rodzinnego życia ożywionego teraz istotą, której jest ojcem. Chciałam ci powiedzieć, że miłość ta dla ciebie wtrąca go coraz głębiej w przepaść szału i marnotrawstwa, pociąga coraz silniej do tego domu, gdzie znajduje człowieka, który go zwodnie kusić umie. I dopóki on owładnięty jest tą miłością, ja jestem ubezwładniona, nic nie mogę, bo unika mnie, bo zamiast widzieć we mnie szczęście swoje, widzi jedną z zapór dzielących go z tem, co kocha. Chciałam ci pani powiedzieć, że możesz położyć koniec temu wszystkiemu, zrażając go obojętnością swoją i oddalając od swego domu, i że powinnaś to uczynić, przez szlachetność, przez litość nad nim samym. I jeszcze, jeszcze chciałam ci powiedzieć, że gdybyś była wolną... i gdybym ja nie miała tej biednej dzieciny w nieszczęściu urodzonej, nie zawahałabym się poświęcić siebie dla jego szczęścia. Tak, ustąpiłabym z pomiędzy was i pierwsza powiedziałabym z głębi skrwawionego serca: — Bądźcie szczęśliwi! — ale odbierać ojca dziecięciu, to okropnie, pani, nie prawdaż? A dwa rozwody, dwa rozwody, to zupełnie niepodobne, to byłoby nawet śmieszne, boleśnie śmieszne, nie prawdaż?...
I kończąc te słowa, zaśmiała się rzeczywiście bolesnym śmiechem, który łączył się z tłumionemi całą siłą łkaniami.
Kamila słuchała ją nieporuszona, tylko w oczach jej zamiast uprzedniego politowania, malowała się boleść.
— Kiedy mówiłam, że jesteś pani biednem dzieckiem, nie myliłam się, — ozwała się po chwili, — jak dziecię nie znasz pani ludzi, ani umiesz rozpoznać się we własnem życiu. W istocie grozi pani wielkie niebezpieczeństwo, jesteś otoczona ciemną intrygą, ale jak człowiek z zawiązanemi oczami czuje gorąco płomieni, nie widząc w której one płoną stronie, tak ty czujesz boleść, co ci serce kąsa, a nie widzisz zkąd ci ona przychodzi.
— Więc wytłumacz mi pani to, czego wedle ciebie nie rozumiem, daj mi jakikolwiek dowód tego, że jestem w błędzie! — zawołała Celina. — To prawda, że jestem niedoświadczoną młodą kobietą, nie mniej jednak czuję moje nieszczęście i zdawało mi się, że odgadłam jego źródło. Dla czegoż utraciłam przywiązanie mojego męża i wszelki wpływ nad nim? dla czego on panią uwielbia gorącemi słowy? dla czego nakoniec przychodziłaś pani sama, gdy był chory, lubo wedle praw światowych, nie powinnaś była tego czynić, bo mnie nie znałaś?
— A pani dzisiejsze odwiedziny u mnie, czyliż ściśle zgadzają się z prawami światowej etykiety? nie mniej jednak mają one cel szlachetny, — odparła Kamila z godnością. — A gdy pani pożyjesz dłużej i nie tylko w swoje serce, ale i we wnętrza innych ludzi pilnie zaglądać będziesz, nauczysz się tej prawdy, że pozory nie zawsze to znaczą, co zdają się okazywać, i że nie można ważyć wartości wszystkich postępków ludzkich na szali salonowych formułek. Byłam w domu pani w czasie choroby twego męża, bo dowiedziałam się o kłamliwej pogłosce, która cię tu sprowadziła, przeczułam ile cierpieć musisz i chciałam ci powiedzieć: — Nie wierz pozorom i ludzkim gadaninom!...
Kamila mówiła to z taką wyniosłą godnością, tyle prawdy było w twarzy jej i głosie, że Celina patrzyła na nią zdumiona i milczała.
— Teraz jeśli pani chcesz, abym ci wyświeciła ciemne punkta twojej egzystencji, — mówiła dalej Kamila, — mogę to uczynić, jako patrząca od dawna na powolne układanie dramatu, który wstrząsnął życiem was obojga. Ktoś złośliwy bardzo i nienawidzący panią, szepnął Ordynatowi Zrębskiemu, że go pani kochasz; próżny i wiecznie bezczynny młodzieniec uwierzył temu z łatwością i począł wzajemnie kołatać do twojego serca. Robił to w taki sposób, że publiczność cała i mąż pani łatwo to spostrzedz mogli, ty jedna w naiwnej dziecięcej twej niewinności nie wiedziałaś o tem. Mąż twój prowadzący życie bezcelne i bezczynne, oddany zabawom, których próżność i grzeszność rozumiał, bo ma dobre z natury instynkta, od dawna czuć musiał, że względem pojęcia o dobrem i względem siebie nie był takim, jakim być był powinien. Ztąd z łatwością wkorzeniło się w niego to przekonanie, że mu odebrałaś swoje serce: młodość twoja, osamotnienie, w którem cię zostawiał, kompromitujące cię nakoniec postępowanie Ordynata usprawiedliło i do najwyższego stopnia umożebniło to jego mniemanie. Jeśli ci nic nie powiedział, to dla tego, że jest dumny i dobrze to wróży na przyszłość, bo człowiek słaby dręczyłby cię za to, a zły kompromitowałby cię w obec ludzi. On przed ludźmi zamknął się nieprzystępnie i wszystkim milczenie przed sobą nakazał, a ciebie pani unikał, aby cię nie zranić jeśli podejrzenia jego były nie słuszne, aby cię na zawsze nie stracić, jeśliby przyszło między wami do stanowczej rozmowy. Oto masz klucz, który ci odmyka tajemnicę jego postępowania, oto jest właśnie to, co stało między wami. Mąż pani cierpiał strasznie, masz pani dowód w tem, że o mało nie umarł z boleści, a to znowu cierpienie jego jest dowodem, że kocha cię bardzo. Zamiast rozpaczać, ciesz się więc pani, bo nie straciłaś jeszcze losu na loterji życia, możesz posiąść na nowo i daleko więcej jak wprzódy, wpływ nad swoim mężem, boś więcej dojrzała i możesz obudzić w jego piersi wyborne materjały, które w nie włożyła natura, a które przytłumione grzesznym szałem młodości skonałyby bez ciebie. Powiedziałam wszystko co wiem, a wiem zupełną i całą prawdę... może pani nie wierzysz mi jeszcze?...
Celina słuchała zrazu z podziwieniem graniczącem z osłupieniem, nakoniec z najwyższą na twarzy radością. Kiedy Kamila przestała mówić, wyciągnęła do niej rękę i rzekła ledwie dosłyszanym głosem:
— Wierzę, dziękuję i przepraszam.
Potem przesunęła rękę po czole i szepnęła:
— Boże mój! teraz dopiero odkrywa się przedemną wszystko, przychodzą na myśl fakta, rzeczy nie wytłumaczone dla mnie dotąd. Tak, pamiętam, że najchmurniejszy, najobojętniejszy bywał on zawsze wtedy, gdy zobaczył mnie z Ordynatem... te słowa jego bezładnie wymawiane w gorączce... tak, pamiętam, że w owej strasznej chwili, kiedy bezprzytomny padał u nóg moich, wołał do kogoś: — Nie odbieraj mi Celiny, bo cię zastrzelę! — Jam tego wszystkiego nie postrzegła... jam nigdy nie przypuszczała, aby on mógł zwątpić o mojej miłości i aby znowu ktoś inny mógł odważyć się po moją miłość sięgać... i dla tego postępowanie Ordynata wydało mi się całkiem naturalne, tembardziej, że nie zwracałam na niego uwagi... ale teraz widzę... widzę wszystko... O pani! tyś mi życie wróciła!...
Mówiąc ostatnie słowa z całem uniesieniem swej wylanej kochającej natury, rzuciła się na szyję Kamili i okrywając twarz jej pocałunkami, szeptała:
— Przebacz! przebacz mi!
Ale Kamila nie objęła mięko tulącej się do jej piersi kobiety, nie oddała uścisku za uścisk. Przeciwnie, twarz jej bardziej jeszcze zimną się stała: gorzki uśmiech okrążył usta. Spokojnym, powolnym ruchem uwolniła się z objęcia Celiny i lekko odsuwając ją od siebie, odrzekła zimno:
— Nie masz mi pani za co dziękować, zrobiłam to, co zrobić byłam powinna, a gdybyś pani nie była tak długo chorą, uczyniłabym to daleko pierwej.
Celina była tak pogrążona w swojej radości, że nie zauważyła chłodu, z jakim Kamila przyjęła jej dziecięcy uścisk. Pochwyciła znowu obie jej ręce i mówiła z pospiechem:
— O ile piękna, o tyle jesteś pani dobra i szlachetna, dopełnij-że jeszcze jednego dobrego czynu, pomóż mi w dziele wyratowania człowieka, którego kocham...
— W jaki sposób mam to uczynić? — zapytała Kamila uwalniając ręce swoje z objęcia Celiny i usuwając się nieco od niej.
— Strzeż go od swego męża! — szepnęła żona Stanisława.
Kamila zaśmiała się przykro, prawie głośno:
— O, tego uczynić nie mogę! — odrzekła z chłodem.
— Dla czego? dla czego? — pytała z niepokojem Celina.
— Bo nie posiadam żadnego wpływu nad panem Grabą, — wymówiła Kamila usuwając się jeszcze bardziej od Celiny, jakby się bała nowej jej pieszczoty.
— Przebacz pani, jeślim ci przykrość wyrządziła, — mówiła Celina ze łzami w oczach, — ale ja boję się twego męża, przeczuwam;;, że on ma wpływ na losy nasze!... i myślałam... myślałam, że będziesz mogła...
— Od pana Graby niech sam Bóg strzeże was obojga, — wymówiła Kamila nieledwie uroczyście. — Odemnie zaś przyjm pani jedną radę. Chcesz pani posiąść wpływ nieograniczony nad swoim mężem, a przez to przykuć go do siebie i do domu i oderwać go od życia zadomowego, w którem trwoni majątek i dobre materjały swej natury? A jakież pani znasz środki do osiągnięcia tego wpływu? Miłość i dobroć?... to za mało. Kobieta, która chce skutecznie spełnić wielkie dzieło zbawienia duszy człowieka, powinna być nie tylko dobrą i kochającą, ale jeszcze i rozumną. Jaki ma być ten rozum jej? czy umiejętność przyzwoitego znalezienia się w salonach i poprowadzenia dowcipnej konwersacji? czy kilka zapamiętanych wielkich frazesów i kilkanaście cytacji książkowych? czy sztuka ubierania się do twarzy?... nie. Rozum potrzebny kobiecie takiej, powinien składać się z mocy panowania nad sobą samą i z wielkiej miłości czegoś bardzo pięknego, bardzo dobrego, któreby mogła tchnąć w pierś człowieka, którego odkupienia podjęła się w zamian miłości dla rzeczy próżnych i szkodliwych, co nim owładnęła. Gdy mąż pani wracał z długogodzinnych zabaw, witałaś go bez wymówek zapewne, ale ze łzami i smutkiem. To zły sposób. Łzy nie pociągną do pani młodego człowieka, którego pierś wre pragnieniem wszystkiego co najweselsze i najrozkoszniejsze na ziemi, owszem, odstraszą go one, odepchną od ciebie, kochając cię nawet, będzie cię unikał, wstydząc się łez twoich, a zatem nie chcąc widzieć ich i przez to samo ciebie. Zapytasz mnie pani: — Jak można nie płakać, kiedy serce boli? — odpowiem ci: — Trzeba panować nad sobą. — Choćby największy ból ściskał twoje serce, uśmiechaj się, aby go nie odstręczać, przeciwnie, ponieważ pragnie wesela, niech je znajduje przy tobie, ponieważ goni za rozkoszą, ofiaruj mu najwyższą i najgorętszą, jaką dać w twojej jest mocy. Będziesz cierpiała bardzo, ale znajdziesz wielką nagrodę, jeśli mąż twój godzinę dłużej niż zwykle przy tobie przepędzi. I w tem leży pierwsza część rozumu potrzebnego kobiecie, która chce zakląć przy sobie mężczyznę porywanego namiętnościami gdzieindziej. Druga jest jeszcze ważniejszą. Gdy przypatruję się pustemu zajętemu błahemi, występnemi zabawami życiu młodych ludzi i zastanawiam się nad niem, przychodzę do tego przekonania, że główny powód, który ich w życie to wtrąca, jest pustka, jaką mają w myśli i sercu, jest to, że lekkie i powierzchowne wychowanie nie wlało w nich żadnego głębokiego zamiłowania w czemś wielkiem i pięknem, w coby żywotne siły swoje wkładali. Niech którykolwiek z nich umiłuje ideę jaką, naukę, życie rodzinne, pracę na jakiemkolwiek polu, a zbawiony będzie. Oprócz codziennego pokarmu, człowiek każdy czemś żyć musi: potrzebne mu są wrażenia i nieustanne zajęcia, co ranek myśli on koniecznie o tem, co cały dzień robić będzie. Jeśli wrażenia te nie przypłyną mu z poczciwych źródeł, pić je będzie z mętnych i zatrutych, bo taką już jest natura ludzka. A im więcej żywotnych sił ma pierś człowieka, tem większe grozi mu niebezpieczeństwo. Kobieta więc, która zbawić go przyrzekła Bogu i sobie, powinna być dość rozumna, aby mogła wlać w jego myśli i serce święte jakieś i wielkie zamiłowanie, któreby mu dostatecznego na życie dostarczało pokarmu i od mętnych go źródeł wrażeń odwiodło. Niech obok miłości, słodyczy i wesela, postawi ona koło siebie: myśl, niech ubiera się w takie kształty, aby nie odstraszyć oka mężczyzny, przyzwyczajonego do płochych widoków, nie wywołały, mu z ust poziewania nudy, ale przeciwnie, rozszerzyły mu pierś westchnieniem ku temu, co dobre i piękne. Pani szczególnie jesteś w położeniu, które dostarczy ci mnóstwo materjałów. Jesteście bogaci, macie wioskę rodzinną i macie dziecię. Tchnij w pierś męża miłość, a będzie zbawiony. Używaj do tego wszelkich środków, jakie ci dały los i natura. Powiadają, że grasz pięknie, że nieledwie jesteś artystką. Dotąd używałaś twego talentu za środek popisu lub rozrywkę w chwilach znudzenia, teraz weź ją za dzielnego sprzymierzeńca w wielkiem dziele swojem. Niech mąż twój choć raz z rozkoszą wsłucha się w grę twoją i za pośrednictwem dłoni twych przeniknie tajemnice sztuki, od tej chwili odsłoni się przed nim piękno, a kto widzi piękno, zapragnie wkrótce prawdy i dobra. Wtedy natchniona miłością, wskaż mu łany rodzinnej ziemi, które czekają czynnej i pracowitej ręki, aby wydawać skarby mające przyłożyć się do ogólnego dobrobytu społeczności... wtedy pokaż mu syna i powiedz: — Z dziecięcia tego możesz uczynić człowieka! — Nikt nie oprze się żądzy zostania stworzycielem, skoro raz jeden błyśnie mu myśl, że nim zostać może. Z twardej ziemi wydostać część szczęścia dla mnóstwa ludzi, a z niemowlęcia uczynić dzielnego człowieka, kto wie? bohatera może, toż to być stworzycielem. Uczyń tak pani, aby mąż twój zapragnął nim być, a życie jego zapełni się wrażeniami, pracą, nadzieją i rozkoszami, i nie będzie potrzebował szukać ich przy zielonym stole i na dnie kielicha... Oto wszystko co miałam powiedzieć, uwagi moje są wypływem spostrzeżeń, na czynienie których mam wiele sposobności, postąp wedle nich jeśli uznajesz ich słuszność, jeśli nie, kieruj się własnem natchnieniem. Ja spełniam tylko com była powinna, radę jaką uznaję za najlepszą dałam kobiecie, która nie z mojej wprawdzie winy, ale zawsze przezemnie cierpiała.
Celina słuchała mowy Kamili z wytężoną uwagą, na twarzy jej błyszczała umiejętność, zapał i uniesienie.
— Nowe światy odkrywają się przedemną! — zawołała po długiej chwili milczenia. — Tak, widzę teraz, że nie pojmowałam całej wagi i trudności mego zadania... w istocie, czem-że starałam się zatrzymać przy sobie człowieka, którego kocham? pieszczotą, dziecinnem szczebiotaniem albo łzami. Teraz widzę, widzę czego potrzeba i co mu dać powinnam, aby został takim, jakim wedle natury swej być może... O pani, dzięki ci po sto razy!
— O, nie dziękuj mi pani, — bardzo zimno odrzekła Kamila, — nie masz dla mnie żadnych powodów wdzięczności.
— Pani, — z pewną nieśmiałością zaczęła mówić Celina, — przebacz, jeśli zadam zbyt śmiałe pytanie: Powiedz mi, ty taka piękna i rozumna, czy sama także pracujesz nad odratowaniem i oczyszczeniem duszy twojego męża?
Kamila dziwnie się uśmiechnęła.
— Nie porównywaj mnie pani z sobą, — odrzekła. — Natury nasze tak są różne, jak barwa naszych włosów. Pani czoło otoczone jest złotemi promieniami, na moje spada cień czarnych warkoczy. Pani natura jest cała z promieni — moja z cierniów.
— Ale pani jesteś aniołem! — z zapałem zawołała Celina.
— Strąconym w ciemności! — bardzo cichym szeptem dodała Kamila.
— Jestem cała w podziwie, — mówiła Celina wpatrując się w twarz jej, — pani wyglądasz tak, jakbyś zaledwie o parę lat była starszą odemnie, a postawa twoja i słowa są niby istoty, która już przebyła długie życie.
Kamila spuściła głowę.
— Zdaje mi się, — odrzekła cicho, — że od czasu jak byłam młoda, upłynęło sto lat.
Na te słowa Celina zadrżała cała, po chwili powstała i podając obie ręce gospodyni domu, rzekła z gorącą serdecznością:
— Przyszłam do pani zbolała, zrozpaczona, złamana obawami, które mnie targały... a odchodzę z największą pociechą i nadzieją w sercu, z całym światem nowych pojęć i myśli. Za to wszystko coś mi dobrego sprawiła, przyjm pani ofiarę przyjaźni.
— Przyjaźń między nami? — zwolna odpowiedziała Kamila, — nie zdałaby się ona żadnej z nas, ani mnie, ani pani. Nie zawieram z nikim przyjaźni i nie mogę pani przyrzekać tego, czegobym dać nie była w stanie.
— Jakto? więc pani nie chcesz mojej znajomości nawet?
— Przeciwnie, możemy być ze sobą znajome, to jest, że pani będziesz bywała u mnie, a ja u niej i będziemy się spotykały częściej niż dotąd. Wszakże to będzie tylko zmianą formy a w treści zostaniemy zawsze względem siebie tak jak dziś jesteśmy, obcemi sobie zupełnie.
— Pani mnie nie lubisz! — zawołała z żalem Celina.
— Nie ma na świecie rzeczy ani osoby, którąbym lubiła lub nie lubiła, — odpowiedziała Kamila.
I usuwając się zwolna od pocałunku, który na jej usta chciała złożyć Celina, lekko dotknęła się jej ręki i chłodnym ukłonem pożegnała młodą kobietę.
Gdy drzwi zamknęły się za odchodzącą, stanęła na środku salonu i niosąc obie ręce do czoła, zawołała posępnie:
— Szczęśliwa! szczęśliwa! ona ma w sercu miłość, a ja — nienawiść!. .
Pani G. nie zupełnie wierzyła w szczęście swojej córki, lubo nigdy na twarzy jej nie dojrzała najmniejszego cienia boleści, ani w postępowaniu zięcia dostrzegła czegoś, coby usprawiedliwić mogło obawy, jakie powzięła od chwili otrzymania fatalnego listu jego matki.
W sercu jej nie zwyciężony żadnem rozumowaniem, zagnieździł się niepokój o jedyne i najwyższe dobro jej na ziemi, o ukochane, łzami i miłością wypiastowane dziecię. To też spojrzeniem, macierzyńską przenikliwością zbrojnem, wpatrywała się w twarz Kamili i pomimo spokojne, uśmiechnione nawet w jej obecności oblicze córki, podejrzenie wdzierało się w głąb jej piersi, przeczuwając w niej coś, czego dokładnie pojąć, określić nie umiała. Tylko po bolu ściskającym serce, tylko po złowrogich szeptach nieokreślonego dobrze niepokoju, czuła biedna matka, że to coś zatajone w spokojnie na pozór oddechającem łonie Kamili było cierpieniem, gorzej niż cierpieniem, bo jakąś zmorą ciężką, posępną, ukrywającą się nawet przed okiem matki, nawet łzą nie okropioną żadną, żadnej nie wyzywającą pociechy znikąd.
Nie raz pytanie trwożne, serdeczne, cisnęło się na jej usta i zawsze na drżących zamierało wargach, niewypowiedziane. A nuż przeczucia ją myliły? a nuż nierozważnem pytaniem obudzi obawy w spokojnem może i zadowolonem sercu córki i sama zmąci jej szczęście? Z twarzy córki przenosiła wzrok swój na zięcia i całą potęgą myśli pragnęła wedrzeć się w tajnie wewnętrzne człowieka, któremu z taką ufnością bez granic powierzyła swe dziecię. Ale Kalikst w obecności jej był zawsze tym samym grzecznym, układnym, miłym gentlemanem, jakim się okazywał przed ślubem z Kamilą, nic w postępowaniu jego nie raziło, nic nie ściągało nań jakiegobądź słusznego zarzutu. Widywała go zresztą pani G. bardzo rzadko. Osłabiona przebytą chorobą, przyzwyczajona zresztą długiemi latami ubóstwa do ciszy i samotności, z trudnością wychylała się ze swego ustronnego zakątka na ulicy Nadrzecznej i zaledwie raz lub dwa razy na miesiąc odwiedzała dom córki, przyjmując ją za to u siebie codziennie prawie.
Kamila nigdy też nie nalegała na matkę o częstsze u niej goszczenie, zdawała się jakby pragnąć, aby pani G. jak można najrzadziej opuszczała swoje mieszkanie i z pokrytą różnemi pozorami starannością uchylała ją o ile tylko zdołała od wszelkiego zetknięcia się ze znajomymi swego męża. Kalikst odwiedzał niekiedy matkę swej żony, a w odwiedzinach tych był zawsze jednostajnie uprzejmym i ożywionym; jeśli przychodząc do swego mieszkania, znajdował tam panią G., skłonił się przed nią z uszanowaniem, dziękował, że ich odwiedzić raczyła, a z żoną witał się tak serdecznie i swobodnie, jakby w ich pożyciu najmniejszej nigdy chmurki nie było.
Pewnego dnia pani G. nie zapowiedziawszy córce swego przybycia, jak to zwykle czyniła, przyszła do nich piechotą i nie oznajmiając się, zcicha weszła do jej buduaru.
Kamila siedziała na kozetce nad otwartą na stole książką, ale nie czytała. Obie jej dłonie silnie były przyciśnięte do czoła, a oczy trzymała utkwione w jeden punkt z takim suchym, ostrym, nieledwie tragicznym wyrazem, że spojrzawszy na nią pani G. zadrżała i musiała oprzeć się o sprzęt najbliższy. Na odgłos szelestu jej sukni, Kamila podniosła głowę, a ujrzawszy matkę, krzyknęła lekko, przeciągnęła ręce po twarzy i z uśmiechem radości rzuciła się w jej objęcia.
W uśmiechu tym jednak uderzyło panią G. coś niezwyczajnego, przykrego. Zdawało się, jakby śmiech ten był gamą jęków, gwałtownie napisanych na wesołą nutę. Nic jednak nie rzekła zrazu, tylko zamieniwszy z córką kilka potocznych wyrazów, siadła obok niej i pociągając ją ku sobie, zapytała cicho, na ucho prawie:
— Kamilko, o czem myślałaś gdym przyszła?
Purpurowy rumieniec oblał twarz. Kamili, ale zniknął niezmiernie szybko.
— Ah, moja mateczko, — odrzekła z zupełną swobodą, — wstyd mi jest nawet przyznać się przed tobą nad czem się tak głęboko i smutnie zamyśliłam!
— Cóżby to być mogło? — pytała matka, przenikliwie patrząc na nią.
— Wystaw sobie mateczko, że czytając przed chwilą o tem nielitościwem zamordowaniu księcia Gwizjusza, o mało się nie rozpłakałam, ale żałując moich pięknych oczów, powstrzymałam się, zaczęłam tylko medytować nad okrucieństwem ludzkiem.
To mówiąc, zaśmiała się i ukazała leżącą na stole książkę opisującą w istocie jakiś krwawy i morderczy epizod z dziejów francuskich.
— Zbyt poddajesz się wrażliwości, moja droga, — rzekła pani G., niedowierzająco jeszcze patrząc na córkę, — nie sądziłam, abyś tak żywo przejmować się mogła rzeczami, które działy się tak daleko od nas i tak dawno.
— O widzisz moja matko, już to taka moja natura! Możesz sobie wyobrazić, coby się działo ze mną, gdybym sama doświadczała jakich wstrząśnień w życiu, jeśli tak głęboko odczuwam nieszczęścia tego biedaka Gwizjusza, który nawet Bogiem a prawdą nie zbyt był godny politowania takiej dostojnej jak ja osoby.
Zaśmiała się znowu głośno i tuląc się do matki dodała:
— Na szczęście, na szczęście, z łaski mojej najdroższej mateczki, która uczyniła mnie taką, jaką jestem i przez to zgotowała mi przyszłość szczęśliwą, siedzę sobie spokojnie w mojem gniazdeczku i życie mi idzie jak z płatka.
Poskoczyła żywo, zadzwoniła, kazała podać śniadanie i wesoło gawędziła z matką, znosząc do niej i pokazując różne ładne fatałaszki, albumy, stroje, książki, dzienniki.
Na twarz pani G. wrócił spokój, a gdy niebawem nadszedł pan Graba w towarzystwie dwóch jakichś młodych ludzi bardzo przyzwoitych i przyjemnych, gdy czule powitał żonę i jej matkę, a potem ze swobodą i właściwym sobie dowcipem zaczął opowiadać o różnych bieżących sprawach, rozweseliła się staruszka, z przyjemnością jadła objad w wesołem gronie, a po objedzie odjechała do domu piękną karetą córki, z lekkiem sercem, pocieszając się myślą:
— Matka jego musi być jaką dziwaczką, lub złą matką, a zresztą, jeśli i był złym kiedy, zapewne się poprawił i miłość do Kamili, życie z nią wspólne, do reszty podniesie go i udoskonali.
— Któżby zresztą mógł być złym lub złe zachować nałogi żyjąc z takim aniołem piękności i dobroci jak moja Kamila, — myślała jeszcze staruszka kładąc się do snu, i ostatnie jej westchnienie do Boga przed zamknięciem oczu było westchnieniem dziękczynnem.
Po takich jednak chwilowych uspokojeniach wracały w pierś macierzyńską niepokoje tem dokuczliwsze, bo nie oparte na żadnym widomym fakcie, nieokreślone, w ciemnościach szukając swego źródła.
— A może źródło niepokojów tych leży całkiem tylko w przerażonej fatalnym owym listem wyobraźni? może w rzeczywistości nic nie istniało takiego, coby matkę niepokoić powinno o los jej dziecka? — myślała niekiedy pani G. i kładąc rękę na piersi, pytała sumienia swego, przeszłości swej, Boga: — co uczyniła tak złego na ziemi, aby grzechy jej, nieszczęściem spaść miały na niewinną głowę jej córki?
Przeszłość jej czystą była, jak rosy kropla, kochała wiele, więcej cierpiała jeszcze i z hardem czołem, a dyamentowem sumieniem, znosiła długo ciężką dolę. Wtedy gdy głos niewyraźny, tłumiony siłą woli, która nie chciała go do wnętrza piersi przypuścić, odzywał się niekiedy wyrzutem:
— Zgrzeszyłaś dumą! pragnęłaś dla córki wielkości, nie tylko tej prawdziwej, świętej wielkości, którą odziewa kobietę męski rozum w złączeniu z dobrocią niewieścią, ale tej błyskotliwej, złotej, koronkowej, aksamitnej, jaką daje pieniądz i tytuły! Dla czego, gdy wśród ludzi myśl twa szukała małżonka córce twej przeznaczonego, oko twe nie zatrzymało się ani razu na młodzieńcu o świeżem i silnem sercu, za całe bogactwo mającym wytrwałą a umiejętną pracę i wiarę w świętość zadania swego na ziemi? Dla czego marzyłaś zawsze o córce twej podniesionej na ów złocisty tron bogactwa i znaczenia, u stóp którego kłonią się wprawdzie ludzie jako fala, lecz którego szczyt zbyt często strojny jest koroną z cierni? Dla czego lekkomyślnie rzuciłaś córkę w objęcia człowieka, o którego istocie wewnętrznej nie miałaś czasu ani sposobności dostatecznie przekonać się? Czy bogactwo i znaczenie jego nie pokazywało przed tobą wielu braków i wątpliwości, którebyś niezawodnie dojrzała, gdyby cię był tym zwodnym blaskiem nie olśnił?... A teraz gdy dopięłaś celu swego, gdy córka twa okryta szatą z aksamitu przechadza się po błyszczących salonach i rozkazuje tłumowi sług, czy wiesz co się dzieje w jej piersi i co się dziać w niej będzie? Może w tej chwili gdy tak rozmyślasz nad jej dolą, ona z goryczą wyrzutu myśli o tobie, a duma jej staje przed Bogiem, mówiąc: — Panie! ażali mnie karać będziesz za grzech mojej matki?
Tak mówił głos wewnętrzny matki Kamili, a nieszczęśliwej kobiecie zdawało się, jakoby już stawała przed Sędzią Najwyższym i zdawała mu sprawę z doli, jaką dziecięciu swemu przygotowała.
— Panie! — wołała drżącemi rękami twarz zakrywając, — jam chciała córkę moją od nędzy ochronić i niedostatku ciężkiego, chciałam, aby wszystkie dary, które tak obficie zlałeś na nią, zaświetniały na ziemi w oprawie złota i na szczycie widocznego ludziom stanowiska! Chciałam, aby jej rozum zadziwiał, dobroć pociągała, zachwycała piękność, aby ojciec jej z niebios patrząc na nią, cieszył się, iż dziecięciu jego wróconem zostało to miejsce, o którem dlań marzył! Był-że to grzech, ta moja miłość bez granic, która pragnęła dla jedynego dziecka wszystkiego, co najpiękniejsze na świecie! Był-że to grzech ta radość moja, gdym ujrzała, że córkę moją nie dotknie już nigdy hydra biedy i nędzy?
A głos wewnętrzny straszny, groźny jak wyrzut sumienia, odpowiedział:
— Pycha! pycha! pycha! Matko! pychą zgrzeszyłaś!...
— Więc niechaj grzech mój na moją spada głowę! — z jękiem zawołała, padając na klęcznik przed krucyfiksem. — O Miłosierny! potęp mnie na wieki, lecz uratuj dziecię moje!...
Chrystus zdawał się na nią patrzeć z litością, ale ona znieść jego wzroku nie mogła i czołem uderzyła o ziemię. Wtedy wydawało się jej jakoby z góry i z pod ziemi, przed nią, za nią, w około rozlegały się szepty straszne, to groźne, to litosne, to piorunujące, to żałośliwe, a wszystkie powtarzały jedne wyrazy:
— Matko! matko! cóżeś uczyniła z twoją córką?
Pomarszczone czoło jej tarzało się w pyle, a siwe włosy roztargane, okręcały bolem i przestrachem ściśnięte gardło.
Kilka razy służąca Kazia znalazła panię swą leżącą w omdleniu przed krucyfiksem, ale za każdym razem miała sobie zlecone najzupełniejsze przed panią Grabiną milczenie.
Nic nie ma wstrętniejszego w naturze ludzkiej, nic na nią zgubniej nie oddziaływa, jak ciemności. Wśród nich wszystko rośnie przed oczami człowieka w olbrzymie rozmiary; drobniuchna iskierka wydaje się płomieniem, lekki szelest hałasem. Człowiek wolałby widzieć najstraszniejsze rzeczy, byleby widzieć je oczami ciała, wyraźnie, a nie domyślać się ich i odgadywać wyobraźnią, tą królową i tworzycielką mar ciemności: duchowe straszniejsze są stokroć od fizycznych cieniów.
Widzisz przed sobą nieszczęście straszne, ale wyraźne i nieuniknione, a więc spotkać je możesz hardem czołem i mężnem sercem, cierpiąc, ale milcząc, a może i walcząc; ale inaczej jest gdy nieszczęścia tego nie widzisz, lecz tylko czujesz je w powietrzu, w koło siebie, zaczajone, chwytające cię za gardło, a nie znasz jego kształtu, nie wiesz z której strony nadchodzi, ani jaką broń masz przeciwko niemu pochwycić, ani nawet czy bronić się masz prawo i siłę. Jak ślepy, który czuje gorejący w pobliżu płomień, a nie wie kędy go ma ominąć, wijesz się w obawie i ciągłych paroksyzmach walki życia ze śmiercią i żadna chwila nie jest ci bezpieczną i wołasz w przerażeniu: — Niech umrę, ale niech wiem, że mam umrzeć!...
W takim stanie ciemności duchowych stokroć gorszych od jawni nieszczęścia, była matka Kamili, preczuwając i domyślając się cierpień córki, niedowierzając własnym przeczuciom, badając, a nie mogąc nic odkryć i z przerażeniem czekając chwili, w której z piersi jej najdroższego dziecięcia wydrze się jęk nad śmierć dla niej straszniejszy:
— Matko! jam nieszczęśliwa!...
Matek, któreby dobrowolnie wtrącały dzieci swoje w przepaść zguby, nie ma na świecie, a jeżeli znajdują się takie, są to potwory nie istoty ludzkie, o których wspominać nie warto. Ale jak każde uczucie, tak i macierzyńska miłość różne ma stopnie i odcienie. Nie jedna zapewne znalazłaby się matka, któraby w położeniu pani G. westchnęła pobożnie i rzekła do córki: — „Chciałam uczynić jak najlepiej, a jeśli zbłądziłam, stało się! masz dziś własny rozum i doświadczenie, radź więc sobie jak możesz!“ — Poczem ze spokojnem sumieniem wiodłaby żywot swój do końca, ograniczając się na odmawianiu od pory do pory godzinek do Przemienienia Pańskiego na intencję dziecka swego ze złamanem życiem. Ale pani G. nie do rzędu takich matek należała. Dla niej miłość macierzyńska była najgorętszem uczuciem serca i najjaśniejszą ideą myśli. Miłość ta była dla niej gwiazdą oświecającą lata niedoli, zamieniającą ubogi zakąt w miejsce pełne uciech rajskich, zapełniającą jej życie całe troską, nadzieją, radością i trwogą. Kamila przypominała jej człowieka ukochanego nad życie w pięknych młodości latach, przywodziła jej na myśl Boga nieskończenie dobrego, który odbierając jej małżonka, zostawił na pociechę i zapełnienie żywota, jedyne, a piękne ciałem i duszą dziecię.
Pani G. oprócz miłości dla męża, z którym żyła zaledwie lat kilka, nie zaznała nigdy innego przywiązania. To też wszystkie żywotne siły jej serca przelały się w miłość dla córki, kochała ona Kamilę namiętnie, bez granic, z ubóstwieniem, przywiązanie to wypełniało jej dni do lat późnych, stało się jedyną nicią wiążącą ją z ziemią. Jedna mogiła, gdzieś daleko, daleko, w nieznanej krainie, przysypana warstwą śniegu, przykryta ziemią nie rozmarzającą nigdy i to dziecię, świadectwo istnienia i pamiątka człowieka, który w owej mogile snem wiecznym spoczywał, oto były całe jej skarby, urny, w które przelały się wszystkie jej łzy, radości, rozpacze i nadzieje. Życie jej całe streściło się w mogile i kolebce. I przyszła chwila, w której zdało się jej, że to dziecię co było całym jej światem, zgubą jest zagrożone, i głos wewnętrzny, głos sumienia i przestraszonego serca ścigał ją wciąż pytaniem: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem!... — Wytężała wzrok i słuch, patrzyła, badała, i widząc tylko same ciemne jakieś mary, o których nie wiedziała, czy były urojeniem lub rzeczywistością, wołała w paroksyzmach trwogi najwyższej: — Boże! niech zobaczę to nieszczęście! niech umrę, ale niech zobaczę!...
Nie brakowało też głosów niewyraźnych, nic nie objaśniających, a jednak złowrogich, które głębsze jeszcze cienie rzucały w umysł strwożonej matki, nic jej nie ukazując, a jednak zjadliwie szepcąc o nieszczęściu.
Raz naprzykład Kamila przysłała jej kosz owoców przez ulubionego sługę swego męża, Michałka. Pani G. była właśnie zajęta pisaniem kilku słów do córki, któremi ją wzywała do siebie, gdy ze sąsiedniego pokoju doszedł do niej głos lokaja mówiącego do Kazi:
— Licha tam szczęśliwa! mojem zdaniem jest, że jabym pannie Kazimirze takiego szczęścia nie życzył!
— Jezu kochany! niechże pan Michał powie mi, co tam takiego się dzieje! — zawołała Kazia.
— At, — odpowiedział Michałek, — kiedym mówił, że panna Kazimira jest prawdziwą córką Ewy, to miałem rację, po co tyle ciekawości?
Pani G. zerwała się na równe nogi i przyłożyła ucho do drzwi, ale usłyszała już tylko westchnienie Kazi i wraz po niem rozpoczętą rozmowę:
— Budzę pannę Kazimirę!
— W jakim kolorze?
— W zielonym, naszywanym złotem i t. d.
Długo stała jak wryta nie myśląc o tem, że popełnia postępek niezgodny z jej dumą i prawością, że pierwszy raz w życiu podsłuchiwała pod drzwiami. W myślach jej błąkało się wciąż pytanie: — Czy służący mówił o jej córce, nie życząc ukochanej swojej podobnego jej szczęścia? — Całą godzinę przesiedziała nad papierem i nic nie napisawszy, ustnie rozkazała Michałkowi, aby powiedział swej pani, żeby nie przyjeżdżała do niej ani dziś, ani jutro. Nie chciała widzieć córki, bo czuła się słabą, do głowy jej biła fala krwi, a w piersi grzmiał głos piorunujący: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Innym razem idąc ulicą, spotkała dwóch nieznajomych jej młodych ludzi. Mijali się zbliska na wąskim chodniku i dosłyszała, jak jeden z nich mówił do drugiego:
— Póki życia nie pójdę do tego niegodziwca! Człowiek wchodzi do niego z pełną kieszenią, a wychodzi goły, jak święty turecki!
Drugi młodzieniec zaśmiał się i odpowiedział:
— Ale żoneczka cud piękności...
Mówił coś dalej, ale pani G. już nie słyszała, bo i przechodnie zbyt się oddalili i w jej uszach zaszumiało. Nazwisk nie było wymienionych żadnych, a jednak nieokreślone przeczucie szepnęło jej, że była mowa o jej zięciu i córce. Poczuła w sercu tonące ostrze sztyletu i nie mogąc iść dalej, weszła do jakiegoś znajomego sklepu i usiadła aby spocząć, pomyśleć i nowych sił nabrać.
Gdy tak siedziała, usłyszała jak w drugiej sali nie widzący jej starszy sklepowy dyktował drugiemu:
— Do księgi rachunkowej wpisać dług pana Kaliksta Graby!
— Ile? — zapytał głos stojącego za wysokiem biurem człowieka.
Sklepowy wyraził dość znaczną cyfrę.
— Czy przedłużyć kredyt? — zapytał głos z za biura.
— Nie, — odrzekł starszy sklepowy, — domagać się wypłaty.
— Czy mu nie wierzycie panie Andrzeju? — zapytał młody skończywszy zapisywanie.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się starszy ostro, szyderczo, — powtarzałem ci już nie raz Józiu: wierzę w rubla jedynego, wszechmogącego, a takim panom, jak pan Graba nie wierzę, bo u nich rubel to jak ten aktor w Operze buffo, na którą chodziliśmy z tobą przeszłej niedzieli, co to Figaro tu, Figaro tam! ha, ha, ha!...
Pani G. ciężkim krokiem wyszła ze sklepu; niczego się nie dowiedziała, a jednak obawy jej wzmagały się, przeczucia niczem nie rozjaśnione dorastały wzrostu cieniów wlokących się za niewidzialnymi olbrzymami.
Przyszła do mieszkania swego znużona, z blademi ustami, a zarumienionem od krwi napływającej czołem, i wzrok jej padł na portret męża zawieszony nad jej łóżkiem, a narysowany ręką Kamili. Zdawało się jej, że od portretu tego płynął ku niej glos smutny i groźny i zarazem wołający: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Upadła na kolana, zakryła twarz rękami, ale nie zapłakała, tylko pierś jej podniosła się z ciężkością, a usta szeptały:
— „Boże! niechże ujrzę to nieszczęście, niech umrę, ale ujrzę, jakiem jest ono!...
W tej samej chwili Kazia wśliznęła się do pokoju i położyła na stole list mówiąc zcicha:
— Od pani Grabiny!
Pani G. żywo powstała i wzięła pismo córki. Był to bilecik różowy, woniejący, tchnęła zeń elegancja światowej damy i spokój bogatej kobiety, mającej czas do wystudjowania piękna, nawet w sposobie składania papieru.
Kamila pisała do matki:
„Najdroższa mateńko!
„Nie mogę być dziś u ciebie, bo całkiem niespodzianie zaskoczył mnie bal u pani R., na który otrzymałam zaproszenie dziś z rana. Pojmiesz więc, że jestem cała zatopiona w rozważaniu krep, kwiatów i koronek stosami leżących przedemną. Prawdę mówiąc, wolałabym ten wieczór spędzić u ciebie, ale należy się coś i światu, szczególniej odemnie, której ten świat daje tyle! tyle! A ta poczciwa pani R. tak dla mnie dobra, że nawet nie godziłoby się jej odmawiać. Wystąpię więc dziś dans toute ma gloire w owym wieńcu à la Norma, który ci się tak podobał onegdaj, gdym ci go pokazywała. Zmów tam kochana mateńko paciorek na moją intencję, abym sobie dziś w tańcu nogi nie zwichnęła, bo jakem ci już opowiadała, ten biedny pan R. ma słabość do ślizgich posadzek i ile razy jestem u jego żony, używam wszelkich usiłowań, aby się na nogach utrzymać i nie stracić tej powagi i pewności postawy, którą jak słyszałam, ludziska się zachwycają. Jutro po objedzie przybiegnę do ciebie, aby ci o moich balowych opowiedzieć tryumfach.
„Kalikst całuje twoje ręce, a ja ręce i stopy.
Twoja wypieszczona Kamila.“
Pani G. dwa razy list przeczytała, potem długo zamyślona trzymała go w ręku i nakoniec rzekła do siebie:
— Czyliż nieszczęśliwa kobieta może tak pisać?
Tego wieczora położyła się znów do snu znacznie spokojniejsza, ale nazajutrz gdy się tylko obudziła, zabrzmiał w jej uchu głos spotkanego wczoraj młodzieńca, mówiącego:
— Nie pójdę już nigdy do tego niegodziwca!...
Nie miała najmniejszych danych do sądzenia, że mowa ta była o jej zięciu, a jednak głos jakiś niewytłumaczony mówił jej upornie, że tak było.
Przeczytała wczorajszy tak wesoły, swawolny niemal list córki i szepnęła:
— Biedne dziecię! może nie wie, że tańczy na pogrzebie swego szczęścia!
Pierś jej podniosła się łkaniem, ale oczy nie zaszły łzami, tylko falą krwi się zaćmiły.
To ciągłe pasowanie się z marą niepochwytną, grożącą z cienia, niewidomych kształtów, te nieustanne przechodzenia z trwogi do spokoju i z uspokojenia w obawy, zużywały siły starej kobiety i tak już nadwątlone niedawną gwałtowną chorobą. Twarz jej zapadła, na czole przybyło mnóstwo zmarszczek, postawa niedawno dumna i wyprostowana, zgarbiła się jakby pod tłoczącym naciskiem tej mary, której lękała się, a którą jednak pochwycić pragnęła. Kamila patrzyła na zmianę zaszłą w matce z niezmiernem przerażeniem, ale tak była pewną, że doskonale odgrywa rolę szczęśliwej kobiety, tak starannie usuwała od matki wszystko, coby ją o prawdzie oświecić mogło, że ani domyśliła się prawdziwego źródła nagłego podupadnięcia jej na siłach i zdrowiu. Przypisywała je wciąż chorobie, przywoziła najdoskonalszych w mieście lekarzy, otaczała matkę mnóstwem drobnych przyjemności i wygódek i miała nadzieję, że spoczynek, starania i czas przywrócą jej zdrowie.
Była to jedyna jej nadzieja.
Pewnego dnia jednak pani G. wstrząśniona znowu jakiemś zdala dosłyszanem o zięciu słowem, spostrzegłszy posępny blask, który błyskawicznie przebiegł w oczach jej córki, gdy spojrzała na męża, powiedziała sobie:
— Tak długo być nie może! muszę się dowiedzieć o wszystkiem. Zamieszkam u nich parę tygodni, a jeśli przez ten czas niczego się nie dowiem i na dłużej!...
Nazajutrz po wzięciu tego postanowienia, objawiła je córce.
Kamila przyjęła wieść tę z objawem radości, ale gdy spiesznie wyszedłszy pod pozorem potrzeby urządzenia pokoju dla matki, wsiadła do karety, na twarzy jej osiadła wielka bladość i śmiertelny niepokój.
Było to w parę tygodni po rozmowie poufnej Kamili z Celiną Klońską, a w miesiąc przeszło po tem jak odmówiła ona stanowczo mężowi złożenia wizyty pani marszałkowej X., w celu zwabienia do swego domu młodych marszałkowiczów.
Dzień był kwietniowy, pogodny. Kamila krzątała się po swem mieszkaniu urządzając pokój dla matki, najbardziej oddalony od salonów, w których mąż jej przyjmował gości, oddzielony jednym nie wielkim pokojem od buduaru, w którym siadywała najczęściej.
Około objadu nadszedł pan Graba.
— Cóż znaczy to remne-ménage kochana żono? — zapytał spoglądając na lokajów ustawiających meble i zawieszających firanki w pokoju służącym dotąd za garderobę.
— Matka moja mieszkać tu będzie przez parę tygodni, — odrzekła Kamila przenikliwie i znacząco patrząc na męża.
— A! — rzekł Graba, — nic nie mam przeciw temu.
I chciał odejść.
Ale Kamila go zatrzymała.
— Słuchaj, — rzekła, — to nie dosyć, że nic nie masz przeciw temu, ale trzeba, aby przez te dwa tygodnie dom twój wyglądał na dom poczciwego człowieka. Rozumiesz mnie?...
Graba się zaśmiał.
— Czy chcesz kochana żono, — odrzekł, — abym w czterech rogach bawialnego salonu postawił posągi czterech Ewangelistów, a na objady zaprosił cały konwent ojców Bernardynów? Przyznaj sama, że byłoby to trochę nudne dla tak światowych jak my ludzi!
W oczach Kamili błysnęła energja.
— Kalikście! — zawołała, — gdy idzie o matkę moją, nie żartuj! nie żartuj z jej życia i spokoju, bo na jej głowę, na tę ostatnią nić mojego serca, której nie zerwałeś jeszcze, przysięgam, że spełnię groźbę moją! powiem wszystkim wszystko!...
Kalikst odstąpił kilka kroków i z zachwyceniem przypatrując się żonie, wyciągnął ku niej ramiona i zanucił:
— „Śliczna jesteś! cudna jesteś! oto pierwsza zwrotka!
A potem dodał z uśmiechem:
— Nigdy nie jesteś tak piękną jak wtedy, gdy się gniewasz!...
Kamila zmierzyła go wzrokiem pogardy i ozwała się powoli i wyraźnie:
— Przez cały ciąg pobytu mojej matki w domu twoim ma tu być cicho i porządnie, jak w każdym domu uczciwego człowieka. Gości ja sama wybierać i zapraszać będę, a ty pójdziesz grać w karty gdzieindziej. Pierwszy otworzony zielony stolik tu w obecności mojej matki otworzy mi usta. Nieszczęście moje będzie wysoką wieżą, na której stanę i zawołam do ludzi: — Chodźcie i patrzcie na tego człowieka, jakim jest, zdejmuję z niego zasłonę!
Graba klaszcząc w ręce zawołał:
— Brawo! brawo! brawissimo! O moja ty Ristori! moje ty dziecię zachwycającej naiwności! za kogoż mnie znasz jeśli sądzisz, że pogróżek twych mogę się lękać i paraliżować sobie dla nich moje interesa!
Mówił to ze śmiechem i szyderstwem, ale nie mógł pokryć niepokoju, który co chwila nerwowo wstrząsał jego ustami i okiem.
— Pogróżek moich lękasz się, — rzekła ze stanowczym spokojem Kamila, — a bojaźni tej nie ukryjesz przedemną, bo nauczyłam się już niestety, patrzeć w czarną głębię twoich myśli. Wiesz czego się masz spodziewać odemnie... Strzeż się! bo gdy idzie o matkę moją, jestem nie kobietą, ale drapieżną lwicą.
— Ha, tego już nadto! — zawołał Graba, któremu oczy zapałały złością. — Nie dość, że ci przyjmuję matkę twoją do mego domu, że dotąd przez miłość dla twych pięknych oczu grałem przed nią rolę cnotliwego Katona i czułego Petrarki? Mamże jeszcze przez wzgląd na jakąś starą i obcą kobietę uczynić z domu mego siedlisko Anachorety i odstręczać od siebie ludzi, którzy mi są potrzebni? Tego nie spodziewaj się bynajmniej odemnie, moja ty piękna królowo, którą uszczęśliwiłem moją ręką! Rób tam ze swoją matką co ci się będzie podobało, sprowadzaj ją tu, czy nie sprowadzaj, kłam przed nią, czy mów prawdę, to mi wszystko jedno! ale mnie nie zaczepiaj, bo na różne choroby są różne sposoby, mówi przysłowie, a ja nie wszystko ci jeszcze pokazałem co umiem...
Rzekłszy to wyszedł pogwizdując z buduaru, i zaczął wołać na służbę, aby objad podawała.
Kamila zostawszy sama, stała jak przykuta do miejsca, oczy jej paliły się gniewem, nienawiścią. Zakryła twarz rękami i szepnęła z najwyższą trwogą:
— Boże wielki! cóż się stanie? co się stanie?
Tego samego wieczoru pani G. przyjechała do domu córki, która z wypogodzoną twarzą spotkała ją i zaprowadziła do małego, ślicznego pokoju pełnego kwiatów i książek, ocienionego zielonemi firankami u okien, zasłanego miękim dywanem.
Pana Graby w domu nie było.
Pani G. obejrzawszy przeznaczony dla niej pokój, wsparta na ręku córki, zaczęła przechadzać się po całem mieszkaniu.
W cichych obszernych salonach paliły się lampy przyćmione misternie wyrabianemi umbrami, na stołach pięknie oprawne albumy lśniły stalą i srebrem i rzucone gdzieniegdzie dzienniki, wabiły drukowanem echem z odległych światów. Fortepian milczący stał otwarty błyszcząc także pozłotą brązów, a z przedpokoju dolatywały niekiedy gwarne, choć tłumione głosy służby i dźwięk srebra, którem zastawiano stół w przymkniętej sali jadalnej. Pani G. patrzyła w koło siebie zamyślona, wzrok jej przechodził od złoconych szlaczków obicia, obiegających ściany pod sufitem, do mebli mięko wysłanych i ślizgich kwadratów posadzki. Czoło jej było zmarszczone i zaciśnięte usta. Spojrzała na córkę. Kamila szła obok matki patrząc na nią, usta jej uśmiechały się, ale w oczach paliły się gorączka boleści i obawy.
— Czegoś ty taka blada, Kamilo? — zawołała pani G.
Kamila zadrżała lekko.
— Jam blada? — powtórzyła spokojnym głosem, — może dla tego, że mnie dziś głowa boli.
Pani G. stanęła i patrzyła na nią długo, badawczo, nagle wyciągnęła ku niej ręce i zawołała:
— Dziecko moje! ty coś ukrywasz przedemną!
Głuchy jęk wydarł się z piersi Kamili, ale w mgnieniu oka odzyskała całą przytomność i wolę, ujęła rękę matki, a niosąc ją do ust, odrzekła dziwnie spokojnie:
— Zkąd ci tak złe myśli o mnie, mateńko?
— Ja mam przeczucia, smutne jakieś mam przeczucia!
— O, więc mylą cię one matko.
— I nic nie masz mi do powiedzenia innego, jak to co mi mówisz zawsze, to jest, żeś szczęśliwa? — pytała z naleganiem pani G.
Kamila spuściła głowę i błyskawicznie szybki rumieniec twarz jej oblał, ale podniosła prędko twarz znowu spokojną i rzekła żywo i z wysileniem:
— Nic, o nic, moja matko, zupełnie nic, oprócz tego żem... szczęśliwa!...
W tej chwili do salonu, w którym rozmawiały dwie kobiety, wszedł pan Graba.
— Nic nie ma piękniejszego na świecie! — zawołał od progu, — jak widok was obu moje miłe panie, gdy jesteście razem. Gdybym był Rafaelem lub Michałem Aniołem, malowałbym z was grupę, ale ponieważ jestem niestety prostym śmiertelnikiem, mogę tylko was kochać, jeśli na to pozwalacie!
Mówiąc to, zbliżył się ze swobodą i powitał obie kobiety pocałowaniem w rękę. Kamila położyła dłoń na jego ramieniu i podała mu czoło do pocałowania. Zdziwienie odmalowało się na twarzy Kaliksta, ale spojrzawszy na panią G. uczynił głową taki znak, jakby się domyślił wszystkiego i długim pocałunkiem okrył czoło i usta żony. W czasie tej krótkiej, tak czułej na pozór sceny, obie ich twarze zbladły strasznie: oczy Kaliksta zapałały i wargi jego zadrżały namiętnością — usta Kamili zsiniały i zacisnęły się, jak pod poczuciem śmiertelnego bolu i wstrętu. Ale ta gra dwóch twarzy szybko minęła i nie spostrzegła jej pani G., bo poprawiła swoje błękitne okulary, co było u niej zawsze oznaką zadowolenia, a przytem zasłona przykrywająca lampę, rzucała cień na grupę całujących się małżonków.
Po chwili Kamila wyszła, a Kalikst usiadłszy naprzeciw pani G., zaczął z nią prowadzić dowcipną i ożywioną konwersację.
Staruszka co chwilę poprawiała okulary, uśmiechała się i z widoczną przychylnością patrzyła na zięcia. Przez głowę przebiegała jej myśl:
— Nie ma nic niedorzeczniejszego, jak trwożyć się na niczem nie opartemi przeczuciami! Gdzież to niebezpieczeństwo, które mnie niepokoi? nie widzę go.
Tego samego wieczoru, kiedy pani G. udała się już na spoczynek i oboje małżonkowie sam na sam znaleźli się w salonie, Kalikst ozwał się do Kamili z głębi fotelu, w którym siedział rozparty:
— Kochana żono! zgadzam się z chęcią na jak najdłuższy pobyt w domu naszym twojej matki, jeśli mi zań płacić będziesz codziennie takim dobrowolnym serdecznym uściskiem, jakim mnie dziś dzięki jej obecności obdarzyłaś.
Z rąk Kamili wypadł dziennik, na który machinalnie patrzyła, szybko i w milczeniu zbliżyła się do męża, stanęła przed nim i składając ręce, wyszepnęła spiesznie i szybko:
— Kalikście! nie ma ofiary, której bym nie uczyniła dla zdrowia i spokoju matki mojej! Rób ze mną co ci się podoba, ale oszczędzaj ją. Niech wyjdzie z twego domu upewniona o szczęściu mojem, niech nie widzi i nie słyszy tego co ja widzę i słyszę tak często!...
Graba zaśmiał się, wypuścił z ust kłąb dymu cygarowego i nic nie odpowiedział. Na twarzy jego zagrało tylko szyderstwo połączone z gniewem.
Kamila patrzyła na niego długo, ręce jej rozplotły się i osunęły między fałdy sukni, głowa znów podniosła się hardo.
— Powiedz mi, — rzekła, — czy jest u ciebie choć odrobina serca?...
— Pytanie to, kochana moja, — odpowiedział Kalikst, — dowodzi, żeś nigdy nie studjowała fizjologji. Serce jest centralnym punktem organizmu ludzkiego i gdyby ono jakkolwiek nadwerężonem było u mnie, nie żyłbym, albo przynajmniej byłbym chory. Mam serce, moja najdroższa, całe i zdrowe; uściśnij mnie, a przekonasz się, jak silnie ono bije dla ciebie...
Kamila nic nie odpowiedziała, zwróciła się powoli, przeszła salon i zniknęła za drzwiami buduaru.
Kalikst ścigał ją wzrokiem w pół gniewnym, w pół namiętnym, a gdy wyszła, rzekł przez zaciśnięte zęby:
— Harda istota! Zobaczymy, kto z nas przed kim się ugnie!
Tydzień upłynął od przybycia pani G. do domu córki. Przez ten czas nic nie zaszło takiego, coby mogło matce Kamili jakiekolwiek złowrogie nasuwać uwagi. Wprawdzie pan Graba rzadko był obecny w domu, ale Kamila wymawiała go interesami i obowiązkami towarzyskiemi, a pani G. przypominając sobie zdawna znane obyczaje światowego życia, wcale nie dziwiła się tej częstej nieobecności zięcia. Zresztą, poważne lub światowe kobiety odwiedzały Kamilę, ona sama codziennie prawie wyjeżdżała dla oddania kilku wizyt; raz kilkanaście zaproszonych osób, kobiet i mężczyzn zjechało się na objad, po którym do późna grano, śpiewano i bawiono się ożywioną, podsycaną przez dowcipnego gospodarza domu rozmową, a wszystko to było tak naturalne, tak przyzwoite i światowe, że pani G. pilnie przypatrując się i badając, nic nie znalazła do zarzucenia temu co w koło niej się działo. Pewnego dnia jednak poczuła się trochę słabą i na usilne prośby Kamili zgodziła się przez dzień cały nie opuszczać swego pokoju. Słabość ta była zresztą lekką i niezastraszającą, prosty ból głowy, któremu ulegała często od ostatniej swojej choroby.
Dzień był pochmurny, w poobjedniej porze lekki zmrok panował w salonie, w którym Kamila sama jedna siedziała pod oknem z książką w ręku.
Lokaj oznajmił wizytę panny Ryty Słabeckiej. Kamila ze zwyczajną sobie obojętnością powstała na spotkanie przybywającej.
— Przyszłam pożegnać cię, — rzekła Ryta podając jej rękę, — za parę dni wyjeżdżamy na wieś.
— Na długo?
— Mama chce wrócić w jesieni.
Usiadły obok siebie i milczały przez chwilę.
— Zanim odjadę, — ozwała się Ryta, — chcę ci wypowiedzieć, co mam na sercu.
— Mów, — odrzekła obojętnie Kamila.
— Znamy się od dzieciństwa, — mówiła Ryta, — pamiętasz zapewne te miłe lata dziecinne, któreśmy razem przepędziły na pensji.
— Pamiętam, — odpowiedziała młoda kobieta, ale w głosie jej nie zadrgało żadne rzewniejsze uczucie.
— Pamiętasz zapewne i to, żeśmy się niegdyś przyjaciółkami zwały?
— Tak.
Ryta patrzyła na nią uważnie.
— Dla czegoż odebrałaś mi przyjaźń swoją? — zapytała po chwili zcicha ujmując jej rękę.
Kamila żywo ją usunęła, dziwny uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Ja nie mam prawa być niczyją przyjaciółką, — odrzekła zwolna.
— Przez całą zimę spotykając cię, często widziałam, że nie chcesz być moją, a źle czyniłaś, bo nieszczęśliwi powinni sobie ręce podawać.
— Tyś nieszczęśliwa? — zapytała Kamila ze zdziwieniem.
Tak, — odparła Ryta spokojnie, — i tobie pierwszej to mówię, bo wiem, żeś jeszcze nieszczęśliwsza odemnie. A jednak może byśmy mogły dopomódz sobie wzajemnie.
— Ani mnie nikt, ani ja nikomu dopomódz nie mogę... — zwolna wyrzekła Kamila.
I po raz pierwszy od lat dziecięcych ujęła obie ręce Ryty.
— Posłuchaj Ryto, — mówiła dalej, — moje nieszczęście jest tak głębokie, jak otchłań, a tak milczące być powinno jak grób. Biada tym, którzy przestępują próg domu, w którym mieszkam, a więc i tym, którzy zbliżają się do mnie. Rozkazałam milczeć sercu memu i twarzy mej być zimną jak marmur, aby nic we mnie nie pociągało nikogo. Przyjaźni wzbroniłam sobie jak grzechu, bo chciałam być dobrowolnie posługującem narzędziem w ręku tego, który przyjął na siebie rolę szatana kusiciela na ziemi. Więc nie szukaj we mnie serca i nie proś o związek serdeczny, a jeśli mogę w czemkolwiek uczynić co dobrze, mów, ale wiedz z góry, że prosisz o pomoc nie już tej, która tonie, ale tej, która... utonęła.
— Kamilo! Kamilo! — rzekła Ryta, tuląc jej ręce w swoich, — o jak niezbadane są losu wyroki! Któżby przepowiedział nam wtedy, gdy dziećmi igrałyśmy razem w swobodzie rojąc przyszłość złotą dla siebie, że znajdziemy się kiedyś... wkrótce... obie dotknięte ciężką boleścią, obie rozczarowane do świata, który ukazywał się nam nie dawno jako kraina wszelkich radości!
Kamila pochyliła głowę i nie odbierała rąk z uścisku przyjaciółki dzieciństwa.
— Czy pamiętasz, — mówiła dalej Ryta głosem, w którym zwykła energja jej łączyła się z rozrzewnieniem, — czy pamiętasz tę altanę uplecioną z głogu i bluszczu w ogrodzie pani D., w której lubiałyśmy siadywać razem uściśnięte, z oczami utkwionemi w niebo błękitne przeglądające z za zielonej gęstwiny? Czy pamiętasz, jakeśmy wtedy opowiadały sobie wzajem dziecinne, a potem dziewicze marzenia swoje! tyś kochała nad życie matkę swoją, ja brata, i mówiłyśmy o tych drogich nam istotach i snułyśmy dla nich całe pasmo życzeń... pragnień? Czy pamiętasz, jak nad naszemi głowami przelatywały niekiedy dwie jaskółki, a myśmy je porównywały do siebie; wskazując jedną z nich, mówiłaś: — To ty Ryto! — a ja patrząc na drugą, mówiłam: — To ty Kamilo! — Jaskółki leciały wysoko, myśmy je wzrokiem ścigały, a potem zrywałyśmy różowy kwiat głogu i plotłyśmy zeń wieńce do ołtarza Matki Boskiej, przed którym modliłyśmy się rano i wieczór. Czy pamiętasz to wszystko, Kamilo?
— Pamiętam, — szeptem odrzekła Kamila, a głos jej zadrżał i zwilgotniały oczy.
— Te lata dziecęce, te lata dziewicze były jutrzenką naszego życia, wraz po niej przyszły boleści. Kamilo ty cierpisz, ale i jam nieszczęśliwa, czy wierzysz mi?...
— Wierzę, — odszepnęła Kamila i jedna duża łza potoczyła się po jej twarzy.
Podniosła rękę i otarła ją jakby ze zdziwieniem.
— Ja płaczę! — rzekła stłumionym głosem, — to dziwna! Od pierwszego poranku, który nastąpił po ślubie moim, nie płakałam ani razu, chciałam płakać niekiedy, a nie mogłam. Łzy popaliły się w mojej piersi od ognia rozpaczy i zmienione w lawę gorącą, paliły mnie tylko, a nigdy nie ochłodziły mi oczu. Ryto, po coś mi wywołała tę łzę? Jam płakać nie powinna.
— I ja nie płaczę nigdy, — odpowiedziała Ryta, — a jednak ktoby spojrzał w serce moje, smutne by tam zobaczył rzeczy. Historja cierpień moich krótka. Kiedym z pensji w świat wyszła, zobaczyłam w koło siebie same wstrętne naturze mojej i przekonaniom moim żywioły. Długo o tem mówić nie mogę i nie powinnam, domyśl się sama... Dla serca prawego nie ma większego cierpienia, jak jeśli ono zmuszonem jest gardzić tem, co czcić powinno. Wyjechałam z matką zagranicę, zostawiłam tu brata. Przez dwa lata oddalenia marzyłam o nim, i dla niego tysiące pięknych rzeczy. Chciałam go widzieć nie tylko zacnym i prawym człowiekiem, ale śniłam w nim bohatera. Te znaczenia i pragnienia moje spotęgowały jeszcze przywiązanie, jakie mnie z nim od kolebki wiązało. Wróciłam do kraju i zobaczyłam cóż? ty wiesz Kamilo, patrzysz na życie Tozia. Najlepsze skłonności, najpiękniejsze zdolności jego zmarnowane, fizyczne i moralne siły zwątlone, zaledwie słaba iskierka życia w nim tleje. A wszystko to czyjem jest dziełem? tych właśnie, których imię świętością być dla mnie powinno, a którzy jednak winni są zguby mojego brata. Kiedy patrzę na niego, cierpię strasznie, kiedy patrzę na matkę naszą, cierpię straszniej jeszcze!
Ostatnie słowa Ryta wymówiła bardzo cicho, jakby tylko dla siebie i swego sumienia.
Po chwili mówiła dalej:
— Mówię ci to Kamilo, aby widokiem mojej boleści rozbudzić w tobie serce, które sądziłam, że usnęło wśród własnych cierpień. Wszakże jesteś żoną człowieka, który dziś najbardziej pociąga do zguby mojego brata, bez niego może by on już zszedł z fatalnej drogi, na którą popchnęło go złe wychowanie. Błagam cię w imię miłości twej dla matki, przez wspomnienia wspólnie spędzonych ze mną lat dziecinnych, uczyń cokolwiek, aby zerwać stosunek męża twego z moim bratem!...
Umilkła i patrzyła na Kamilę z prośbą i czułością.
Twarz żony pana Graby pokrył wyraz strasznej boleści.
— Nie dawno nieczczęśliwa żona błagała mnie o to samo, dziś błaga siostra! — szepnęła do siebie posępnie i schyliła nisko głowę pod wielkim ciężarem upokorzenia, jakiego doświadczyć musiała.
Po chwili opuściła ręce i wyrzekła z mocą:
— Ryto, ja nic uczynić nie mogę!
Wpatrzyła się w przyjaciółkę wzrokiem pełnym niepokoju i zawołała rozpacznie:
— Ty mi nie wierzysz!
Ryta objęła ją z dobrocią i pociągnęła ku sobie.
— O, wierzę, wierzę ci, nieszczęśliwa, — rzekła, — znałam cię przecież, gdyś była czystą jak anioł i dobrą jak anioł, i wiem, że gdybyś mogła, ratowałabyś tych, którzy giną w obec ciebie. Ale powiedz mi, powiedz mi Kamilo, dla czego żyjesz z tym potworem? dla czego nie opuścisz go i nie otrząśniesz ze stóp swych nawet prochu zabranego z jego mieszkania?
Kamila wyciągnęła rękę w kierunku swego buduaru i rzekła cicho, pospiesznie:
— Tam, tam Ryto, jest istota, dla której przeniosłabym piekielne męczarnie... Matka moja, ona o niczem nie wie... gdyby się dowiedziała, umarłaby z rozpaczy... więc milczę jak grób, i milczeć będę, dopóki sama nie pójdę do grobu, oby prędzej, o Boże!
Zakryła oczy obu rękami i drżała całem ciałem.
— Bądź zdrowa, — rzekła Ryta powstając — jeśli będziesz mogła uczynić cokolwiek dla brata mego, ostrzedz go słowem jakiem, spojrzeniem, uczyń to, i niech ci Bóg dopomoże dźwigać ciężki krzyż!
— Wszak brat twój musi odjedżdżać z wami na wieś? — zapytała Kamila podnosząc głowę.
— Tak, ale wieś nasza zaledwie o kilka mil ztąd jest oddalona, będzie więc tu przyjeżdżał, bo złe nałogi kuszą człowieka, kuszą z piekielną potęgą. Zresztą wrócimy jesienią do miasta, matka moja nie zniesie długo ciszy wiejskiej. Dziś nawet brat mój jest zaproszony przez twego męża na wieczór.
— Na wieczór? — zawołała Kamila zrywając się z siedzenia, — dokąd?
— Naturalnie do jego, a więc i do twego domu.
— Jakto? dziś ma być tu wieczór! wtedy, gdy matka moja chora?
— Biedna! więc ty nie wiesz! ja wiem wszystko i powiem ci, bo Tozio opowiedział mi rzecz całą. Mąż twój długo starał się o znajomość z młodymi synami marszałkowej X., ale są to jeszcze dzieci prawie, dzieci zresztą łagodne i niezmiernie przywiązane do matki, tak, że ich dotąd pochwycić nie zdołał. Dziś dopiero pierwszy raz przyrzekli mu oni być u niego wieczorem, więc dla lepszego zabawienia ich, sprosił całe grono tutejszej bawiącej się młodzieży i rozstawi tu przed nimi zapewne kilka zielonych stołów i bogaty w butelki bufet.
Kamila słuchała blada i drżąca. Wiedziała ona dobrze, co znaczą takie wieczory wydawane przez jej męża. W uszach jej brzmiał już hałas nieopisany, dźwięk szkła i ochrypłe wołanie graczy. A tam... tam za ścianą leżała jej matka, która ją spyta zapewne, co znaczy to hulaszcze towarzystwo zebrane w domu, w którym są kobiety, i jedna z nich, stara matka, chora.
Kamila podniosła obie ręce do czoła, chwila straszna, chwila odkrycia, w której miała się rozstrzygnąć sprawa życia lub śmierci jej matki, stawała przed nią nagle, niespodziewanie, tuż, tuż, tak blisko.
— Bądź zdrowa, — powtórzyła Ryta odciągając jej ręce od twarzy i ściskając je w swoich, — żałuję cię i kocham. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała jakiej pomocy, rady lub choćby słowa pociechy, pomyśl o mnie i rachuj na mnie.
To rzekłszy, odeszła powoli, Kamila została na miejscu jak przykuta.
Ryta zwróciła się raz jeszcze do niej od progu i wyrzekła:
— Kamilo, jeśli będziesz kiedy potrzebowała jakiej pomocy, pamiętaj o mnie.
W godzinę po tej rozmowie zmierzchało. Lokaje poczęli krzątać się po salonach wnosząc światła, zapalając kinkiety, brzęk srebra i przygotowywanych naczyń dolatywał z przedpokoju do ucha Kamili, siedzącej nieruchomie u okna, na tem samem miejscu, na którem zostawiła ją Ryta. Podniosła głowę i blask zapalonych w koło świateł przykro jej wzrok uderzył.
— Józefie, — ozwała się do lokaja najbliżej stojącego i zajętego porządkowaniem wazonów stojących na etażerce, — czy mąż mój dał ci dziś jak zwykle listę zaproszonych gości?
— Tak, jaśnie pani, — odrzekł kamerdyner prostując się z uszanowaniem.
— Pokaż mi ją.
Służący wydobył z kieszeni fraka ćwiartkę cienkiego papieru i podał ją Kamili.
Rzuciła na nią okiem. Na czele stały nazwiska obu młodych marszałkowiczów X., dalej następowało jeszcze kilkanaście imion, obok ostatniego stała cyfra 20.
Dwudziestu mężczyzn miało się bawić tego wieczora w jej domu.
— Czy jaśnie pani ma co do rozkazania? — zapytał służący.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, oddała papier i powstawszy zwolna, poszła do pokoju matki.
Przyćmione światło lampy słabo oświetlało głęboki fotel, na którym spoczywała pani G. Głowa jej oparta o tylną poręcz, pochylała się na ramię w uśpieniu, oczy miała zamknięte, a blada twarz, na której wiek i troski wyryły głębokie bruzdy, wybitnie rysowała się wśród tła ciemnego atłasu poduszki. Białe i wychudłe jej ręce złożone były na piersi podnoszące się słabym, zaledwie widocznym oddechem.
Kamila na palcach przeszedłszy pokój, stanęła naprzeciw matki i wpatrzyła się w jej uśpione rysy. Stała tak długo; wyraz niewypowiedzianej czułości rozświecił jej twarz zwykle surową, ręce podniosły się zwolna i złożyły jak do modlitwy, usta poruszały się cichym, niedosłyszanym szeptem.
Nagle z najbliższego salonu rozległ się donośny rozkazujący głos Graby:
— Czy wszystko gotowe?
Odpowiedź służących cichszym ozwała się gwarem.
— Więcej światła do jadalnej sali, — zabrzmiał znowu głos pana domu; — od Borela przyniesiono wszystko, com przynieść rozkazał?
Kamila zadrżała; na twarzy jej drgnął niewysłowiony wyraz obawy i żywo zwróciwszy się, wyszła z pokoju matki, starannie za sobą drzwi zamykając.
Przebiegła raczej niż przeszła pokój poprzedzający buduar i drugie drzwi zamknąwszy, oko w oko spotkała się z mężem, który stał na środku buduaru.
— Urządzam ci niespodziankę, kochana żono... — zaczął Kalikst.
Ale Kamila nie dała mu dokończyć. Spiesznym gorączkowym krokiem podeszła ku niemu i składając ręce, rzekła półgłosem:
— Kalikście! na miłość Boga! Matka moja dziś chora...
— Doprawdy? — odparł Graba obojętnie, poprawiając zwieszające się nad zwierciadłem gałęzie bluszczowe, — musi to być chyba lekka słabość, kiedy pierwszy raz o niej się dowiaduję.
— Tak, lekka dotąd dzięki Bogu, — mówiła Kamila, — prosty ból głowy tylko, ale może się w inną zamienić, jeśli... jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśli nie zmienisz planów swoich na dzisiejszy wieczór.
Kalikst zwrócił się do niej żywo, ze zdziwieniem spojrzał w jej twarz i zapytał:
— W jakiż sposób mam wedle ciebie zmienić te plany?
— Wszak jeśli zejdą się zaproszeni przez ciebie goście, całą noc trwać będzie wrzawa i hałas, będziecie grać w karty i bawić się po swojemu, matka moja wszystko posłyszy, wszystkiego się domyśli...
— Więc cóż z tego? — najobojętniej zapytał Graba.
Na twarzy Kamili widoczna była walka dumy i nienawiści z pragnącą nad niemi zapanować wolą.
— Kalikście, — rzekła znowu łagodnie, — ty wiesz, jak dziwnemi są te towarzystwa, jakie niekiedy zbierasz u siebie, ile obecność towarzystwa takiego dziwniejszą jeszcze będzie wtedy, gdy w domu twoim słaba i zmęczona jest stara kobieta... matka twojej żony...
— Po raz drugi zapytuję się: cóż ztąd? — niecierpliwie zapytał Kalikst.
— Cóż ztąd? — odpowiedziała Kamila hamując się z całej mocy, — pytasz: cóż ztąd? ależ matka moja zapyta mnie, co znaczą te hałasy, co znaczy ta zabawa, o której ja żona twoja, gospodyni domu, nic nie wiedziałam? co jej na to odpowiem?
— Co sama zechcesz, ja się w to nie wdaję, jestem panem w moim domu, a jeśli to co czynię nie podoba się matce twojej, może wrócić do siebie.
W tej chwili za drzwiami pokoju przedzielającego buduar od sypialni pani G., dał się słyszeć lekki szelest.
Kamila drgnęła i obejrzała się, ale widząc drzwi zamknięte, zwróciła się znowu do męża.
— Czy ty nie masz ani trochę litości, ani trochę sumienia, Kalikście? — rzekła. — Czy ci nie dość tego, żeś złamał, zniweczył na zawsze życie moje? czy chcesz jeszcze odebrać mi tę jedną miłość moją, to jedyne moje szczęście na ziemi? czy chcesz zabić moją matkę?
— Za kogoż mnie bierzesz, piękna tragiczko? — zaśmiał się Kalikst. — O ile przypominam sobie, miałem już zaszczyt powiedzieć ci raz, że nie jestem żadnym ukrywającym się pod podobnem mianem rozbójnikiem. Ja miałbym zamiar zabijać kogo? a to mi na co? Wyobraźnia twoja przedstawia mnie sobie w zbyt czarnych kolorach!
— O, nie szydź, błagam ciebie, nie szydź teraz! — zawołała Kamila, a pierś jej podniosła się łkaniem gwałtownem, — wszak szyderstwo twoje znoszę zawsze w milczeniu i znosić je całe życie będę... muszę... dla miłości mojej matki. Ale teraz w tej chwili... miej litość! oszczędź tę, która o kilka kroków ztąd spi spokojnie, marząc zapewne o tem, że córka jej jest szczęśliwa, a gdy obudzi się, zobaczy cały ogrom nieszczęścia mego i swego, jeśli nie zapobiegniesz temu!...
— Więc czegoż chcesz nakoniec? — zawołał Graba z niecierpliwością.
— Proszę cię, zaklinam abyś zaniechał dzisiejszego wieczoru, abyś odprosił na inny dzień wesołych twych gości...
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba szyderczo, przerywając, — śmieszna jesteś doprawdy! Czyż możesz na serjo przypuścić, abym ja dla twego kaprysu, dla twojej fantazji opuszczał zręczności, na którą tak dawno czekałem, odmawiał przyjęcia marszałkowiczom X., od których z takim trudem wymogłem słowo, że będą dziś u mnie?
— O, nie wymkną się oni tobie, — przerwała Kamila, pochwycisz ich potem, zrobisz z nimi co ci się podoba, bo szatańska moc jakaś pomagać ci musi w tej walce ze wszystkiem co świeże i młode. Wszak i ja broniłam się tobie długo, a jednak pochwyciłeś mnie, stanie się tak i z temi dziećmi, dla których dzień, w którym tu wejdą, będzie może pierwszym dniem zguby... ale wszak możesz kilka dni zaczekać... za kilka dni matka moja wyjedzie ztąd... a wtedy sprowadzisz ich tu, wplątasz w fatalne koło i będziesz ich wysysał, jak pająk muchy uwięzione w pajęczynie...
— Tracisz przytomność Kamilo, — rzekł Graba, — mówisz to, o czem ci wspominać zakazałem... radzę ci napić się szklankę zimnej wody i pójść czytać wyjątki Pisma Świętego matce, a mnie zostawić moim zabawom, które ci dają salony, powozy i aksamitne suknie.
To rzekłszy, chciał wyjść; jednocześnie za przymkniętemi drzwiami dał się znowu słyszeć lekki szelest. Ale nie dosłyszała go już Kamila, poskoczyła naprzeciw męża i zastąpiła mu drogę. Pierś jej pracowała gwałtownie, po twarzy toczyły się dwa strumienie łez.
— Kalikście! — zawołała stłumionym głosem, — patrz, ja płaczę, wszak nie widziałeś mnie nigdy płaczącą... ja proszę ciebie, a dotąd nigdy cię nie prosiłam. Do łez nad sobą i do prośby za siebie nie zniżyłam się nigdy, ale teraz idzie o życie mojej matki... Kalikście, ja ciebie na klęczkach błagam...
To mówiąc, odstąpiła parę kroków, gwałtowna walka wstrząsała całem jej ciałem i twarzą, ale w mgnieniu oka zgięła kolana i głowę uchyliła do stóp męża.
Graba zaśmiał się głośno, przeciągle.
— Ha! — zawołał, — u nóg moich leżysz dumna kobieto, która chciałaś walczyć ze mną, która odmawiałaś mi zawsze uścisku miłości... tak, wiem, że trzymam w ręku życie twojej matki...
Nie dokończył, bo otworzyły się drzwi zamkniętego pokoju i na progu stanęła pani G. Suknia jej była w nieładzie, siwe i długie włosy opływały ramiona, całe ciało drżało jak w febrze.
Na widok ten Kamila zerwała się z kolan, Graba umilkł i oboje stanęli jak wryci.
Pani G. patrzyła na nich oczami, które krwią nabiegły i po chwili milczenia ozwała się ochrypłym szeptem:
— Wszystko słyszałam!
Kamila jęknęła głucho, Graba odstąpił parę kroków i oparł się o konsolę.
— Takież to szczęście mojej córki! — mówiła pani G., wyciągając drżącą rękę, a słowa wydobywały się z ciężkością z jej gardła, — takiemuż to człowiekowi ją oddałam?...
Twarz jej cała zalała się pąsową falą krwi, konwulsyjnie zaciśniętą ręką uderzyła w pierś i strasznym głosem zawołała:
— Matko! cóżeś uczyniła z dzieckiem twojem!
Jednocześnie zachwiała się i upadła, a głowa jej głucho o próg się odbiła.
Kamila z krzykiem rzuciła się ku niej.
Kalikst wybiegł z buduaru i przebiegłszy salony, zawołał w przedpokoju:
— Doktora! czemprędzej! Pani G. zasłabła!
Zaledwie to wymówił, dzwonek kilka razy dał się słyszeć u drzwi i kilku mężczyzn weszło śmiejąc się i rozmawiając.
W pół godziny potem, salony napełniły się gwarem dwudziestu głosów, lokaje roznosili na srebrnych tacach herbatę, owoce i trunki, drzwi buduaru były zamknięte; pan Graba powiedział gościom, że żona jego przed godziną dostała niespodzianie migreny, ale ponieważ pokoje jej dosyć są oddalone, spokojnie spoczywa zapewne.
∗
∗ ∗ |
Była pierwsza godzina po północy.
W przedpokoju mieszkania państwa Grabów, dwaj mężczyzni o poważnych i szlachetnych twarzach spiesznie nakładali paletoty, gotując się do wyjścia.
— Straszną scenę widzieliśmy kolego, nieprawdaż? — rzekł cicho jeden z nich do drugiego.
— W istocie, — była odpowiedź, — śmierć tak nagła... i ta niema rozpacz córki! Ale należało się tego spodziewać. Powtórny atak apoplektyczny w tym wieku, jest prawie zawsze śmiertelny.
Gdy poważny doktor mówił to i trzymając już jedną ręką za klamkę, szukał jeszcze laski, otworzyły się drzwi salonów i buchnął z nich potok rzęsistego światła i gwar wesołych głosów.
Obaj lekarze stanęli jak wryci, na twarzach ich malowało się oburzenie połączone z boleścią.
— Co za kontrast! — rzekł jeden. — Tam śmierć, a za ścianą hulanki.
— Wyjdźmy ztąd coprędzej! — zawołał drugi młodszy. — Groza mnie porywa i czuję szaloną ochotę pójść porozpędzać tych ludzi, którzy profanują śmierć i nieszczęście!
— Oj ludzie, ludzie! — westchnął starszy. — Dalsze lata młody mój kolego, nauczą cię z rozkoszą uciekać od nich do naszych cichych gabinetów pracy i nauk, gdzie trudząc się dla nich, z nimi do czynienia nie mamy.
Ze smutnie spuszczonemi głowami wyszli obaj pracownicy z mieszkania pana Graby.
∗
∗ ∗ |
W bawialnym salonie przytykającym do buduaru, przy kilku zielonych stołach, młodzi ludzie grali w karty, inni przechadzali się paląc cygara i bawiąc się kawalerską pogadanką.
Przy jednym ze stolików stał bardzo młody dwudziestoletni mężczyzna, z twarzą dziewiczej świeżości, z czarnemi ognistemi oczami.
Wzrokiem, w którym widocznie po raz pierwszy zapałała do gry namiętność, ścigał rękę bankiera z niesłychaną szybkością przerzucającego karty na prawo i lewo.
— Wygrałeś szczęśliwcze! — zawołał Graba, który bank ciągnął i kupę asygnat posunął do młodzieńca o czarnych oczach.
— Świetny początek! — ozwało się parę głosów.
Ale młody marszałkiewicz X. nie wyciągnął ręki po wygrane pieniądze. Na twarzy jego ukazał się wyraz wahania. Odstąpił parę kroków i był bardzo blady.
— Nowicjuszu! — zawołał ze śmiechem głos jakiś, — weźże swoją wygranę! Możesz z niej zrobić jaki dobry i chrześcijański użytek! Oddaj te pieniądze ubogim, na dom sierót naprzykład!
— Albo podrzutków! — dorzucił ktoś dowcipny, a tym dowcipnym był podobno pan Jodek.
Kilkanaście głosów zaśmiało się, ale wybuch ten wesołości umilkł nagle, jakby go jakaś czarodziejska moc przerwała.
Drzwi buduaru otworzyły się i do salonu weszła Kamila. Ręce jej bezsilnie zwiesiły się między fałdy czarnej sukni, warkocze w nieładzie opuszczone były na ramiona i czoło, dodając tem posępności twarzy śmiertelnie bladej.
Młodzież powstała z miejsc z wyrazem uszanowania i zdziwienia na twarzach.
Graba porwał się z miejsca i chciał postąpić ku żonie, ale zatrzymała go gestem i ozwała się cichym przerywanym płaczem:
— Przebaczcie panowie, że wam mięszam zabawę... ale tam za ścianą jest śmierć... Matka moja przed godziną umarła... spodziewam się, że poszanujecie zmarłą i zechcecie się rozejść...
Umilkła, ale usta jej zostały półotwarte, zdawało się, że zabrakło jej siły do ich zamknięcia. Stała nieruchoma i suchym, pełnym niemej rozpaczy wzrokiem wodziła po twarzach obecnych.
Twarze te wyrażały rozmaite, ale przykre uczucia, ani jedna z nich nie została obojętną.
W oczach młodych marszałkowiczów X. błysnęły łzy, inni to z oburzeniem, to z przerażeniem, to z podziwem patrzyli na gospodarza domu.
Graba nie stracił przytomności umysłu.
— Nagła słabość panowie! — wyrzekł głosem pełnym żalu, — kiedym dziś rano dom opuszczał, była zdrowa, zupełnie zdrowa! Nikt się tego nieszczęścia nie spodziewał, wierzcie mi!
— Chcielibyśmy w to wierzyć, — rzekło kilku mężczyn wychodząc z salonu.
Kilku innych zbliżyło się do Kamili z pełnem szacunku i współczucia upewnieniem, iż przychodząc tu, nic nie wiedzieli o chorobie jej matki i całkiem mimowiednie zabawą swą ubliżyli jej boleści.
Kamila nie odpowiedziała, zdawało się, że nie słyszała wcale ich głosów.
W przeciągu kilku minut salon został zupełnie pusty.
Kiedy Graba wrócił z przedpokoju, dokąd przeprowadzał swych gości, Kamili już tam nie znalazł.
Stanął na środku salonu i długo stał nieruchomie, a czarne myśli przesuwały się mu po czole i oko gwałtownie mrugało.
Potem zawołał na lokajów, żeby gasili światła, a sam rzucił się na najbliższy stojący fotel.
Pogasły światła, tylko w salonie, w którym siedział pan domu, jedna paliła się lampa, milczenie głuche zaległo to tak ożywione przed chwilą mieszkanie, tylko z pokojów Kamili dochodziły tłumione szepty i westchnienia, czasem jedno łkanie straszne boleścią bez granic, i posępna nuta pieśni żałobnej śpiewanej nad umarłą, przez jakąś pobożną sługę.
Noc minęła, lampa zagasła i szare światło wchodzącego dnia wdzierało się do salonu z po za ciężkich firanek.
Pan Graba siedział jeszcze z twarzą opuszczoną na dłonie.
Przez tę długą bezsenną noc w sąsiedztwie ze śmiercią spędzoną, co działo się w myślach jego?
Ciemne musiały być one, bo gdy odjął ręce od twarzy... blady był wielką bladością zgryzoty i niemal przerażenia.
Otchłanie i porty.
W parę miesięcy po śmierci pani G., pan Graba po skończonym objedzie siedział w głębokim fotelu, paląc cygaro i popijajac czarną kawę. Naprzeciw niego pod światłem przyćmionej lampy, siedziała Kamila z oczami utkwionemi machinalnie w leżący przed nią dziennik. Zupełne milczenie panowało pomiędzy dwojgiem małżonków, nad głową pana Graby unosiły się błękitne obłoczki dymu, to odkrywając, to zasłaniając twarz jego, upornie zwróconą ku żonie.
— Kamilo, — ozwał się w końcu głosem, który miał ostrze sztyletu, — pójdź, zagraj mi cokolwiek.
Kamila podniosła głowę i zwolna powstawszy, postąpiła w stronę, gdzie stał fortepian. Uszła kilka kroków i nagle stanęła z obwisłemi rękami.
— I cóż? — rzekł Graba porywczo.
— Nie mogę, — odparła cicho Kamila i wróciła na swoje miejsce.
Pan Graba wzruszył niecierpliwie ramionami i wypuścił z ust taki kłąb dymu, że owiał nim całą twarz naprzeciw siedzącej żony. Kamila usunęła się nieco z krzesłem i milczenie trwało znowu parę minut.
Graba przerwał je mówiąc głosem, w którym drgał gniew tłumiony:
— Długo byłem cierpliwy i od dwóch miesięcy znoszę, milcząc, twoją dziwaczną egzaltację; ale za wiele to już dla mnie i dłużej tak trwać nie może. Matka twoja umarła, rzecz to bardzo smutna zapewne, ale co się stało, odstać się nie może: umarli z grobów nie wstają, a żyjący są żyjącymi. Proszę cię więc, abyś już porzuciła tę łzawo-mdłą postać i przestała niecierpliwić mnie swojem wiekuistem milczeniem. Nie leży wcale ani w gustach, ani w interesach moich, aby dom mój był świątynią smutku i urną przeznaczoną na łzy.
Kamila słuchała słów męża z podniesioną głową, na twarzy jej nie było owej surowości z jaką wprzódy odpierała jego słowa, była ona łagodna i smutna, nie mniej jednak miała pewien stanowczy wyraz.
— Kalikście, — ozwała się po chwili, — dawno już chciałam rozmówić się z tobą ostatecznie, ale dotąd siły mi brakło. Teraz, gdy sam mnie do tej rozmowy wyzwałeś, muszę powiedzieć ci, że obojętnem ci być powinno, czy jestem smutna lub wesoła, bo wkrótce dom twój opuszczę...
Kalikst podniósł nagle głowę i spojrzał na żonę wzrokiem pełnym szyderczego zdziwienia.
— Czy mówisz w gorączce, kochana żono? — zapytał powoli.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, — za wolą Boga, który sprawił cud ten, nie zwarjowałam u łoża konającej matki, jestem całkiem przytomna i z całą samowiedzą mówię ci, że chcę, powinnam nawet rozstać się z tobą.
Graba zaśmiał się właściwym sobie śmiechem.
— Szkoda tylko, — rzekł, — że osnuwając swoje plany, zapomniałaś o mnie, albo miałaś mnie za Mannekina, z którym można zrobić, co ci się podoba. Ale teraz ocknij się i przypomnij sobie, że jestem człowiekiem ze znaną ci dobrze wolą, a przytem twoim mężem, który będzie mógł i zechce położyć nieprzełamane zapory ku spełnieniu twoich heroicznych zamiarów.
Kamila pochyliła głowę.
— Myślałam, — rzekła zcicha, — że jest w tobie choć odrobina sumienia, choć cień litości i do nich odwołać się chciałam.
— O, proszę cię! — zawołał Graba, — w rozmowach ze mną nie odwołuj się nigdy do tych wszystkich mrzonek!
Kilka minut milczeli oboje.
— Kalikście, — ozwała się znowu Kamila, — na cóż ja ci się przydam teraz? nie jestem już tą świeżą młodą kobietą, z którą stawałeś u ołtarza. Walka i boleść zużyły mnie, zdaje mi się, że mam sto lat... Domu twego już nie uświetnię, a kochać cię...
Wzdrygnęła się i mówiła dalej:
— Słuchaj! dopóki matka moja żyła, nienawidziłam cię, nienawidziłam za to, żeś zniweczył życie moje, żeś śmiał oszukać moje ufne serce, nienawidziłam cię za wiekuiste szyderstwo twoje, za twoją zgubną rolę na ziemi, za samą nawet miłość twą dla mnie... Śmierć mojej matki zabiła tę nienawiść we mnie, cios zadany mi przez nią tak mnie osłabił, że do żadnej miłości ani nienawiści w tej chwili nie czuję się zdolną... Chcę już tylko spokoju, ciszy, zapracowanego chleba, o którymbym wiedziała, że jest czysty od wszelkiej krzywdy ludzkiej i chcę nigdy ciebie nie widzieć... Chcę rozstać się z tobą nie dla szukania sobie szczęścia po drogach życia, bo czyliż ono jest możebnem dla istoty tak złamanej jak ja?... ale dla uspokojenia się wewnętrznego, dla możebności uczciwego pracowania, dla uniknienia tego zbytku, którym mnie otaczasz, a który z tak ohydnych źródeł płynie, dla zachowania nareszcie w sobie tego, co jeszcze dobrem i czystem we mnie zostało. Po raz drugi w życiu zanoszę prośbę do ciebie. Błagałam cię raz o życie mojej matki, odmówiłeś mi... i matka moja umarła... dziś błagam cię, abyś pozwolił mi odejść od siebie, bo czuję, że przy tobie umrę dla wiary w ludzi i w dobro na ziemi tak, jak umarłam już dla szczęścia. Ty, coś zabił matkę fizycznie, chcesz-że i córkę o moralną śmierć przyprawić?
Kamila umilkła cała zarumieniona i drżąca od wzruszenia, oczy jej były pełne łez.
— Czy skończyłaś już twój monolog, godny Szekspirowskiego pióra? — ozwał się Graba po chwili milczenia, a gdy Kamila nie odpowiadała, mówił dalej:
— Teraz ja ci powiem co o tem wszystkiem myślę, a w krótkich słowach, bo zaprawdę nie posiadam twego talentu monologowania. Nie na to żeniłem się z tobą, abyś mnie miała porzucać i wystawiać na śmieszność okrywającą zawsze opuszczonych mężów. Jesteś mi w wielu względach potrzebną, a bardziej jeszcze miłą. Przywykłem do ciebie, nie straciłem jeszcze nic z mego w tobie upodobania i mam nadzieję, że prędzej czy później przyjdziesz do rozumu, porzucisz twoje dziwactwa, otrząśniesz się z dziecinnej egzaltacji i będziemy kiedyś wspólnie bardzo przyjemnie czas przepędzali. Twoją propozycję uważam jako fantazję wymarzoną chorobliwym umysłem i przebaczam ci ją, jako taką z warunkiem, aby ona nigdy się już nie powtarzała, bo wszystko, co nie ma w sobie sensu, nudzi mnie niesłychanie. A teraz do widzenia. Idę na wieczór do jednego ze znajomych i tobie radzę, abyś pojechała do pani B., bo wielki już czas, abyś zaczęła znowu bywać w świecie.
To rzekłszy, wstał i wyszedł pogwizdując; gdy jednak znalazł się w przedpokoju, na twarz jego wystąpił wyraz niemiłego wzruszenia.
— Dziwna kobieta! cudowna kobieta! — szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby.
A gdy zstępował ze wschodów, dodał równie cicho:
— Jaką ona ma władzę nademną? czem ona mnie do siebie przykuwa? Ha, ha, ha! na honor, zdaje mi się, żem zakochany! i to we własnej żonie! i ona mówi, abym się z nią rozstał! nigdy!...
Przy ostatnim wyrazie uczynił energiczny gest ręką, a latarnie oświetlające bramę, przez którą wychodził na ulicę, rzuciły światło na twarz jego lekko zarumienioną i na czarne pałające oczy.
∗
∗ ∗ |
O godzinie dziesiątej z rana, jedną z ulic miast M. postępowała zwolna młoda kobieta w żałobnej sukni z gęstą zasłoną na twarzy, weszła w bramę dość niepokaźnej powierzchowności, wstąpiła na pierwsze piętro i pociągnęła taśmę od dzwonka.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się służący w niewybrednem ubraniu i zaspaną fizjognomją.
— Czy pan adwokat S. jest w domu? — zapytała młoda kobieta.
— Tak, pani.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— Właśnie w tej godzinie przyjmuje klientów.
Kobieta w żałobie postąpiła naprzód i prowadzona przez lokaja, weszła do gabinetu prawnika.
Pokój ten był nie wielki, ciemnawy, o jednem oknie wychodzącem na podwórko, otoczonem murem i przyćmionem na wpół opuszczoną błękitno-szarą storą. Od opylonego sufitu aż do niepewnej czystości posadzki, ściany pokryte były półkami, na których systematycznie poukładane i wielkiemi cyframi poznaczone leżały ogromne stosy papierów różnej barwy i objętości; na niektórych kurz osiadł grubą warstwą, a w pośród niego od półki do półki pająki poprzeciągały nici pajęczyny. Poniżej półek stały gdzieniegdzie sprzęty stare, okurzone, pozarzucane wielkiemi tomami ksiąg i zwojami papierów. Pod oknem stało obszerne biuro zarzucone papierami, z pomiędzy których wydobywał się olbrzymi czarny kałamarz z siostrą swą piaseczniczką i sterczały na wsze strony pióra. Na posadzce w około biura leżało mnóstwo pomiętych papierów, rozdartych kopert i piór połamanych. Cała atmosfera pokoju ciężka była i duszna, czuć w niej było kurz połączony z ckliwą wonią atramentu i jakąś starą pleśń papierów i myśli.
Przy biurku w fotelu o wysokiej tylnej poręczy, siedział profilem zwrócony do drzwi mężczyzna i trzymał przed oczami arkusz zapisanego papieru. Na szelest kroków wchodzącej kobiety odwrócił głowę, spojrzał i powstał powoli, nie odstępując jednak ani na krok od swego fotelu. Był to człowiek wysokiego wzrostu, cały czarno ubrany, w długim surducie zapiętym pod samą szyję, z wysokim stojącym białym kołnierzem. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, chudy, twarz miał żółtą i bez żadnego zarostu, policzki zapadłe z wystającemi kośćmi, usta wąskie i blade, oczy małe, szare i przenikliwie patrzące z zagłębień. Było to uosobienie suchej, twardej i surowej sztywności.
Kobieta w żałobie zbliżyła się powoli, oddała lekki ukłon i podniosła z twarzy zasłonę.
Prawnik sztywnie ukłonił się i przenikliwie w twarz jej spojrzał.
— Czem pani mogę służyć? — zapytał głosem, który brzmiał jak uderzenie kamienia o kamień.
Kobieta w żałobie odrzekła:
— Jestem Kamila Grabina. Przyszłam tu, aby wezwać rady a może i pomocy pana w sprawie ogromnej dla mnie wagi...
— Bardzo dobrze, — wymówił prawnik, — chciej pani usiąść.
I zrzuciwszy z krzesła jakąś zapyloną księgę, wskazał jej ręką siedzenie.
Kamila usiadła, była bardzo blada i nie zaczynała mówić.
Prawnik usiadł też na swym fotelu, włożył ręce w kieszenie i nie spuszczał z niej swych szarych, przenikliwych oczów.
— Czy pani masz jaki proces majątkowy? — zapytał po chwili.
— Nie panie, interes mój jest całkiem innego rodzaju.
— Więc słucham panią.
Żadne ludzkie uczucie politowania, grzeczności lub ciekawości nie odbiło się w głosie prawnika, gdy zadawał pytania; możnaby rzec, iż była to mówiąca machina, gdyby nie szare oczy przenikliwym blaskiem błyszczące z zagłębień.
— Chcę rozstać się z mężem moim, — wyrzekła cicho i drżącym głosem Kamila.
— A! — rzekł prawnik, — niech się pani jaśniej tłumaczy.
Bladość Kamili znikła w mgnieniu oka pod nagłym rumieńcem, znać było, że bardzo cierpiała. Otworzyła parę razy usta nie mogąc wydobyć głosu, potem wyrzekła z widocznem wysileniem:
— Żądam rozwodu.
— Rozwodu? — odrzekł prawnik tym samym kamiennie brzmiącym głosem, — prawodawstwo kościelne nie dopuszcza rozwodu, tylko unieważnienie ślubu.
— Nie widzę żadnej różnicy między jednem a drugiem, — szepnęła Kamila.
— Jest ogromna, — rzekł prawnik. — Rozwód sprzeciwiałby się tekstowi Ewangelji mówiącemu: — „Co zwiążecie na ziemi, będzie związanem w niebie;“ — wtedy gdy nigdzie nie jest powiedziane: — „Co uczynicie ważnem na ziemi, będzie takiem uczynione w niebie.“
— Nie jestże to prosta gra słów tylko? — nieśmiało wymówiła Kamila.
Surowe oczy prawnika spojrzały na nią z zagłębień.
— W prawodawstwie, — wyrzekł głosem, który nabierał wyrokującej uroczystości, — w prawodawstwie nie ma ani jednego napróżno wyrzeczonego słowa, wszystko tam święte, bo stare, prawdziwe, bo odwieczne. Prawodawstwo jest to grunt, po którym idzie pokolenie za pokoleniem zmieniając się, jako fala płocha i lekka, ale ono się nie zmienia. Potrzeby ludzkie, wymagania, układ społeczności ulegają zmianom, przetwarzają się, ale ono nie przetwarza się z niemi razem. Jest ono jako kamień odwieczny świętym mchem wieków obrosły, mniejsza o to, czy dogadza lub zawadza ludziom, bo nie ono dla ludzi, ale ludzie dla niego istnieją. Ludzie to zbiór przemijających jednostek — ono zaś wiecznotrwałą ideą.
Przy ostatnich wyrazach, dźwięk głosu prawnika dziwną stanowił sprzeczność z wyrazem jego szarych oczu. W dźwięku była uroczystość, z zagłębień strzelała ironja. Milczał parę sekund i Kamili wydało się, że po wąskich bezbarwnych jego ustach przebiegało coś nakształt ironicznego uśmiechu. Ale było to tylko mgnienie oka i wnet ozwał się zwykłym sobie kamiennym głosem:
— Więc pani żądasz unieważnienia ślubu?
— Tak panie.
I znowu gorący rumieniec twarz jej oblał — była na torturach.
— A na jakich kanonicznych przyczynach opierasz pani to żądanie?
— Jakie są kanoniczne przyczyny, na których mam prawo je opierać, nie wiem, ale wiem jakie są ku temu przyczyny mego serca i moich przekonań.
Wąskie usta prawnika zągięły się znowu w dziwny wyraz tajemniczej jakiejś, poskramianej ironji.
— Jeżeli te przyczyny pochodzące z serca i przekonań pani nie godzą się z przyczynami przewidzianemi przez prawo, na nic się one pani nie przydadzą. Niech pani mówi.
Kamila przez chwilę zbierała myśli i siły, w końcu ozwała się, patrzac na prawnika oczami pełnemi prawości i wielkiego smutku:
— Panie! charaktery nasze, pojęcia, zasady zupełnie się nie zgadzają, zamiast przywiązania, czuję dla niego nieprzezwyciężoną antypatję. Dla tej więc niezgodności stron naszych moralnych i dla braku wzajemnego przywiązania, pragnę otrzymać unieważnienie małżeństwa.
Umilkła i oddychała z ciężkością.
— I cóż dalej? — ozwał się prawnik.
— Powiedziałam wszystko, to zaś co powiedziałam, mogłabym szczegółami dowieść i uzupełnić.
— To nic nie znaczy, czekam kanonicznych przyczyn.
— Nie wiem jakie one są, — rzekła Kamila.
Prawnik powiódł oczami po obszernem swem biurze, przerzucił mnóstwo papierów i wydobył z pod nich niewielką książkę staroświecko drukowaną na żółtej bibule, z starą i pogiętą na rogach oprawą. Otworzył tę książkę, szukał w niej przez chwilę i w końcu przyciskając jedną kartkę grubym wskazującym palcem, zaczął czytać:
— „Przyczyn czyniących małżeństwo nieważnem, jest trzynaście i w następujących wierszach są one zawarte:
1. Error.
2. Conditio.
3. Vis.
4. Raptus.
5. Cultus disparitui.
6. Votum.
7. Cognatio.
8. Crimen.
9. Impotentia.
10. Affinitas.
11. Ordo.
12. Ligamina.
13. Honestas publica.“
— Czy możesz pani poprzeć żądanie swe którąkolwiek z tych przyczyn? — zapytał podnosząc głowę.
— Nie rozumiem po łacinie, — odrzekła Kamila.
— Więc przeczytam po polsku.
I znowu zaczął czytać suchym, monotonnym głosem:
1. Błąd.
2. Warunek.
3. Gwałt.
4. Porwanie.
5. Różność religji.
6. Ślub czystości.
7. Występek zabójstwa.
8. Niesposobność.
9. Powinowactwo.
10. Święcenie.
11. Związek.
12. Pokrewieństwo.
13. Publiczna przystojność.
— Czy możesz pani poprzeć swoje żądanie którąkolwiek z tych przyczyn.
— Nie wszystkie zrozumiałam, — rzekła Kamila, po której rozpalonym policzku płynęła łza.
— Niech pani pyta, — odrzekł prawnik, opuszczając rękę z książką.
— Nie rozumiem czem jest pierwsza przyczyna: błąd?
Prawnik podniósł znowu książkę do oczu i zaczął czytać:
— „Błąd, error, jest fałszywe rozumienie, które się za prawdziwe miało. Tak naprzykład: Tycjusz żeni się z Bertą w mniemaniu, że ona jest Kają, mówiąc wyraźniej...“ jak pani na imię?
— Kamila.
— Dobrze tedy: mąż pani żeni się z Kamilą, myśląc, że ona jest Kunegundą. Czy tak było?
— Nie panie, toż to w dzisiejszych czasach prawie jest niepodobnem.
— Prawodawstwo kościelne nie pyta o czasy, — wyrzekł prawnik. — Czego pani nie rozumiesz jeszcze?
— Dwóch następnych przyczyn.
Prawnik przełożył kilka stronic i znowu czytać zaczął:
— „Przez wyraz conditio, stan, rozumie się conditio servilis, stan niewolniczy.“ Czy pani byłaś niewolnicą, albo mąż pani niewolnikiem, gdyście zawierali śluby małżeńskie?
— Nie panie, wszak w kraju naszym niewolnictwo nie istnieje.
— Prawodawstwo kościelne o kraj nie pyta, — wyrzekł prawnik i znowu czytał dalej:
— „Przez porwanie, raptus, rozumie się gwałtowne uprowadzenie białogłowy z miejsca jednego na drugie, aby się z nią ożenić, naprzykład: Tycjusz porywa Kaję, aby z nią wejść w śluby małżeńskie.“ Czy mąż pani porwał panią przemocą z miejsca, w którem zostawałaś?
— Nie panie, wszak podobnych rzeczy nie dopuszczają już same dzisiejsze obyczaje.
— Prawodawstwo nie pyta o obyczaje, — raz jeszcze powtórzył prawnik. — Czy rozumiesz pani znaczenie innych przyczyn?
— Zdaje mi się...
— W kwestjach prawnych, — przerwał prawnik, — należy stanowczo wiedzieć i rozumieć, a nie przypuszczać. Zadam pani stosowne pytanie.
— Słucham pana, — rzekła Kamila.
— Czy jesteście oboje chrześcjanami?
— Tak.
— Przyczyna różnicy religji upada, bo ślub byłby nieważny, jeśliby pani zaprzysięgła poganinowi, albo mąż chrześcjanin, żonie żydówce. Czy ktokolwiek z państwa znieważył ślub czystości?
— Nie.
— Czy jesteście sobie pokrewni?
— Nie.
— Czy mąż pani czyhał na jej życie?
— Nie.
— Czy żyjecie państwo z sobą jako małżonkowie?
— Tak.
— Czy otrzymałaś pani kiedy święcenie na zakonnicę, albo mąż pani na zakonnika?
— Nie.
— Czy ktokolwiek z państwa był związany małżeńskim ślubem i bez rozwiązania wstąpił w powtórny?
— Nie.
— Czy dopuszczałaś się pani publicznej nieprzyzwoitości?
— Nie.
Odpowiedzi Kamili były coraz cichsze i słabsze, ostatnia wypłynęła z jej ust zaledwie dosłyszanym szeptem, a zarazem krwawy rumieniec wstydu twarz jej oblał.
— Żadna więc z przyczyn kanonicznych służyć pani nie może, — rzekł prawnik kładąc książkę na biurku, — zatem... — i zatrzymał się w sposób znaczący.
Na te słowa Kamila zadrżała, twarz jej z purpurowej, stała się śmiertelnie bladą.
— Panie, — rzekła drżącym głosem, — ależ te wszystkie przyczyny są albo takie, które nie mogą istnieć w dzisiejszych czasach i obyczajach, albo takie, dla których nikt uczciwy nie żądałby unieważnienia ślubu.
— Mówiłem już pani, — odrzekł prawnik, opierając silnie dłoń na książce, — że księga ta nie pyta o wiek i obyczaje, jest ona napisana dla wszystkich wieków i pokoleń i nie treść jej do ludzi, ale ludzi do treści jej naginać się powinni.
Kamila powstała z ciężkością.
— Panie, — rzekła głosem tłumionym wielką boleścią, — czy w podobnych sprawach żadnych już nie ma innych przyczyn, na które odwołać się można?
Szare oczy prawnika utkwiły w twarzy młodej kobiety badawczo, przenikliwie i upornie.
Milczał czas jakiś, potem powstał też zwolna, po raz pierwszy w czasie rozmowy, zbliżył się nieco bliżej ku niej i zapytał półgłosem:
— Czy jesteś pani bogatą?
— Nie mam nic, — odpowiedziała Kamila.
Usta prawnika zagięły się znowu w tajemniczy, szyderczy sposób, usiadł sztywnie i wyrzekł:
— Niczem więc pani służyć nie mogę.
Bolesny uśmiech okrążył usta Kamili i uderzył sprzecznością o dwa strumienie łez spływające po jej rozgorzałych policzkach. Oparła się dłonią o poręcz krzesła, milczała długo, potem podniosła głowę i wyrzekła:
— Panie, jeszcze słów kilka. Jeżeli jedno z małżonków przed ślubem okazywało najczystszą, najsilniejszą miłość, a potem w przekonaniu drugiego zrodziła się pewność, że było to tylko nędzne wyrachowanie, albo chęć zadośćuczynienia chwilowej żądzy, czy nie jest to dostateczną przyczyną do unieważnienia ślubu?...
— Żadną, — odrzekł prawnik.
— A jeżeli małżonkowie zamiast przywiązania, czują do siebie wstręt nieprzezwyciężony, jeżeli pomiędzy nimi panują ciągłe sprzeczki, miesiące i lata przechodzą bez wymienienia życzliwego, nie już miłosnego słowa, czy i to także nie unieważnia małżeństwa?
— Bynajmniej, — rzekł prawnik.
— A jeżeli, jeżeli, — mówiła Kamila, a głos jej potęgował się z żalem bez granic, — jeżeli istota pełna sił i miłości dla dobrego, pełna prawości i dumy, czuje się upokorzoną tym związkiem, czuje, że ciągły przymus, wstręt, nienawiść w końcu psuje jej istotę moralną, krzywi jej instynkta, nasuwa jej straszne myśli, że nakoniec, gdy dłużej zostanie w tem położeniu, z anioła może się stać szatanem, czy i wtedy nie ma dostatecznej przyczyny?
— Nie ma, — była odpowiedź prawnika.
Kamila zarzuciła zasłonę na twarz płonącą i spłakaną i pożegnana sztywnym ukłonem prawnika, wyszła z pokoju, w którym złączona z kurzem starych papierów, panowała nieubłagana litera pokrytych pleśnią wieków instytucji.
∗
∗ ∗ |
Wieczorem pan Graba przyjmował u siebie gości, grono wesołej, gwarnej młodzieży.
Kamili w salonie nie było.
Gdy mężczyźni zebrani chodzili po salonie paląc cygara i rozmawiając swobodnie, a zielone stoliki rozstawione czekały swych wielbicieli, po cichu i z ukłonem wsunął się między towarzystwo pan Jodek.
— Moje uszanowanie! moje uszanowanie! jakżem rad! jakże dawno! — począł witać się na wsze strony.
— Jodek coś ma do powiedzenia! — zawołał jeden z mężczyzn, — widzę już jakąś nowinkę wydrukowaną w szpaltach kurjera codziennego!
— No, powiedz, powiedz twą nowinkę, kochany Jodku, bo z twarzy twej widać, że z trudnością wstrzymujesz się od jej wyłonienia!
Jodek śmiał się szeroko, ale kilku tylko dowcipkami odpowiedziawszy na żarty zwrócone ku niemu, wziął gospodarza pod rękę i szepnął mu z miną uroczystą:
— Czy żona pańska bywa u pani prezydentowej W.?
— O ile wiem, wcale jej nie zna nawet, dla czego to pytanie, kochany Jodek.
— Czy być może? nie zna pani prezydentowej! więc chyba była u adwokata S.!
— Mój kochany! mówisz językiem zagadek, którego znieść nie mogę. Tłumacz się jaśniej, a jeśli wolisz, nic nie mów, bo dla mnie to wszystko jedno.
Oczy Graby zadawały fałsz obojętności, z jaką wymówił ostatnie wyrazy, bo zapłonęły ciemnym ogniem i mrugnęły nerwowo kilka razy.
— Jakto! — zawołał półgłosem Jodek, — miałbym nic nie powiedzieć! ależ mnie to zadziwia i zaciekawia! Przed kilką godzinami widziałem, jak twoja żona sama jedna wchodziła do domu, którego dół zajmują sklepy, pierwsze piętro adwokat S., a drugie prezydentowa W. Jeżeli więc nie była u prezydentowej, była u adwokata, rzecz jasna jak słońce, ale razem zagadkowa...
Mówiąc ostatni wyraz, położył z zamyśleniem wskazująy palec na szerokich swych ustach.
Oczy Graby błysnęły jeszcze silniej i powieki jego w dół się opuściły. Szybko jednak przybrał wyraz obojętny i wyrzekł:
— Zapominasz kochany Jodku o sklepach, w których żona moja musiała robić sprawunek!...
Jodek spojrzał uważnie na mówiącego i odrzekł pospiesznie:
— A, tak... zapomniałem o sklepach widocznie...
Ale do siebie szepnął:
— Do sklepów nie wchodzi się przez bramę... była u adwokata...
Graba uderzył go poufale po ramieniu i zwrócił się do towarzystwa.
— Panowie! — zawołał, — posiadamy w mieście naszym skarb nieoceniony, tego oto poczciwego Jodka! Pożytek jaki on przynosi społeczności, nie da się opowiedzieć. Za pomocą jego ślepi widzą, głusi słyszą, rozłączeni wiedzą o sobie wzajem, czem się trudnią, słowem, żadne inne miasto nie posiada tak wzorowo redagowanego kurjera, jakim jest nasz kochany Jodek!
— Żadne też miasto nie poszczyci się takim mistrzem wszystkiego co piękne i wzniosłe, jakim jest nasz zacny pan Graba! — dodał Jodek, a na twarzy jego mimo szerokiego uśmiechu, mignęła złośliwość.
Wieczór u pana Graby trwał niemal do świtu.
W południe zaś oznajmił on żonie swej przez jej pannę służącę, że chce się z nią widzieć i czeka na nią w buduarze.
— Dzień dobry, kochana żono, — rzekł gdy weszła i podał jej rękę.
Kamila machinalnie podała mu swoją, ale palce jej zostały sztywne i zimne w jego dłoni, która zatrzymała je długo.
— Co mi masz do powiedzenia? — zapytała spokojnie i nie patrząc na niego.
— Chciałem cię zapytać, jak ci się powiodło wczoraj u adwokata S.?
Kamila podniosła na niego wzrok suchy i spokojny.
— Źle, — odpowiedziała krótko.
— I cóż? à quand le diverce? — zapytał żartobliwie Kalikst.
— Nie wiem, — zawsze tym samym spokojnym tonem odpowiedziała Kamila.
— Więc może przekonana oczewistością niepodobieństwa swych planów, zechcesz nareszcie otoczyć moją szyję swemi cudownemi ramiony i wyrzec te dwa słowa: — „Przebacz i kocham cię!“
Kamila podniosła głowę wysoko, oczy jej zapałały dumą i energją i wyrzekła spokojnie, ale stanowczo:
— Nigdy!
Graba zbladł bardzo i mocował się z sobą przez chwilę, potem rzekł bardzo spokojnie:
— Uwiadomiłem cię kochana żono o tem, że wiem o twych krokach, bynajmniej nie w celu czynienia ci wymówek, ale po prostu dla przypomnienia ci tego, com kiedyś powiedział, że za każdą wyrządzoną mi przykrość, mam zwyczaj odpłacać podwójną. A ponieważ twoje odwiedziny u adwokata przykrość mi sprawiają, czuję się w długu i muszę się uiścić.
To mówiąc, zadzwonił.
— Józefie, — rzekł do wchodzącego kamerdynera, — wyniesiesz natychmiast wszystkie sprzęty z pokoju, w którym mieszkała pani G. i powiesz pannom służącym, aby się tam po dawnemu urządziły, to jest, uczyniły zeń znowu garderobę.
— Kalikście! — zawołała Kamila.
— Co mówisz, kochana żono? wszakże takie było twoje żądanie? nieprawdaż?
I skinął na służącego, aby szedł spełnić jego rozkazy.
Gdy zostali znowu sami, stanął przed żoną i rzekł:
— Moja droga! uważam, że twoim służącym niewygodnie mieścić się w jednym pokoju i jako czujny gospodarz domu, rozszerzyłem ich mieszkanie. Spodziewam się, że przypomnisz sobie o tej względności mojej dla sług twoich, nawet, gdy ogarnie cię znowu ochota składania wizyt adwokatom. Do widzenia!
Wyszedł, a Kamila stanąwszy we drzwiach buduaru, patrzyła jak z pokoju matki lokaje wynosili fotel, na którym ona spała raz ostatni przed dwoma miesiącami, krucyfiks, przed którym się modliła, łóżko, na którem skonała. I patrzyła jak na miejsce tego wszystkiego stawiano łóżka pokojówek, szafy z ich sukniami, deski do prasowania, jakieś kufry i obrudzone skrzynie.
Patrzyła jak z hałasem i szorstkością grube ręce lokajów burzyły świątynię jej pamiątek i oczy miała suche.
Bywają boleści tak wielkie, że źródło łez tamują w piersi, a natomiast rozpalają, we wnętrzu człowieka ogień posępny, który najpiękniejsze djamenty duszy zwolna przepala w czarne zgliszcze rozpaczy i zwątpień.
Państwo Stanisławowstwo Klońscy przeciwko zwyczajowi wszystkich posiadaczy własności ziemskich, przepędzili lato w mieście. Tłumaczono to odległością majątków ich i zachwianem zdrowiem obojga, które nie dozwalało jeszcze odbywać dalekie podróże.
Stanisław odmienił się. Przystojnym był zawsze, teraz stał się nawet pięknym. Twarz jego zbladła i powlekła się wyrazem większej niż wprzódy dojrzałości. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że przebył i przebywa jeszcze epokę cierpień życiowych, która jeśli nie złamie i nie upodli, to niezawodnie podniesie człowieka i upiękni go duszą i ciałem.
Celina większej jeszcze niż mąż jej uległa zmianie. Straciła dziecięcą naiwność i swobodę, była spokojna, ale zarazem zamyślająca się chwilami. Znać było, że dziecię stawało się kobietą, motylek o złocistych skrzydełkach zamieniał się w orlicę próbującą do lotu śnieżnych a silnych skrzydeł.
Dla męża była czułą, ale z czułością jej łączył się pewien niepokój. Ile razy mówiła z nim, zdawała się oczekiwać, że on powie jej coś, co rozstrzygnie sprawę ich obu serc i stopi tę lodowatą zaporę, która się między nimi rozpostarła.
Ale Stanisław o nic nie pytał, z niczem się nie zwierzał, dla żony był grzeczny, niekiedy nawet okazywał objawy nagłej dla niej czułości, ale wnet powstrzymywał się, jakby rażony jakąś myślą odtrącającą go od kobiety, którą był na chwilę z miłością ujął w objęcia.
Zresztą był niezmiernie zatrudniony, w gabinecie jego pojawiały się wciąż szczególniejsze postacie, zamykał się z niemi po kilka godzin, a gdy się oddaliły, zostawał w swoim pokoju zatopiony w myślach, które nie zbyt miłemi być musiały, bo po nich ukazywał się z chmurą niepokoju i upokorzenia na czole.
Celina wpatrywała się wtedy w niego smutnem okiem i obejmując szyję jego śnieżnem ramieniem, pytała z cicha:
— Stasiu! czegoś ty smutny? bądź szczerym ze mną!
Stanisław po każdem takiem pytaniu nie podnosił oczu na żonę, zdawało się, że nieprzeparta jakaś siła chyliła wzrok jego ku ziemi. Najczęściej uwalniał się z objęć żony i mówił:
— Wydaje ci się Cesiu! jam nie smutny!
— Komorosiu! — mówiła Cesia do swej powiernicy, — on nie ma zaufania we mnie, on sądzi, że jestem jeszcze takiem dzieckiem, jakiem byłam przed rokiem...
Innym razem mówiła:
— Mój Boże! jak ja mu dowiodę, że go kocham nad życie? że nikogo na świecie nie kocham, tylko jego i nasze dziecko!
To dziecię było jej pociechą, uspokojeniem, główną treścią wszelkich jej dni. Lolo był wprawdzie zawsze w łaskach i poszanowaniu, ale nigdy już nie spoczywał na kolanach swej pani i nie był przedmiotem tak tkliwego jej jak wprzódy przywiązania. Młoda matka miała teraz całkiem co innego do czynienia, jak pieścić godzinami ulubionego pieska i tracić czas na zawiązywaniu mu u szyi jego kokard przeróżnych kształtów.
Kiedy Stanisław siedział zamknięty w swoim pokoju, co się najczęściej zdarzało, ona długie chwile siadywała nad kolebką dziecka, śpiewając mu do snu ciche piosenki, szyjąc dla niego przeróżne miluchne ubrania, albo po prostu siedząc bezczynnie z głową opartą o poręcz kolebki, z oczami utkwionemi w różową uśpioną twarzyczkę dziecięcia i myśląc — myśląc o czem? o tych pięknych pałacach przyszłości, które wszystkie matki budują nad kolebkami swych dzieci.
Resztę czasu przepędzała bardzo czynnie. Zdawało się, że postanowiła rozpocząć nowicjat pracy. Zajęła się gospodarstwem, a gdy Komorowska z uśmiechem patrzyła na drobne jej ręce dźwigające pęki kluczów, mówiła do starej sługi z poważną minką:
— Powinnam pracować Komorosiu, powinnam pracować, każdy człowiek powinien pracować czy bogaty, czy ubogi, a ze mnie dotąd był wielki próżniak, trzeba wynagrodzić czas stracony.
Czytała wiele, ale rzecz dziwna! nie romanse francuskie, które stanowiły wprzódy całą jej literaturę. Poszła raz do księgarni i rzekła księgarzowi:
— Daj mi pan jakie piękne dzieło o wychowaniu dzieci.
Księgarz dał jej żądaną książkę. Przyszła z nią do domu, wzięła się do czytania. Zrazu szło jej z widoczną trudnością. Cały kwadrans czytała jedną stronicę, zbierała myśli, różową dłonią przecierała śnieżne czoło. Potem zaczęła czytać coraz prędzej, a gdy po dwóch dniach zamykała nie wielki tomik, do ostatniej przeczytany stronicy, rzekła do siebie:
— To bardzo piękne! to piękniejsze niż le roman d’une jeune femme, albo les belles des nuits!
Tegoż jeszcze dnia przysłała księgarzowi list następującej treści:
„Chciej mnie pan zapisać na liście swych stałych prenumeratorów z warunkiem, iż będę żądała książek poważnej treści. Na teraz proszę pana o dobrą i obszerną historję Polski i o przystępne, a zajmujące jakie dzieło o rolnictwie krajowem.“
Księgarz zdziwił się niezmiernie. Kobieta światowa, kobieta dziewiętnastoletnia, kobieta mieszkająca w mieście, zapragnęła czytać dzieło o rolnictwie; posłał je jednak, a Celina wzięła książkę do ręki, uśmiechnęła się wpół figlarnie, wpół z zamyśleniem i położyła ją w swym buduarze na stole przed sofką, na której zwykła była siadywać. Znać miała ona o tej książce jakieś dumania i rojenia, bo spoglądała na nią często i mrugała nawet do niej parę razy, niby porozumiewając się z dobrą przyjaciółką.
Powoli główne cechy mieszkania Celiny poczęły się zmieniać i uwydatniać obecne jej usposobienie i zajęcia.
Salony pozostały takiemi jak były, bo zawsze i wszędzie są one jednostajne i nigdy prawie nie dają świadectwa o ludziach, którzy je zamieszkują, ale pokoje, w których młoda kobieta żyła sam na sam, z myślami i zajęciami tylko swemi, uległy zmianie. Buduar jej był dawniej miluchnym pokoikiem światowej kobiety, pełnym fraszek i błyskotek, ale oko myślącego człowieka nie miało zatrzymać się na czem. Teraz ktoby tam wszedł, poznałby od razu, iż żyła w nim kobieta, której świat cały nie zawierał się w zwierciadle, piesku ulubionym i misternym hafcie kołnierzyka. Nawet na fortepianie jej, zamiast uprzednich polek, walców i warjacji wyrachowanych na salonowy efekt, pojawiały się szerokie i wzniosłe utwory mistrzów, które zdają się na poły rozdzierać pierś i wlewać w nią zdroje szlachetnych poczuć i tęsknoty za tem co wielkie, piękne i potężne.
Słowa Kamili głęboko znać wryły się w myśli żony Stanisława i kierowały jej postępowaniem.
Tak płynęły dni za dniami, spokojne na pozór, ale widmo nieszczęścia nie opuszczało jeszcze pięknego mieszkania, przeciwnie, groźniejsze niż kiedy błąkało się w około dwojga młodych ludzi, powlekając im twarze bladością cierpienia, a w serca wlewając obawę przyszłości.
Pewnego dnia w południowej porze, Celina weszła do błękitnego saloniku, w którym stał fortepian i zadzwoniła.
— Czy mąż mój jest w domu? — zapytała służącego.
— Tak, jaśnie pani. Zajęty jest w swoim gabinecie z jakimś starym żydem, który przyszedł przed godziną.
Lokaj odszedł.
Celina grać zaczęła.
Grała już dobre pół godziny, gdy wszedł Stanisław.
Na twarzy jego widoczne były ślady wzburzenia, którego przed chwilą doświadczyć musiał, usta blade, w oczach niepokój.
Celina powitała go milczącym uściskiem ręki i grała dalej.
Stanisław nie wyrzekłszy ani słowa, rzucił się na sofę, głowę oparł na dłoni i pogrążył się w myślach.
Celina grała ciągle. Drobna i kształtna jej kibić w ciemnej i jedwabnej sukni wdzięcznie rysowała się na błękitnem tle ściany, z pod rąk jej płynęła muzyka łagodnym, nieprzerwanym potokiem. Z twarzy męża odgadła, jakie tony potrzebne były jego wzburzonej, zniepokojonej duszy. Nie namiętne one miały być i nie bolesne, bo i bez tego w piersi jego wrzały niepokoje, żale i wyrzuty sobie samemu czynione. To też muzyka jej płynęła cicha, mięka i rzewna, dźwięki jej czyste, przytłumione choć wyraźne, zdawały się być drobnemi kroplami rosy spadającemi ku ochłodzeniu tego, co przez skwar życia przepalonem zostało. Była w nich miłość, ale bez gwałtu i uniesień, słodka tylko i pieszcząca, był w nich żal, ale bez rozpaczy, rzewny i o nadziei mówiący, była w nich jeszcze i modlitwa z całą pokorą skruchy i ufnością błagania. Grająca zostawała pod wpływem natchnienia, serce węzbrane kierowało jej palcami, wzrok oderwała od ust i podniosła w górę, a ciche akordy basu i srzebrzyste nuty wiolinu, zdawały się niby westchnienia, prośby i pieszczoty ulatywać w przestrzeń zgodnie z oddechem jej piersi, zwolna płynącym przez pół otwarte usta.
Zdawało się, że Stanisław nie słyszał zrazu tej muzyki, która obok niego i dla niego rozlewała się falami cudownej harmonji, ale wsłuchiwał się z boleścią w swoje wewnętrzne głosy. Oczy miał utkwione w ziemię, oddech trudny. Ale powoli, stopniowo znać było, jak tony płynące z serca i z pod palców Celiny ogarniały go słodyczą, kołysały i koiły to, co w nim burzyło i raniło. Głowa jego pochyliła się niżej, czoło oparł na dłoni i wzrok podniósł od ziemi.
Nagle Celina grać przestała.
Stanisław drgnął, jakby ze snu zbudzony.
— Graj jeszcze Celino, — rzekł zcicha.
Po twarzy młodej kobiety przemknął błysk radości, grała znowu.
Stanisław powstał i przyciągany potęgą uczucia wyrażającego się muzyką, powoli zbliżył się do fortepianu. Stanął naprzeciw żony, skrzyżował ręce na piersi i wpatrzył się w twarz jej spojrzeniem, w którem było mnóstwo najsprzeczniejszych uczuć.
Celina nie patrzyła na niego, ale uczuła na sobie ten wzrok, na rzęsie jej zamigotała łza, ręce jej zadrżały i osunęły się z klawiszów. Ostatni nagle przerwany akord zabrzmiał jak jęk krótki, jak gwałtownie wybuchające, ale niedopowiedziane słowo.
Oboje milczeli przez chwilę.
— Powiedz mi, — ozwał się Stanisław stłumionym głosem, — powiedz mi Celino, o czem ty myślisz, grając z takiem natchnieniem?
— O tobie, — zcicha odparła kobieta i podniosła na niego smutne i przezroczyste oczy.
Stanisław patrzył na nią przenikliwie, uważnie.
— Celino, czy ty nic nie masz mi do powiedzenia? — zapytał.
Celina powstała i położyła dłoń na jego ręku.
— Owszem Stasiu, — odpowiedziała, — ale czekam, aż mnie się zapytasz.
Stanisław zsunęł brwi.
— Ja mam ciebie pytać? — wymówił z trudnością, — a jakież posiadam prawo żądać od ciebie rachunku z miłości, którą własną winą straciłem?
— Tyś stracił moją miłość! — zawołała Celina i drżąc, otoczyła go ramionami.
W tej samej chwili ozwał się po za nimi głos lokaja:
— Pan Ordynat Zrębski!
Na dźwięk tego imienia, imienia człowieka, który lekkomyślnie zamącił jej spokój domowy, nagły rumieniec oblał twarz Celiny.
Spostrzegłszy to Stanisław, oczy mu zapłonęły i rzekł porywczo:
— Prosić!
— Stasiu! ja nie chcę... — zawołała Celina, ale niedokończyła.
Stanisław był już w salonie.
Celina stała przy fortepianie drżąca, zarumieniona, z oczami łzą zaszłemi i tak ujrzał ją wchodzący Ordynat.
Wzruszenie bardzo widoczne młodej kobiety umiał on przypisać wielu pochlebnym dla siebie powodom, bo przesunął rękę po faworytach i zbliżył się z bardzo znaczącem spojrzeniem.
— Madame! — zaczął mówić z ukłonem, w którym angielska sztywność postaci kłóciła się z sentymentalnością oblicza, — zdaje mi się, że upłynęły wieki od dnia, w którym ostatni raz miałem szczęście widzieć panią... wieki ma foi... niepokoju i tęsknoty...
Celina mocowała się z sobą, ale odzyskała zimną krwi spokojność. Milczącym gestem wskazała gościowi fotel i sama usiadła na kanapie.
Ordynat nie spuszczał z niej wzroku, romantycznie przymrużonych oczu i nie mógł nie spostrzedz walki, jaką młoda kobieta toczyła ze wzruszeniem, a spostrzeżenie to ośmieliło go do najwyższego stopnia.
— W czasie choroby pani... — zaczął mówić pochylając się ku Celinie, ale przerwał nagle, gdyż młoda kobieta żywo się usunęła.
— W czasie choroby pani, przeniosłem tysiące męczarni... — rozpoczął znowu po kilku sekundach, ale znowu zająknął się, bo wyraz twarzy Celiny dziwnym mu się wydał.
— Ma foi... — próbował jeszcze cedzić, ale już nieco zmęczony, — nigdy w życiu nie doświadczałem podobnego uczucia... pani byłaś tak okrutną i odmawiałaś mi dotychczas swego widoku. Byłem zbyt nieszczęśliwym, gdybym przypisywał to innym przyczynom jak jej zdrowiu, którego stan nakazywał zupełną samotność... Bo co do mnie, wierz mi pani, że... ma foi... obraz jej towarzyszył mi wszędzie, że w sercu mojem...
Celina słuchając go, rumieniła się i bladła na przemian. Oczy jej błysnęły gniewem i z rumieńcem na twarzy powstała.
— Panie Zrębski, — rzekła drżącym głosem, — pozwól pan, że odrzucę dobrą myśl pana i przerwę jej wypowiadanie. Wierz mi pan, że obecna rozmowa nasza jest czasem straconym daremnie, który pan lepiej mógłbyś użyć czytając „Timesa,“ a ja kołysząc moje dziecko, które, słyszałeś pan? w przyległym pokoju zapłakało przed chwilą.
Ordynat wyglądał jak piorunem rażony. Blade jego oczy rozszerzyły się i usta zbladły.
Celina mówiła dalej:
— Czuję, że jako gospodyni domu postępuję niegrzecznie, ale usuwam ten wzgląd światowy tam, gdzie idzie o mój spokój rodzinny...
— Pani, — wyjąknął młodzieniec, — ma foi, nie pojmuję, czem mogłem obrazić...
Celina uczyniła lekceważący gest swoją drobną rączką i odparła niedbale:
— Ach, nie obraziłeś mnie pan, tylko... znudziłeś!
Cios ten więcej niż wszystko pobudził do życia Ordynata. Blada twarz jego okryła się rumieńcem, oczy błysnęły. Ocknęła się w nim duma, czy gniew zawrzał, czy może zebrała odrobina istotnej sympatji dla pełnej wdzięku kobiety, którą się był rozmarzył.
— Pani! — zawołał nagle wstając, — ależ ja miałem nadzieję...
Drobna postać Celiny wyprostowała się i jakby urosła dumą i godnością. Surowem spojrzeniem, które dziwny koloryt nadało jej błękitnym źrenicom, zmierzyła młodzieńca i rzekła ze spokojem i wyniosłością:
— A któż panu dał prawo do roszczenia sobie podobnych nadziei? czy postępowanie moje? nie, a więc cóż? zapewne wiekuiste jego znudzenie, które skłoniło go do szukania rozrywki. Za przedmiot rozrywki obrałeś pan sobie mnie, a raczej podszepnięto panu, że ja mu za taki służyć mogę. Otóż gruba to była omyłka i nie godna człowieka dobrego towarzystwa. Nie obrachowałeś pan najprzód z kim będziesz miał do czynienia. Ani moja godność moralna, ani miłość, jaką mam dla męża mego, ani moje położenie społeczne nie są po temu, abym służyła za rozrywkę komukolwiek. Rozumniej pan uczynisz, gdy poszukasz przerwy dla swych nudów w jeżdżeniu na Lady Makbeth, albo w przygotowaniu Sułtanki do wyścigów, albo co najlepiej — w podróży do Wielkiej Brytanji...
Przy ostatnich wyrazach Celina zaśmiała się pół naiwnie, pół ironicznie.
Ordynat stał przed nią jak skamieniały, z dziwną grą fizjognomji. Na twarzy jego mięszały się poczucia wstydu, upokorzenia, gniewu i boleści. Znać dumne i szydercze słowa młodziuchnej kobiety, którą miał za łatwe do zdobycia dziecko, przebudziło zamarłe i zawczasu wyziębłe jego wnętrze. Krwisty rumieniec powlókł mu czoło, głowę spuścił na piersi i o dziwo! na bladą rzęsę jego wypłynęła łza.
Celina patrzała na niego i wyraz twarzy jej zmienił się. Ironja ustąpiła przed politowaniem, duma przed dobrocią. Znać było, że spostrzegłszy cierpienie, zapomniała wnet o obronie. Powolnym i łagodnym ruchem splotła przed sobą drobne ręce i ozwała się smutnym, łagodnym głosem:
— Obraziłam pana... czuję to i smutno mi, ale inaczej uczynić nie mogłam, musiałam przecież ukazać panu prawdę... o, gdybyś pan wiedział, jak boleję nad wszystkiem, co prowadzi pana i jemu podobnych do takich jak pański, płochych a grzesznych postępków... o, gdybyś pan wiedział jak pragnęłabym otworzyć wam wszystkim oczy i ukazać to, co sama teraz tak jasno widzę i powiedzieć wam: źle czynicie! Tyle jest pięknych rzeczy na świecie, które kochać, które zdziałać można, mój Boże! czemuż ich nie widzicie panowie?... Nudzicie się, upędzacie za rozrywkami, niszczycie sobie serca, marnujecie myśli, gdy tymczasem...
Przerwała nagle i po chwili rzekła:
— Nie wiem, dla czego ja to wszystko mówię panu? może dla tego, że mi go żal, żal serdeczny? przed chwilą byłam bardzo obrażona, ale spostrzegłam, że pan cierpi i doznałam dla pana współczucia... Jestem kobietą niedoświadczoną i nieumiejętną i zaledwie sama sobie poradzić zdołam... innym więc rad i nauk dawać nie śmiem... ale zdaje mi się, że byłbyś pan szczęśliwy, gdybyś... pracował. Jesteś pan tak bogaty, masz tak obszerne dobra, ileż tu pola do pracy... o, gdybyś pan tylko szczerze umiłował tę ziemię i zapragnął cośkolwiek na niej stworzyć środkami jakie nam dała Opatrzność, z pewnością byłbyś pan szczęśliwy... i nie szukałbyś rozrywek w płochych a szkodliwych nie raz zabawach, a zaspokojenia tęsknoty w odległej Anglji... Może się mylę... ale tak przynajmniej wnoszę z poczuć własnego serca, bo co do mnie, niczego więcej nie pragnę, o nic dobrego Boga nie proszę, jak tylko, aby mi pozwolił całe życie rodzinną ziemię gorąco kochać i użytecznie pracować...
Umilkła, i zamyśliła się. Z rękami splecionemi na piersiach, z oczami zamglonemi wzruszeniem, z jakiem mówiła, i podniesionemi w górę, wyglądała jak czysty anioł dobroci i miłości.
Ordynat patrzył na nią jeszcze parę minut, coś jakby uwielbienie ukazało się w jego mętnych źrenicach, postąpił, wziął rękę Celiny i ze czcią ją pocałował. Potem skłonił się przed nią głęboko w milczeniu, i nie rzekłszy słowa, wyszedł.
Celina odetchnęła z całej piersi.
— Dzięki Bogu! — szepnęła, — już wszystko skończone!
Zaledwie to wymówiła, usłyszała szelest we drzwiach przeciwległych tym, któremi wyszedł Ordynat. Obejrzała się i zobaczyła Stanisława stojącego na progu. Twarz jego promieniała radością, ale w oczach znać było głębokie zawstydzenie.
— Cesiu, — wyrzekł bardzo wzruszonym głosem, — przebacz, że słuchałem, ale chciałem przekonać się... Wszystko słyszałem! — dokończył i wyciągnął do niej ramiona.
Młoda kobieta z okrzykiem radości rzuciła się w jego objęcia.
W dwie godziny potem, o pięknym pogodnym zachodzie słońca, po ulicach miasta turkotał lekki odkryty koczyk, a w nim siedzieli obok siebie państwo Klońscy.
Celina trzymała na kolanach malutką swą dziecinę. Stanisław pogodnem okiem rozglądał się w około.
Trudnoby było znaleźć w świecie piękniejszą i szczęśliwszego pozoru parę.
Od bardzo dawna państwo Klońscy po raz pierwszy ukazywali się razem publicznie. Ogólna wieść niosła, że zostają z sobą w nieporozumieniu; znakomita jejmość o czepcu ze strusiemi piórami dowodziła nawet, że rozwód między nimi został postanowionym, a Jodek upewniał „pod słowem uczciwego człowieka,“ że Ordynat czeka z niecierpliwością chwili, w której Celina będzie wolną. Ukazanie się więc ich publiczne w porze, w której całe miasto wyroiło się na ulicę używając przechadzki i przejażdżek, uczyniło nie miły efekt.
Przechodnie szeptali między sobą:
— Patrzcie! patrzcie! Klońscy jadą!
— Co to? czy pogodzili się?
— Widocznie.
— A jak szczęśliwymi wyglądają oboje!
— Śliczna ich dziecina! — zauważała jakaś pani.
— A matka jeszcze śliczniejsza! — dorzucił jakiś towarzyszący jej mężczyzna.
— A kapelusz jej najśliczniejszy! — zaśmiała się wystrojona panienka.
W istocie, Celina miała na głowie prześliczny kapelusik i bardzo do twarzy jej w nim było.
Jodek szedł chodnikiem Złotej ulicy, gdy mijał go powóz pańswa Końskich. Spojrzał, przystanął i otworzył usta ze zdziwieniem.
Jechali razem i wyglądali na ludzi szczęśliwych i wzajem z siebie zadowolonych, a więc domysły jego poparte „słowem uczciwego człowieka,“ okazały się bezzasadnemi i ludzie będą mieli prawo powiedzieć, że kurjer codzienny miasta M. puścił w świat kaczkę dziennikarską.
Był to cios dla Jodka, ale pocieszała go myśl, że jutro pójdzie do Klońskich na śniadanie, a weseli i szczęśliwi ludzie miewają niekiedy ochotę pijać przy śniadaniu szampana...
Przez okno swego mieszkania ujrzał także pan Graba parę jadącą. Powóz toczył się zwolna, miał więc czas spojrzeć uważnie na twarze przejeżdżających. Spojrzał i zgrzytnął zębami, bo ze sposobu, w jaki w tej chwili Stanisław patrzył na swą śliczną żonę, poznał, że intryga jego wymierzona przeciw młodej kobiecie w celu zniszczenia wpływu jej na męża, spełzła na niczem, że jeden z jego przyjaciół z rąk mu się wyślizgnie, jeden uczeń ubędzie z jego szkoły...
Powóz Klońskich skręcił na Nadrzeczną ulicę i po spadzistości góry zwolna się spuszczał ku mostowi położonemu na rzece.
W bramie swego ogródka stał stary Wigder, gładził długą brodę i zdala już przypatrywał się powozowi. Gdy ten zbliżył się do zielonego domowstwa, ironiczny uśmiech osiadł na ustach żyda, orzucił wzrokiem kocz, piękne siwe konie, szafirową liberję i szepnął:
— Schön!
Oczy Stanisława spotkały się z utkwionym w niego wzrokiem żyda. Zbladł, prygryzł usta i zawołał na stangreta:
— Wracaj inną ulicą!
Celina spojrzała na męża, którego twarz wyraziła nagle dotkliwe cierpienie i zbladła także.
W kącie pięknego powozu, pomiędzy adamaszkiem wybitemi poduszkami, oczom obojga młodych ludzi ukazało się nieodegnane od nich jeszcze widmo nieszczęścia, mówiące: — „Jestem przeszłość! Nie łatwo wydrzeć mnie z życia, albo wymazać z pamięci! biada tym, którzy mnie uczynili samym tylko śmiechem i winą, bo w zamian wniosę im w teraźniejszość łzy i obawy!“
O małą wiorstę od M. położony, na malowniczem wzgórzu otoczonem usianą zbożem równiną, stał obszerny, starożytny klasztor OO. Dominikanów. Mury jego wysokie i poczerniałe od czasu, zdobne u góry dwiema majestatycznemi wieżami stojącego wśród nich kościoła, ciemną masą rysowały się na tle widokręgu, wspaniale ze wzgórza panując nad miastem i całą okolicą. Pogrążone w wiecznej ciszy przypominały one owe średniowieczne schronienia ludzi, którzy przed walkami i zbrodniami swego czasu, chronili się do grodów nad ziemią wzniesionych, aby zapominając o teraźniejszości, zatapiać się w badaniach przeszłości świata i w ekstatycznem oczekiwaniu przyszłości zaziemskiej. Z głębi klasztoru nigdy gwar żaden, nigdy żadne odgłosy nie wychodziły na zewnątrz. Sosnowy bór pokrywający część wzgórza, szumiał z jednej strony murów, z drugiej dochodził do nich od miasta niewyraźny gwar ludzkości, niby głuchy szmer nagromadzonych i wojujących spraw ludzkich. Niekiedy na równinie brzmiał głos wieśniaka wołającego na woły z ciężkością pług ciągnące, albo płynęły po niej śmiechy i śpiewy żniwiarzy. Ale z murów klasztoru nigdy w odpowiedź na te żyjące głosy żaden głos się nie ozwał; stały one wiecznie ponure i milczące jak uosobienie ciszy i grozy, niby niezmierna modlitwa wyłoniona z piersi olbrzyma i skamieniała w olbrzymiem westchnieniu.
Niekiedy otworzyła się ciężko okuta żelazem furta, wychodziła zeń postać biało ubrana, z głową okrytą kapturem i cichym krokiem, jak cień nie należący do świata żyjących, przesuwała się po równinie dążąc ku miastu lub której ze wsi okolicznych. Przechodnie spotykając tę postać, ciekawie zaglądali pod białe sukno kaptura, i spostrzegali twarz bladą o zapadłych policzkach i spuszczonych oczach. Mijając spotykanego przechodnia, zakonnik zcicha pozdrawiał go imieniem Chrystusa i szedł dalej, a kroki jego żadnego nie czyniły szelestu, tylko biała szata powłóczysta ciągnęła się za nim, zginając trawy polne. Niekiedy też w głębi nocy, podróżny dążący do M., albo zapóźniony mieszkaniec wracający do domu, słyszał stłumione chóralne śpiewy wychodzące z głębi murów, podobne do przeciągłych westchnień, które po przez ciszę i ciemności nocne, zdawały się chcieć przedrzeć do nieba.
Jak żyli ludzie w murach tych zamknięci? — nikt nie starał się badać. Mówiono, że modlili się ciągle i w istocie tak być musiało. Czy znali oni społeczność, z którą dzieliła ich cisza grobowa? czy zdolni byli pojąć burze miotające ludźmi, a od których sami bronili się zagrodą z murów? czy w sercach ich miłość dla bliźnich nie ustąpiła przed ekstatycznem wielbieniem mieszkańców nieba? czy zdolni oni byli uronić łzę nad mękami, których nie doświadczali sami, przebaczać grzech, którego sami popełnić nie mogli, podać rękę upadającym, gdy sądzili, że sami ciągle podnoszą się ku niebu? Były to pytania, które nie jeden zadawał sobie patrząc na ciemne zarysy wspaniałych murów. Nikt jednak bardzo sobie nad tem głowy nie łamał; miasto M. było jednem z najoświeceńszych i najbogatszych miast w kraju; bawiono się w niem, czytano, pisano, handlowano, pracowano w różny sposób, a o klasztorze przypominano sobie rzadko i wtedy tylko, gdy na wieżach jego rozgrzmiała muzyka donośnych dzwonów, i srebrną falą płynęła po równinie, wzywając ludzi przed oblicze Tego, który miłuje cierpiących i przebacza grzesznym.
Przełożony klasztoru tego był ojciec Innocenty, sławny uczonością swą, jako teolog i anachoretyczną surowością obyczajów. Był czas, że o ojcu Innocentym wiele mówiono w M., zajmowano się nim niezmiernie, uważano go za świętego, dobrowolnego męczennika. Kobiety mianowicie widziały w nim istotę nadprzyrodzoną prawie. Nie tylko dewotki z profesji, ale i światowe panie całowały mu ręce z wielką pokorą, a klękając przed konfesjonałem, w którym on siadywał, miały twarze świętą przejęte grozą. Nie było wówczas domu, w którymby do kościoła Dominikańskiego nie szyto, lub nie wyszywano jakich strojów i aparatów nabożnych: alb, antypedjów, komż, stuł, baldachimów i t. p. A wszystko to piękne i niepiękne ofiarnice niosły lub wiozły do klasztoru, prosząc, dobijając się o ten jeden zaszczyt, o to jedno szczęście, aby módz ofiarę swą oddać osobiście ojcu Innocentemu. Ta zaś, której błaganie zostało wysłuchane, zarumieniona od świętego wzruszenia, oddawała dzieło rąk swoich i schylając głowę przed zakonnikiem, mówiła w pokorze: — „Ojcze Innocenty, pobłogosław.“ — Ojciec Innocenty nie odmawiał nigdy swego błogosławieństwa, i wymawiał je nad głowami klęczących umarłą mową Rzymian... Kronika miasta M. niesie, że zapał ten do szycia stuł, alb i komż doszedł onego czasu do takich rozmiarów, że pewnego dnia we wszystkich sklepach bławatnych miasta M. zabrakło nagle muślinu, batystu, koronek i wszelkich innych tego rodzaju ingredjencji.
W czasie świąt uroczystych wszystkie inne kościoły miejskie były prawie puste, tłumy zaś biegły słuchać kazań ojca Innocentego, który był obdarzony tą gorącą, namiętną wymową właściwą zakonnikom, a uderzającą wyobraźnię słuchaczów potęgą ekstatycznych wyrażeń i obrazowością w przedstawieniu niebieskich rozkoszy i piekielnych męczarń. Przy początku tych kazań głucha cisza panowała zwykle w kościele, wszystkie oczy utkwione były w twarz kaznodziei, wszystkie piersi tamowały oddech. Stopniowo tam i ówdzie ukazywały się białe chusteczki i odzywały nerwowe tłumione łkania; im dłużej trwała mowa ojca Innocentego, im bardziej potęgował się głos jego i rozszerzały gesta, tem głośniejszy choć tylko głuchym jeszcze szmerem rozpływający się płacz wydzierał się z piersi słuchaczów, a gdy nareszcie zabrzmiał z kazalnicy święty finał kazania, gdy zakonnik padając na kolana zwrócił się ku ołtarzowi z namiętną modlitwą, głos jego już z trudnością mógł zapanować nad wykrzykami, jękami i głośnym powszechnym płaczem. Powtarzało się to tak często i ciągle, że płakać na kazaniu ojca Innocentego stało się niemal zwyczajem, tak jak śmiać się na komedji i tańczyć na balu.
Zdarzyły się nawet wypadki ekstra, jak: zemdlenia, serdeczne śmiechy i t. d.
Kronika miasta M. niesie wiadomość o pewnym wypadku, w którym jedna z pobożnych mieszkanek M. siedząc w ławce kościoła Dominikańskiego ujrzała obok siebie jakąś znajomą swą rzewnie w czasie kazania płaczącą.
— Czego tak płaczesz, pani Janowo? — zapytała troskliwie, pochylając się nad szlochającą.
— Jakże nie płakać, kiedy ojciec Innocenty kazanie mówi! — była łkaniem przerywana odpowiedź.
— Toż nie ojciec Innocenty, ale ojciec Prokop ma kazanie! omyliłaś się pani!
— O moja pani Michałowo! — zawołała płacząca ocierając oczy, — czemużeś mi tego wprzódy nie powiedziała? Daremnie się spłakałam.
Taką była popularność ojca Innocentego przez czas niejaki. Ale wszystko na ziemi przemijającem jest. Próżność nad próżnościami i wszystko próżność. Zwolna zaczęto oswajać się z ascetyczną fizjognomją i gorącą wymową zakonnika; ten i ów mąż nie pozwolił swej żonie codziennie bywać w odległym od miasta kościele Dominikańskim, przez co zaniedbywała zatrudnienia domowe; ten lub ów ojciec wywiózł lub wysłał z M. córkę swą z obawy, aby nie została dewotką lub zakonnicą; ta lub owa wyszła za mąż i wśród nowych uczuć, a nowych obowiązków, zapomniała o klasztorze i jego przełożonym; ta lub owa została matką, lub polubiła bale, albo pokochała sceptyka i przejęła się pojęciami ukochanego człowieka. Stopniowo zaczęto coraz mniej sporządzać aparatów kościelnych, coraz więcej uczęszczać do kościołów w środku miasta położonych, nakoniec po upływie lat kilku o ojcu Innocentym zostało między publicznością tylko jakby wspomnienie o świętym człowieku, który żył niegdyś lub i teraz jeszcze żyje, ale gdzieś za murami i górami. Nie mówiono i nie myślano już o nim wcale, a w niektórych tylko umysłach tkwił dlań szacunek, jako dla wzorowych obyczajów kapłana, szacunek stokroć cenniejszy i wyższe o wartości jego dający świadectwo, niż ekstatycznie płynące z samej tylko rozognionej wyobraźni tłumu.
Pewnego dnia letniego, około zachodu słońca z M. wyjechała kareta ciągnięta parą rosłych koni i szybko przebywszy przestrzeń dzielącą miasto od klasztoru, stanęła przed furtą. Z karety wysiadła młoda kobieta w ciężkiej ubrana żałobie, z twarzą bladą i noszącą na sobie wybitne znaki wielkiego moralnego cierpienia. Powoli zbliżyła się do furty i zadzwoniła. Z za muru rozległ się przeciągły i posępny odgłos dzwonka. Po tym odgłosie kilka minut trwało zupełne milczenie, w końcu za furtą dało się słyszeć ciche stąpanie, brzęknęły żelazne zasuwy, klucz kilka razy zakręcił się w zamku i przez wpółotwarte drzwi wysunęła się głowa okryta białym kapturem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, — rzekła kobieta świadoma znać obyczajów zakonnych.
— Na wieki wieków, Amen, — odrzekł zakonnik pobożnie. — Kto? i z jakim interesem? — zapytał nie podnosząc oczu na przybyłą.
— Chciałam mówić z Ojcem Innocentym.
— A, to trudno! Wielebny Ojciec odprawia teraz z braćmi Nonę na chórze.
— Proszę was Ojcze, abyście mu powiedzieli, że przybyłam dla ważnej sprawy i trudno mi będzie przyjechać raz drugi, — nalegała kobieta.
Zakonnik uczynił głową znak zaprzeczenia i miał widoczny zamiar stanowczo odmówić, gdy uwagę jego zwróciła kareta, która właśnie w tej chwili czyniła przed furtą wielki krąg, aby stanąć nieopodal w cieniu kilku drzew. Na portjerze złocisto błyszczała korona szlachecka, umieszczona nad dwiema połączonemi cyframi, błyszczały też srebrne guzy liberji stangreta i brzękały bogate szory na pięknych z wdziękiem stąpających koniach. Zakonnik szybko orzucił okiem te wszystkie lśniące marności światowe i ozwał się miększym znacznie głosem:
— Ha! jeśli sprawa tak ważna, oznajmię Wielebnemu Ojcu. Jakież nazwisko mam mu powiedzieć?
— Kamila Grabina, — rzekła kobieta.
Zakonnik zniknął, w zamku znowu klucz zakręcił się kilka razy ze zgrzytem i brzękiem.
Kamila została przed furtą o mur wsparta, a do ucha jej dochodziły głuche echa śpiewów chóralnych. Śpiewy te wybuchały chwilami potężne i rozgłośne, niby namiętne westchnienia mnóstwa piersi pragnących rozeprzeć mury i dostać się do nieba lub na ziemię, potem cichły znowu zmieniając się w szmer oddalony, na którym kiedy niekiedy podnosił się jeden głos silniejszy niż inne, niby jęk, lub skarga przeciągła.
Była to Nona śpiewana przez braci zakonnych na kościelnym chórze.
Po długiem oczekiwaniu, Kamila usłyszała znowu otwierającą się furtę i głos furtjana wyrzekł:
— Wielebny Ojciec prosi.
Kamila przestąpiła próg klasztorny i znalazła się w wielkiej sieni, której sufit łączył się u góry w szpiczaste głębokie sklepienia.
Od zczerniałych murów wiała wilgoć, po ścianach wisiały wielkie stare obrazy o ciemnem tle i barwach przez czas pobladłych, przedstawiające w ohydnych postaciach szkielet śmierci, to porywający dziecię z rąk matki, to piszczelami rąk chwytający za gardło grzesznika, to z wyszczerzonemi zębami przelatujący w powietrzu nad jakiemś miastem czerwonym ogniem płonącem. Obrazów takich było kilkanaście, a ze wszystkich patrzyły kurczowo wykrzywione twarze, sterczały konwulsyjnie rozpięte palce konających; zdawało się, że tyle razy powtórzony bielejący wśród ciemnego tła szkielet śmierci zgrzytał zębami, klekotał nagiemi kośćmi luźnie kołyszącemi się w stawach, trzeszczał piszczelami palców wyciągniętymi ku pochwyceniu ofiary. Na prawo i na lewo były drzwi ciężkie, szerokie i wysokie, okute żelazem; jedne z nich prowadziły w głąb klasztoru i miały nad sobą łaciński napis wielkiemi zgłoskami nakreślony na murze: „Dla twych obietnic Panie porzucam, próżności tego świata.“ Nad drugiemi wisiał portret fundatora klasztoru, widocznie dzieło jednego z tych średniowiecznych malarzy, których najmowano do malowania ścian pokojowych i obrazów kościelnych zarazem, przedstawiający jakiegoś kontuszowego pana, w naturalnej wielkości, ale z głową nienaturalnie ogromną, w sukniach, których barwy trudno już było rozpoznać, ale między któremi panował ceglasto-czerwony kolor. Dwa wąskie a wysokie, gęsto okratowane okna nie wiele dawały światła, a i to jeszcze ginęło w części w głębokich framugach, w jakich okna zagłębione były. Sień więc całą napełniał półzmrok, u samego szczytu sklepień panowała nawet zupełna prawie ciemność, a tem wydatniej z pośród szarego tła wystawały białe szkielety śmierci na obrazach i czerwona szuba fundatora. Po kracie jednego z okien wąską złotą nicią wił się promień zachodzącego słońca, ale jakby odstraszony czernią sklepień, wilgocią murów, fantasmagorją malowideł, nie przeciskał się wewnątrz sieni, ale swawolny i migocący, mknął dalej rozpływając się w przezroczystem powietrzu, albo wężykowato igrając po zielonej równinie.
Furtjan milczącym gestem wskazał Kamili drzwi, nad któremi był portret fundatora i otworzywszy je przed nią, cofnął się w głąb sieni.
Kamila weszła do klasztornego parlatorjum.
Była to dość obszerna izba, jak sień sklepiona, z również poczerniałemi murami i niebieską pleśnią wilgoci po kątach.
Światło dzienne przenikało tam przez jedno okratowane i zagłębione we framudze okno i półzmrok panował tam także. Po środku izby, od sufitu aż do z cegieł ułożonej podłogi, rozciągała się od ściany do ściany gruba i gęsta krata żelazna. Sprzętów nie było tam żadnych, tylko pod kratą stały proste drewiane ławy, a z obu stron okna wisiały wąskie a długie obrazy. Na jednym z tych obrazów był Chrystus przybity na czarnym krzyżu, z cierniową koroną na schylonej głowie i czerwonemi plamami krwi na bladem czole; co przedstawiał drugi obraz, nie podobna było rozpoznać wśród zmroku, na tle tylko czerwonem odznaczały się ognistą barwą jakieś płomienie gorejące, a między niemi jakieś wykrzywione twarze i niby rogi, niby pazury djabelskie. Była to znać wyrażona pędzlem jedna na wpół dzikich namiętnych fantazji średniowiecznych.
Chłód i cisza grobowa owiała Kamilę, dreszcz przebiegł po jej ciele; machinalnie zbliżyła się do okna jakby pierś jej powietrza, a oczy zapragnęły światła, ale przez okurzone i gęstą kratą przysłonione szyby nic ujrzeć nie mogła oprócz pająka, który zwolna i spokojnie snuł tam sobie gniazdo z szarych nici pajęczyny. Podniosła wzrok na obrazy i smutnemi oczyma wpatrywała się w pochyloną na krzyżu głowę Chrystusa, po którego twarzy płynęły z pod cierni dobywające się dwie strugi krwi.
Z drugiej strony kraty zabrzmiał cichy głos męski:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków, — odpowiedziała młoda kobieta i obejrzawszy się, ujrzała bielejącą się z za kraty szatę zakonnika.
— Chcieliście mówić ze mną, córko? — ozwał się znowu głos.
— Tak, Ojcze Innocenty.
— Pójdźcież tu bliżej i usiądźcie.
Ojciec Innocenty był wysokiego wzrostu, grube fałdy powłóczystej sukni poważnie go opływały; białe i chude ręce wyciągnięte z szerokich rękawów trzymał złożone na piersi. Wyglądał na lat czterdzieści, twarz jego nosiła ślady wielkiej znać dawniej męskiej piękności, ale powleczona była grobową żółtością, właściwą ludziom żyjącym w ciągłem zamknięciu. Kości policzków miał wystające, usta blade, czaszkę całkiem prawie ogołoconą z włosów. Na czole jego w różnych kierunkach krzyżowało się mnóstwo zmarszczek, a oczy wielkie, ciemne, płonęły silnym ogniem, z pod zapadających co chwila powiek. Na całej tej twarzy i postaci wyraźnie wypisanemi były milczenie, ekstaza, post, dyscyplina, celibat.
— Nie poznajecie mnie, Ojcze Innocenty, — rzekła Kamila zbliżając twarz do kraty, — a przecież przed kilką laty byłam u was parę razy z matką moją.
— Panna G.? — zapytał zakonnik po chwilowem milczeniu.
— Tak, Ojcze Innocenty; ale dziś już się inaczej nazywam...
— A, wstąpiliście w święty stan małżeński! Byleby na chwałę Boga i na zbawienie duszy waszej! Jakże tam matka wasza?
— Umarła... — cicho odparła Kamila.
— Wieczny pokój jej duszy! niech spoczywa na łonie Pana, a światłość wiekuista...
I usta zakonnika poruszały się przez chwilę cichem szeptaniem modlitwy za umarłych.
— I cóż, córko, macie mi do powiedzenia? — zapytał dokończywszy modlitwę.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — matka moja mówiła o was zawsze z wielkim szacunkiem, posiadaliście całe jej zaufanie...
— Jestem pokorny sługa Boży, — przerwał zakonnik, — a ziemskie pochwały i względy składam w ofierze u stóp ołtarza...
— Tak, — mówiła dalej Kamila, — ale to zaufanie, ta cześć jaką matka moja dla was miała, natchnęły mnie myślą udania się do was w najtrudniejszej chwili mego życia po radę i wsparcie duchowe, bez którego znękana dusza moja ugina się i upada.
— Mów, córko moja, — rzekł zakonnik opierając czoło na ręku i profilem zwracając się do Kamili, — słucham was i proszę Ducha Świętego, aby raczył mnie natchnąć darem dobrej rady.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — jestem bardzo nieszczęśliwa; ślubem małżeńskim związałam się z człowiekiem, którego nie tylko kochać i szanować niepodobna, ale którym pogardzać muszę. Cierpienia, jakie ponoszę, są nad moje siły moralne, wśród nich duch mój ugina się i słabnie, serce napełnia się jadem nienawiści, a głowa tak strasznemi myślami, że aż niekiedy błagam Boga o śmierć, jako o łaskę najwyższą. Przyszłam więc do was Ojcze, abyście mi poradzili, co mam począć, bo świeccy ludzie żadnej skutecznej rady dać mi nie mogli. Wyście uczeni, biegli w teologji, wiecie jak kościół w sprawach tych wyrokuje. Poradźcie mi przez miłość bliźniego, wskażcie mi drogę, na której wyratować mogę duszę moją ginącą w nieszczęściu większem, niż jej siły...
Słowa Kamili szeptem prawie wypowiedziane, rozpłynęły się i skonały wśród głuchej ciszy parlatorjum. Milczenie trwało parę minut, kobieta pełna niepokoju i błagania, wlepiła oczy w zakonnika, on siedział nieporuszony, z czołem na dłoń spuszczonem. Podniósł nakoniec głowę i z surową twarzą wyrzekł uroczystym głosem:
— Córko, co prędzej, co prędzej przystępuj do trybunału pokuty, albowiem dusza twoja zostaje w stanie śmiertelnego grzechu!
Podniósł rękę do góry i mówił dalej, a głos jego coraz się wzmagał.
— Wszystko coś mi powiedziała tchnie buntem przeciwko woli Bożej, pychą podobną tej, za którą aniołowie zostali strąceni z niebios wszechmocną prawicą. Jakto! Bóg zsyła ci jedną z najwyższych łask swoich: nieszczęście! a ty nie tylko z pokorną wdzięcznością przyjąć go nie chcesz, ale pragniesz zrzucić je z bark swoich! Więc odpychasz od siebie słodki krzyż Chrystusów? Więc nie pożądasz iść za Zbawcą na górę Golgoty? O, strzeż się córko! serce twoje ugrzęzło w marnościach tego świata, szatan buntu i pychy wziął cię w swe piekielne objęcia, i na oczach twoich położył bielmo ślepoty! Ach idź, idź do stóp krzyża, a tam przejrzysz i zobaczysz, że cierpienia, że boleści, że męki najsroższe są najwyższem szczęściem człowieka, najsłodszą rozkoszą, jakiej on doznać może na ziemi, bo mistycznym węzłem łączą go z bolejącym Chrystusem i prowadzą tam, gdzie jest radość nieustająca z Bogiem — w Bogu i dla Boga!...
Na twarzy Kamili malowało się zdziwienie. Milczała chwilę, potem rzekła cichym głosem:
— Ojcze Innocenty, nie każdemu dana jest moc na dobrowolne męczeństwo. Zresztą zostać męczennikiem dla jakiejś wielkiej i pięknej idei, dla jakiejś głębokiej wiary lub miłości swojej, słodko być musi zapewne... ale męczeństwo podjęte dla niczego, przyjęte jako straszna pokuta całego życia, za jeden błąd popełniony w dobrej wierze, bez cienia myśli występnej, męczeństwo nie jednorazowe, nie kilkumiesięczne jak owych świętych, którzy za wiarę naszą umierali, ale codzienne, co godzina, co chwilę się powtarzające i trwające lata długie... ach! Ojcze, takie męczeństwo ani Bogu chwały, ani ludziom pożytku, ani duszy cierpiącej zbawienia przynieść nie może, na takie męczeństwo wzdryga się natura ludzka...
— Natura ludzka! — przerwał zakonnik wyciągając dłoń przed sobą, jakby wyraz ten chciał odepchnąć z pogardą, — natura ludzka! to co wy zowiecie naturą ludzką, wy, ludzie świata i marności jego, to ciało wasze, to wasze pożądliwości, które trzeba biczować, niweczyć, zabijać, aby nie krępowały duszy, za którą Zbawiciel umarł na krzyżu, dla której ciało jest tylko nędzną skorupą ulepioną z gliny, którą trzeba oczyścić z kału ziemskich narośli ostrym nożem dobrowolnych umartwień!
Na twarzy Kamili malowało się coraz większe i boleśniejsze zdziwienie.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — wyście długie lata spędzili w ciszy klasztornej i zapomnieliście może biegu spraw ziemskich. Wszak duch nasz złączony jest nierozerwalnie z ciałem! Jedno na drugie wpływa, jedno drugiemu przysparza mocy lub słabości.
— Bluźnisz córko! — zawołał zakonnik, — wiedz o tem kobieto pogrążona w grzechu i ślepocie, że ciało jest niczem, a dusza tylko wszystkiem!
— Cierpienia moje, — odrzekła Kamila, — mniej też mają źródła w ciele, które brzydzi się człowiekiem, co mnie posiada, jak w duszy, którą on zranił, zdeptał i upokorzył. Ojcze Innocenty, błagam was, przypomnijcie sobie życie zwyczajne, ludzkie i osądźcie mnie wedle niego. Jam została oszukaną. Wierzyłam w zacność człowieka, któremu ślubowałam, a znalazłam w nim serce na wskróś przesiąknięte występkiem... wierzyłam w miłość jego dla siebie, a otrzymałam tylko zmysłową, połączoną z cynizmem i szyderstwem. Ojcze! wyście nie znali nigdy rodzinnego życia i nie pojmujecie jego rozkoszy, gdy ono szczęśliwe, ani jego męczarni, kiedy ono bez miłości i szacunku na przymusowym tylko związku jest oparte! Cierpieć strasznie, ale jednorazowo i umrzeć z tego cierpienia jest niczem, cierpieć też i mieć przeświadczenie, że cierpienie to na pożytek się obróci, jakżeż zbawiennem być może!.. ale ponosić męczarnie nie widząc ich końca, mając przed sobą długie życie, i znosić je od człowieka, dla którego wstrętem i pogardą drżą wszystkie nerwy serca, i człowieka tego mieć przy sobie zawsze, co godzina, co chwila, ciągle słyszeć jego głos szyderczy, ciągle patrzeć na nieuczciwość jego i płonąć wstydem, że się nosi jego nazwisko i być zmuszoną siadać z nim u jednego stołu, podawać mu rękę, z trwogą śmiertelną oczekiwać jego uścisków, przyjmować je i znosić, gdy on ich żąda, a samej drżeć wśród nich z ohydy i wzgardy — o Ojcze Innocenty! to więcej niż prawa i dumna dusza może doświadczyć bez zbuntowania się przeciw swemu losowi, bez targnięcia się do walki, do przełamania tego fatalnego koła, w jakiem zamknął ją błąd jeden, jedyny w życiu, raczej omyłka niż błąd, a omyłka, której pobudki ze szlachetnych źródeł wiary i ufności płynęły!...
Głos zamarł w gardle Kamili, umilkła i dłoń poniosła do oczu, z których wydobywały się duże palące łzy.
— Im większe cierpienia, tem większa zasługa, im cięższy krzyż, tem ściślejsza spójnia z Chrystusem, — ozwał się zakonnik. — Zamiast oddawać się grzesznej rozpaczy, która, niestety, aż nadto widoczne ślady wyryła na twej twarzy, ciesz się córko, że dostąpiłaś zaszczytu boleści i rozpłyń się w niej cała z rozkoszą, jak wonne kadzidło w ofiarnym płomieniu!
— Ojcze Innocenty! — zawołała Kamila, — nie rozumiem was! O! z głębi serca wam mówię, że nie mam dość bohaterskiej mocy, albo biernego poddania się, abym cieszyć się mogła z nieszczęścia mego i męczarnie przenosić z rozkoszą. Przyszłam tu, aby zawołać do was: — Ratujcie mnie! dajcie jaki balsam na ukojenie ran serca mego! wskażcie mi drogę moją, bom oślepła i sama nie widzę, kędy mam iść! mówicie do mnie w imieniu Boga, ale Boga miłosiernego, który lituje się i nie chce mąk swego stworzenia! Natchnijcie mnie jakiem uczuciem, któreby mnie podźwignęło i wsparło! pokażcie mi, nauczcie mnie co mam czynić wśród strasznej toni, w jaką mnie los pogrążył!
— Zgodzić się z wolą Boga, umartwiać ciało swe i doskonalić duszę swą przez radość w cierpieniu, — odparł zakonnik.
Ojcze! — składając załamane ręce zawołała Kamila, — ależ ja właśnie w imię tej duszy mojej przemawiam do was, jako kapłana dusz wzywam was, abyście moją ratowali duszę! Ona to w niebezpieczeństwie zostaje! Ciągłe sąsiedztwo z występkiem, to rzecz niebezpieczna! Zbrodnia ma zaraźliwe tchnienia. Szyderstwo i niewiara szybko płyną z jednej piersi do drugiej, gdy one są wciąż z sobą zbliżone. Mamże z czasem zostać spólniczką zbrodniarza, który tłumy bliźnich swych ciągnie ku zgubie? Mamże z załamanemi rękami, w mistycznej pogrążona bierności czekać, aż z serca mego ucieknie ostatnia moc oporu i gangrena zepsucia rozsiędzie się w niem, jak się już rozsiadła w sercu człowieka, z którym żyć mi przyszło? Ojcze! nie pewna jestem, czy zdołam uratować duszę moją, bo różne zwątpienia już się do niej wkradać poczynają. Już poczuwam gorycz do ludzi, a w niebo mniej ufny wzrok podnoszę. Nie mam nikogo na ziemi, ktoby mi dłoń pociechy i wsparcia podał, bo matka moja umarła, braci ani sióstr nie miałam nigdy, a zbyt dumną jestem, by ku obcym wyciągnąć ramiona. Więc samotna wśród niezgłębionych cierpień, obudzona wśród długich ciemnych nocy, zapuszczam myśl niespokojną w zagadki mego losu i pytam Boga: dla czego mnie niewinną skazał na powolne całego życia konanie? dla czego on ojciec, opuścił mnie dziecko swoje? Czyliżby nie był Bogiem dobroci i mądrości, za jakiego dotąd Go miałam? Czyliżbyż w niebie takież jak tu na ziemi niesprawiedliwe panowały wyroki? Czy może cnota jest prostem urojeniem, które ja dotąd za prawdę miałam? Czy nie lepiej mi będzie, jeżeli pogodzę się z występkiem i wesoło a swobodnie używać pocznę dostatków, które źródło mają w zagubie ludzkiej? Pytania te odpycham od siebie z trwogą, ale wracają one do mnie i znowu pytam siebie nieszczęsna: czy to wszystko, w co tak święcie dotąd wierzyłam, godne jest wiary?...
— Zatrzymaj się! zatrzymaj nieszczęśliwa! — zawołał piorunującym głosem zakonnik, — potok bluźnierstw wypłynął z ust twoich, nad któremi posiadł władzę duch złego! Jak śmiesz roztrząsać to, czego nędzny rozum ludzki dotykać nie powinien? jak śmiesz zadawać pytanie temu, w kogo ślepo wierzyć powinnaś? Ślepo, ślepo wierzyć! czy rozumiesz to wielke słowo? Dusza, w której świętość obrała swe mieszkanie, o nic nie pyta, lecz z pokorną rezygnacją przyjmuje wyroki najwyższe. Wiedz i pamiętaj o tem, że rozum ludzki prowadzący człowieka do badań i pytań jest złem najwyższem, ślepa wiara najwyższem dobrem. Wszystkie rozumowania, to podszepty djabelskie. Milczeć, korzyć się i wierzyć, oto jedyna droga do zbawienia. Widzę, że nie jesteś w stanie łaski, ale w stanie grzechu. Upamiętaj się, wierz ślepo, cierp w milczeniu, nieś krzyż swój z radością, a teraz za twoją pychę, za bunt twój, za bluźnierskie twoje wątpliwości idź i pokutuj!
To mówiąc, powstał z twarzą rozognioną, zapadłemi i pałającemi oczami.
Kamila podniosła ku niemu wzrok pełen niezmiernego bolu.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — czy nic już więcej mi nie powiecie, żadnej innej, bardziej ludzkiej nie podacie mi rady?
— Idź i pokutuj! — powtórzył zakonnik, podnosząc rękę ku naprzeciw wiszącemu obrazowi Chrystusa.
Gdy to mówił, na wieży kościelnej zegar wygłosił ósmą wieczorną godzinę, a zarazem wśród murów kościelnych rozległ się donośny głos dzwonka.
— Dzwonią na Silentium, — rzekł zakonnik. — Reguła zabrania nam mówić od chwili ostatniego uderzenia tego dzwonka. Gdy echo jego przebrzmi w murach klasztoru, każdy z nas powinien znajdować się w swojej celi, myśląc tylko o Bogu i śmierci, która każdej chwili przybyć może. Muszę więc odejść; niech Pan będzie z tobą córko i nawróci ku sobie zbłąkane serce twoje. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Po chwili biała postać zakonnika znikła wśród klasztornego zmroku, a Kamila zwróciła się ku obrazowi ukrzyżowanego Chrystusa. Na twarzy jej płonęły dwa gorączkowe rumieńce świeżo doznaną wyciśnięte boleścią.
Więc i tu jeszcze nic nie znalazła, nic, żadnego środka ratunku!
Jechała tu z myślą, że na łonie religji choć na chwilę spocznie zmęczone jej serce, z nieokreśloną nadzieją, że człowiek tak blisko Boga stojący, wskaże jej drogę, na którejby odnalazła spokój, jeśli już nie szczęście. I nic nie otrzymała oprócz kilku słów mistycznych nakazujących jej milczenie i pokorę, do których nie zdolną była energiczna i dumna jej dusza! Załamała ręce, wyciągnęła je ku Chrystusowi i zawołała z łkaniem łez pozbawionem.
— Cierpieć z radością! Boże mój, Ty wiesz, że nie mogę! wierzyć ślepo w potrzebę mych cierpień — o, nie mogę, nie mogę!
Cichy i suchy głos furtjana ozwał się za nią:
— Chciejcie wyjść, bo zamykam furtę.
W parę minut potem, kareta toczyła się szybko z powrotem ku miastu, a klasztor zamknięty, milczący, zapadał coraz głębiej w cienie nadchodzącej nocy, jak grób olbrzymi, w którym ludzie pogrzebali się za życia, aby zapomnieć o cierpieniach i walkach świata i utopić miłość dla wszystkiego co ziemskie, w miłości ku niebu wyśnionemu zanurzoną w ekstazie wyobraźnią.
∗
∗ ∗ |
Pan Graba wyszedł z cukierni Borela, gdzie przez kilka godzin grał w bilard z przyjaciółmi i podążył do mieszkania państwa Klońskich.
Od dawna nie widział Stanisława i pierwszy raz miał złożyć wizytę młodemu małżeństwu od dnia, w którym je widział zgodnie przejeżdżające się po mieście.
Znalazł obojga młodych małżonków w błękitnym salonie.
Celina grała.
Stanisław przerzucał książki, które w nieładzie leżały na stole.
— Jakże to pięknie, jak wzniośle, jak wzorowo! — zawołał Graba próg przestępując. — Mąż trudni się literaturą, a tymczasem żona napawa mu słuch dźwiękami melodji! Na honor! gdybym miał dar wieszczy, pisałbym o was moi państwo poemat!
Pani Klońska wstała od fortepianu i ozięble powitała gościa.
Stanisław podał mu rękę z dawną wprawdzie poufałością, ale i z pewnym odcieniem powagi.
— Jakżem rad, jakżem uszczęśliwiony, — zaczął Graba siadając, — że widzę obojga państwa znowu zdrowych i wybornie wyglądających! Szczęście naszych przyjaciół jest naszem szczęściem! Pani szczególniej, — ciągnął, zwracając się do Celiny, — pani zdaje się wszystko hołdować i korzyść przynosić, nawet choroba! Wyglądasz pani prześlicznie!
— Wyglądam jak mogę, — zimno odpowiedziała Celina i wnet dodała: — jaką dziś mamy pogodę!
— Prześliczną pani! — zawołał Graba jakby nie zrozumiał sarkastycznego zwrotu w rozmowie pani domu, — pozwól pani powiedzieć sobie, że zanadto zamknęłaś się w domu i za mało używasz cudownej atmosfery wiosennej. Całe nasze towarzystwo w M. wygląda niecierpliwie chwili, w której pani raczysz znowu w niem się ukazać. Na honor! tak mało teraz posiadamy gwiazd pierwszego rzędu!
— Czy zaszedł jaki kataklizm w układzie konstelacji niebieskich i ilość gwiazd pierwszorzędnych zmniejszyła się w planetarnym świecie? — zapytała z lekką ironją Celina i wraz dodała: — Tegoroczne lato obiecuje suchą i pogodną jesień.
Tym razem oko Graby mrugnęło nerwowo kilka razy i zwrócił się do Stanisława.
— Kochany Stachu, — rzekł, — zasiadłeś w domu jak zakonnik w klasztorze. Pókiś był chory, było to do przebaczenia, ale teraz warto, abyś odwiedził swych szczerych przyjaciół.
Celina zarumieniła się i spuściła oczy.
— Nie zupełnie jeszcze zdrów jestem, — odrzekł Stanisław z pewnem zakłopotaniem, które świadczyło, że wpływ Graby nad nim nie zupełnie ustał, i że sarkazmy „szczerego przyjaciela“ kłuły go jeszcze.
— Na honor! mon cher, — zawołał Graba, — nie ma nic zbawienniejszego dla rekonwalescentów, jak świeże powietrze i wesoła pogadanka z przyjaciółmi. Pójdź ze mną, przejdziemy się po mieście, a potem zajdziesz do mnie na herbatę. Będę dziś miał u siebie kilku znajomych a między nimi Tozia Słabeckiego.
Kloński wydawał się nieco zmięszany, rzucił przelotnie okiem na żonę i odpowiedział pytaniem:
— Czy Tozio jest w M.?
— A przyjeżdża prawie co tydzień ze wsi! nie może znać spokojnie pędzić życie między łanami pszenicy i grzędami kapusty. Umysł ma wyższy!
— Szkoda tylko, że wyższość ta pożera mu nie tylko majątek jak innym, ale i zdrowie, — rzekł Stanisław i brwi zsunęły mu się nieco.
W tej chwili Celina opuściła salon.
— Mon cher, — mówił Graba, odpowiadając na uwagę Klońskiego, — cóżby to życie nasze było warte, gdybyśmy ciągle krępowali się przez wzgląd to na majątek, to na zdrowie, to może jeszcze na cnotę i na zbawienie duszy. To nasze co użyjemy póki można, o przyszłości zaś będzie czas myśleć wtedy, gdy ona przyjdzie. Lepsze jest życie krótkie a pełne uciech, niż długie ślimaczo spędzone. Nie wiem zresztą po co ci to wszystko mówię, boć wiem, że sam nie inaczej myślisz!
— Nie inaczej myślałem, — odrzekł Stanisław, nie podnosząc jednak oczu na Grabę.
— Ha, ha, ha! mój ty poczciwy Stachu, cóż znaczy ta użyta przez ciebie forma mówienia w czasie przeszłym? Mam nadto dobre wyobrażenie o tobie, abym przypuścił, że skrucha pobożna zakołatała do serca twojego, i że przed trybunałem pokuty przyrzekłeś poprawę grzesznego życia.
— A jednak tak jest, — odparł Stanisław, — tylko, że to co nazywasz skruchą, była rozwaga nad przeszłością, a zamiast przed trybunałem pokuty, schyliłem głowę przed własnem sumieniem.
Graba zmarszczył czoło, oko zamrugało mu gwałtownie, ale szybko przybrał na nowo wesołą minę i zawołał:
— Resztki choroby, mój drogi, wierz mi, że są to tylko resztki choroby! Ot pójdź ze mną, rozweselisz się trochę! wreszcie zgaduję co ci jest. Nie chcesz grać w karty... pojmuję to... masz teraz obowiązki... un père de familie... ça se comprend, ale czyż przypuszczasz, że pragnę twego towarzystwa dla tego tylko, aby mieć z ciebie partnera albo ponitera? fi, mon cher! jakże mało mnie znasz! jestem hulaką i człowiekiem przedewszystkiem wesołym, do tego przyznaję się otwarcie, ale mam przecież serce i przyjaciół moich kocham i cenię dla nich samych... a ot, dla ciebie Stachu czuję jakąś wyłączną niewytłumaczoną słabość. Jeżeli nie chcesz grać, daję ci słowo, że ani jednego zielonego stołu nie postawię, ani nawet kart nie pokażę gościom, a będziemy sobie gawędzili, paląc wyborne cygara. No, cóż, pójdziesz?
Kloński trzymał oczy utkwione w napis jakiejś książki i zdawał się namyślać.
Pan Graba patrzył na niego, a oczy jego najwyraźniej mówiły:
— Pójdź tylko raz ze mną, a znowu jesteś moim!
W tej chwili w drzwiach salonu i naprzeciw Stanisława ukazała się Celina z dzieckiem na ręku.
— No, cóż Stachu, pójdziesz? — naglił Graba.
Kloński podniósł głowę, jakby chciał dać twierdzącą odpowiedź, ale spojrzał na żonę i odpowiedział:
— Zaczekaj chwilę, wszak dawno nie byłeś u mnie... posiedź więc trochę, a potem zobaczymy!...
— Oh, rien de presse! — zawołał Graba i zaczął mówić o czem innem.
Celina tymczasem usiadła naprzeciw męża na kozetce i bawiła się ze swą dzieciną.
Bieluchne i delikatne było to kilkomiesięczne dziecię, nie mniej jednak bardzo ładne. Oczy miało ojca duże i szafirowe, a usta matki różowe i kształtne. Biała drobniuchna twarzyczka otoczona była misternie sfałdowaną wstążeczką, strojącą batystowy czepeczek.
Młoda matka uśmiechała się do dzieciny, brząkała i błyskała przed nią brelokami zegarka, wywołując tem owe śmieszki i podskoki dziecięcia, które są pierwszemi oznakami budzącego się pojęcia. Celina przybliżała i oddalała od oczu dziecka błyszczące cacka, a ono śmiejąc się i otwierając usteczka, wyciągało ku nim rączyny. Śmiech matki srebrny, przezroczysty, łączył się z tym słabiuchnym dziecęcym głosikiem, czoło promienne glorją macierzyństwa pochyliła nad drobną istotką, a z ust jej, które same były tak młode, tak wpółdziecięce jeszcze, wymykały się co chwila pieszczotliwie słodkie wyrazy.
Wdzięczny to był widok.
Stanisław przestawał powoli zwracać uwagę na dowcipną i sarkastyczną rozmowę Graby, wzrok jego przywiązał się do wdzięcznej grupy, którą miał przed sobą. Odpowiadał monosylabami i widocznem było, że myśl jego odleciała od siedzącego obok, miłego przyjaciela.
— No, mon cher, — rzekł w końcu Graba, którego uwagi nie uszło to roztargnienie, — je m’en vais, idziesz ze mną czy nie?
Stanisław jakby się ocknął. Oderwał wzrok od żony i dziecka, spojrzał chłodno na gościa i rzekł stanowczo:
— Nie, mój drogi, chociaż przykro mi, że odrzucam twe miłe zaprosiny, nie mogę dziś jednak wyjść z domu.
Ktoby patrzył w tej chwili na Celinę, dojrzałby na jej twarzy błysk radości. Schyliła się i przycisnęła usta do czoła dziecka, jakby mu dziękowała za odniesione zwycięstwo.
Twarz Graby drgnęła nerwowo kilka razy, ale zaśmiał się głośno:
— Na upór nie ma lekarstwa, mówi przysłowie. Bądźże zdrów! zostawiam cię wśród uciech rodzinnych, a sam spieszę do moich gości, którzy niebawem zejdą się do mnie!
To mówiąc, podał rękę Klońskiemu, ironiczno-uniżony ukłon oddał Celinie i wyszedł.
Celina z dzieckiem na ręku, usiadła obok męża. Stanisław patrzył na drzwi, któremi wyszedł Graba, przez chwilę zdawało się, że go odwoła. Nie uczynił tego jednak, zwrócił się ku żonie, objął ją ramionami i rzekł:
— Przejrzyjmy razem te książki.
Książki te były nowe, zajmujące. Młodzi ludzie z ręką w ręku, z twarzą przy twarzy przeglądali je, czytali oderwane ustępy, Celina czyniła dowcipne uwagi, Stanisław uśmiechał się, rozmowa toczyła się żywa, przerywana srebrzystym uśmiechem Celiny, który znowu przerywany był pocałunkami, jakie Stanisław składał na jej ustach.
Tymczasem na kolanach matki dziecię usnęło, mrok począł zapadać, powoli rozmowa dwojga małżonków zmieniała się w szept cichy a i ten w końcu ustał, złotowłosa głowa Celiny mięko oparta leżała na piersi Stanisława, on usta swe na białem jej czole oparł długim pocałunkiem. Milczeli, ale serca ich uderzały żywem rozkosznem tentnem, a widmo nieszczęścia odstraszone tą chwilą wspólnego ich zachwytu, usunęło się w najciemniejszy kąt salonu, z dala im tylko grożąc, że nie opuściło ich jeszcze.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem Graba wyszedłszy z mieszkania państwa Klońskich, szedł ulicą lekkim na pozór i swobodnym krokiem, ale na pochylonej twarzy jego był wyraz głuchego gniewu i rozdrażnienia.
Nagle poczuł czyjąś rękę na swem ramieniu i posłyszał za sobą głos:
— Moje uszanowanie panu!
Obejrzał się i zobaczył Jodka.
— Par Dieu! — zawołał, — chciałbym wiedzieć, jakim sposobem ręka twoja dostała się na moje ramię. Musiałeś chyba kochany Jodku wspiąć się na palce, aby go dosięgnąć, i tym poufałym sposobem zwrócić na siebie moją uwagę.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że odgadłeś, — odparł Jodek. — Ależ bo nie każdemu dano dorosnąć pańskiej wielkości, — dodał z właściwym sobie uśmiechem, w którym z za pochlebiającej dobroduszności przebijała myśl wsteczna.
— A, — rzekł Graba, — masz słuszność!
— Ale nie o to idzie, — ciągnął dalej Jodek, — chciałem właściwie zapytać, czy żona pańska wyszyła jakie antypedjum, czy jaki ornat do klasztoru OO. Dominikanów?
— Mój kochany, nie baw się tylko w rebusy, — wymówił Graba ze spokojem, ale zarazem oko gwałtownie mu zadrgało.
— Broń mnie Boże! — zawołał Jodek, — wszakże wiem, że lubisz pan przedewszystkiem to, co ma dźwięk czysty i każdemu zrozumiały! Nie sądziłem tylko dotąd, aby żona pańska była pobożną aż do nawiedzania klasztorów i przypuszczam, że musiała tam chyba powieźć świętobliwą ofiarę.
— To znaczy? — zapytał Graba.
— To znaczy, żem widział ją przed godziną jadącą do klasztoru Dominikańskiego... zresztą cóż w tem naprawdę dziwnego? Ojciec Innocenty słynie za mądrego zakonnika, może więc zapragnęła otrzymać od niego jaką radę duchowną...
— Albo może chciała asystować jakim uroczystym nieszporom, — dodał Graba z zupełną na pozór obojętnością, ale na bladą twarz jego wybił się nagle chwilowy rumieniec i nerwowe drganie wstrząsło okiem i ustami.
— No, Jodek, pójdziesz do mnie na herbatę?
— A jakże! służę, służę memu panu!
Kiedy pan Graba wszedł do swego mieszkania, Kamila nie wróciła jeszcze z klasztoru. Zostawił Jodka w salonie, a sam udał się do sypialni żony. Przepędził tam blisko kwadrans i wyszedł z uśmiechem szyderczej radości na ustach.
W parę godzin potem w sali jadalnej państwa Grabów, kilkanaście osób mężczyzn i kobiet siedziało w koło stołu zastawionego herbatą.
Mówiono o różnych miejskich nowinkach.
— Il ya du nouveau, mesdames, — rzekł Graba, zwracając się do kobiet.
— Cóż takiego? — zapytała pani R. i jej siostra.
— Ojciec Innocenty odzyskuje popularność, — wygłosił z powagą gospodarz domu.
Kamila lekko zadrżała.
— Tak, tak, moje panie, — mówił dalej Graba, — owa dawna popularność Ojca Innocentego, o której tyle słyszałem, zaczyna się u płci pięknej odradzać. Wiem o jednej młodej, pięknej i ze wszech miar zachwycającej damie, która dziś jeszcze jeździła do niego z prośbą o radę duchowną.
Mówiąc to, przelotne spojrzenie rzucił na żonę, która zbladła bardzo.
— Któż jest ta pobożna osoba? — zapytała jedna z kobiet.
— O, to mój sekret! — rzekł Graba.
— Zapewne też i sekret Jodka, — zaśmiał się ktoś z mężczyzn, — bo jeżeli ta pani nie użyła do podróży swej bajecznej czapki niewidzimki, on ją koniecznie widzieć musiał.
— Słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem, — protestował Jodek.
Mówiono potem o mnóstwie innych rzeczy, ale Kamila nie mogła się zdobyć na rozmowę. Co chwila oczy jej niby przemożną nieodpartą pociągane siłą, zwracały się na twarz męża, który przechodził siebie w swobodzie humoru i w galanterji dla dam.
Było już dobrze po północy, gdy po rozejściu się gości, Kamila dążyła ku swej sypialni.
— Kochana żono, — ozwał się Graba, — pozwól, abym cię odprowadził.
Młoda kobieta zadrżała, ale nic nie odrzekła; Graba postąpił za nią.
Zaledwie otworzyły się drzwi sypialni, Kamila orzuciła ją okiem, krzyknęła i załamała ręce. Portrety jej matki i ojca, krucyfiks pani G., fotel, na którym ona spoczywała raz ostatni, medaljon z włosami jej rodziców zniknęły. Wszystkie najdroższe pamiątki jej zostały zabrane, zrabowano skarb jej jedyny.
Z twarzą płonącą od oburzenia i boleści, z oczami łzą zaszłemi, zwróciła się do męża.
— Kalikście! — zawołała, — tyś mi to wszystko zabrał!...
— Zgadłaś, najdroższa, — rzekł Graba. — Uważałem, że pamiątki te źle działają na twoje nerwy, rozrzewniają cię one tak, że aż duchownej pociechy musiałaś szukać w klasztorach i u zakonników. Aby więc zapobiedz nadal tym pobożnym wędrówkom, które wcale mi nie przypadają do smaku, usunąłem ci z przed oczu przedmioty zbyt drażniące twe czułe serce.
— Straszny jesteś człowiek! — wyszeptała Kamila, zakrywając oczy rękami.
— Tyle razy słyszałem to już od ciebie, że powtórzenie tego nie sprawia na mnie żadnego efektu. Dobrej nocy, kochana żono!
Chciał odejść, ale Kamila poskoczyła ku niemu.
— Kalikście! — zawołała, — na Boga! oddaj mi te święte pamiątki.
Graba się zaśmiał.
— Dziecko jesteś, — rzekł i znowu miał się ku wyjściu.
Kamila zastąpiła mu drogę.
— Więc choć portrety rodziców moich oddaj mi! twarz ojca mego... matki mojej... ja potrzebuję widzieć je... to jedyna pociecha... moc moja...
Graba stanął, wpatrzył się w rozpaloną twarz żony i pół szyderczy, pół namiętny wyraz zawisł na jego ustach.
— Oddam ci je, — rzekł, — ale z jednym warunkiem.
— Mów, mów! — zawołała Kamila.
Cudownie piękna była w tej chwili z pałającym wzrokiem czarnych oczu, warkoczami opadłemi na ramiona, z postacią, w której duma łamała się z błaganiem.
— Uściśnij mnie, — rzekł Graba, — uściśnij mnie dobrowolnie i bez przymusu.
Kamila patrzyła przez chwilę na niego dziwnym wzrokiem i szepnęła cofając się:
— Nie!
I oczy Graby błysnęły silniej, a twarz mu krwisto zapałała.
— Pomyśl, — rzekł głosem, którego drżenie darmo utaić się starał, — pomyśl, za uścisk dobrowolny a gorący, oddam ci portrety twoich rodziców...
Kamila znowu patrzyła przez chwilę na niego, pierś jej podniosła się ciężkiem westchnieniem, zawahała się i postąpiła parę kroków, on zwolna wyciągnął ku niej ramiona.
Nagle cofnęła się i stłumionym głosem zawołała:
— Nie!
Graba stał parę minut jak skamieniały, oko mu tylko drgało nieustannie.
— Ha! — wybuchnął w końcu, — kobieto harda i niezłamana, mówisz: nie! a ja mówię: tak! czego nie chcesz mi dać dobrowolnie, to wezmę przymusem, bo jesteś moją żoną, bo kościół i społeczność na własność cię mnie oddały! Po cóż jesteś tak piękną? Dla czegóż nie ma na świecie drugiej kobiety, której bym tak pragnął jak ciebie? Ja cię kocham! czy słyszysz, ja kocham cię i jesteś moją!
To mówiąc, postąpił i z trzaskiem zamknął drzwi pokoju za sobą.
Nazajutrz Kamila wyszła ze swej sypialni z twarzą strasznie zmienioną. Na policzkach jej wyciśnięte były rumieńce świadczące, że bezsennie przebyła noc całą, oczy jej suche i błyszczące okrążyły sine koła. Mimo jednak te oznaki wewnętrznego cierpienia, postawa jej była dumna i wyprostowana, w oczach wyraz stanowczego postanowienia. Zadzwoniła.
— Powiedz memu mężowi, że chcę widzieć się z nim i czekam go tutaj, — rzekła do służącego.
Gdy ten odszedł, upadła na sofę, jakby trudno jej było utrzymać się na nogach.
— Jestem na rozkazy twoje, najdroższa żono, — zabrzmiały po krótkiej chwili obok niej słowa Graby, który wszedł do buduaru w szerokim swym szlafroku o tureckich wzorach. Stanął przed nią i z fałdzistego rękawa wysunął ku niej białą chudą rękę.
Kamila nie podniosła oczu i nie podała ręki.
— Mam do powiedzenia ci kilka słów tylko, — rzekła pewnym głosem. — Odbierając mi wczoraj portrety moich rodziców i inne pamiątki, które mi były jedynym skarbem pozostałym z lepszej przeszłości, sądziłeś zapewne, że zadasz mi cios tak dotkliwy, iż ugnę się pod nim i przemienię postępowanie moje i zasady, jakie niem dotąd rządziły. Otóż chcę ci powiedzieć, żeś się omylił. Cios był w istocie bolesny, alem się pod nim nie ugięła i nie spodziewaj się we mnie żadnej dla siebie zmiany. Śmiała i niezłomna, wciąż będę stawiała czoło i twym podszeptom szatańskim i twej również szatańskiej miłości, a żadne pomysły twe dręczenia mnie, nie dokażą tego, abym miała stać się sprzymierzeńcem twym i podawać ci rękę pomocy w występnych czynach.
— Na honor! — zawołał Graba, — dzielna jesteś kobieta i coraz więcej dajesz mi o sobie dobrych nadziei. Na teraz wprawdzie energja twoja godną jest lepszego użytku, ale jestem pewny, że gdy przekonasz się o całej niedorzeczności twego uporu, przymiot ten twój, tak rzadki u płci pięknej, skieruje się ku niesieniu pomocy moim planom i ozdobie mojego żywota.
— Mylisz się, — chłodno i stanowczo odpowiedziała Kamila, podnosząc na męża wzrok śmiały i przeszywający. — Do pojęć twych planów i działań nie nagnę się nigdy, i nigdy nie będziesz miał ze mnie sprzymierzeńca ani żony, a chyba tylko niewolnicę i istotę co chwilę przypominającą ci twe występki. Jeśliby kiedy stał się nad tobą cud i w serce twoje zajrzał promień żalu za przeszłość, podałabym ci dłoń moralnego wsparcia, ale dopóki życie twoje będzie takiem jak teraz, mam ufność w miłosierdzie Boga, że zdołam uchronić duszę moją od wiejącej wkoło ciebie zarazy i stać się na zawsze niewinną od twych bogactw i twojej miłości i twoich występków.
— Amen, — wyrzekł Graba i dodał: — pozwól mi tylko zapytać cię piękna tyranko, w co ufasz, na czem się wspierasz, stając tak śmiało do walki ze mną, samotna i jak się już przekonałaś, prawami społecznemi i kościelnemi, oddana na łaskę mą i niełaskę?
— W co ufam? — odrzekła Kamila, — w Boga i słuszność, która prędzej czy później musi być domierzona każdemu.
— Tylko? — zawołał Graba, — no, to cię nie zaprowadzi daleko! Bóg wysoko, żono kochana, a słuszność, ha, ha, ha! trzeba być tak naiwną jak ty istotą, aby żyjąc na tej poczciwej kuli ziemskiej, pokładać w niej nadzieję. Co to są prawa słuszności? gdzie ich kreterjum i dokładna definicja? to co jednym wydaje się czarno, drudzy biało widzą, to co ty zwiesz występkiem, ja zwę mądrością, a tak ty, jak i ja, znajdziemy mnóstwo ludzi jednego z nami zdania. Sprawiedliwości spodziewaj się razem z dniem sądu ostatecznego, jeśli weń wierzysz, a i wtedy jeszcze kto wie, czy się tam kozły między baranów, a barany między kozłów nie zamieniają za wpływami i protekcją jakich możnych archaniołów.
Zaśmiał się głośno i dodał:
— Czy audjencja już skończona?
— Nic więcej do powiedzenia ci nie mam, — odrzekła Kamila.
Graba skłonił się przed nią pełnym galanterji ruchem i wyszedł.
Ordynat Zrębski przez kilka tygodni po ostatniej rozmowie swej z Celiną, nie ukazywał się nigdzie i nie przyjmował nikogo.
Pan Graba kilka razy pojawiał się u drzwi jego Eldorado, ale sir Dawid odpowiadał mu zawsze, że milord chory, i nikogo widzieć nie może.
Pewnego jednak dnia otworzyły się przed nim drzwi i Graba znalazł się w obecności Edwarda.
W młodym anglomanie jak i w ulubionem miejscu jego pobytu, zaszły pewne zmiany. Eldorado wyglądało tak, jakby się wybierało w daleką podróż. Zwierciadła zdjęte były ze ścian i leżały w wielkich pakach, które czekały tylko na zamknięcie, dywany również były pościągane z posadzki, posągi owinięte w płótno, klacze okryte derkami i sportsman ubrany w długi angielski paletot z kołnierzem wysokim aż do uszu i z torbą podróżną przewieszoną przez ramię.
Takiż paletot i takąż torbę miał na sobie właściciel Eldorada; ale co daleko więcej zwróciło uwagę pana Graby, to, że miał on na bladej swej twarzy niezwykły mu wprzódy wyraz ożywienia, a usta jego zamiast do poziewania, składały się w pewien wyraz, w którym oprócz zamyślenia, ukazał się przy spojrzeniu na gościa odcień ironji.
— Drogi Edwardzie! cóż się z tobą dzieje? — zawołał Graba od progu, — stęskniłem się do ciebie, na honor! czy spleen miałeś? czy się na mnie obraziłeś za co? czy Sułtanka chorowała?
Jednocześnie obie ręce podał do uścisku Ordynatowi, ale ten jedną tylko z nich przyjął i to końcem dwóch palców.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie, — odpowiedział bardzo zimno, — po prostu miałem wiele do myślenia i wybierałem się w podróż.
— W podróż? więc wyjeżdżasz?
— Tak.
— Dokąd-że?
— Do siebie na wieś.
— Na wieś? ty na wieś? na honor dziwna fantazja przyszła ci do głowy! o ty prawdziwy Angliku o zimnej krwi, jak woda pod północnym biegunem, możesz-że w podobny sposób zasmucać twych przyjaciół?
Na ustach Ordynata zjawiła się wyraźniejsza ironja.
— Któż tu naprzykład jest moim przyjacielem? — zapytał.
— Ja pierwszy! — zawołał Graba z zapałem.
Przez cały ciąg tej rozmowy, obaj przechadzali się po salonie.
Po ostatnim wykrzykniku Graby, Ordynat przystanął i zwrócił się do sportsmana, który obok jednej z zagród stał sztywny i ze skrzyżowanemi na piersi rękoma.
— Dawidzie, — rzekł, — jak w Anglji nazywani są ludzie, którzy okazują innym przyjaźń, a zarazem wystawiają ich umyślnie na śmieszność?
— Obłudnicy, — odparł z flegmą Anglik nie czyniąc najmniejszego poruszenia.
— A tacy, — rzekł znowu Ordynat, — którzy przez obawę, aby towarzysze ich zabaw nie zasmakowali w familijnem życiu, różnią małżeństwa?
— Intryganci, — wyrzekł z niewzruszoną zawsze powagą Anglik.
— A tacy, — ciągnął Ordynat dalej, — którzy z pomocą kłamstwa zawiązują taką intrygę między dwojgiem młodych ludzi, że z niej mężczyzna może wyjść z wielką boleścią w sercu, a kobieta z poszarpaną sławą i zniszczonym spokojem domowym? Jak się tacy ludzie nazywają w Anglji, Dawidzie?
Anglik milczał tym razem kilka sekund, potem podciągnął w górę kołnierz paletota i wyrzekł powoli:
— Łotry.
Edward Zrębski zwrócił się do gościa i bardzo chłodno wymówił:
— Słyszałeś pan? Ten człowiek powiada, że w Anglji tacy jak pan ludzie nazywają się: obłudnicy, intryganci i łotry, a że te nazwania w Polsce posiadają takie jak w Anglji znaczenie, więc z obłudnikiem, intrygantem i łotrem stosunków przyjaźni ani znajomości mieć nie mogę.
Graba zbladł strasznie, ale nie stracił rezonu.
— Żartujesz Edwardzie! — zawołał z przymuszonym śmiechem.
Ordynat spojrzał na niego z nietajoną wzgardą, wyjął z kieszeni paletota rękawiczkę i bawiąc się nią od niechcenia, wyrzekł powoli:
— Za pomocą tej rękawiczki mógłbym dowieść panu, że nie żartuję, ale jedna myśl wstrzymuje to okrycie mojej ręki do poznajomienia się z pańską twarzą. Wystawiając mnie na śmieszność, wzbudzając we mnie uczucie, które wiedziałeś pan dobrze, iż niepodzielonem zostanie, wyświadczyłeś mi pan dobrodziejstwo, sam nie spodziewając się tego. Pani Celina Klońska jest taką kobietą, że kto się do niej zbliży, w tego nowe życie wstępuje. Ja potrzebowałem tego nowego życia. Nie żyłem wtedy, ale spałem, ona mnie przebudziła. Zaśmiała się ze mnie i powiedziała mi prawdę. Dla człowieka honoru być wyśmianym przez kobietę, którą pokochał, jest bolesnym ciosem, dla człowieka serca prawda wypowiedziana przez piękne i łagodne usta kobiety, jest rzeczą, która go pobudza do myślenia. Otóż, pomimo, że żyłem przez sen, nie przestałem być człowiekiem honoru i serca, chociaż i sam nie wiedziałem o tem. Śmiech pani Celiny mnie zranił, prawda, którą mi powiedziała, kazała myśleć, przez kilka tygodni myślałem o panu, o niej i o sobie, a nawet nie tylko myślałem, ale i mówiłem o tem wszystkiem z moim Dawidem, który jest tak rozumny, jak tylko Anglik rozumnym być może. A myśli moje i rozmowy z Dawidem doprowadziły mnie do takiego rezultatu, że dla pana uczułem pogardę, dla pani Celiny uwielbienie, a sam przestałem się nudzić i postanowiłem osiąść w moich dobrach, aby na wzór lorda Dudleya osuszać bagniste grunta, zaprowadzać ulepszoną rasę bydła i zakładać szkółki dla okolicznych włościan. Obok tego nie zaniedbam też hodowli koni i mam nadzieję, że za lat kilka stadnina moja świadczyć będzie o udoskonaleniu tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Widzisz więc pan, że korzystając z mojej słabości i z mego znudzenia i zawiązując intrygę, z której miałem wyjść okryty śmiesznością, wyświadczyłeś sam, nie myśląc o tem, znakomite dobrodziejstwo, zeznaję to i dla tego jedynie rękawiczkę moją chowam do kieszeni.
To rzekłszy, schował w istocie do kieszeni rękawiczkę i odwrócił się do Dawida z zapytaniem:
— Dawidzie, czy wszystko gotowe do podróży?
— Tak, milordzie, — odpowiedział Anglik.
W tej samej chwili na dziedzińcu ozwały się dzwonki pocztowe.
— Żegnam pana, — rzekł Ordynat do Graby ze sztywnym ukłonem.
Graba blady i drżący od gniewu, wysilił się na lekceważący uśmiech, z którym wybiegł z mieszkania Ordynata.
∗
∗ ∗ |
Tego samego dnia, Celina siedziała w swoim buduarze szyjąc sukienkę dla syna, gdy wszedł Stanisław. Powitał ją czule, ale młoda kobieta dojrzała na twarzy męża lekki odcień znudzenia tak wrogo pamiętny jej z minionych niedawno czasów, a który zawsze bywał zwiastunem jego wydalenia się z domu, i wszystkich wydalenia się tego następstw. Zadrżała w głębi, ale drżenie to pokryła wesołym uśmiechem i serdecznem spojrzeniem. Zarazem poczęła rozmawiać z ożywieniem. Wyglądała świeżo, prześlicznie. Była dowcipną i rozważną na przemian, śmiała się często, a zarazem szyła pilnie podnosząc niekiedy na męża wzrok to zamglony wzruszeniem, to poważny rozwagą, to rozjaśniony naiwną wesołością. Była w tej chwili zalotną, najwyższą zalotnością pełnej wdzięku i rozumu kobiety, która pragnie utrzymać obok siebie ukochanego mężczyznę.
Stanisław zrazu dość obojętny, coraz bardziej ożywiać się począł — zarażał się śmiechem Celiny, gdy śmiała się, jej powagą, gdy czyniła subtelne spostrzeżenia. Po chwili całą duszą zajął się rozmową z żoną, a rozmawiając, przerzucał książki na stole. Spojrzał na tytuł jednej z nich i zawołał:
— O rolnictwie! co też to taka książka robi u ciebie?
Celina zaśmiała się swobodnie.
— Księgarz przysłał mi ją między innemi, — odpowiedzała.
— Tem lepiej, — rzekł Stanisław, — zobaczymy co się w niej znajduje.
I rozcinając kartki, począł zrazu czytać oderwane ustępy. Stopniowo rzecz zaczęła go zajmować, wieśniakiem był z urodzenia — opisy więc wsi, pól i lasów, które znalazł w książce, poczęły budzić w nim wspomnienia dzieciństwa i najwcześniejszej młodości.
— Jak tu wiernie maluje naturę! — zawołał po przeczytaniu jakiegoś ustępu opisującego lasy, nauczająco, a zarazem malowniczo skreślonego, zdaje mi się, że czytając to, widzę brzozy sosnowe i brzozowe gaje, po których za młodu tyle się nachodziłem!
A gdy natrafił o uprawie pól, rzekł:
— Tego samego zdania co autor tej książki, był stryj mój, doskonały swego czasu gospodarz!
Trwało tak z pół godziny, gdy nagle zwrócił się do żony i rzekł:
— Ale ja zapominam Cesiu, że książka ta nudzić cię może! Wszak rolnictwo to rzecz nie kobieca!
— Przeciwnie Stasiu, — odparła żywo Celina, — ta książka niezmiernie mnie zajmuje.
W istocie, twarz jej promieniała pojęciem, a oczy błyszczały radością. Oddawna czekała, aby mąż jej książkę tę wziął do ręki.
Stanisław orzucił wzrokiem powabną wszelkiemi powabami ducha i ciała twarz żony i pocałował jej pogodne, myślące czoło.
— Czytajmy więc z początku, rzekł.
W jakie pół godziny oderwał oczy od książki i powiedział:
— Miło to być musi jednak, dopomagać naturze w tworzeniu wszystkich tych pięknych i użytecznych rzeczy! Zaczynam pojmować radość, jaką objawiają rolnicy na widok pól pięknie uprawnych, łąk kwitnących i szumiących lasów. Doprawdy! może też i w gospodarstwie jest powab i poezja!
Celinie przyszły na myśl słowa Kamili: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a będzie zbawionym.“ — Jasnowidzeniem duszy nawskróś przejętej miłością, dojrzała, że nadeszła już ta chwila zbawienia. Zapał rozjaśnił twarz jej, złożyła ręce z których wypadła robota i rzekła:
— O tak Stasiu, cóż może być piękniejszego, jak wydobywać z ziemi skarby, które mają nakarmić tylu ludzi! cóż może być milszego, jak patrzeć na szerokie łany obfitem zbożem falujące, na mnóstwo ludzi żyjących z pracy przez nas im dostarczonej i patrząc na to wszystko, módz powiedzieć sobie: — Tę urodzajność ziemi i ten spokój otaczających ludzi po Bogu, ja uczyniłem!
Stanisław zamyślił się.
Celina mówiła dalej:
— Wyobrażam sobie, jak smutno wyglądać wszystko musi w moim Wieńczynie, albo w Dobrejwoli. Kochani nasi ojcowie są zbyt starzy, aby mogli urządzić tam wszystko jak potrzeba. Jakby też nasza obecność nowe życie wlała w te piękne miejsca! bo piękne są też one w istocie. Wieńczyńskie lasy naprzykład, gęste, odwieczne, rozległe, niby ponure, albo Dobrowolskie równiny, takie gładkie jak kobierce, przecięte strumieniami płynącemi po łąkach. Czy ty to wszystko pamiętasz Stasiu?
— Pamiętam, — odparł Stanisław pogrążony w głębokiem zamyśleniu.
— O, bo ja tam każdą ścieżkę, każde niemal drzewko pamiętam, jak gdybym wczoraj je opuściła! Czy wiesz, że chociaż Wieńczyn jest mojem miejscem rodzinnem, przekładam twoją Dobrąwolę. Chciałabym mieszkać w Dobrejwoli.
Przy tych wyrazach Celiny, chmura osiadła na czole Stanisława, z trudnością stłumił westchnienie.
— Dobrawola! — rzekł, — o Cesiu...
Nie skończył, bo Celina położyła mu dłoń na ręku.
— Stasiu, — rzekła, — nasz Boleś za kilka miesięcy zacznie już chodzić i pojmować. Jakżeby mu było zdrowo i pożytecznie pierwsze siły fizyczne i umysłowe rozwijać na wsi. Trawniki wiejskie miększem są usłaniem dla stópek dziecięcych jak woskowane miejskie posadzki, a te pola, na któreby pierwsze pojętne rzucił spojrzenie, jużby mu na zawsze miłe zostały, nieprawdaż Stasiu?
— Tak, o tak, — odrzekł Stanisław, — po tysiąc razy masz słuszność Celino! ale ty nie wiesz... my... ja do Dobrejwoli wrócić nie mogę...
Powstał nagle i niosąc rękę do czoła, zawołał:
— Ach, Cesiu! cóżbym dał za to, aby mi wróciły lata zmarnowane, abym je mógł z ich skutkami z życia mego wymazać!...
Celina miała coś powiedzieć, ale w tej chwili lokaj oznajmił wchodzącego tuż za nim Grabę.
Gość nie mógł w mniej przyjazną dla siebie trafić porę. Poczuł to od razu i próbował nastroić się na zwykły sobie dowcipno-sarkastyczny ton, ale usiłowania jego łamały się pod wpływem spojrzenia Celiny, w którem wyraźną była chłodna wzgarda i pewność zwycięstwa.
Stanisław obchodził się ze swym dawnym przyjacielem tak ozięble a poważnie, że ten musiał uczuć, iż i tu jeszcze grunt mu się pod stopami usuwa.
Zdobył się jednak w końeu na bardzo zręczne zaproszenie Klońskiego do siebie.
— Wybacz Kalikście, — odrzekł mu Stanisław, — ale tak mi jest dobrze w domu, że nie mam ochoty do korzystania nawet z twoich zaprosin.
— Mój Boże! — zaśmiał się Graba, — jakiż to cud dopełnił się nad tobą, kochany Stachu, w przeciągu kilku miesięcy!
Stanisław wesoło odpowiedział:
— Powiem ci otwarcie, kochany Kalikście, że od dawna przygotowały się we mnie materjały na jednego z tych ludzi, których ty nazywasz hreczkosiejami, tranchons le mot głupcami. Otóż właśnie materjały te już dojrzały.
— A ty, Stachu! — zawołał Graba, — uległeś metamorfozie, ale jakiej? czy z gąsienicy zostałeś motylem, czy bodaj z motyla gąsienicą!
— A, uważam, że pan się trudnisz historją naturalną, — rzekła Celina i wzięła na kolana Lola, który przymilał się do niej.
— Panie Graba, — dodała ze znaczącem spojrzeniem, — drapieżny kot, który chciał krzywdzić mego Lola, już daleko odegnany od niego.
Graba zrozumiał alluzję i zaśmiał się z przymusem.
— Winszuję, — rzekł, — ale zarazem radzę pani, abyś pilnie swego Lola na sznureczku trzymała, bo kot nie jeden na świecie!
To rzekłszy, pożegnał się i wyszedł.
∗
∗ ∗ |
Pan Graba wracał do siebie targany głuchym gniewem i rozdrażnieniem.
Dwa razy tak potężne fiasco jednego dnia poniesione, wprawiło go niemal w stan gorączkowy. Przed oczami przesuwały się mu z kolei to rękawiczka Ordynata, to ironiczny zwrócony ku niemu uśmiech sportsmana Anglika, to błękitne tryumfujące oczy Celiny. Furje rozdzierały mu pierś, widział w oddali zaciemniającą się gwiazdę swej pomyślności, coś niby obawa go zdjęła. Czyliżby świetna karjera jego dobiegała do końca? do tego końca, który zwykle spotyka ludzi podobnie mu żyjących, a którym jest hańba i nędza? Hańba przyjdzie wtedy, gdy spadnie maska moralna, pod którą ukrywał twarz swojej duszy — nędza, gdy wszyscy bogaci ludzie odwrócą się od niego, tak jak dziś dwóch z nich się odwróciło. Powodzenie jest jak nić subtelna, którą snuć należy powoli i ostrożnie — biada, gdy się raz zerwie, już się coraz częściej rwać pocznie i nie nawiążesz ją żadnem zaklęciem, aż spostrzeżesz w ręku zamiast złotego sznureczka, brudne szmaty.
Przed oczami Graby zawiała w powietrzu prządka przeznaczeń i zdało mu się, że na jej wrzecionie ujrzał zerwaną nić swego powodzenia.
Zacisnął pięście i w głucho wzburzonem usposobieniu wszedł do swego mieszkania.
W salonie siedziała Kamila zajęta ręczną robotą. Usiadł naprzeciw niej, wpijał w nią przez chwilę ostre spojrzenie i ozwał się w końcu:
— Na honor! do ostateczności nudzić mnie poczyna ta twoja tragiczno-posępna postać!
— Nie mogę być inną, — odrzekła młoda kobieta, nie podnosząc oczów od roboty.
— Ale ja chcę, abyś była inną! — zawołał Graba, — dosyć już tej nierozsądnej pobłażliwości z mej strony! pójdź do fortepianu i zagraj mi co, a wesoło, potrzebuję rozrywki!
— Wiesz dobrze, że od śmierci mojej matki, grać mi jest niepodobnem, — odpowiedziała Kamila.
— Natychmiast ujrzym, czy podobna lub nie! — zawołał Graba i poskoczywszy do żony, popędliwie pochwycił jej rękę.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła, — pójdę sama.
— A więc idź! — ryknął Graba przez zaciśnięte zęby i odstąpił.
Kamila przeszła zwolna salon i usiadła przy fortepianie, ale zaledwie palce jej dotknęły klawiszów, wydobyły się z nich ostre i fałszywe tony. Zmieniła akord, ale znowu ozwał się on fałszywie, przebiegła klawiaturę szybkim pasażem, lecz tony wychodziły z pod jej rąk niesforne, kłótliwe i rażące. Opuściła ręce i rzekła:
— Nie mogę!
— Graj! — krzyknął Graba z głębi fotelu, w który się był zasunął, a w głosie jego było tyle gniewu, że ręce Kamili znowu dotknęły klawiszów; ale z pod nich wydobyły się akordy bardziej jeszcze ostre, bardziej przykro i fałszywiej brzmiące jak wprzódy.
— Ty to umyślnie robisz! — krzyknął zrywając się Kalikst.
— Nie, — silnym głosem rzekła Kamila i powstała tak wyprostowana, dumna i energiczna, jaką była zawsze. — Nie, — powtórzyła, — chciałam grać, aby choć na chwilę uspić w tobie szatana i odegnać go od siebie, chciałam grać, bo myślałam, że muzyka wleje może choć trochę słodyczy w zmęczoną pierś moją. Ale nie mogłam... nie mogłam! Fałszywe i ostre tony, które się z pod rąk moich wydobywały, to echa tych głosów wewnętrznych, które rozrywają mnie samą. Jak może z pod palców snuć harmonję istota, w której wnętrzu zginęła wszelka harmonja? Niegdyś pięknie grałam podobno i kochałam sztukę. Dziś nie wiem od czego pieśń jaka zaczyna się i czem się ona kończy, bo we mnie samej ustał śpiew wszelki. Sztuka to miłość i piękno — a jam piękno moje zatraciła w ciągłych walkach z tobą — miłość w nienawiści dla ciebie...
— Milcz, milcz zuchwała! — krzyknął Graba i poskoczył ku niej z twarzą wykrzywioną bezpamiętnem uniesieniem.
Kamila nie cofnęła się ani zadrżała. Ręce skrzyżowała na piersi i oczy swoje z pod brwi zsuniętych wpatrzyła w twarz męża.
Blada była strasznie, ale ani jeden nerw nie drgnął w jej twarzy.
Twarz ta pełna zimnej pogardy i spokojnej odwagi i te oczy dumne, płonące, bez drgania powieki wpatrzone w jego oczy, zapanowały nad uniesieniem Graby. Stanął przed nią jak wryty, i po kilku sekundach rozśmiał się gardłowym śmiechem.
— Trafiła kosa na kamień! — zawołał. — Ależ oczy, oczy twoje najdroższa żono! kocham cię za nie i radzę ci, abyś jeżeli się kiedy znajdziesz w niedostatku, ofiarowała się jakiemu właścicielowi menażerji ku poskramianiu siłą wzroku lwów i lampartów!
To rzekłszy, wybiegł z salonu z trzaskiem za sobą drzwi zamykając.
Przez resztę dnia cały dom wrzał niepokojem. Głos pana domu gwałtownie łający domowników, rozchodził się po całem mieszkaniu. Panny służące szlochały w garderobie, lokaje szemrali i mówili o odejściu, odźwierny klął w bramie na czem świat stoi.
Wieczorem dopiero uciszyło się wszystko.
Pan Graba zamknął się w swoim pokoju i ubrany rzucił na posłanie.
Jesień nadeszła, miasto poczęło znowu ożywiać się ludnością napływającą ze wsi. Kilka zamożnych rodzin, które przez letnie miesiące używały wiejskiego powietrza, wróciły na zimę do M., a jedna z najpierwszych wróciła tam pani szambelanowa Słabecka z córką i synem.
W listopadzie zaczęto bawić się po przeszłorocznemu, dano już kilka proszonych objadów, układano projekta na zimowe bale, maskarady, szlichtady, amatorskie teatra i t. d.
Pan Graba umyślił rozpocząć szereg tańcujących wieczorów świetną u siebie zabawą. Nie zważając na żałobę żony, rozesłał mnóstwo zapraszających biletów w swojem i jej imieniu i poczynił przygotowania, które świetnością swą zaćmić miały to wszystko, co kiedykolwiek u niego widziano. W dniu oznaczonym o zmroku, salony zajaśniały rzęsistem światłem, w oknach etażerki przyozdobiły się kwitnącemi roślinami, Borel wysilił całą swą cukierniczą sztukę na torty i piramidy cukrowe, kilku kucharzy pracowało nad wspaniałą wieczerzą, a lokaje w czarnych frakach stali w przedpokoju gotowi do otwierania drzwi licznym spodziewanym gościom.
Kamila w żałobnej sukni, o którą od kilku dni ciągłe z mężem staczała walki, siedziała w bawialnym salonie, obojętna na wszystko co się koło niej działo.
Graba przechadzał się po świetnie przystrojonem mieszkaniu, przypatrywał się wszystkiemu ze złośliwo-zadowolonym uśmiechem i mówił do siebie:
— Zobaczymy! zobaczymy czy wszystko to nie osiągnie pożądanego skutku!
Nakoniec goście zaczęli schodzić się i zjeżdżać, ale bardzo nieliczni. Do północy gospodarz wyglądał spodziewanego towarzystwa, ale zaledwie trzecia część zaproszonych przybyła i gdy ozwała się szumna muzyka orkiestry, kilka par tylko stanęło do tańca, przy wieczerzy zaś ze zbytkiem zastawionej, trzy części miejsc było niezajętych.
Graba przygryzł usta, oko drgało mu ciągle nerwowo, starał się jednak nie stracić rezonu i bawił gości ze zwykłem sobie ożywieniem. W dowcipach swych był tylko bardziej zjadliwy niż zwykle i pocichu oglądając się czy nie jest słyszanym, dokuczał żonie i sługom. Zabawa była martwa, tańce nie szły, wszyscy z rodzajem zakłopotania spoglądali na gospodynię domu ubraną w żałobę, z wyraźnemi znakami tajonego cierpienia na twarzy.
W parę godzin po północy salony całkiem się opróżniły, goście zatrzymywani wprawdzie przez gospodarza, ale nie zatrzymywani przez gospodynię, rozeszli się, jedni z ironicznym uśmiechem na ustach, inni z niezadowoleniem, inni jeszcze z oznakami grzeczności, ale w duchu z wyrzutami czynionemi sobie, że tu przybyli.
Po opustoszałych salonach, Graba przechadzał się długo zły i chmurny, łajał lokajów gaszących światło, kazał wypędzić muzykantów, którzy się o zapłatę dopominali.
Coraz widoczniej spostrzegał, że gwiazda jego przygasać poczynała, nie mógł nawet rozpalić na nowo jej blasku świetnością wieczoru, na który tyle liczył.
Znaną powszechnie jest zmienność opinji ludzkiej. Człowiek dziś wyniesiony przez nią do ideału, jutro w błoto może być wtrąconym, a pojutrze wspomożony szczęśliwą jaką okolicznością, znowu powstaje świetniejszym niż był kiedy. Jeżeli zaś tak chwiejne i niestałe bywają sądy narodów, o ileż więcej są one takiemi u garstki prowincjonalnej ludności, powodującej się bardziej wrażeniami niż rozumowaniem, bardziej drobiazgowością zewnętrznych objawów, niż samą istotą rzeczy. Tam gdzie piękne mieszkanie i zbytkowny powóz, nowość postaci, zręczność obejścia się i jeden głos podniesiony z pełną zapału pochwałą, mogą uczynić człowieka ulubieńcem publiczności, tam także oswojenie się z temi oznakami bogactwa, jedna śmieszność lub niezręczność, jedno wyrzeczone słówko potępienia, zdolne są do obalenia całej tej sztucznej, parafialnej popularności, opartej na próżności i chciwej blasku wyobraźni.
Tak było i z panem Grabą. Olśniony zrazu jego dowcipem i oznakami jego bogactwa, rozsądek publiczności M. zaczął się budzić i mnóstwo znaków zapytania stawiał obok jego osoby spadłej do M. jak z nieba, i pełnej cech dość tajemniczych.
Naprzód tedy zaczęto pytać: po co pan Graba zamieszkał w M., kiedy nie miał tam ani krewnych, ani żadnych widocznych interesów? Dla czego żył bez żadnego zajęcia, cały czas obracając na zabawy? Dla czego nie nabył sobie majątku za pieniądze, które tak hojnie na wszystkie rozsypywał strony?
To ostatnie pytanie sprowadziło inne ważniejsze i groźniejsze w swych skutkach, a mianowicie: jaki był fundusz tego tak wystawnie żyjącego człowieka? Czy był on w istocie tak bogaty, jakim okazać się pragnął?
Na to ostatnie pytanie znalazło się mnóstwo niekorzystnych dla pana Graby odpowiedzi. Tak naprzykład: kupcy z bławatnych i korzennych sklepów zaczynali uskarżać się na nieakuratność pana Graby w opłacaniu im należytości; właściciel handlu win wyraźnie mówił każdemu, kto chciał go słuchać, że pan Graba winien mu dość znaczną sumę, że daje mu tylko nieznaczne przedpłaty, a zwrot całości odwleka pod różnemi pozorami; nakoniec odprawiony kamerdyner Józef i odprawiona panna służąca opowiadali wielce dziwne, dziwne rzeczy: że niby wiedzieli z pewnością, jako u pana Graby bywały dnie i tygodnie, w których nic a nic nie miał pieniędzy, a miał je wtedy tylko, gdy ograł jakiego panicza. Jako w domu państwa Grabów działy się wielce smutne rzeczy, bo pani pana znieść nie mogła, a on się z nią źle obchodził, jako matka samej pani odzyskawszy mowę na chwilę przed skonem, wołała do Boga, aby wyratował córkę jej z rąk nikczemnika i t. d. Opowiadania te z przedpokojów, garderób i lóż odźwiernych dochodziły do salonów i wywoływały tam wykrzykniki pełne podziwu i oburzenia. Czy być może? pan Graba źle obchodzi się z żoną? Matka jej nazwala go przed skonem nikczemnikiem! pan Graba nie rzetelny! nie płaci długów!
I najgłośniejszy, najszkodliwszy dla pana Graby rozległ się wykrzyknik: więc nie jest bogatym! jakto? a te salony, powozy, służba, objady, bale, ciągła gra w karty? Mógłżeby tak zbytkownie żyć, gdyby nie był bogatym? ale znowu jeśli nim jest, dla czego skarżą się nań kupcy i odbierają mu swój kredyt? dla czego według wiarygodnych opowiadań sługusów znanych ze swej życzliwości ku panom, którym wprzódy służyli, bywają dni i tygodnie, w których nie posiada on grosza w kieszeni? więc nie jest bogatym? ale w takim razie jakże mu wystarcza na tak zbytkowne życie?
Pan Graba z ulubieńca publiczności, stał się dla niej zagadką — zagadką, z której wypływały mętne i posępne cienie.
Ktoś nie dawno do M. przybyły, jakiś nie młody i ogólnie poważany człowiek, słysząc raz te wszystkie kwestje roztrząsane w poważnem towarzystwie, ozwał się pół żartem:
— Czy wiecie państwo co znaczy właściwie wyraz francuski chevalier d’industrie?
— Wiemy, — odrzekli obecni, — i cóż ztąd?
— Zdaje mi się, — dokończył nie młody człowiek, — że wyraz ten można zastosować do tego pana, o którym słyszę.
Wszyscy umilkli, nikt jeszcze nie ośmielił się stanowczo nazwać w ten sposób człowieka, który niedawno posiadał tak ogólną wziętość i sympatję.
Nie mniej jednak straszny ten wyraz, ten wyraz, który nawet nie istnieje w języku naszym, bo rzecz sama przez długi ciąg wieków obcą była obyczajom narodowym, ten wyraz równający się nazwom najszkaradniejszych zbrodni, wyciskający piętno hańby na czole odzianego nim człowieka, wyobrażający najbrudniejsze męty społeczeństwa, najostateczniejsze zepsucie ducha człowieczego, wyraz ten, którego przepolszczyć niepodobna, tak jest napływowy u nas i mało znany, wyrył ognistemi zgłoskami obok nazwiska pana Graby w myślach tych wszystkich, którzy go usłyszeli.
— Chevalier d’industrie! — myślały kobiety, — a więc człowiek, który nie ma nigdzie stałego siedliska, który byt zdobywa niegodziwemi środkami i nie zdolny jest do żadnych szlachetnych uczuć! to okropne! a myśmy go tak lubiły!
— Chevalier d’industrie! — myśleli mężczyźni, — a więc człowiek, który wyzuł się z najelementarniejszych pojęć o honorze, który jeździ po świecie, aby spekulować na cudze kieszenie i zaprasza nas na bale i objady wyprawiane za wyłowione od nas pieniądze! To okropne! a myśmy się z nim przyjaźnili tak ściśle!
Bądź co bądź, najciemniejsze strony tych przypuszczeń pozostawały jeszcze nierozjaśnionemi tylko przypuszczeniami, ale rzeczą niemal stanowczo stwierdzoną było to, że pan Graba nie był tak bogatym, jakim okazywać się pragnął. Przeświadczenie to o tyle mu zaszkodziło w umyśle ogółu, o ile przekonanie przeciwne, wiara w jego bogactwo była mu wraz po przybyciu do M. pierwszą dźwignią do zbudowania jego popularności.
To powątpiewanie o istocie jego bogactwa nie było już tylko śrubą wiercącą dziury w opinji pana Graby, ale bombą o potężnej sile, kulą roztrzaskującą, od uderzenia której zatrzęsły się fundamenta i prysnęły ściany jego towarzyskiej pozycji.
Bogaczowi można było wybaczyć wiele rzeczy, które są do niewybaczenia biedakowi udającemu bogacza. Gdy zaś do tej zabijającej wątpliwości dołączyła się wątpliwość o czystości źródeł, z których pan Graba czerpał środki na swe wystawne życie, gdy obok tej tajemniczości, na której dnie prawdopodobnie leżała hańba, przypomniały się umysłom mnogie fakta i fakciki dotąd usprawiedliwiane i barwione, ale dziś zciemniałe i mętami okryte, nic dziwnego, że wiele osób, wiele rodzin zaczęło się namyślać, czy nie należało zerwać, albo przynajmniej zobojętnić stosunek z człowiekiem, który swej dwuznaczności nie mógł ozłocić ani jednym miljonem, i nic dziwnego, że w skutek tych umysłów na pierwszy wieczór wydany przez pana Grabę w nowo rozpoczynającej się porze zabaw, przybyła zaledwie trzecia część zaproszonych gości.
Pani szambelanowa Słabecka nie połączyła się z tymi, którzy cicho lub głośno, otwarcie lub bojaźliwie zaczęli potępiać pana Grabę. Była ona nim dotąd zachwycona, bo on nie przestał jej powtarzać, że wygląda zaledwie na lat trzydzieści, że posiada niezrównanie piękną płeć i zgrabną figurę, a na wieczorze swoim tak usilnie zapraszał ją do tańca, że prośbom jego nie mogła się oprzeć, puszczała się z nim w wir taneczny zasłaniający przed nią szyderskie uśmiechy widzów i gorzki wyraz twarzy własnego jej syna.
Tozio rzadziej niż wprzódy bywał u Graby i nie wiele grywał w karty.
Przesiadywał on najczęściej w domu osłabiony i znękany szybko rozwijającą się chorobą. Doktorowie znajdowali w nim zastraszające wycieńczenie sił, tem straszniejsze, że połączone z wielkiem rozdrażnieniem moralnem. Nie ukryło się przed oczami tych ludzi nauki, że nieszczęśliwy młody człowiek w całej rozciągłości pojmował swe nieszczęście, to jest: zmarnowaną młodość i tak wcześnie grożącą śmierć. Zapóźne żale, wyrzuty sobie samemu czynione, gorycz poczuwana dla tych, którzy błędnem skierowaniem jego młodości byli pierwotną przyczyną jego fizycznego i moralnego upadku, wszystkie te bezowocne targania się duchowe pogorszały chorobę i przyspieszały jej postępy. Zalecono mu wyjechać na zimę do Włoch, Ryta błagała go o to, ale on o tej podróży i słuchać nie chciał. Ogarnęła go bezsilność i apatja, nic go nie zajmowało, a zwiedzenie obcych krajów, potrzeba przenoszenia się z miejsca na miejsce, zastraszały go nieledwie.
Raz rzekł do Ryty:
— Zresztą, gdybym i chciał jechać do Włoch, zkąd wezmę potrzebne na podróż pieniądze? ty wiesz Ryto, że wszystko co można było wydobyć w tym roku z majątków, mama wzięła na swoje zimowe potrzeby.
— Zapominasz Toziu, — mówiła Ryta, — że ja mam własny fundusz, posag mój, który dotąd jest nietknięty. Powiedz tylko, że pojedziesz, a natychmiast wezmę od marszałka B. potrzebną sumę i pożyczę ci ją.
— Ryto, mówisz przez delikatność pożyczę, a myślisz daruję, bo wiesz przecie, że z mego osobistego funduszu nic nie pozostało prócz długów.
— A więc czyż nie jesteś moim bratem i bratem, którego kocham więcej jak wszystkich i wszystko na świecie? — mówiła Ryta.
— Wiem i wierzę ci, — odpowiedział Tozio, biorąc rękę siostry, — ale podróż ta na nic mi się nie przyda... czuję, że już jest zapóźno... zresztą, nie chcę cię daremnie ogołacać...
Przechodziły niekiedy dnie całe, w czasie których Tozio siedział nieruchomie w swoim pokoju, wpół leżąc na wygodnym fotelu, paląc cygaro mimo zakazu lekarzy. W tych długich godzinach samotności i próżnowania znać było, że myślał, a myślał boleśnie, bo oczy miał w jeden punkt utkwione, niekiedy zaszłe łzą, która wysychała prędko na policzku rozognionym gorączką.
I Bóg tylko jeden mógł odgadnąć i zliczyć gorzkie, pełne zapóźnego żalu myśli tego młodzieńca, który przez lat kilka całe życie przeżył, tego dziecka nieledwie, które stało nad mogiłą i widziało, że nad nią stoi.
Raz ocknąwszy się z takiego zamyślenia, zobaczył obok siebie Rytę, pochwycił obie jej ręce i zawołał:
— O, czemuż z doświadczeniem jakie mam dzisiaj, nie mogę wrócić do moich lat szesnastu! O, Ryto, nie umarłbym tak wcześnie!
Innym razem rzekł:
— Ryto, czemu natura nie urządziła tak, aby ludzie odradzali się po śmierci ze świadomością przeszłego istnienia? ręczę ci, że drugi raz żyjąc, mądrzejbym sobie postąpił.
Pewnego dnia zawołał ze śmiechem pełnym goryczy:
— Ot głupstwo świat i wszystko co na nim! To nasze co użyjem, a ja choć krótko żyłem, ale żyłem!
Po tym wykrzykniku ubrał się i poszedł do Borela. Tam znalazł Grabę i innych kolegów, grał w bilard póki sił starczyło, pił wiele, a więcej jeszcze mówił i śmiał się, wrócił do domu nad samym ranem, a nazajutrz nie mógł wcale wstać z łóżka. Dwaj doktorzy wezwani przez Rytę, odchodzili ze smutnemi twarzami, a zstępując ze wschodów, wiedli między sobą następną złowróżbną rozmowę:
— Źle kolego!
— Bardzo źle!
Nad wieczorem dnia tego obudził się z długiego, gorączkowego snu, otarł pot, który kroplami sączył się z czoła i obejrzawszy się jakby ze zdziwieniem, zawołał:
— No proszę! wszak ja jeszcze żyję!
Pani szambelanowa rzadko wchodziła do mieszkania chorego syna, bo i zajęta była ciągłymi gośćmi lub wizytami i Tozio bywał w obecności jej tak milczący i posępny, że musiała obecność tę uznać za niepotrzebną. Bolała nad chorobą syna jak mogła i umiała. Niekiedy nawet przykładała do oczu batystową chusteczkę i szlochając, wołała:
— Oh, malheureuse mère que je suis!
Ale w godzinę po tych szlochach jechała na wieczór lub z wizytami, a wracając do domu, pytała Ryty:
— Jakże tam Tozio?
Jeżeli otrzymała niepocieszającą wiadomość, wzdychała i zadzwoniwszy na pannę służącą, dawała jej długie rozporądzenia tyczące się sukien, okryć, kapeluszów i t. p. Najczęstszym i ustawicznym prawie gościem pani szambelanowej stał się pan Jodek. Przynosił on jej codziennie wszystkie możebne i niemożebne nowiny brukowe, służył za kurjera posyłanego po sprawunki i z najróżniejszemi poleceniami, a obok tego spoglądał na nią coraz czulej — tak czule, że w końcu rozniosła się po mieście wieść, że Jodek śmiertelnie zakochał się w pani Słabeckiej. Wieść ta wzbudziła homeryczne ogólne śmiechy, ale nie podzielała ich pani szambelanowa, bo na czułe spojrzenia i westchnienia Jodka, odpowiadała uderzeniem go po ręku nieodstępnym wachlarzem, a niekiedy wpadała w sentymentalne zamyślenia.
Ktoś złośliwy zrobił uwagę, że pani szambelanowa tak bardzo lubiąca ploteczki i nowinki, kto wie? czy nie zapragnie zdobyć sobie na własność kurjera codziennego miasta M.
Kto inny odpowiedział na tę uwagę, pytaniem:
— A ile kurjer ten posiada wkładowego kapitału?
— Żadnego.
— No, to nic z tego nie będzie. Magazyn mód i nowości musi przecie mieć z czego się utrzymać!
Pewnego zimowego wieczoru, dość liczne towarzystwo bawiło się u pani szambelanowej. Była to jedna z tych zabaw konwencjonalnych, monotonnych, owianych atmosferą nudy, w których kilkanaście osób na podobieństwo marjonetek rusza się w tańcu bez ożywienia i wesela, jakby tylko z obowiązku, a reszta towarzystwa otacza salon wieńcem znudzonych twarzy i ust poziewających albo szepcących obmowy i ploteczki. Do martwoty i nieokreślonego jakiegoś niezadowolenia tchnącego w całem towarzystwie, przyczynił się znacznie fakt, że koło tancerzy złożone było przeważnie z młodych ludzi, nie posiadających odpowiedniego do położeń swych tancerek towarzyskiego położenia, zaproszonych tylko dzięki nogom do tańca zdolnym, mogących być objętymi charakterystyczną nazwą: „froterów.“ Jakież miasto nie zna i nie posiada tych balowych froterów, o których nikt nie pyta, czy umieją czytać, a tylko czy umieją tańczyć, którzy mogli przybyć na bal bez głowy i niktby tego nie spostrzegł, byleby nogi dostatecznie funkcjonowały.
Najczęściej sama gospodyni domu nie wie jak się oni nazywają, a o gościach to już nie ma co i mówić! Nazajutrz po zabawie panny zwykły się wyrażać, mówiąc o nich: ten, który tak doskonale tańczył walca, albo ten, który tak zabawne pas robił w mazurze. Ale nigdy nie powiadają: ten co tak przyjemnie rozmawia, albo: ten z tak pięknemi oczami, bo frotery nigdy nic nie mówią, a żadnej pannie i na myśl nie przyjdzie spojrzeć czasem nawet na kolor ich oczu. Oderwani od ciężkiej, biurowej najcięższej pracy, zaproszeniem uczynionem w celu zapełnienia jakiej dziury w towarzystwie, w ciasnej, często zimnej izdebce ubierają się we frak i białe krwawo zapracowane rękawiczki, wchodzą do salonów ludzi, którzy w imię wyższego majątku i urodzenia roszczą sobie prawo patrzenia na nich z góry, piją herbatę i limoniadę, jedzą lody i kotlety, kręcą się w tańcu aż do spocenia z istotami obcemi im obyczajami i pojęciami, żyjącemi w całkiem obcej im sferze i tańczącemi z nimi tak, jakby tańczyły ze sprzętami, gdyby sprzęty tańczyć mogły. Wchodzą z odurzoną głową, rozdrażnionem zbyt często sercem, aby nazajutrz wrócić znowu do mozolnego i nudnego zajęcia, z akordami orkiestry brzmiącemi w uszach i z kobiecemi zwieńczonemi sztucznem kwieciem główkami, migającemi przed ich oczami. I biedacy nie czują nawet, jak upokarzającą odgrywali rolę, jak sprofanowali wysoką godność pracującego na swój chleb człowieka, jak błyskotliwym widokiem rozdrażnili i osłabili swoje siły tak im na twarde życie potrzebne.
Takich froterów posiadało znaczną liczbę i miasto M., a cały ich zastęp tańczył ile sił stało na wieczorze u pani szambelanowej. Gdzież była jednak młodzież tak zwana porządna, elegancka, bogata, wysoko urodzona, młodzież mogąca stanowić przyzwoite partje dla dziewic w krepowych sukniach różnych kolorów, w konwaljowych, różanych, fiałkowych wieńcach? Gdzież była ta młodzież, która rozmową pełną salonowej ogłady, śmiałością obejścia się, możebną tylko ludziom czującym się w sferze właściwej sobie, mogłaby wlać werwę, ożywienie, interes w półsennie tańczące lub rozmawiające, rozstrzelone po obszernych salonach i znudzone grupy? Młodzieży takiej była w M. dość znaczna liczba i wszyscy jej przedstawiciele zaproszeni przez panią szambelanowę, znajdowali się na jej wieczorze, ale po większej części nie tańczyli i nie wdawali się w rozmowy z paniami, ale w pokojach Tozia umieszczonych na końcu mieszkania obsiedli zielone stoły, albo z cygarami w ustach rozłożyli się po kozetkach, prowadząc wesołą kawalerską pogadankę. Nie pomogły usilne nalegania gospodyni domu, aby połączyli się z tańczącem i bawiącem się w salonach towarzystwem. Ten i ów wezwany przez nią po nazwisku, przez grzeczność opuszczał męskie zebranie, wchodził do salonów, przetańczył kilka razy polkę lub jednego kadryla i znikał coprędzej pociągany ku pokojom Tozia urokiem dam pikowych, cygar, swobodnych śmiechów towarzyskich i przekąsek rozstawionych po stolikach z dodatkiem butelek, z któremi w męskiem gronie można było bez ceremonji się obchodzić.
Martwą jednak i nudzącą się większą część gości pani Słabeckiej, ożywiło cokolwiek jedno od początku wieczoru zadawane ze wszech stron pytanie: — Gdzie był pan Jodek? W istocie, pana Jodka nie było, ani między poziewającem i plotkującem gronem, ani między froterami, ani między huczną w pokojach Tozia bawiącą się młodzieżą. A publiczność tak była przyzwyczajoną do jego wszechbytności, był on takim warunkiem sine qua non każdego zebrania, każdej zabawy, że obecność jego, mianowicie w domu pani szambelanowej, której był ulubieńcem i gościem codziennym, stanęła przed wszystkimi w postaci niewytłumaczonego, dziwnego, wysoce zaciekawiającego faktu. Gdzie jest Jodek? pytanie ogólne. Byłżeby chorym? aleć wiedziano powszechnie, że nigdy nie chorował. Czy gdzie wyjechał? aleć wiedziano też powszechnie, że nigdzie z M. nie wyjeżdżał. I ciężki, dotkliwy, nieopisany dał się uczuć brak codziennego kurjera. Pokazało się, że bez niego nikt dokładnie nie wiedział o niczem, co przez parę ostatnich dni zaszło w mieście, a udzielającym sobie wzajem najświeższych nowin i jak bywa najczęściej poróżnionym w sposobie ich opowiadania zabrakło arbitra, który sporne kwestje z zupełnym autorytatem miał prawo rozstrzygnąć. Zdziwienie doszło do najwyższego stopnia, gdy sama gospodyni domu zawołała z rodzajem zniecierpliwienia:
— Ale gdzież jest cet excellent M. Jodek? dla czego nie przychodzi?
Ktoś złośliwy odezwał się zcicha, że pani szambelanowa między innemi rzeczami zgubiła dziś i Jodka.
Już tylko jednej godziny brakowało do północy, gdy wypadek całkiem niespodziewany zelektryzował na chwilę i ożywił towarzystwo. Nie było nim wprawdzie tyle wyglądanie przybycia pana Jodka, ale daleko więcej, bo do salonu wszedł prowadząc żonę pod rękę pan Kalikst Graba. Spóźnieni goście zwrócili na siebie powszechną uwagę, szepty, uśmiechy, spojrzenia poczęły się krzyżować we wszystkich stronach, a było w nich daleko więcej ironji, niechęci, pogardy nawet, niż życzliwości. Wyraźnie minęły złote czasy Graby. On jednak nie zdawał się spostrzegać tego. Wytwornie ubrany, woniejący perfumami, z właściwym sobie szyderczo-serdecznym uśmiechem na ustach i wielką swobodą postaci powitał gospodynię, która go spotkała z wykrzyknikami zadowolenia, a następnie począł kłaniać się na wsze strony rzucając komplementa, powitania i uściśnienia ręki.
Kamila weszła ze spuszczonemi oczami, w grubej żałobie i zaprowadzona przez panią szambelanowę do kanapy, usiadła milcząc, jak osoba bardzo zmięszana i całkiem obca wszystkiemu, co się około niej działo.
Gdy powtarzane przez wiele ust nazwisko pana Graby rozeszło się po salonie, wstał na uboczu dotąd siedzący nie młody o białych włosach i myślącej twarzy mężczyzna i gniewnym wzrokiem z pod zsuniętych siwych brwi, zaczął przypatrywać się Grabie.
Tymczasem dama o wspaniałym czepcu ze strusiemi piórami zaatakowała pana Grabę.
— Nie wiesz pan gdzie się podział pan Jodek?
— Owszem pani, — odpowiedział Graba z galanterją, — jestem uszczęśliwiony, że mogę zaspokoić ciekawość pani, a przez to sprawić jej przyjemność. Pana Jodka spotkałem przed dwiema godzinami na ulicy z depeszą telegraficzną w ręku, z odblaskiem niebiańskiej radości na twarzy. Tak był pogrążony w rozkosznych znać myślach, że zrazu nie spostrzegł mnie, ale gdym się do niego odezwał, spojrzał na mnie i zawołał głosem porywanego w niebo człowieka: — Ciotka moja umarła! dziedziczę!... — Pochwyciłem go w objęcia. — Ileż? ileż? — pytałem. — Czterdzieści tysięcy rubli srebrem, — odpowiedział i wyrwawszy się z mojego uścisku, zapomniawszy mi nawet powiedzieć, do widzenia, lotem strzały pobiegł ku pocztowemu gmachowi, zapewne aby natychmiast puścić się w podróż po złote runo.
Opowiadania tego słuchało kilkanaście osób, gdy pan Graba umilkł zdziwienie było tak powszechne, że przez parę minut nikt nie przerwał milczenia. Potem za to nagle nastapił wybuch wykrzykników: Jodek bogaty, a zatem posiadający własny objad i własne śniadanie, była to prawie taka anomalja, jak Jodek gdziekolwiek nieobecny, albo o czemkolwiek nie wiedzący. W mgnieniu oka wieść o sukcesji i wzbogaceniu się Jodka rozbiegła się po całym salonie, i tak zajęła wszystkie umysły, iż nikt nie spostrzegł jak pan Graba wymknął się z salonu, a za nim w ślad poszedł nie młody mężczyzna, o którym wiedziano, że był ojcem nieobecnej w towarzystwie pani Celiny Klońskiej.
Mąż Kamili z kapeluszem w ręku i lekkim, pewnym siebie krokiem przeszedł obszerną jadalną salę, mały gabinecik oświetlony z góry kolorową lampą i wszedł do pokojów Tozia.
Były to trzy nie zbyt duże pokoje, urządzone z kawalerskim komfortem, połączone z mieszkaniem szambelanowej owym małym gabinecikiem i posiadające osobne wejście ze wschodów. Pierwszy z tych pokojów i ostatni będący sypialnią młodego Słabeckiego, słabo były oświetlone i puste, za to w środkowym sześć świec płonęło na trzech kartowych stolikach, a w koło nich z cygarami w ustach stało i siedziało z dziesięciu mężczyzn.
Graba stanął na progu tego pokoju i zawołał wesoło:
— Dobry wieczór panom! Jestem pewny, że niczego tak niecierpliwie nie czekacie, jak mojego przybycia! nie prawdaż? Otóż jestem do usług waszych!
Na głos Graby z za jednego ze stolików, pomiędzy gęstemi kłębami dymu powstał Tozio. Twarz miał wychudłą i żółtą, a tylko na policzkach wyciśnięte gorączkowe rumieńce. Wyciągnął do przybywającego chudą rękę i rzekł ochrypłym głosem:
— Ma foi, cher Graba, nigdy nie byłeś mi tak pożądany, bo djabelnie dziś szczęścia nie mam. Czy chcesz być ze mną w motyi? może fortuna tak łaskawa zwykle na ciebie i do mnie się uśmiechnie!
— A jakże! a jakże! służę ci! — zawołał Graba i zamieniwszy kilka powitań, usiadł obok Tozia i wziął karty do rąk.
Pan Wieńczyński wszedł za Grabą niepostrzeżony prawie przez nikogo i stanął za jego krzesłem przypatrując się tej grze i szybko rzucanym kartom.
Gra zawrzała ze zdwojoną siłą, ale fortuna nie uśmiechała się do Tozia, ani do Graby. Przegrywali ciągle, coraz większe stawiając sumy na kartę, ale Graba czynił to z zimną krwią i jakby rozwagą, nie unosił się i nie zapalał, za każdą przegraną rzucał razem z pieniądzmi jakiś żart lub sarkazm, a w krótkich przerwach gry, nucił sobie zcicha jakąś arjetkę. Tozio więcej niż kiedy był wzburzony, ręce mu drżały, oczy błyszczały gorączkowo, wyglądał jak człowiek cały ogarnięty namiętnością, niepamiętający wśród uniesienia swego o niczem. Blade i zaciśnięte usta jego otwierały się tylko dla wymawiania niezbędnych wyrazów, gdyż co chwila suchy, silny kaszel pierś mu rozdzierał.
Tak trwało z pół godziny, gdy jeden z partnerów zawołał:
— Bastuję!
— Wstydź się! — zawołali inni, — bastować na takiej drobnostce!
— Idę tańczyć! — odrzekł partner, — nie mogę już dłużej żyć w tym dymie!
— My poniterujemy dalej! — ozwało się kilka innych głosów.
Graba otworzył pugilares i wydobył dwieście rubli.
— Wygrana pańska! — rzekł do ponitera, który bastował i podał mu asygnaty. — Grałem w motyi z panem Słabeckim, drugą połowę on przegrał.
Tozio pochwycił swój leżący przed nim na stole i otwarty pugilares, a zajrzawszy doń, zbladł i zarumienił się na przemian. Powstał żywo i rzekł do mężczyzny, któremu przegrał:
— Przepraszam pana! wnet przyniosę jego pieniądze!
To rzekłszy, szybko przebiegł swoje pokoje dążąc ku mieszkaniu matki i siostry.
W gabineciku pogrążonym w bladawem świetle niebieskiej u sufitu wiszącej lampy, na małej kozetce siedziały obok siebie Ryta i Kamila.
Opuściły znać przed chwilą gwarne salony, i znalazłszy samotny kątek, rozmawiały z sobą półgłosem.
Tozio bardzo blady, drżący i ze zmienioną twarzą zbliżył się do siostry i pochwycił gwałtownie jej ręce.
— Ryto! — szepnął ochrypłym głosem, — pójdź! mam ci coś powiedzieć!
Ryta przerażona zmienioną twarzą brata, porwała się z miejsca i oboje odeszli w głąb pokoju.
— Ryto! — szepnął Tozio ściskając obie ręce siostry w swoich rozpalonych dłoniach, — Ryto! ratuj mnie od hańby! przegrałem więcej pieniędzy niż ich miałem przy sobie! zapomniałem się! uniosłem! sądziłem, żem miał w pugilaresie jeszcze paręset rubli, tymczasem już nic nie było! Muszę natychmiast oddać dwieście rubli, których nie mam... Nie zapłacić długu kartowego, to okropność! skonałbym ze wstydu!...
Ryta załamała ręce.
— Nie mam pieniędzy! — jęknęła, — marszałek B. nie oddał mi jeszcze procentu od mojej sumy, a wczoraj ostatnie sto rubli oddałam jednemu z wierzycieli mamy, który byłby zgubiony, gdyby tych pieniędzy nie odebrał!
Tozio zachwiał się i oparł o ścianę.
— A mama? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem, czy ma teraz pieniądze?
— Nie ma, — odrzekła Ryta, — ostatnie wydała na ten wieczór!
Tozio jęknął i szybkiem spojrzeniem orzucił ubranie siostry. Ryta miała na sobie suknię z błękitnej materji spiętą pod szyją dużą złotą broszą. Takaż bransoleta błyszcząca kilku wielkiemi rubinami zdobiła jej białą prześlicznie utoczoną rękę. Oczy Tozia zatrzymały się na tej bransoletce.
Ryta odgadła myśl brata, szybkim ruchem zdjęła z ręki kosztowny klejnot i kładąc dłoń na jego ramieniu, podała mu bransoletę.
— Weź to, sprzedaj lub zastaw, — rzekła.
Oczy Tozia błysnęły radością, wyciągnął rękę aby wziąć podany sobie przedmiot, ale nagle jakby odtrącony niewidzialną jakąś siłą, cofnął się i zakrywając oczy ręką, szepnął:
— Nie, nie wezmę!
— Dla czego? — zapytała Ryta cicho i spiesznie, — jeśli cię fatalna namiętność tak daleko uniosła, czy sądzisz, że nie pragnę tą drobną ofiarą uchronić cię od wstydu?
W sposobie, jakim wymówiła te wyrazy była taka wielka dobroć i miłość, że Tozio pochylił głowę, a na twarz jego z wyrazem niezmiernego żalu wypłynął rumieniec upokorzenia i wstydu. Pochwycił rękę siostry drżącem ujęciem, ale tak, aby nawet końcami palców nie dotknąć bransolety, którą trzymała.
— Nie Ryto, nie, — szepnął gorączkowo, — ty dla mnie świętością jesteś, jedyną świętością jaką znam na ziemi, zdaje mi się, że gdybym tknął czegokolwiek co do ciebie należy i jakąkolwiek rzecz twoją rzucił w błoto utworzone szałem moim, zdeptałbym relikwję... Nie Ryto, ja tej bransolety nie wezmę...
Ryta chciała coś mówić, ale Tozio wysunął z mocą rękę swoją z jej dłoni i wybiegł.
Wybiegł do przedpokoju, pochwycił pierwszy lepszy kapelusz i bez futra znalazł się na ulicy.
Tuż pod bramą stało kilka pustych dorożek, wskoczył do jednej z nich i wymienił dorożkarzowi ulicę i nazwisko domu, w którym mieszkały panny Jedlińskie.
Ryta stojąc na progu gabineciku, ścigała oczami brata aż do przedpokoju, potem wróciła zwolna i usiadła obok Kamili smutna, zamyślona.
Drzwi od pokojów Tozia szeroko otwarte przez niego przy wejściu do gabinetu, ukazywały oczom dwóch kobiet widok stolików kartowych otoczonych blademi lub rozgorączkowanemi twarzami graczy i pogrążonych w gęstych kłębach tytoniowego dymu.
Przy jednym z tych stolików, naprzeciw Kamili i Ryty, ujęty w oprawę dwojga otwartych drzwi, siedział pan Graba, a za krzesłem jego uwydatniała się wysoka i barczysta postać pana Wieńczyńskiego, który stał za nim z pół gniewną, pół szyderczą twarzą i nie spuszczał wzroku z rąk jego szybko przerzucających karty.
Ryta z Kamilą zamieniały z sobą ciche wyrazy, gdy nagle uwagę ich zwrócił donośny głos Graby; wstał on z krzesła, rzucił od niechcenia na stół trzymane w ręku karty i zawołał:
— Panowie! na honor, zbyt monotonnie się bawimy! Co do mnie, jestem zwolennikiem rozmaitości i najprzyjemniejsza zabawa znudzi mnie, gdy się za długo przeciąga. Sztos i sztos ciągle, to za wiele, proponuję zmianę gry!
— Cóż naprzykład? — zapytano.
— Choćby starożytnego faraona, — odpowiedział pan Graba, — staroświecka to gra, ale choćby dla rozmaitości warto ją spróbować.
— Niech będzie i faraon! grajmy faraona! — zawołało kilka głosów.
Na twarzy stojącego za Grabą ojca Celiny wyraźniejsze jeszcze niż przed tem ukazało się szyderstwo. Uśmiechnął się i odezwał po raz pierwszy odkąd tam był, nie zmieniając jednak swej pozycji:
— I ja gram faraona.
— Hej! kart świeżych! — zawołano na lokaja roznoszącego przekąski.
W parę sekund Graba siedział znowu na swem miejscu i ciągnął faraona, szczęście sprzyjało mu niesłychanie, wielki zwój wygranych asygnat leżał już przed nim.
Pan Wieńczyński nie postawił jeszcze ani jednej karty, tylko patrzył wciąż na ręce Graby z tak wytężoną uwagą, że cały zdawał się istnieć we wzroku.
Nagle uśmiechnął się z nieopisaną ironją, z którą łączył się też pewien tryumf, wyciągnął rękę z królem pikowym i zawołał:
— Król! sto rubli!
Graba obejrzał się i wszyscy zwrócili oczy na nowego partnera.
— Śmiało pan stawiasz! — zawołało parę głosów.
— Jak na pierwszą stawkę, to kusz co się nazywa na honor, — rzekł Graba.
— Nic to, ciągnij pan, — odrzekł obywatel nie spuszczając oka z rąk trzymającego karty.
Graba odwrócił talję i na samym jej wierzchu ukazał się król.
— Wygrałem! — zawołał.
Ale zaledwie mógł skończyć wyraz, gdyż pań Wieńczyński pochwycił go za rękę i rzekł z pełnym szyderstwa uśmiechem:
— Nie zupełnie, bo zrobiłeś pan woltę!
Graba zbladł strasznie, oko, usta i ręce mu zadrżały, szybko jednak przyszedł do przytomności i zwracając się ku swemu oskarżycielowi, rzekł z nieopisaną zimną krwią i ironją:
— Uważam, żeś pan praktyk i znasz rzeczy po innemu, na ten raz jednak omyliłeś się, bo co do mnie, nie wiem wcale jak odbywa się drażliwa operacja, którą przed chwilą wymieniłeś!
Mimo obojętności i żartobliwego tonu z jakim to mówił, znać było w głosie jego lekkie drżenie.
Obecni odstąpili parę kroków od stolika, i z rozmaitemi wyrazami twarzy patrzyli na oskarżyciela i oskarżonego.
Nie młody obywatel zaśmiał się głośno i zwrócony do całego towarzystwa rzekł:
— Panowie! schwytałem tego pana na gorącym uczynku, dostrzegłem jak zrobił woltę panu Karolowi X., ale nie będąc jeszcze pewnym faktu, postawiłem sam kusz znaczny, aby go do drugiej zachęcić. Widziałem dobrze, iż na spodzie talji nie było króla, który nagle tam się znalazł wyświęcony ze środka z zadziwiającą w istocie zręcznością. Trzeba było tak pilną zwracać uwagę na wprawne ręce tego pana, jaką ja zwracałem, aby to dojrzeć. Znacie mnie panowie oddawna, bo z wami i z ojcami waszymi sąsiaduję od lat kilkudziesięciu, wiecie więc, że nigdy nie splamiłem się żadnem kłamstwem, ani potwarzą. To zaś co mówię, stwierdzam słowem honoru, który nigdy żadnej skazy na sobie nie poniósł, a temu panu jeśli śmie mi zaprzeczyć, gotów jestem dać wszelką satysfakcję, jakiej żąda.
Wszystkie oczy pełne ciekawości połączonej ze wstrętem zwróciły się na Grabę. Stał on niezmiernie blady z twarzą co chwila nerwowo drgającą.
Przez kilka sekund było powszechne milczenie.
— Jak pan śmiesz!... — zawołał wreszcie Graba, ale wewnętrzne wzburzenie zaparło mu głos w gardle, a ciągłe drganie ust mówić dalej nie pozwalało.
— O mój panie! — wyrzekł Wieńczyński z nieopisaną ironją i wzgardą, — nie dziwię się wcale, żeś to zrobił, bo to twoje rzemiosło. Żyjesz kosztem niewiniątek, którzy w ręce twoje wpadają, musisz więc używać wszelkich sztuk dla poparcia twych interesów gdy idą źle. Przed chwilą szczęście nie służyło ci w sztosie, zaproponowałeś więc faraona, bo to gra wygodniejsza, w której łatwiej jedną lub drugą kartę położyć na pożądanem dla siebie miejscu. Urządzić podobną sztuczkę w sztosie mając przed sobą dość umiejętnych graczy jest rzeczą zbyt trudną, w faraonie można to uczynić w obec najbieglejszego oka, jeśli tylko nie ściga ono rąk szulera z powziętem z góry podejrzeniem i baczną uwagą. Powiedz mi mój łaskawco, ile urządziłeś podobnych sztuczek grając przez parę lat z zięciem moim, Stanisławem Klońskim?
Umilkł i zaśmiał się z goryczą.
Wszyscy milczeli i patrzyli na Grabę, który stał osłupiały i drżący.
Zdawało się, że niewidzialna jakaś siła mowę mu odbierała, oddychał tylko z trudnością i wpijał w twarz swego oskarżyciela wzrok pełen niewypowiedzianej złości.
— Na honor! nie pojmuję czego pan chcesz odemnie! — zawołał w końcu głosem, który z ciężkością wydobywał mu się z gardła.
— Czego chcę? — powtórzył z oburzeniem obywatel. — Chcę otworzyć oczy tym panom, którzy sądzą, że przyjaźniąc się z panem zawierają stosunek z człowiekiem swobodnych wprawdzie zasad i hulaszczych usposobień, ale który nie zdolny jest jednak popełnić żadnej podłości i rozminąć się z najbardziej elementarnemi prawami pozoru. Chcę ochronić innych od losu, któryby spotkał mego zięcia, jeśliby dłużej z panem przystawał. Chcę pomścić na panu tę wielką boleść, jakiej doznałem, gdym nad brzegiem moralnej przepaści ujrzał człowieka, któremu powierzyłem los jedynego dziecka!...
Głos mówiącego przy ostatnich wyrazach zadrżał wzruszeniem, umilkł i otarł łzę, która zjawiła się w szarem, rozumnem jego oku. W postaci jego i słowach, w głosie i wyrazie twarzy tyle było prawdy, szlachetnej szczerości i głębokiego oburzenia, że nikt z obecnych ani na chwilę nie zwątpił, iż to co wyrzekł, było okropną prawdą.
Wszyscy patrzyli na Grabę z nietajoną wzgardą.
— Czemuż się pan nie tłumaczysz? — rzekł po chwili jeden z mężczyzn do Graby.
— Nie zniżam się do tłumaczenia z podobnych zarzutów, — odpowiedział Graba podnosząc twarz, której chciał nadać wyraz szlachetnej śmiałości, ale na której odbiła się tylko wstrętna bezczelność.
— Jeżeli więc pan zaprzeczasz słowom swego oskarżyciela, powinieneś żądać od niego honorowej satysfakcji! — zawołało parę głosów.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba z nieporównaną bezczelnością, — nie mam pretensji do naśladownictwa średniowiecznych rycerzy i wszelkie pojedynki uważam za zbyt wielkie głupstwo dla tak zdrowo patrzącego na rzeczy jak ja człowieka.
— W takim razie ja uważam obecność pana w moim domu jako ubliżenie dla siebie, — ozwał się głos Tozia stojącego od początku sceny w drzwiach prowadzących ze wschodów do mieszkania.
— My także nie życzymy sobie mieć do czynienia z człowiekiem zostającym pod ciężarem podobnych oskarżeń i nie pragnącym zmyć ich z siebie choćby krwią własną! — zawołało parę głosów.
I całe towarzystwo jakby poruszone jakąś elektryczną siłą, cofnęło się w głąb pokoju, odstępując co najdalej od Graby i zostawiając go osamotnionego zupełnie.
Graba zgrzytnął zębami, cisnął na stół talję kart, którą trzymał dotąd w ręku i wybiegłszy z pokoju, wpadł do gabineciku, w którym siedziały Kamila i Ryta.
Obie kobiety przez dwoje otwartych drzwi przypatrywały się całej scenie i ohydnej roli jaką w niej Graba odegrał, każde słowo dochodziło do nich z przerażającą dokładnością. Kamila w obu dłoniach ściskała rękę Ryty, a do twarzy jej napływała fala krwi, oblewając ją palącym rumieńcem wstydu.
— I ja to jestem jego żoną, i ja to noszę jego nazwisko! — szeptała co chwila, a w oczach jej gorzał straszny blask wzniecony burzą wszystkich kobiecych i człowieczych uczuć.
Graba gwałtownym krokiem zbliżył się do żony i wziął jej rękę. Kamila nie broniła jej, bo zdawało się, że siły ją opuściły.
— Jedziemy, najdroższa, — rzekł nachylając się ku niej.
Kamila powstała z ciężkością, Ryta objęła ją i szepnęła jej na ucho zapewne kilka słów pociechy. Ale Kamila nie miała czasu odpowiedzieć jej uściskiem lub słowami, bo Graba pociągnął ją za sobą, a spotkawszy w sali jadalnej kilka osób, które się tam przechadzały, rzekł do niej tak, aby go wszyscy słyszeli:
— Chociaż mi bardzo mile czas przechodził, wyjedziemy jeżeli tego sobie życzysz i czujesz się zmęczoną, wiesz przecie ile cię kocham i jak szanuję twe zdrowie!
Tak oboje państwo Grabowie zniknęli z wieczoru pani szambelanowej, a w kilka minut po ich odejściu po salonach gruchnęła wieść o scenie zaszłej przed chwilą w pokojach Tozia. Wieść ta powtarzana przez ust kilkadziesiąt tuż zaraz na miejscu, nabrała żywszych jeszcze niż była barw i otrzymała mnóstwo dodatków, i kiedy w dwie godziny potem towarzystwo się rozjeżdżało, we wszystkich ustach brzmiała obok imienia Graby nazwa szuler. Fakt, którego się dotąd domyślano tylko powszechnie, o którym kilka zaledwie osób niewątpliwie wiedziało, stanął przed całą publicznością nago i jawnie. Odtąd wszyscy wiedzieli i z tysiącem odmian powtarzali sobie, że pan Graba nie tylko był graczem, ale i nieuczciwym graczem, że nie tylko ogrywał młodzież, ale jeszcze ją i oszukiwał, używając w grze podstępów wzbronionych pojęciami o honorze i delikatności. Mówiono też o żonie szulera z przekąsem i odcieniem wzgardy, która spłynęła na nią z hańby jej męża. Bardzo nie wiele osób okazywało dla niej współczucie i politowanie przypuszczając, iż jest całkiem obcą niegodziwemu postępowaniu Graby, ogólnie zaś domyślano się a nawet dowodzono, że wie o wszystkiem, jest z nim w zmowie, może mu i pomaga, aby potem módz żyć zbytkownie, stroić się i jeździć powozami kupionemi za nikczemnie nabyte pieniądze. Kobiety, szczególniej te, które oddawna nie miały do niej sympatji za piękność jej lub chłodne z niemi obejście się, obejmowały ją wzgardą, która spadła na jej męża, dawały nawet do zrozumienia, że ona to bardziej winna wszystkiemu niż on, bo zapewne jest mu bodźcem do występnego życia, bo on kochając ją szalenie, dopuszcza się zbrodni, aby zadość uczynić jej fantazjom i zbytkownym wymaganiom. Zresztą mówili niektórzy: wszakże jest młodą, piękną i zajmującą, on kocha ją widocznie do szaleństwa, namiętnie, czemu więc nie powstrzyma go, nie wywrze na niego zbawiennego wpływu? a inni dodawali: czemu z nim żyje? czemu się z nim nie rozwiedzie, albo przynajmniej nie rozstanie, ale spokojnie i z zadowoleniem używa tak brudnych bogactw?
Bądź co bądź wieczór ten z powodu wieści o sukcesji Jodka i awantury zaszłej z Grabą, wielkiemi literami zapisał się w kronice codziennej miasta M., bo publiczność ujrzała między sobą jednego więcej człowieka ozłoconego bogactwem i dwoje ludzi poczerniałych od hańby.
W parę godzin po północy salony pani szambelanowej i pokoje Tozia puste były i ciche, Ryta siedziała sama jedna w swoim pokoju. Zdjęła z siebie klejnoty i balową suknię, a ubrana białem wieczornem ubraniem siedziała z pochyloną na ręku głową. Bolesne, ciężkie myśli musiały ją zajmować, bo blada była bardzo i dwie duże łzy płynęły zwolna po jej policzkach. Nagle zastukano do drzwi. Podniosła żywo głowę i szybko łzy otarła.
— Ryto, czy nie spisz jeszcze? — ozwał się za drzwiami głos Tozia.
Ryta poskoczyła i otworzyła drzwi, ale zaledwie spojrzała na brata, cofnęła się i krzyknęła. Tozio strasznie wyglądał, na twarzy miał rumieniec wywołany gorączką i gwałtownem wzburzeniem, w oczach ponury jakiś, rozpaczny wyraz. Wszedł do pokoju siostry chwiejnym krokiem, upadł raczej niż usiadł na najbliższej kozetce i obą rękami twarz zakrył.
Ryta patrzyła na brata przez kilka sekund, westchnienie wydarło się z jej piersi, zamknęła drzwi szczelnie i usiadła obok niego.
— Toziu, — rzekła po cichu mięko dotykając jego ramienia, — Toziu, — powtórzyła najsłodszym głosem, jaki mógł wypłynąć z kobiecej i kochającej piersi, — co ci jest?
Tozio podniósł twarz i zawołał z wybuchem rozpaczy:
— Ryto, Ryto, ja jestem zbrodniarzem, jestem nikczemnikiem nie godnym dotknąć twej ręki... nie nazywaj mnie bratem swoim, ty czysta i święta kobieto, bom ja tak splamiony, że nawet śmierć oczyścić mnie nie może...
Nie dokończył, bo gwałtowny kaszel piersi mu rozdarł, podniósł chustkę do ust, a na niej ukazało się kilka wielkich plam krwi. Ryta zerwała się i podała mu szklankę osłodzonej wody. Tozio napił się trochę, kaszlał jeszcze długo, potem uspokojony nieco położył głowę na poduszce kozetki. Ryta otoczyła ramieniem jego szyję, pocałowała go w czoło i kilka minut milczeli oboje. W końcu Ryta ozwała się cichym, łagodnym szeptem:
— Toziu, teraz gdy się uspokoiłeś trochę, powiedz mi wszystko, opowiedz mi wszystkie żale twego serca i grzechy twojej duszy. Powiedziałam ci kiedyś, że w największym choćby występku twoim, zostanę ci zawsze kochającą siostrą i wierną przyjaciółką. Choćby cię gdzieindziej potępienie i hańba spotkać miała, u mnie znajdziesz zawsze przebaczenie i pomoc.
Tozio podniósł na nią wzrok błyszczący gorączką fizycznych i moralnych cierpień.
— Powiedz, powiedz! — szepnęła raz jeszcze Ryta schylona prawie nad jego twarzą.
Tozio milczał długo jeszcze, nagle pochwycił jej rękę i nie odwracając oczu od ziemi, zawołał stłumionym głosem:
— Ryto! ja okradłem!
Na twarzy Ryty nie ukazało się zdziwienie, tylko wielka boleść. Pochyliła się jeszcze niżej nad bratem, tak nisko, że grube opadające jej warkocze utworzyły zasłonę między dwiema ich twarzami i szepnęła z jednostajną słodyczą:
— Gdzie? kogo? mów wszystko!
Tozio ze wzrokiem utkwionym ciągle w ziemię, wyszeptał głosem stłumionym od chrypki i przerywanym częstym kaszlem:
— Mówiłem ci, że przegrałem dziś więcej niż miałem, uczyniłem to bezwiednie... sądząc, że posiadam jeszcze tyle pieniędzy, ile stawiłem na kartę, byłem w uniesieniu, wśród którego utraciłem pamięć... Groza mnie ogarnęła gdy pomyślałem, że przyjdzie mi wyznać przed towarzyszami, że nie jestem w stanie zapłacić natychmiast kartowego długu, który między nami za najbardziej honorowy dług się uważa.. tyś nie miała też pieniędzy... pojechałem do kuzynek Jedlińskich, sądząc, że one mi pożyczą paręset rubli jak już wiele razy pożyczały... nie znalazłem ich w domu... służąca, która mi drzwi przedpokoju otworzyła powiedziała, że są u pani Klońskiej i tam noc przepędzić mają. W czasie jej opowiadania stałem zrozpaczony, osłupiały, ostatnia deska zbawienia usuwała się z pod stóp moich, przez głowę myśl mi przebiegła o tem, jak wrócę do domu, do towarzyszy, nie przynosząc z sobą przegranych pieniędzy... przez chwilę miałem popęd udać się ztamtąd nad brzeg rzeki i wskoczyć do wody... myślałem, że i tak długo już żyć nie będę... wszystko więc jedno, prędzej czy później, skończę tę nędzną, bezcelną, grzeszną egzystencję moją...
Ryta głucho jęknęła.
— Co tobie Ryto? — mówił dalej Tozio nie podnosząc jednak na nią oczu, — przeraża cię myśl samobójstwa, którą na chwilę powziąłem, a jednak byłoby lepiej, abym spełnił tę zbrodnię niż inną, której się dopuściłem... Boże! jak ci to powiem...
Znowu zaniósł się kaszlem i krople krwi zwilżyły mu spalone usta. Ryta pociągnęła głowę jego na swe ramię i rzekła cicho:
— Dokończ Toziu, nie patrz na mnie gdy będziesz mówił, tylko myśl o mojem sercu, które cię kocha, a wyznanie lżejszem ci będzie.
Po chwili milczenia Tozio znowu mówić zaczął:
— Już miałem wychodzić z mieszkania kuzynek, gdy nagle spostrzegłem na ścianie wiszące futra ich, wiesz te piękne futra sobolowe pokryte aksamitem, sporządzone im przez ojca za dobrych jeszcze czasów. Okropna myśl przemknęła mi przez głowę, nie miałem czasu na wahanie się, walka była krótka. Rzekłem do służącej, że ty mnie przysłałaś, abym wziął futra panienek na model potrzebny dla krawca, który ci nowe futro sporządza. Dziewczyna znając mnie od dawna i wiedząc o stosunkach przyjaznych i pokrewnych, jakie łączyły mnie z jej paniami, bez najmniejszego podejrzenia oddała mi kosztowne ubranie naszych kuzynek... a ja Ryto... pojechałem z niemi... paliły mi one ręce... sto razy chciałem wrócić i oddać je mówiąc, że już nie potrzebne... jednak nie wróciłem i zastawiłem je za dwieście rubli u żyda, u którego zastawiłem już ich brylanty... potem wróciłem do domu, oddałem przegrane pieniądze, ale zdało mi się, że na czole mojem wyryty został na wieki wyraz: złodziej... poznałem, że jestem nikczemny, nie godny dotknięcia ręki uczciwego człowieka, a to poczucie tak mi napełniło i rozdarło pierś, że chybabym dzisiejszej nocy jeszcze skonał, jeślibym przed tobą nie wyznał wszystkiego... Ryto, ty mnie nie odepchniesz od siebie... ty mną nie pogardzisz... nieprawdaż?
Ryta zamiast odpowiedzi, silniej uścisnęła jego rękę, ale milczała. Na czole jej między brwiami zarysowała się surowa i dumna zmarszczka, ale około ust krążył wyraz takiej dobroci i litości, z jaką tylko czyste istoty umieją patrzeć na grzechy i szały innych ludzi. Powoli dobroć ta i litość roztaczała się po całej twarzy i spędziła z niej całkiem dumę i surowość. Położyła dłoń na gorącej głowie brata opartej na jej ramieniu i cicho się ozwała:
— To co się stało, bracie mój, nie dziwi mnie bynajmniej, tylko napełnia wielką boleścią. Nie dziwi mnie to, bo na drodze takiej jaką ty szedłeś, nic nie ma dziwnego. Wszystko co się z tobą działo i dzieje, fatalnie logicznem jest i nieubłaganie konsekwentnem. Nie uczono cię pracować, więc próżnowałeś, więc musiałeś sobie szukać zabaw, rozrywek i wrażeń, któreby pochłaniały twój czas i służyły ci za pokarm codzienny. Zabawy te i wrażenia wpoiły w ciebie nałogi, wzbudziły w tobie namiętności, wprowadziły cię słowem na drogę, na której gdy kto raz stanie, już nie wie sam dokąd zajdzie. Gdy człowiek puści raz wodze samemu sobie, już nie może powiedzieć, kędy będzie meta jego. Ten, który przegrywa lub na inne jakie szały traci swój majątek, nie może być pewny, że gdy mu go zabraknie, nie przegra lub nie straci cudzej własności, a gdy ją nie będzie mógł zdobyć w bardziej spokojny i sprytny sposób, że nie zabije wśród drogi przechodnia i nie obedrze go, aby łupem zdobytym przez morderstwo, zaspokoić swoje rozszalałe pragnienia. Tak, mój nieszczęśliwy bracie! to co się stało, to coś popełnił, jest wynikłością całego twego życia rzuconego na pastwę próżniactwa i grzesznych namiętności, nierozświetlonego żadnem zamiłowaniem, nie wzmocnionego żadną uczciwą i użyteczną pracą. Los twój jest losem mnóstwa zbłąkanych ludzi, którzy przez błędne wychowanie, przez skrzywiony kierunek młodości, gubią po drodze życia aż do ostatniej, wszystkie iskry człowieczeństwa, którzy urodzeni z mnóstwem dobrych skłonności, urodzeni w położeniu, w którem powinniby zostać zacnymi mężami, umierają z hańbą na czole, z nazwiskiem złoczyńców i łotrów...
Umilkła na chwilę, uczucie wstydu, żalu, obrażonej dumy i zranionej miłości siostry widzącej straszny upadek brata, przechodziły po jej twarzy. Po chwili jednak słodycz kobieca i smutek rzewny rozpędził z jej czoła te chmury posępnych i gorzkich uczuć, przesunęła pieszczącą dłoń po rozpalonem, a jednak zimnym potem zroszonem czole brata i znowu zcicha i łagodnie mówić zaczęła:
— Nie jestem sędzią twoim, Toziu, ale tylko siostrą i przyjaciółką twoją. Nie przebaczam ci, bo nawet obrażoną być nie miałam prawa, pojmując całą logikę wypadków, przyczyn i skutków, które zarządziły życiem twojem. Tylko żal mi cię serdeczny, żal mi twoich zdolności, twego dobrego serca, twego umysłu, któreby na tyle pięknych i dobrych rzeczy zdobyć się mogły, gdybyś był inną poszedł drogą. Sama to rozpacz twa w tej chwili, samo to szczere wyznanie twe przedemną, dowodzą ile skarbów zawierała natura twoja. Inny przebywszy taką drogę, drogę zepsucia, śmiałby się już tylko z występku swego, a nie bolałby nad nim aż do rozpaczy. Szkoda cię mój bracie, a szkoda wielka dla świata... dla kraju...
Łza zamgliła jej oczy i łkanie głos zastanowiło. Uspokoiła się jednak siłą woli i mówiła dalej z przejęciem się, z uniesieniem:
— O, Toziu, Toziu! gdybyś wiedział ile nadziei pokładałam na tobie, ile marzeń roiłam o twej przyszłości, póki nie wiedziałam jaką poszedłeś drogę! Myślałam, że będziesz jednym z dzielnych i wytrwałych pracowników, myślałam, że osiadłszy na kawałku własnej gleby, zostaniesz wzorowym obywatelem szerzącym około siebie oświatę i dostatek, wzbudzającym cześć dla imienia, które uczcisz. Marzyłam, że w pięknych zamiarach twych, w pracy trudnej lecz płodnej pomagać ci będę i z dumą wymawiać nazwisko mego brata... Marzyłam, że sam dopomożesz mi urość moralnie i umysłowo, i że oboje spełnimy godnie trudne lecz szczytne obowiązki przywiązane do położenia, w którem przyszliśmy na świat...
— Ryto, Ryto! — zawołał Tozio podnosząc głowę, — przestań! nie mów tak do mnie, bo skonam z żalu i zgryzoty sumienia...
Ryta otoczyła go obu ramionami i przycisnęła do piersi.
— Bracie mój, — rzekła wśród łez, które cicho po jej twarzy płynęły, — wszak nie wszystko jeszcze stracone, może to coś przebył i przebywasz jest tylko próbą zesłaną na oczyszczenie twe i ukazanie ci, kędy jest prawda i dobro. Gdy odzyskasz zdrowie i wrócisz do sił, to się odmienisz i wyrzeczesz nabranych nałogów i będziesz jeszcze takim jakim cię widzieć pragnęłam... nieprawdaż?
I z za łez patrzyła w twarz brata.
Tozio zakrył twarz rękami i po chwili wyrzekł z rozpaczą:
— Wszystko stracone siostro, bom już przeżył siebie, bo życie moje krótkie, umrę...
Nastała chwila zupełnego, uroczystego milczenia. Brat i siostra siedzieli obok siebie połączeni silnym uściskiem, oboje łzawemi oczami patrząc w przestrzeń. Przed wzrokiem ich blade i z okrutnem obliczem musiało stać widmo nieubłaganej śmierci, śmierci przychodzącej, aby porwać człowieka, który przez lat kilka wciągał w pierś swoją tyle wiedz i wrażeń, że porwały w nim one wszystkie nici życiowe.
— Umrę, — wyrzekł Tozio bardzo cicho i uroczyście nieledwie, — czuję to i wiem o tem. Umrę nędznie, zabity kartami, trunkiem i niskiem użyciem rozkoszy, które są źródłem życia dla rozumnych i uczciwych, a źródłem śmierci dla takich jak ja pasożytów i szaleńców. Umrę z poczuciem i rozumieniem, żem się zmarnował, żem nie dosięgnął szlachetnych celów ludzkiego żywota, umrę ze zgryzotą sumienia i goryczą serca, ciebie jedną Ryto kochając, ciebie jedną błogosławiąc. Przed kilką godzinami nie chciałem przyjąć od ciebie ofiary klejnotu, któryby mnie zbawił od ostatniego, a najnikczemniejszego występku mego życia, jeszczem był nie doszedł do zupełnego poznania mych błędów, jeszcze stary człowiek zanadto żył we mnie. Teraz Ryto w twojem objęciu i przy dźwięku słów twych odrodziłem się zupełnie duchowo, niestety, dla tego tylko, aby za dni kilka lub kilka tygodni umrzeć fizycznie. Posłuchaj więc prośby brata niegodnego ciebie, ale z którym krótko już na tej ziemi będziesz. Oddaj kuzynkom naszym, tym dobrym i ufnym istotom to co ja odebrałem nikczemnie. Niech krzywda ich nie cięży na mej pamięci. Wykup klejnoty ich i futra od żyda Wigdera mieszkającego na ulicy Nadrzecznej i zwróć im trzy tysiące rubli gotówką, które w różnych porach wziąłem od nich jako pożyczkę. Jeżeli zostaną po mnie jakie resztki funduszu, obróć je na spłatę tego długu, jeśli już nic nie posiadam, poświęć na to część własnego majątku. Wiem, że uczynisz to bez żalu, a znając cię, śmiem o to prosić ciebie. Dla Laury bądź dobrą przyjaciółką, dobra i naiwna dziewczyna kochała mnie więcej niż krewnego, sama może nie wiedząc o tem... widziałem to i nadużywałem jej słabości dla mnie krzywdząc ją majątkowo... O, siostro, siostro! jak straszno, jak boleśnie jest widzieć koniec swój mając za sobą takie życie jakiem moje było...
Łkanie ciche i głębokie przerwało mu mowę.
Ryta pochyliła się i ujrzała twarz jego łzami zalaną.
— Płaczesz? — rzekła cicho i zwolna, — o, te łzy Bóg ci policzy! Twój anioł stróż, który cię odbiegł, gdyś tonął w grzechach i błędach, wraca w tej chwili do ciebie i zbiera łzy te z twych oczu, aby je zanieść przed oblicze Tego, który cię sądzić będzie! Bądź spokojny bracie, wszystko czego żądasz odemnie, uczynię, żadna krzywda ludzka nie zacięży na twej pamięci, bo choćbym miała oddać wszystko co posiadam, choćby mi przyszło przez całe życie krwawo pracować, naprawię to coś komukolwiek złego wyrządził, uchronię imię twe od ludzkich łez i wyrzekań...
Umilkła, a Tozio zsunął się na kolana, pochylił głowę i całował ze czcią jej rękę. Po chwili chciał powstać, ale siły go opuściły, był tak osłabiony, znękany, że zaledwie z pomocą Ryty podniósł się i wsparty na jej ramieniu udał się do swego pokoju.
Pierwszy brzask świtu przedzierał się przez okna mieszkania, gdy brat i siostra przechodzili salony pełne jeszcze śladów niedawnej zabawy. Rozstawione we wszystkich kierunkach sprzęty, zdawały się wieść z sobą niemą rozmowę na wzór osób, które przed kilką godzinami na nich siedziały, rozrzucone kwiaty sztuczne i prawdziwe leżały tam i ówdzie na posadzce, odpadłe od wieńców i bukietów zdobiących piersi i głowy strojnych pań, woń odurzająca, balowa, rozlewała się jeszcze w około, wielki żyrandol z pogaszonemi świecami kołysał się lekko u sufitu brzęcząc kryształami.
Ryta zaprowadziła brata do jego sypialni, ułożyła go do snu, a szepnąwszy mu jeszcze kilka słów pociechy i uspokojenia, pocałowała go w czoło i odeszła.
Wróciła do swego pokoju, ale się nie rozbierała i nie układała do spoczynku. Przeciwnie, włożyła ciemną wełnianą suknię, grube okrycie i kapelusz z gęstą zasłoną, potem otworzywszy szufladę jednej z komod, wydobyła zeń broszę i bransoletę, które wieczorem miała na sobie, kilka pierścionków, zegarek, sznur wielkich pereł, zgarnęła wszystko to do batystowej chusteczki i spiesznie wyszedłszy bocznemi drzwiami, po chwili znalazła się na ulicy.
Na mieście cicho było jeszcze i pusto, dzień zaledwie się zaczynał. Ranek był mroźny lecz pogodny, obłoki szarzały bladym błękitem, chodniki pokryte były błyszczącym i trzeszczącym pod nogami szronem.
Ryta szła prędko i spotkawszy zaledwie dwóch czy trzech ludzi drżących od rannego chłodu i spieszących do pracy, a nie zwracających na nią żadnej uwagi, po kwadransie znalazła się w ogródku starego Wigdera i zastukała do drzwi zamkniętych. Cisza zupełna panowała w koło i wnętrzu domu, żaden odgłos nie odpowiedział stukaniu Ryty. Stopy odziane w cienkie buciki, tonęły w pół zmarzniętym śniegu, otulała się okryciem i drżała od zimna. Po chwili zastukała silniej, znowu to same nastąpiło milczenie, postała jeszcze parę minut ogladając się wciąż, czy nie jest widzianą. Kot chodzący z szelestem, zsunął się z dachu po ścianie domu i pomknął między drzewa ogródka, na ten szmer Ryta zadrżała, ale ujrzawszy zwierzę, które w mgnieniu oka wdrapało się na drzewo i z wierzchołka jego patrzyło na nią żółtemi oczami, uśmiechnęła się ze swej trwogi i zastukała raz jeszcze, tym razem już kołatana niepokojem, ale silna jej ręka z całej mocy poruszyła ciężką żelazną klamkę drzwi, i jeszcze było milczenie. Ryta zziębniętą stopą uderzała o pokrytą śniegiem ziemię i pocierała skostniałe ręce. Spojrzała w górę, po nad nią blado-błękitne obłoki pokrywały się mgłą smętnych, bladawych chmurek, obejrzała się w koło siebie: drzewa bezlistne stały sztywne, wyprostowane, nieporuszone wśród ciszy poranku, gdzieniegdzie szron błyszczał na ich gałęziach niby srebro przecudnie rznięte, a na jednym z wierzchołków siedział ciągle wielki szary kot i wpijał w nią wzrok błyszczących jak opal oczu. Smutek i nieopisana trwoga odmalowała się na twarzy Ryty. Pomyślała zapewne, jak się też ona, ona panna wysokiego rodu i położenia znaleźć mogła w tem pustem i nagiem miejscu, sama jedna, o świcie, przed zamkniętemi drzwiami lichwiarza? Zdawało się, że odejdzie, ale nie uczyniła tego, westchnęła tylko i wzrok jej przebiegł przestrzeń, minął gołe drzewa i obrudzony domek, a zatrzymał się może na łożu chorego brata, dla miłości którego tu przyszła. Złożyła obie dłonie i z całej mocy potrząsła niemi żelazną klamkę. Tym razem zdawało się jej, że usłyszała wewnątrz domu stąpanie. Nie omyliła się, bo wnet zaskrzypiały zasuwy, drzwi otworzyły się trochę i przez wąski otwór wychyliła się na zewnątrz brzydka głowa starej żydówki z pomarszczoną, żółtą twarzą i wysokim zawojem z brudnej chusty nad czołem.
— Ny! a kto tam? — wymówiła ochrypłym od snu głosem Chaita.
Ryta odrzuciła z twarzy zasłonę.
— Czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytała.
— Tu, a czego tak rano?
— Powiedz mu pani, że mam do niego ważny interes i muszę widzieć go natychmiast, — odparła Ryta grzecznie, ale stanowczo.
Znać było, że wyniosła postać i biała, dumna choć łagodna twarz panny Słabeckiej czyniły na Chaicie wrażenie. Wpatrzyła się w nią swemi bezmyślnemi, wybladłemi oczami i powtórzyła parę razy zwykłe swoje gardłowo-nosowe: Hę? na które żadnej nie otrzymując odpowiedzi, otworzyła w końcu drzwi zupełnie i rzekła:
— Ny, proszę wejść. Obudzę Wigdera.
Ryta weszła do izby żyda mroźnej, zimnej, napełnionej niezdrową i niemiłą atmosferą wilgoci połączonej z kuchennemi wyziewami, nigdy znać ztamtąd nie wychodzącemi na zewnątrz. Tuż za nią wślizgnął się kot z ogrodu i natychmiast z piskiem pogonił szczury, które załopotały w zapiecku. Chaita zastukała do drzwi sypialni Wigdera, zawołała do niego kilka słów po żydowsku i wyszła. Ryta spojrzała za nią przez drzwi półotwarte i ujrzała żydówkę siadającą na progu niby na straży, a po chwili z łokciem wspartym na kolanie i twarzą na złożonej pięści kiwającą się i mruczącą pod nosem jakiś pacierz wyjęty z Talmudu.
Po chwili skrzypnęły drzwi i w izbie ukazał się Wigder. Gładził swoją siwą, długą brodę i patrzył na twarz przybyłej ciekawem spojrzeniem swych przenikliwych i rozumnych oczu.
— Kogo mam przyjemność widzieć? — ozwał się z lekkim odcieniem szyderstwa w głosie.
— Jestem Ryta Słabecka, — odparła siostra Tozia podnosząc głowę z mimowolnym może gestem dumy i godności.
Żyd uchylił jarmułkę i wskazał krzesło.
Ale Ryta nie usiadła.
— Brat mój, — zaczęła wprost przystępując do rzeczy, — brat mój zastawił wczoraj u pana dwa futra sobolowe, przyszłam je wykupić.
— A, — rzekł żyd, — czy gotowemi pieniądzmi?
I znowu ironicznie uśmiech przebiegł wąskie jego usta. Ryta zarumieniła się lekko, ale wyżej jeszcze i dumniej głowę podniosła i patrzyła na żyda tak śmiałym wzrokiem, że spuścił oczy.
— Nie, — odrzekła po chwili, — pieniędzy nie mam, ale przyniosłam panu moje klejnoty.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy Wigdera.
— Hm! — mruknął i spojrzał na młodą pannę badawczo.
— Przepraszam panią, — rzekł, — ale ja stać nie mogę i usiądę.
— Nie usiądziesz pan, — rzekła Ryta stanowczo.
Żyd zaśmiał się ironicznie, półgłosem.
— Dla czego? — zapytał.
— Bo ja nie usiądę.
— A dla czego pani nie usiądzie?
— Bo albo ułożymy się z panem w parę minut, albo nie ułożymy się i odejdę.
— Hm! — mruknął znowu Wigder, pogładził brodę i wydawał się bardzo zdziwiony, ale nie usiadł.
— Niech pani pokaże swoje klejnoty, — rzekł.
— Nie pokażę ich panu, — odparła Ryta, — pokaż mi pan naprzód dowody zastawu wydane panu przez mego brata, nie tylko na dwa futra, o których mówiłam, ale jeszcze na brylantową broszę, zegarek i pierścionki jego, które znajdują się u pana.
— To jest, broszę, zegarek i pierścionki panien Jedlińskich, — rzekł żyd złośliwie.
Ryta oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Zamilcz pan o tem, o co się jego nie pytam, a pokaż to, co chcę widzieć, — rzekła z dumnym i energicznym gestem.
Wigder z wielkiem już zadziwieniem spojrzał na nią, ale z twarzy jego począł znikać sarkazm i ukazywało się na niej uszanowanie. Wydobył z wielkiego pugilaresu kilka kartek z podpisami Tozia i rozłożył je na stole.
Ryta uważnie przebiegła okiem cyfry i rzekła:
— Brat mój winien jest panu 1.800 rubli.
— Przepraszam panią, z procentami 2.800 rubli.
Ryta raz jeszcze przejrzała kartki i z uwagą porachowała procenta.
— Tak, — rzekła, — teraz zobacz pan moje klejnoty. Czy wystarczą na spłatę tego długu?
Wszystko to czyniła z taką stanowczością i zimną krwią, znać w niej było taki umysł praktyczny, że Wigder całkiem już był zdziwiony, patrzył na nią uważnie i długoby nie oderwał od jej twarzy spojrzenia, gdyby nie błysnęły przed nim złoto i perły wydobyte z chusteczki Ryty, którą ciągle trzymała w ręku.
Kilka minut trwało milczenie. Żyd pod oknem przeglądał klejnoty, ważył je w ręku, uderzał niemi o stół dla wypróbowania dźwięku, w końcu ozwał się:
— To wszystko warte 1.500 rubli.
Tym razem ironiczny uśmiech przebiegł usta Ryty.
— Nie, — odrzekła stanowczo, — to warte 2.500 rubli.
— Zkąd pani wiesz o tem? — zapytał Wigder.
— Przywykłam wiedzieć dokładnie, co posiadam i przedmioty te cenione w Dreznie na sumę, którą przed chwilą wymówiłam, a jednak pan dobrze wiedzieć musisz, że tam tego rodzaju rzeczy tańsze są niż u nas.
Wigder raz jeszcze przejrzał klejnoty.
— Hm, — rzekł, — widzę, że pani znasz się na interesach, może to i warte tyle coś pani powiedziała, ale przepraszam panią, że powiem... kiedy panna Słabecka — wymawiając to nazwisko, uchylił jarmułkę — kiedy panna Słabecka przychodzi do biednego żyda o świcie... tak, że on jeszcze spi....
— W domu mojej matki, — przerwała Ryta, — bawiono się dziś do świtu i wolałam tu przyjść o tej porze, niż potem. Wszakże, ponieważ postanowiłam odebrać od pana rzeczy mojego brata, ustępuję panu 500 rubli na realnej wartości moich klejnotów, ale w zamian musisz mi je pan dziś oddać wszystkie, a na pozostałe 800 rubli poczekać dwa tygodnie, póki ich nie wezmę od marszałka B., u którego ulokowany jest mój posagowy kapitał.
Oczy Wigdera błysnęły; zysk był ogromny. Zamyślił się jednak i nie spuszczał wzroku z Ryty, która dumna, wyprostowana, bez najmniejszej oznaki wzruszenia, stała przed nim z dłonią pochyloną na stole, tak spokojnie i zimno, jakby się nic a nic nie czuła w obcej sferze.
— Dobrze, — ozwał się po chwili, — zgadzam się na to, ale z warunkiem, że pani poręczysz mi własnym funduszem zwrot gotówki należnej mi od jej brata.
— Ile? — krótko zapytała Ryta.
— Około 3.000 rubli.
— Gdy pan okażesz mi na nie dowody, pieniądze te zwrócone mu będą przezemnie.
— Z pewnością? — zapytał żyd.
— Daję panu słowo honoru, — odparła Ryta z właściwym sobie gestem męskiej energji.
— Dziękuję pani i wierzę na słowo, będę tylko wiedzieć, żeś mi pani winna około 3.800 rubli.
— Które otrzymasz pan od dziś za dwa tygodnie.
— Wierzę, — powtórzył żyd i dodał: — bo poznałem od razu z kim mam do czynienia.
Po chwili Ryta zawijała w chusteczkę klejnoty kuzynek i odbierała od żyda futra owinięte płótnem.
— Przepraszam panią, że powiem co myślę, — rzekł Wigder otwierając przed nią drzwi z uszanowaniem, — myślę, że pani powinnaś się była urodzić panem Słabeckim, a pan Teodor panną Słabecką. Pani znasz się na interesach i u pani na czole napisano: honor.
— Za dwa tygodnie przychodź pan do mnie z dokumentami mego brata po swoje pieniądze, — odpowiedziała Ryta i wyszła.
Wszyscy jeszcze spali, gdy Ryta wróciła do domu, ale ona nie udała się jeszcze na spoczynek. Usiadła przy swem biurku i napisała do panien Jedlińskich list następującej treści:
„Kochane kuzynki!
„Odsyłam wam futra, które przez Tozia brałam wczoraj na model; był to ze strony mojej kaprys tak gwałtowny, że aż wyprawiłam go biedaka w nocy i z zabawy, aby mi je przywiózł. Trzeba być tak dobrym bratem jak Tozio, aby się za taką pustą fantazję nie rozgniewać. Bardziej jednak niż tą fantazją, której doprawdy wstydzę się teraz, zgrzeszyłam niedarowanem roztargnieniem. Przed dwoma już tygodniami Tozio oddał mi waszą broszę, zegarek i pierścionki z prośbą, abym je wam odwiozła lub odesłała, bo sam był tak chory, że pójść do was nie mógł. Nie wiem wprawdzie jakim sposobem przedmioty te znalazły się u niego, ale wy pewno musicie o tem wiedzieć. Domyślam się tylko, że musiałyście, poczciwe i najlepsze, ratować niemi Tozia w jakichś finansowych kłopotach, za co serdeczne niech wam będą dzięki. Bądź co bądź, rzeczy te przeleżały w mojej szufladzie dwa tygodnie i zapomniałam o nich, winą tego było po części ciągłe zamięszanie, które dom nasz napełnia. Właśnie i tej nocy mieliśmy u siebie tańcującą zabawę; bawiłam się wcale nie źle, ale Tozio zmęczony i słaby. Razem więc z futrami i klejnotami waszemi przesyłam wam serdeczny pocałunek i prośbę, abyście odwiedziły chorego kuzyna i kochającą was kuzynkę
Kiedy o pierwszej godzinie po południu Tozio oczy ze snu otworzył, ujrzał stojącą nad sobą Rytę z uśmiechem na ustach i papierem jakimś w ręku. Uścisnęła mu rękę na dzień dobry, podjęła firankę u okna i podała mu papier.
Był to list od Laury Jedlińskiej, a w nim następne słowa:
„Droga Ryto!
„Bardzo nam miło, że futra nasze mogły ci posłużyć na model. Szkoda tylko, żeś się tak spieszyła z ich odesłaniem, bo były nam one niepotrzebne, wszakże mamy inne. Co do klejnotów wcale się nie gniewam, że przeleżały one czas jakiś u ciebie, nie ubieramy się w nie teraz nigdy i cieszy nas, że były w swoim czasie użyteczne Toziowi. Przed chwilą wróciłyśmy od Cesi Klońskiej, a dziś wieczorem przyjedziemy do was na herbatę. Do widzenia.
Tozio przeczytał i długo patrzył na siostrę.
— Więc i klejnoty są już im zwrócone? — z cicha zapytał.
— Tak, — odpowiedziała Ryta.
— Jakże zrobiłaś? wszak nie miałaś pieniędzy?
— Co ci do tego, braciszku? — rzekła Ryta żartobliwie uderzając go końcem palców po twarzy. — Proszę być spokojnym, ufać mi i zdać się na mój kobiecy rozumek, a wszystko będzie dobrze.
— Ryto! — zawołał Tozio, — ty oddałaś żydowi swoje kosztowności!
Ryta wzruszyła ramionami.
— A chociażby? — odparła wesoło, — alboż przywiązuję jaką wagę do takich rzeczy? Wszak gdybym cały sklep jubilerski na siebie wzięła, nie doda mi on ani szczęścia, ani piękności.
Mówiąc to, zaczęła krzątać się po pokoju, podnosząc story, ustawiając krzesła pod oknem i cacka na konsoli.
Tozio ścigał ją wzrokiem.
— Ryto, pójdź do mnie, — ozwał się po chwili.
Gdy stanęła przy nim, wziął jej rękę i rzekł:
— Pragnę żyć, aby się tobie wywdzięczyć.
Po krótkim przestanku dodał:
— Poszlij po doktora.
W godzinę później z pokojów Tozia wychodził doktor. Ryta spotkała go w sali jadalnej.
— Panie, — rzekła stając przed nim i patrząc mu badawczo w twarz, — co się stanie z bratem moim?
Lekarz spuścił oczy.
— W Bogu nadzieja, — odpowiedział zcicha.
— A w nauce lekarskiej, czy jej już nie ma? — zapytała Ryta, której czoło powlekło się wielką bladością.
Doktor zdawał się pomięszany.
— Powiedz mi pan otwarcie, — mówiła Ryta, — niech wiem o wszystkiem, niech przynajmniej mam czas przygotować swe siły do... do nieszczęścia.
— Pani, — rzekł doktor z wysileniem, — nieszczęście jest możebne, bardzo możebne.
To rzekłszy, spiesznie się oddalił. Kroki jego nie przebrzmiały jeszcze w przedpokoju, gdy w drzwiach przyległego salonu dał się słyszeć szelest sukni i pani szambelanowa wbiegła do jadalnej sali w rannym szlafroczku z kwiecistej Termolamy, w koronkowym negliżyku na głowie. Ujrzawszy córkę stojącą z obwisłemi rękami i pochyloną na piersi głową, zawołała:
— Figures-toi, Ryta, co to za nieznośna dziewczyna ta Zosia! jeszcze mi dotąd nie przerobiła czarnej atłasowej sukni, której potrzebuję dziś na wizyty!
Ryta podniosła głowę na głos matki, jak ze snu zbudzona. Zbliżyła się do niej i rzekła pełnym boleści głosem:
— Mamo... Tozio bardzo słaby... doktor R. mało robi nadziei...
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy oczy pani szambelanowej napełniły się łzami.
— Czy podobna? — zawołała. — Mało robi nadziei!
I podniosłszy chusteczkę batystową do oczu, upadła na kanapę i głośno szlochać zaczęła.
— Mamo! — zawołała Ryta stłumionym głosom, — nie płacz tak głośno, bo on może usłyszeć!
— Idę, idę do niego! — zawołała wyrywając się matka Tozia i biegła ku jego pokojom.
— Mamo! — na miłość Boga! — rzekła Ryta zastępując jej drogę, — nie idź do niego z zapłakanemi oczami, on się wszystkiego domyśli!
— Masz słuszność, moje dziecko, — rzekła zatrzymując się pani szambelanowa, — pójdź sama do niego, ja przyjdę później. Muszę dziś tylko oddać parę wizyt. Ach! te obowiązki towarzyskie! to konieczne, widzisz moje dziecko! Mais ou est donc mon mouchoir de poche, Ryta, ma chère ou est mon mouchoir de poche?
Ryta podjęła z ziemi upuszczoną batystową chusteczkę i podała ją matce.
— Oh, malheureuse mére que je suis! — jęknęła pani szambelanowa i z chusteczką przy oczach poszła w głąb mieszkania.
Po chwili Ryta z książką i robótką wchodziła do pokoju brata.
Tozio siedział na łóżku z łokciem opartym na poduszki i czołem spuszczonem na dłoni. Zatopiony był w ciężkich myślach, na twarzy jego z fizycznem cierpieniem łączył się wyraz wielkiego smutku.
Przy wejściu siostry podniósł głowę i na ustach jego ukazał się łagodny i rzewny uśmiech.
— Dobrze, żeś przyszła, Ryto, — rzekł, — pójdź i usiądź przy mnie.
Ryta usiadła na fotelu przy łóżku i zaczęła haftować.
Po kilku minutach dał się słyszeć w bramie domu turkot powozu.
— To zapewne mama wyjeżdża na wizyty, — ozwał się Tozio z gorzkim uśmiechem.
— Być może, — odparła Ryta.
W kilka tygodni po zaszłych wypadkach na wieczorze pani szambelanowej, Celina Klońska siedziała w błękitnym swym saloniku sama jedna i bardzo zamyślona.
W ręku trzymała list napisany staroświeckim charakterem i zawierający następne słowa:
Wieńczyn roku 1860., dnia 30. grudnia, godzina 4. po południu, minuta 43., sekunda 15.
„Miła sercu mojemu córko!
„Biorę pióro do ręki, aby cię uwiadomić o niefortunnem wydarzeniu, które wielce zasmuciło moje ojcowskie serce. Nazajutrz po powrocie moim do M., bo w dniu 15. b. m., o godzinie 1. z południa do majątku twego męża, Dobrejwoli, zjechali urzędnicy w celu opisania go z rozporządzenia rządowego i wystawienia na publiczną sprzedaż za długi zaciągnięte przez pana Stanisława, a które ojciec jego w wielkiej dobroci swego serca i nieograniczonem a ślepem przywiązaniu do syna, opatrzył swemi podpisami. Powiadają jednak ludzie wiarygodni, że nie wszyscy jeszcze kredytorowie są wyświeceni, i że niektórzy z nich tylko dali hasło i powód do tej ostatecznej ruiny, a są jeszcze i inni pokątni lichwiarze i niegodziwi spekulanci, o których nie wie jeszcze ojciec twego męża. Najgorszym z nich ma być pewien starozakonny imieniem Wigder, mieszkający w M. i posiadający tam dom własny na Nadrzecznej ulicy. Słyszałem, ale nie chcę jeszcze w to wierzyć i proszę Boga, aby to było nieprawdą, że u tegoż Wigdera pan Stanisław zastawił niektóre twoje klejnoty.
„Łzy mi się sączą z oczów, gdy to do ciebie piszę córko moja! A jednak, jeżeli pan Stanisław, u którego od dzieciństwa zdawało mi się spostrzegać dobre wrodzone i inklinacje, i zdolność do szlachetnych uczuć, doszedł do tak grzesznego zapomnienia się, że wydarł schronienie swemu staremu ojcu i twojej nadużył własności, cóż to się musi dziać z innymi? Nie żyję tam w waszem świecie i mało znam młode pokolenie, ale widzi mi się, że nie idzie ono ku dobremu. Zamiast płakać nad nieszczęściem, na które Bóg sprawiedliwy patrzyć nam kazał i jąć się z całych sił do poczciwej pracy, aby choć trochę podreperować rzecz publiczną, bezrozumni szaleńcy tracą czas, zdrowie i spokój domowy na ustawiczne i szkodliwe igraszki, a majątki swoje, któremiby tyle dobrego uczynić mogli i dla prywaty i pro bono publico, oddają w ręce lichwiarzy lub szulerów. Jeżeli mnie staremu, który inne widziałem czasy i innych znałem ludzi, łzy płyną z oczu, gdy myślę o tym upadku młodzieży naszej, jakąż być musi opresja mojego serca, kiedy mi zeznać przychodzi, że zięć mój, człowiek, który w ręku swem trzyma losy mojej jedynaczki, takiemi zgubnemi poszedł drogami!
„Nie czas jednak próżne rozwodzić żale, ale należy rozmyślać, jakby złe uczynione choć nieco podreperować i wyratować co można z upadku fortuny pana Stanisława. Otóż nie waham się przemówić o tem do ciebie moja córko, bo w czasie ostatniej, acz krótkiej w domu twym bytności, miałem możność przekonać się, że przestałaś już być dzieckiem, a jesteś dzielną niewiastą, o jakiej to mówi Pismo Święte: „iż jest koroną swego męża.“ Ty bądź mu podporą w ciężkiej imprezie, która go lubo zasłużenie spotkała. Ponieważ jesteście już na wieki połączeni z sobą Sakramentem małżeństwa, a do związku tego przybył jeden jeszcze węzeł, którym jest dziecko twoje, a moje ukochane wnuczątko, winnaś więc mężowi twemu przebaczenie win jego, jakkolwiek ciężkich i podania pomocy. Może też za sprawą Ducha Świętego upamięta się i wróci do cnoty. Wątpić o tem nie należy, toć jeszcze młody jest, a w naturze ludzkiej bywają rzeczy niezbadane, które jak na złą drogę rzucają i dobrego czasem człowieka, tak i ze złej na dobrą przerzucić go mogą.
„Wychowałem cię w miłości bliźniego, łagodności serca i skłonności do chrześcjańskiego miłosierdzia, ufam więc, że zrozumiesz moją intencję.
„Oto chcę, a raczej proponuję ci, abyś sumą 50.000 rubli, jaką posiadasz w spadku po matce twojej, spłaciła długi Dobrowolskie, a tym sposobem obroniła majątek ten od dostania się w ręce wierzycieli i publicznej sprzedaży. Ażeby zaś suma twoja nie podlegała żadnemu niebezpieczeństwu, a przed panem Stanisławem zamknęły się drogi do dalszego marnotrawienia i zaciągania długów, najlepiej będzie, jeżeli spłacając wierzycieli, nabędziesz Dobrąwolę prawem zakupna tak, aby odtąd do ciebie urzędownie należała. W ten sposób stanie się według gminnego przysłowia: „wilk syty i koza cała;“ bo ojciec twego męża, stary Kloński, którego mi żal z duszy, boć to towarzysz i przyjaciel całego mego życia, będzie mógł spokojnie dokonać żywota we własnej zagrodzie i pan Stanisław wzruszony twą wspaniałomyślnością, może przez miłość dla ciebie wyrzecze się złych nałogów, co wreszcie, jak uważałem będąc u was, jest rzeczą prawie dokonaną, zresztą należy jeszcze pamiętać i o tem, że jesteś jedyną dziedziczką Wieńczyna, więc oprócz wymienionej sumy, posiadasz fortunę, z którą można żyć dostatnio i wiele rzeczy zdziałać na świecie.
„Otóż i cały mój plan, kochana córko; jeżeli się nań zgadzasz, — co zostawiam zupełnie sądowi rozumu twego i popędowi serca — poszlij bez najmniejszej zwłoki po pana Kędzierskiego prawnika, a mego upełnomocnionego do spraw różnych i poleć mu spełnienie osnutego projektu. Radzę ci tylko, abyś czyniła wszystko w sekrecie przed twoim mężem dla oszczędzenia delikatności jego uczuć. Gdy wszystko już będzie gotowe, natenczas wyznaj mu śmiało, a przedewszystkiem uważnie i łagodnie, coś uczyniła, a wdzięczny ci będzie i cnota twoja pobudzi serce jego do cnoty.
„Przyciskam cię do serca mego najukochańsza córko i Panu Bogu polecam.
Takiej treści był list, po przeczytaniu którego Celina siedziała zamyślona. Ale w tem zamyśleniu jej nie było najmniejszej oznaki smutku ani żalu, przeciwnie z oczu jej błądzących po ścianach pokoju, strzelała co chwila radość, a po ustach przebiegał pełen spokoju i nadziei uśmiech.
Wstała i wszedłszy do swego gabinetu, usiadła przy biurku i napisała do ojca następującą odpowiedź:
„Najdroższy mój ojczenieczku!
„Po przeczytaniu listu twego, pierwszym popędem moim było wznieść oczy do nieba i podziękować Bogu, że mi tak dobrego, rozumnego i zacnego jakim ty jesteś dał ojca. Następnie spieszę uspokoić cię i pocieszyć.
„Tak, ojcze drogi, zamiast smucić się, ciesz się, bo szczęście jedynaczki twej jest zupełne i upewnione, bo mój ukochany Stanisław nie jest już takim, jakim był przed kilką laty i przed rokiem jeszcze, ale odmienił się: wrócił moralnie i umysłowo i jestem pewna, że wkrótce wszedłszy na drogę pracy i czynów, stanie się człowiekiem, którego ze szczęściem i chlubą będziesz mógł nazwać synem swoim.
„Jakim sposobem dokonało się to przeobrażenie jego, długoby opisywać, był to szereg smutnych wypadków i zajść, które wstrząsnęły umysłem Stanisława i obudziły w nim dobre strony jego natury. Wiele, bardzo wiele dopomagało ku temu życie rodzinne, widok dziecka i miłość dla mnie, której nie zagubił wśród szałów swych i uniesień.
„Ojcze drogi, wierz mi, że jest to jedno z najszlachetniejszych serc, jeden z najzdolniejszych umysłów jakie być mogą. Grzeszył i błądził, to prawda, ale jestże na ziemi człowiek bez grzechu, a winy Stanisława czyż nie pochodziły po największej części ztąd, że zaniedbywano w dzieciństwie jego kształcenie umysłowe i gdy dorósł, nie wzwyczajono go do pracy, nie wzbudzono w nim żadnej miłości i idei, ale puszczono w świat, między złe i niebezpieczne towarzystwo, z piersią wrzącą pragnieniem uciech, dłońmi pełnemi złota, służącego do ich utrzymania.
„Jak mi to wyznał w jednej z tych cichych, serdecznych spowiedzi, które są możebne tylko między ludźmi bardzo i ściśle połączonymi myślą i miłością, od paru lat toczyła się w nim walka dobrego i złego. Dobre zwyciężyłoby może daleko prędzej, gdyby nie spotkał był tego niezmiernie niebezpiecznego człowieka, człowieka bez czci i sumienia, tego gracza nazwiskiem Graba, który szatańską leżącą w nim siłą pociągając, wiódł go jeszcze na czas jakiś w życie, do jakiego się był zaprawił od młodu. Teraz z dumą i szczęściem nieopisanem patrzę na wspaniałe czoło jego, na które niby promień Boży codzień zda się silniejsza i bardziej jasna spływa powaga i myśl dojrzała. W oczach jego spostrzegam coraz częściej to zamyślenie i te błyski energji, które obiecują czyny, a nigdy już oddawna nie ujrzałam na twarzy jego owego znudzenia tak fatalnego dla młodych mężczyzn, bo wiodącego ich ku rozrywkom zgubnym najczęściej, bo nadużytym.
„Dnie przechodzą nam spokojnie i miło wśród zajęcia się książkami i tysiącem rojeń o przyszłości naszego dziecięcia. Wzrok Stanisława często zatrzymuje się na drobniuchnej twarzyczce naszego syna, a wtedy czytam w myśli jego i wiem, że marzy, że chce i postanawia uczynić zeń człowieka. W chwili pamiętnej mi, bo bardzo bolesnej, pewna rozumna a nieszczęśliwa kobieta powiedziała mi: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a zbawionym będzie.“ — Owóż ojcze mój, dzieło zbawienia dokonane. Stanisław zapragnął tworzyć, to jest zapragnął czynu, a czynem tym będzie wychowanie syna na dzielnego i użytecznego męża i praca nad powierzonym mu przez Opatrzność kawałkiem ziemi rodzinnej i zamieszkującymi ją ludźmi. Spostrzegam od pewnego czasu, że zaczyna tęsknić do wsi, z wielkiem zajęciem czyta dzieła o rolnictwie i rozprawia ze mną niekiedy o gospodarstwie wiejskiem. O wyjeździe jednak na wieś nie mówiliśmy dotąd nigdy, bo ile razy wspomniałam o tem, Stanisław zachmurzał się, unikał odpowiedzi i długo potem zostawał smutny i zniepokojony. Teraz rozumiem już powody tego smutku, bo jeśli wiedział, co naturalnie być musiało, o niebezpieczeństwie grożącem Dobrejwoli, nie sposób było myśleć o zamieszkaniu na wsi. Zanadto jest dumny, aby chciał mieszkać w moim majątku i żyć tylko z mego funduszu. Smutek ten jego przechodzi nawet niekiedy w tak gwałtowne cierpienie, które znowu mimo widocznych wysileń jakie czynił, tak wybitnie malowało się na jego twarzy, żem musiała używać wszelkich sposobów natchnionych miłością ku niemu, aby go pocieszyć i uspokoić. Najskuteczniejszym środkiem bywała mi w podobnych razach muzyka. Nie uwierzysz kochany ojcze, jak ją Stanisław umiłował i pojął, bo też grając dla niego, wlewam w melodję całą duszę moją, wszystkie uszucia, nadzieje i obawy moje, a on musi rozumieć to przemawianie do niego za pomocą tonów, bo gdy po godzinie lub więcej grania wstaję od fortepianu, bierze mnie w objęcia i tak słodko pieści, tak szlachetnie i rozumnie do mnie mówi, że cała dusza moja rozpływa się we wdzięczności ku dobrem Bogu, który sercu i dłoniom kobiecym daje taką siłę skłaniania ku sobie serc ukochanych. Takie chwile bywają najsłodsze, wśród nich czuję całą rozkosz życia poświęconego szczęściu jedynego człowieka i tryumfowi poczciwej myśli.
„Z tego wsystkiego łatwo wnieść mój ojcze, że projektowi twemu odzyskania Dobrejwoli, przez spłacenie jej długów moim kapitałem, nie tylko sprzeciwić się nie mogę, ale że nawet gdybyś nie powziął był tej myśli, samabym ci ją nasunęła z błaganiem, abyś mi ją dopełnić pozwolił. Jedna tylko różnica zajść musi między twoim planem drogi ojcze, a moim. Nabyć Dobrąwolę tak, aby ona do mnie urzędowo należała, nie chcę i nie mogę, bo w obec świata całego należeć powinna do Stanisława. Inaczej męska duma jego upokorzoną by była i słusznie, boby go zranił brak zaufania z mej strony. Spłacę więc długi, a potem mu serdecznie i otwarcie powiem: — „Przyjm odemnie tę ofiarę, która nawet ofiarą nazwać się nie może, bo sprawia mi szczęście najwyższe, i jedźmy razem na wieś, aby rozpocząć nowe życie dla zadowolenia własnego, pociechy naszych ojców, i przyszłego dobra naszego dziecka!“
„Tak więc ojcze kochany, bądź zupełnie o mnie spokojny i kochaj Stanisława. On wart twej miłości i twego szacunku. Błędy jego i winy były mu tylko próbą ogniową, z której wyszedł czysty i szlachetny, z zacnem sercem i myślą rozbudzoną dla wszystkiego co dobre.
„Z całem przywiązaniem kochającej córki, całuje twe ręce drogi ojcze
Po napisaniu i zapieczętowaniu listu, Celina zawołała Komorowskę.
— Kochana Komorosiu, — rzekła do swej zaufanej sługi gdy ta weszła, — wybierz się zaraz do miasta.
— Chryste Panie! — zawołała stara służąca, — nie może też pani kogo innego na miasto posłać? Cóż będzie z suknią pani, którą mam dziś przerobić, jeżeli ja puszczę się na spacery po mieście?
— Mniejsza o suknię, — odpowiedziała Celina kładąc dłoń na jej ramieniu. — Idzie tu moja dobra Komorosiu o rzecz tysiąc razy ważniejszą niż wszystkie suknie na świecie, a którą tylko ty spełnić możesz. Oto trzeba, abyś natychmiast poszła do pana Kędzierskiego, plenipotenta papy i poprosiła go, żeby przyszedł do mnie. Ale nie dosyć na tem, musisz go tak przyprowadzić moja złota Komorosiu, aby go Staś nie widział.
Komorowska zamyśliła się i pokręciła głową.
— Chryste Panie! — rzekła po chwili tonem niezadowolenia, — alboż to pięknie mieć takie sekrety przed mężem?
Celina zaśmiała się głośno i przeciągle właściwym sobie serdecznym śmiechem.
— Ot widzisz! — zawołała wśród śmiechu, — zakochałam się w panu Kędzierskim i daję mu romansowe rendez-vous!
— To nie, — rzekła z powagą Komorowska, pełnym czułości jednak wzrokiem spoglądając na swą śliczną panię, — najprzód pan Kędzierski ma już lat sześćdziesiąt, boć pamiętam go jak był już porządnie niemłody, kiedym ja dopiero wychodziła za mego nieboszczyka, a potem kto ma takiego męża jak pani, ten żadnych randewu nikomu nie daje, ale...
— Aha! — zawołała wesoło Celina, — to już pogodziłaś się ze Stasiem, poczciwa Komorosiu?
Komorowska uśmiechnęła się i powiodła grubym palcem po swoim czarnym wąsiku, co było u niej oznaką bardzo dobrego humoru.
— Chryste Panie! — odrzekła, — a ktoby się z nim teraz nie pogodził? chyba byłby, za pozwoleniem pani, głupiec! A ja choć jestem sługą, mam oczy i zdrowy rozsądek. Toć z pana zrobił się teraz taki porządny człowiek, aż miło. Domu pilnuje, w żadne hulanki nie wdaje się, a jak pogląda na panią albo na dziecko, to mu tak poczciwie z oczu patrzy, że mam czasem ochotę pójść i w ręce go ucałować za to, że panią tak kocha. Jak widzę go, kiedy siedzi z książką w ręku i czyta, albo nad kołyską Bolesia z panią rozmawia, to myślę sobie, że to zupełnie inny człowiek jak ten, co tu przed rokiem takie hece z kolegami wyprawiał, i dziękuję Panu Bogu i Matce Boskiej Ostrobramskiej, że się już wszystkie nasze biedy pokończyły.
Celina słuchała słów starej sługi otaczając jej szyję ramionami i łza rozrzewnienia błyszczała w jej oku.
— Otóż widzisz Komorosiu, — rzekła, — że sprowadzam tu pana Kędzierskiego w sekrecie przed Stasiem, dla jego tylko i swego dobra. Idź więc i zrób o co cię proszę. Zarazem oddaj list do papy na pocztę.
— Idę, idę, — odparła Komorowska całkiem uspokojona i udobruchana, i wziąwszy list z rąk Celiny, wyszła.
Przez kilka dni następnych, prawnik Kędzierski, człowiek o siwych włosach, rozumnych oczach i poczciwej twarzy, po parę razy dziennie wchodził i wychodził z pokoju Celiny, wyprostowany zawsze i wyprowadzany przez Komorowskę bocznemi drzwiami i wschodami, kędyś przez garderobę, gdzie go nie tylko pan domu, ale nawet żaden z domowników widzieć nie mógł.
Pewnego dnia poczciwa sługa znalazła się w wielkim kłopocie, bo zaledwie przeprowadziła prawnika przez dziedziniec i zamknęła za nim boczną furtkę podwórza, przez główną bramę wszedł wracający z miasta Stanisław.
— Kogo tam pani Komorowska tak tajemniczo wypuszcza z dziedzińca przez boczną furtkę? — zapytał wesoło wstępując na wschody.
Komorowska zatuliła całą twarz wielką chustką, którą miała na głowie i odpowiedziała niedbale:
— A to proszę pana pewien przyjaciel mego nieboszczyka przychodził mnie odwiedzić.
— A, — zaśmiał się Stanisław, — przyjaciel nieboszczyka! to podejrzana sprawa! Czy pani wiesz o tem, że najniebezpieczniejszymi dla serc kobiecych są przyjaciele żywych i umarłych mężów? Może wkrótce zaprosisz nas na wesele?...
Komorowska z łoskotem nos otarła i odpowiedziała:
— Wolne żarty panu.
Poczem żywo zemknęła bocznemi drzwiami do garderoby.
Stanisław wszedł śmiejąc się do pokoju żony.
— Czy wiesz Cesiu, — rzekł siadając przy niej, — że twoja Komorosia miewa jakichś tajemniczych gości, których wypuszcza przez boczną furtkę. Żartowałem z niej i powiedziała mi, że jakiś przyjaciel jej nieboszczyka przychodził do niej. Pytałem jej czy nie wyprawi nam wesele.
Celina zalała się żywym rumieńcem.
— A tyż się czego rumienisz? — zawołał ze śmiechem Stanisław, całując jej rękę. — Wszak pewnie nie przypuszczasz, abym ze złą myślą żartował z twej poczciwej sługi?
— Nie Stasiu, — odpowiedziała Celina, — ale... ale...
— Ale wolałabyś może, abym z niej wcale nie żartował, — dokończył Stanisław, — może masz słuszność i przepraszam cię, jeśli ci przez to wyrządziłem przykrość. Był to widzisz wyskok dobrego humoru, w którym jestem teraz ciągle prawie...
— Dla czego prawie? — zapytała Celina z czułością, patrząc mu w twarz.
Kloński spuścił oczy..
— Dla czego? dla czego? — rzekł powoli. — O, droga moja, przeszłość jest niezmazalną, dla mnie szczególniej... fatalne skutki jej odzywają się wciąż i nigdy nie dadzą się naprawić...
— Nigdy? — zawołała Celina, — Stasiu! nie mów tego wyrazu! Wszystko złe w życiu naszem naprawić się i zastąpić dobrem może!
Stanisław spojrzał na nią badawczo.
— Czyżby wiedziała o wszystkiem? — pomyślał, a w głos dodał: — Mylisz się Cesiu, są rzeczy, które naprawić się już nie dadzą... dowiesz się o tem kiedyś... Wkrótce może...
Chmura smutku i zamyślenia zasępiła jego czoło, ale po ustach Celiny przebiegł figlarny uśmieszek.
— A jeśli ja wiem już o wszystkiem? — rzekła po cichu, otaczając szyję jego ramionami.
Stanisław drgnął i podniósł na nią oczy.
— O czem? — zawołał.
— Ha! więc powiem ci już wszystko! — zawołała Celina zrywając się z siedzenia, — im prędzej tem lepiej!
Żywo pobiegła do biurka, otworzyła je, wydobyła spory zwój papierów różnych kształtów i podała mężowi, patrząc na niego przez łzy i z uśmiechem.
— Co to jest? — zawołał Kloński drżącemi rękami przerzucając papiery, — to są moje obligi wydane kredytorom! wszystkie! ależ wszystkie! nawet żyda Wigdera! Cesiu, zkąd to wszystko znalazło się u ciebie?
I zarumieniony ze wstydu i cierpienia, patrzył na papiery nie śmiejąc wzroku podnieść na żonę.
Celina uklękła przed nim na kobiercu, objęła go obą ramionami i podnosząc ku jego twarzy swą złotowłosą głowę, a wzrok topiąc w jego spuszczonym wzroku, szepnęła:
— Stasiu! przyjm to odemnie jako słaby dowód miłości mej dla ciebie! Dowiedziałam się o tem, że masz długi, że ci Dobrąwolę na publiczną sprzedaż wystawić mają, i spłaciłam kredytorów kapitałem moim, odebrałam twoje obligi i oddaję ci je. Daj mi w zamian uścisk serdeczny i wracajmy co prędzej do Dobrejwoli i Wieńczyna, do ojców naszych.
Stanisław milczał, rumieniec zalał mu czoło i na twarzy odmalowała się walka wewnętrzna.
— Cesiu, — rzekł po chwili, — ja nie mogę przyjąć od ciebie tej ofiary... ja nie mogę żyć wyłącznie z twego funduszu. Od dwóch miesięcy robię już starania o urząd, do którego czuję się zdolnym, będzie to położenie bardzo niskie, bardzo podrzędne, ale na którem zostając, będę pracował z całej siły, aby sobie samemu byt zawdzięczać. Dawno już miałem ci o tem powiedzieć, ale brakowało mi zawsze mocy do wykazania ci w całem jej ciemnem świetle mojej przeszłości. Dziś gdy wiesz już o wszystkiem, pragnę i wymagam, abyś przez miłość dla mnie zgodziła się z mojem postanowieniem. Majątek twój nienaruszalny zostanie dla naszego syna, a sami żyć będziemy z mej wyłącznie pracy.
— A ojciec twój? — zapytała cicho Celina.
Stanisław pochylił głowę.
— A ojciec twój! — powtórzyła. — Czy chcesz, aby na resztę życia wygnano go z domu odziedziczonego po praojcach? Chceszże, aby ojciec twój stojący już może nad grobem, zmuszony był patrzeć na to wszystko i tułać się na starość po obcych kątach i gorzkiemi łzami płakać nad tem, że zbyt ukochał i rozpieścił swego jedynaka? O, Stasiu, bądź dobrym synem! ulituj się nad ojcem swym, i jeśli nie kochasz mnie tyle, abyś przez miłość ku mnie wyrzekł się części swej dumy, uczyń to przez miłość dla niego i przez poszanowanie dla świętej pamiątki pradziadów.
W oczach Stanisława zakręciła się łza.
— O, biedny mój ojciec! — szepnął i potarł czoło dłonią.
— A mój ojciec? — mówiła Celina silniej ogarniając go ramionami, — wszak jam jedna została mu na pociechę i rozweselenie późnych dni jego... Chceszże go i ze mną rozłączyć na długo, może na zawsze? Bo gdzie ty będziesz, i ja będę... jeśli ty nie wrócisz w rodzinne strony, i ja nie wrócę, i biedny ojciec mój dokończy tylą smutkami sterany żywot samotnie, za całą rozrywkę mając swe na wpół już dziecinne upodobanie w kalendarzach i atmosferycznych zaciekaniach się, bez młodych głosów, któreby dom jego rozweselały, bez kochających starań, któreby rzuciły jasny promień na resztę dni jego! Stasiu, ulituj się nad biednym, zbyt już i tak opuszczonym przez nas ojcem moim!
Tu głos jej zadrżał i łza popłynęła po policzku.
— Ty płaczesz? — zawołał Stanisław, — ty, mój aniele, która i tak już tyle płakałaś przezemnie!
Pochwycił ją w ramiona i namiętnemi pocałunkami okrył jej oczy i usta.
— Tak! — zawołała Celina łagodnie wydobywając się z jego uścisku, — tak, mój Stasiu najdroższy, płaczę, bo mi żal ojca twego i mego, bo mi żal ciebie i siebie i naszego dziecka! Tak, żal mi ciebie, bo widzę, że przez zbytek dumy i źle pojętą delikatność uczuć, chcesz zmarnować swe męskie rozbudzone siły na jakąś drobiazgową, podrzędną pracę, użyteczną też może w swoim zakresie, ale na której spełnienie mnóstwo ludzi zdobędzie się bez ciebie, a porzucasz pole do czynu tak obszerne, tak mało u nas uprawiane, którem możem zawładnąć, na którem możem wzróść potężnie i innym ludziom dać możność bytu i wzrastania. Pomyśl tylko, pomyśl! przenieś się myślą na obszerne lasy Wieńczyna i Dobrejwoli, spojrzyj okiem ducha na te stare dwory, w których tyle pokoleń żyło pracowicie i użytecznie, na te wsie pełne ludzi ciemnych, zbliżonych do zwierząt, a których ty wpływem swoim oświecić i do godności człowieka podnieść możesz. Pomyśl! gospodarstwa tam, które energiczną i młodą prowadzone ręką tyleby wydały bogactw, takby rozkrzewiły przemysł i podniosły rolnictwo prowincji całej, marnięją pod nieudolnym kierunkiem dwóch starców. Nie jestże obowiązkiem twoim, ścisłą sprawiedliwością i pracą dawać dobry przykład ludowi otaczającemu oba nasze domy, rozumną dobrocią i dostarczaniem sposobów pracowania wzbudzać w nim miłość dla siebie, a przez to rozszerzać wśród nich szacunek dla wszystkich, którzy podobne tobie noszą imiona? A synże nasz, czy nie powinien od niemowlęcych lat sposobić się do zawodu dzielnego i rozumnego rolnika, skoro w dzieciństwie ma otrzymać to, cośmy sami otrzymali po ojcach? czy nie powinien on wzrastać w miłości dla kawałka ziemi swojej, aby na niej urządzić sobie potem żywot pracy i uczciwego szczęścia? czy nie powinien zżyć się z tą ziemią i z tym starym domem, aby potem nad swoje nie przeniósł obczyzny i nie pobiegł szukać zadowolenia za góry i po manowcach? Stasiu! pomyśl o tem wszystkiem! Chcesz zaprządz się do ciężkiej, monotonnej pracy, kiedy masz ją przed sobą szeroką, rozległą, szczytną! chcesz stać się najemną maszyną, kiedy można być twórcą! Chcesz smutkiem i tęsknotą okryć ostatnie lata naszych ojców, a synowi swemu zamiast dziedzictwa bogactw i szczytnych czynów, oddać zrujnowane dobro przodków i walące się ściany ich domu! A to wszystko chcesz uczynić przez miłość własną, przez źle pojętą dumę, odrzucasz z pogardą to, co ci podaje kobieta kochająca cię nad życie, a nie masz względu na to, że ranisz śmiertelnie jej serce! O, Stasiu! to nie dobrze z twej strony! bardzo nie dobrze!
Kończąc te słowa, Celina powstała i patrzyła na męża z łagodnym, pół dziecięcym wyrzutem. Policzki jej płonęły od wzruszenia i zapału, oczy błyszczały gorącem uczuciem i migotały łzą.
Stanisław także z zarumienioną twarzą i z wilgotnemi oczami, patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia i żalu.
— Cesiu! — ozwał się drżącym głosem po krótkiej chwili milczenia, — ty bohaterską masz duszę! powiedz! zkąd u ciebie wzięła się wymowa taka? Kto cię w ten sposób myśleć i mówić nauczył?
Celina uśmiechnęła się pół smętnym, pół rozkosznym uśmiechem, położyła rękę na sercu i odrzekła cicho:
— Miłość i cierpienie!
Stanisław porwał ją w objęcia.
— Prawda! — zawołał, — tyś wiele cierpiała, anielska twarzą i duszą kobieto! a cierpiałaś przezemnie! Niechże ja teraz uczynię w zamian ofiarę z dumy mojej, niech się stanie jak ty chcesz!
Celina wydała okrzyk radości i zawisła na ustach męża.
Była chwila głębokiego, uroczystego milczenia, wśród którego możnaby słyszeć silne uderzenie dwojga serc.
— Celino, — wyrzekł w końcu z powagą Stanisław, powstając i ściskając rękę żony, — całem życiem miłości poświęcenia nie wypłacę tobie zaciągniętego długu. Nie za pieniężną pomoc wdzięcznym ci tylko, ale najbardziej i stokrotnie za pomoc moralną, jaką podałaś mi w stanowczej chwili życia, kiedy duch mój znalazł się między zbawieniem i zgubą. Bez ciebie byłbym zapewne zgubionym; słodyczą twą i niezłomną miłością, rozumem twym i wdziękami, które dla mnie jednego mieć pragnęłaś, tyś mnie zbawiła; rozbudziłaś mój umysł, poruszyłaś we mnie dobre uspione strony mej natury, wprowadziłaś mnie na drogę myśli poważnej, z której wyradza się czyn. Dług mój względem ciebie ogromny, i ani serca, ani życia ludzkiego nie staje, aby go spłacić. Ale w części zdołam ci go spłacić...
Zbliżył się do kolebki, w której spało dziecię i wskazując je, rzekł:
— Oto syna twego uczynię człowiekiem!
To rzekłszy, spiesznie wyszedł z pokoju, jakby wstydząc się okazać zbyt silne wzruszenie, które zapierało mu głos w piersi i twarz pokrywało bladością.
Celina długo stała na środku pokoju ze założonemi rękami i niebem na twarzy. Po chwili oczy jej rozjaśniły się dawną świeżą i dziecinną wesołością, po ustach przebiegał swobodny od wszelkich trosk uśmiech.
W drzwiach pokoju stanęła Komorowska.
Celina podbiegła do niej, objęła jej szyję i całując ją, wołała:
— Komorosiu! ciesz się, ciesz się, już teraz nic do szczęścia mego nie brakuje! już prędko pojedziemy do Dobrejwoli i Wieńczyna!
I w przystępie wesołości właściwej jej naturze, a która całkiem już do niej wróciła, porwała zdziwioną i oszołomioną Komorowskę i przyśpiewując walca, poczęła kręcić się z nią po pokoju.
— Chryste Panie! — zawołała zdyszana służąca, — co też to pani dokazuje!... Panie odpuść!... obudzisz pani dziecko!...
Celina śmiejąc się głośno i przeciągle, stanęła i zawołała:
— Ach, moja Komorosiu, jestem tak szczęśliwa, żebym w tej chwili cały świat zaprosiła do tańca!
Stało się co przepowiedziała Komorowska, dziecina się obudziła i z głębi kolebki ozwała się słabiuchnym dziecięcym śmieszkiem, jakby chcąc przedrzeźniać radosny śmiech matki.
Celina poskoczyła, wzięła dziecko na ręce i stanęła z niem na środku pokoju. Wpatrywała się w nie długo, długo, aż oczy jej zwilgotniały, pochyliła się i strumień łez — słodkich łez radości spłynął na główkę dziecięcia, które ze śmiechem i wykrzykami bawiło się złocistemi lokami matki.
Komorowska patrząc na to wszystko z boku, gładziła swój czarny wąsik i z radości z straszliwym łoskotem nos ocierała.
Stanisław niewidziany przez żonę, stał w progu ogarniając ją i dziecię wzrokiem niewypowiedzianej miłości.
Widmo nieszczęścia, które dotąd siedziało jeszcze w kątku mieszkania, uciekało coprędzej za góry i lasy, aby już więcej nigdy nie powrócić tam, kędy zwyciężonem zostało pełną przebaczenia i rozumu miłością kobiety.
W parę dni po katastrofie, jaka spotkała pana Grabę u pani szambelanowej, o dość wczesnej porannej godzinie, siedział w swoim pokoju bez codziennej swej, jak ją zwał, maski fizycznej, z siwiejącemi mocno włosami, chorobliwie żółtą cerą, owinięty w swój szeroki, barwisty szlafrok. Przed nim na stole stała filiżanka z czekoladą, zwykłym rannym napojem pana Graby, ostygłą już, a jeszcze nie nadpoczętą.
Naprzeciw z nogą po kawalersku założoną na boczną poręcz fotelu siedział eks-kapitan złotych huzarów całą gębą pijąc czekoladę i w przestankach puszcząjąc gęste kłęby dymu.
Obaj milczeli.
Pan Graba palił też cygaro, brwi miał zsunięte, a po całej jego twarzy rozlewał się wyraz cierpkiego niezadowolenia złączonego ze zjadliwem szyderstwem.
— Hm, — przerwał milczenie Graba, — znać najrozumniejszy człowiek musi choć raz w życiu kapitalne popełnić głupstwo! potrzebaż mi było tak haniebnie kompromitować się w tak pożytecznem ze wszech miar towarzystwie!
Kapitan zaśmiał się grubo i łyknął czekolady.
— Nie powiadam ja, — ciągnął Graba bardziej do siebie niż do gościa mówiąc, — nie powiadam ja, aby sam fakt miał w sobie coś złego i nierozumnego. Przeciwnie, wierny byłem mojej zasadzie przy której trwam dotąd, że będąc obdarzonym większą od innych zręcznością i sprytem, powinienem na swoją korzyść eksploatować nierozum i słabość głupców, którzy sami lecą w moje ręce. Ale cała wina w tem, że uniosłem się i nie postrzegłem, iż w tak licznem, a różnorodnem towarzystwie ktokolwiek mnie śledzić może, przytem byłem zgrany djabelnie i nie miałem grosza przy duszy, ze zbytniej więc chęci, aby się sztuka udała, musiałem ją niezgrabnie wykonać.
Kapitan otarł z wąsów czekoladę, buchnął dymem i odrzekł:
— A do tego o ile wiem, jesteś pan nowicjuszem w...
Zrobił rękami gest naśladujący jakąś sztuczkę kartową i zaśmiał się na całe gardło.
— Na honor, masz słuszność! — rzekł Graba przymuszając się do śmiechu, który mu tylko usta wykrzywił, — pierwszy tego rodzaju fakt dokonałem na pół roku przed mojem przybyciem do M. z Warszawy, wtedy gdy mi z ojczystego majątku ani szeląga nie pozostało. Tutaj zaś sam wiesz najlepiej, że osobiście mało się w to wdawałem, działając albo za twojem szanownem pośrednictwem, albo wcale nie potrzebując chwytać się tego bohaterskiego środka, bo mi bez tego szczęście szalenie przez jakiś czas służyło...
— To prawda, to prawda, — przerwał z tytanicznem westchnieniem kapitan, — przez jakiś czas miałeś pan szalone powodzenie...
Graba zmarszczył mocniej brwi i przeciął ostremi zębami cygaro trzymane w ustach.
— Głupcy! — wyrzekł z pogardą jakby do siebie, — garnęli się z razu do mnie, niby do jakiego mesjasza, leźli mi w ręce, zachwycali się mną, kochali, nazywali swym najdroższym przyjacielem, a onegdaj, kiedy nieszczęście mnie spotkało, odstąpili jak od trędowatego i opluli wzgardą...
Zaśmiał się gardłowo i wyrzucił z ust kawałek odgryzionego cygara.
— Tak, tak, — zawtórował kapitan zwieszając sentymentalnie nos nad filiżanką, — taki to świat... tak to bywa na świecie... i Napoleon pod Waterloo...
— Głupi świat! — przerwał zrywając się z siedzenia Graba, — a życie na nim, nie warte tych zachodów, jakie sobie zadajem, aby je utrzymać i osłodzić. Ot, wiesz co kapitanie, tak mnie już to wszystko na świecie znudziło, tak mi wszystko obrzydło i dojrzało, że jestem bliski strzelenia sobie w łeb!...
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Przysięgam na wszystkich djabłów! — zawołał, — że nigdybym się nie spodziewał usłyszeć coś podobnego z ust twoich! Tyż to mogłeś powiedzieć? ty?
— Ja, — odpowiedział Graba stając przed nim z rękami w tył założonemi, — i raz jeszcze powtarzam, że nic nie widzę miłego w tej głupiej mojej po świecie wędrówce. Długów mam po uszy, więcej jak włosów na głowie, kredyt przez tę nieszczęśliwą awanturę straciłem do reszty, z M. wyjechać mi nie sposób, bo kredytorowie bodaj za łeb mnie zatrzymają i do ciupy jeszcze zasadzą, a tutaj spodziewam się, że nikt już nie będzie miał ochoty bawić się ze mną przy zielonym stole!...
— Nie wierz w to, — odpowiedział zwolna kapitan, — ja ci ręczę, że nie zabraknie ci adherentów i poniterów.
Graba spojrzał na niego przenikliwie, ale milczał.
Kapitan mówił dalej:
— Potraciłeś grube ryby, to prawda. Ordynat wyjechał, Kloński wlazł pod pantofel żony, Słabecki umiera, a zresztą gdyby i zdrów był, jest już zrujnowany, że nie wiele się już na nim ułowić można, Karol X. i kilku jeszcze innych zrażeni onegdajszą awanturą, zapewne już do ciebie nie zajrzą; ale pozostają jeszcze małe rybki, które w mętnej wodzie nikt ci łowić nie przeszkadza, a ja dopomódz mogę, naturalnie i dla własnej korzyści...
Graba skrzywił się i chodził po pokoju milcząc.
Kapitan wodził za nim mglistemi swemi oczami i uśmiechał się z pod olbrzymich wąsów.
— Nie podobają ci się małe rybki? — rzekł, — przywykłeś do szczupaków i sandaczów! a jednak i płodkami żyć można, a nawet lepiej je łowić, bo i więcej ich jest i głupsze są.
— Do licha! — zawołał Graba zatrzymując się, — nie wdawaj się w swoje niezgrabne przemówienia, a mów po prostu co myślisz.
— A naturalnie! — odparł kapitan, — to była przedmowa, a teraz wypowiem sam sens. Uważaj tylko! Mam znajomych, przysięgam na Belzebuba, tęgich chłopców. Niektórzy z nich, zwłaszcza młodzi, posiadają nawet porządnie ładowane kieszenie, inni mniej zasobni, no, aleć zawsze mają tam jakieś piórka, które oskubać można. Takich skrupułów honoru i delikatności jak ci panicze, z którymi wdawałeś się dotąd, rzadkie miewają przystępy, byle czem się nie zrażą, a jak im pokażesz parę butelek szampana — ba! na co szampana? dobrej wódeczki i powiesz: sztos fertig, pójdą za tobą na koniec świata i nie będą przypatrywać się twoim rękom, jak będziesz ciągnął faraona.
Na twarzy Graby wybił się głęboki niesmak. Zauważył to kapitan i zawołał:
— A! arystokrata z ciebie! Chciałeś tylko z paniczami mieć do czynienia!
— Nie powinno cię to dziwić, — odrzekł Graba z rodzajem dumy, — urodziłem się w wysokiej społecznej sferze i przywykłem do wybornego towarzystwa. Niech cię to nie obraża, ale powiem ci, że nawet ty raziłeś mnie długo swoim senatorskim śmiechem i nieokrzesaną manierą, a pogodziłem się z sobą tylko dla sprytu jaki posiadasz. W ogóle trywialnego towarzystwa znieść nie mogę!
Tym razem grube rysy kapitana pokryły się szyderstwem połączonem z obrazą. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie, ale uznał znać za korzystniejsze powstrzymać się i rzekł lekko tylko drżącym od gniewu głosem:
— Nie zapominaj proszę, że urodzeniem jestem ci zupełnie równy i niegdyś byłem także bogaty. Jak ty przejadłem, przepiłem i przegrałem mój fundusz, wstąpiłem do służby wojskowej szukając sposobu do życia, i między kolegami nabrałem tej maniery, która cię razi, a mnie, przysięgam na djabła, nic nie obchodzi. Trzy lata temu po pijanemu pokłóciłem się z moim pułkownikiem, straciłem służbę, i sprytem moim żyłem dotąd nie siejąc i nie orząc jak ptaki niebieskie. Zdaje mi się więc, że zbyt podobne miewaliśmy przejścia i zatrudnienia, abyśmy nie mogli z sobą pod każdym względem stać na równi!...
Żółta twarz Graby zarumieniła się zlekka.
— Bądź co bądź, — rzekł prawie z pogardą, — wielka zawsze zostanie różnica między mną, Kalikstem Grabą, a twymi znajomymi, którzy klną się na djabłów i piją gorzałkę.
Kapitan spąsowiał i podniósł ściśnioną pięść, aby nią o stół uderzyć, ale powstrzymał się po raz drugi i rzekł:
— A więc odrzucasz mój projekt zaznajomienia się z mymi znajomymi i wprowadzenia ich do twego domu?
Graba długo nie odpowiadał, chodził po pokoju, przygryzał drgające mu chwilami usta i wyraźna toczyła się w nim walka.
— Nie mówię stanowczo nie, — rzekł w końcu.
— A ja chcę, — odezwał się kapitan, abyś mi stanowczo powiedział tak, bo inaczej, wybacz, ale nie mam po co tracić więcej czasu z tobą i u ciebie, a zacznę działać na własną rękę.
Graba znowu milczał długo, niesmak malował się na jego twarzy. Stanął wkońcu przed kapitanem i zapytał go krótko:
— Kiedyż ich przyprowadzisz do mnie?
— Choćby dziś, — odpowiedział kapitan, — mam już kilku upatrzonych, tęgie chłopcy, tylko co postąpili na służbę, i czysto przez zamiłowanie dla złotych szamerunków...
— Dziś nie chcę ich jeszcze, — przerwał Graba, — przyznam ci się, że mam wstręt do wejścia w inne towarzystwo jak te, z którem przepędziłem całe życie...
Kapitan poruszył się niecierpliwie.
W tej samej chwili wszedł do pokoju Michałek.
— Czego chcesz? — krzyknął Graba ze złością.
— Cukiernik Borel, właściciel sklepa win i żyd Zaler przyszli z rachunkami do jaśnie pana, — odpowiedział lokaj.
— Powiedz im, że nie mam dziś czasu, — rzekł Graba porywczo.
Gdy służący wyszedł, Graba zwrócił się do kapitana i rzekł:
— Dziś daję dla was wieczór.
— Tak, to rozumiem! — zawołał kapitan. — Dziwiłem się też mój drogi, że tak jak ty rozumny człowiek, może mieć podobne skrupuły. Do djabła! kto raz stanął na takim gruncie jak my, nie może oglądać się na błahostki! Bądź zdrów i do widzenia!
To rzekłszy, wyszedł.
Graba został na środku pokoju zamyślony. Na twarzy jego mieniły się przykre i cierpkie uczucia.
— Ha! — wyrzekł w końcu z goryczą, — więc ten świat, do któregom przywykł od dzieciństwa, świat elegancji, piękna, grzeczności, świat, w którym grzechy nawet i głupota osłonione są wytwornością form, na zawsze już zamknął się przedemną! Więc po złoto muszę już teraz leźć w błoto, muszę zetknąć się z grubym żywiołem nieokrzesanych ludzi, aby zapuścić rękę w ich kieszenie cuchnące wódką i tytoniem!...
I wzdrygnął się, ale po chwili zaśmiał się ostro i szyderczo.
— Po miljonowych i krociowych panach, — rzekł znowu, — nastąpią groszowi hulacy, którzy będą mi na karty stawiać zasmolone dziesiątki, a wygrane oddawać rublowemi asygnatami zatłuszczonemi od łojówek, przy których się rozbierają! Przekleństwo!
Rzucił się na fotel i spuścił głowę.
— Wprawdzie, — rzekł jeszcze po chwili namysłu, — w czemże mnie to poniży? w czemże odmieni to położenie? Wszak we własnem uznaniu jestem już oddawna, nie mniej nie więcej, tylko szulerem. Tak! ale dotąd mogłem sam siebie nazwać szulerem dobrego tonu, a teraz jestem bliskim zostania szulerem karczemnym! Fi! nigdy znieść nie mogłem zapachu wódki, grubych śmiechów i zaklinania się na djabłów! Mauvais genre, to rzecz wstrętna! A gdy pomyślę, że niedawno jeszcze miałem tak przyzwoitych głupców jak Ordynat, Kloński, Tozio i im podobnych...
Monolog Graby przerwany został powtórnem wejściem Michałka.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł z widoczną nieśmiałością lokaj, — Borel i właściciel sklepu win odeszli i powiedzieli, że przyjdą nad wieczorem, ale kupiec Mazer czeka i nie chce odejść.
— Czy nie wiesz jak w takim razie masz z nim postąpić? — zawołał Graba czyniąc gest wypchnięcia kogoś za drzwi.
— Proszę jaśnie pana, — bojaźliwiej jeszcze odrzekł Michałek, — on mówi, że jeśli pan dziś nie załatwi z nim rachunku, sprowadzi natychmiast urzędników dla zabrania mebli i powozów. Zdaniem mojem było, że powinienem jaśnie pana o tych jego słowach zawiadomić.
— Idź precz, — rzekł Graba przez zaciśnięte usta, a gdy Michałek miał odejść, dodał: — Powiedz mu, żeby przyszedł za dwa dni, a zapłacę.
Znalazłszy się sam Graba, począł w silnem wzburzeniu chodzić po pokoju.
— Ha! niech przyjdą, — rzekł do siebie, — cóż robić? innej rady nie ma! Ależ za to ogram, ogram do nitki tych...
Zatrzymał się i zamyślił.
— A jeżeli nie ogram? — szepnął, — jeżeli się nie uda?...
— Ha! — dodał po chwili, — więc pół funta ołowiu w lufę i będzie koniec całej tej głupiej awanturze, która się mojem życiem nazywa.
Stał i patrzył szklannym wzrokiem w przestrzeń.
— A Kamila? — szepnął po chwili, — na honor, żal byłoby mi się z nią rozstać! Zdaje mi się, że naprawdę kocham tę kobietę, choć ona mnie nie cierpi, może właśnie dla tego ją kocham!...
— Kocham? kocham? — mówił dalej, — co za głupstwo! w moim wieku, z mojem doświadczeniem i rozumem kochać? kochać, kiedym już tyle kobiet posiadał, że aż mnie śmiertelnie znudziły? ha, ha, ha! A jednak za nic w świecie nie chciałbym jej stracić. Przywykłem do tych czarnych oczu, w których pali się nienawiść dla mnie, do tych ust, które przy mnie pobladły, a były niegdyś tak pąsowe i które miotają na mnie wciąż obelgami, śmiesznemi, to prawda, ale tak dziwnie, tak drażniąco, tak namiętnie brzmiącemi! O, Kamila! gdyby ona mnie kochała! moja to jednak wina, że tak nie jest. Za prędko, za gwałtownie odkryłem się przed nią. Należało się maskować i kłamać, jak przed innemi. Należało więcej oszczędzać jej matkę. Ha! stało się! a jednak szkoda! chciałbym, aby mnie kochała, o chciałbym! choć na chwilę!... Ale nic z tego nie będzie nigdy! dziś już ją znam! ona nigdy się nie zmieni dla mnie! Ha, więc mniejsza o to, albom ja student abym miał ronić łzy nad brakiem wzajemności. Wszakże jest i musi być moją, a to wszystko czego trzeba! Jednak nie pojmuję, co mi jest...
Stanął i obą rękami przycisnął czoło.
— Źle mi jakoś! bardzo źle.
Na twarzy jego wyraz ten z podwójną odbił się mocą. Była ona żółta chorobliwą goryczą i wykrzywiona niezmiernym niesmakiem.
Zadzwonił.
— Będę ubierał się! — rzekł do wchodzącego Michałka.
∗
∗ ∗ |
W głównym kościele miejskim odprawiało się poranne nabożeństwo. Kościół ten był świątynią obszerną, wspaniałą, z posępnem sklepieniem wielkiej u góry kopuły, z trzema nawami przedzielonemi mnóstwem grubych filarów, z wąskiemi o barwnych szybach oknami.
W najdalszej głębi kościoła, u Wielkiego Ołtarza kapłan odprawiał poranną mszę czytaną. Głęboka cisza panowała prawie w pustym kościele, niekiedy tylko echa sklepień powtarzały głośniej przez księdza powtarzane słowa: — „Módlmy się,“ lub „Pan niech będzie z wami,“ albo dzwonek ogłaszając dopełnienie się świętych tajemnic, zadźwięczał przeciągle i srebrzysto, albo w kruchcie jękliwie i głośno westchnęła stara żebraczka.
Malowane twarze świętych zda się w zamyśleniu patrzyły z ołtarzów, przysłonione wieńcami sztucznego kwiecia; przed jedną z nich w głębi bocznej nawy na srebrnych zawieszona łańcuchach żółtawo paliła się lampka, a promyk jej to podnosząc się, to opadając ubiegał się niby o lepsze chwalenie Świętej, przed której płonął obliczem, z bladawym promieniem zimowego słońca, zaróżowionym od pąsowej szyby kościelnego okna i ślizgającym się po śnieżnem pokryciu ołtarza. Głębokiem a modlitewnem echem płynął chwilami po świątyni łagodny szmer kapłana, a gdy ten wzniósł ręce do nieba, zatonął w rozmyślaniu tajemnic, które w jego spełniały się dłoniach, znowu zupełne zaległo milczenie, aż przerwał je dzwonek u ołtarza, zadźwięczał, jęknął i umilkł, i znowu było cicho w kościele, uroczyście a mroczno. Nagle z za jednego z filarów ozwał się jęk przeciągły z rozdartej wyraźnie płynący piersi, a po nim nastąpiło kilka głośnych, strasznych łkań. Słysząc je można było z pewnością powiedzieć, że łkań tych i jęków żadna ludzka siła powstrzymać nie mogła, bo odzywały się w nich wszystkie węzbrane i niepodobne do stłumienia uczucia i rozpacze. Parę starych dewotek w watowanych salopkach i kapturkach, modlących się w ławce kościelnej zwróciło głowy w stronę, zkąd się łkania ozwały, zerknął też w tę stronę nie młody jakiś jegomość w okularach, gorliwie modlący się z książki, zerknęła z za koronkowej woalki strojna jakaś dama z gracją oparta o balustradę prezbiterjum. I wszyscy ujrzeli kobietę klęczącą, całą postacią przyciśniętą do filara, a czołem opartą o posadzkę. Była w żałobnej sukni, ale twarzy jej nie podobna było dojrzeć. Z kilku zaledwie osób składająca się ta publiczność wyraźnie zaniepokoiła się i zaciekawiła klęczącą i płaczącą kobietą, wszystkie modlitwy były przerwane, oprócz modłów pobożnego kapłana, który kończąc mszę, zwracał się ku obecnym ze słowami: — „Idźcie i pokój niech będzie z wami!“
Po chwili dwie dewotki, stary jegomość i strojna dama zstępywali ze wschodów kościelnych, powoli jednak i oglądając się niekiedy. Wyraźnie czekali na czyjeś jeszcze wyjście, chcieli zapewne zajrzeć w twarz kobiecie, która tak ciężko płakała w kościele.
Życzenia ich spełniły się.
Powoli, ciężkim i niby sennym krokiem poczęła ze wschodów zstępować Kamila. Kiedy zbliżyła się do czterech postępujących wraz z nią osób, dwie dewotki spojrzały na siebie z szyderczym uśmiechem i jedna z nich ozwała się prawie głośno:
— A! wszak to żona szulera!
Kamila usłyszała to, zarumieniła się krwawo i przyspieszyła kroku; wzrok jej podniósł się machinalnie i spotkał spojrzenie strojnej damy obiegające ją pogardliwie od stóp do głowy. Była to osoba dobrze jej znana, którą spotykała nie raz w towarzystwach, która przed rokiem starała się nawet o bliższą z nią znajomość. Tym razem spotkawszy wzrok Kamili, strojna dama odwróciła głowę, aby się jej nie ukłonić, i szybko zbiegłszy ze wschodów, poszła coprędzej ulicą, jakby pragnąc uniknąć widoku „żony szulera.“ Kamila uśmiechnęła się gorzko, pogardliwie, i podniosłszy znowu wejrzenie, zobaczyła starego jegomości, który stanąwszy na niższym wschodzie, podniósł głowę i patrzył na nią przez okulary. W spojrzeniu jego nie było złośliwości, owszem dobroduszny uśmiech igrał na ustach ocienionych siwemi wąsami, ale cała twarz była napiętnowana niewypowiedzianą, naiwną ciekawością. Z taką ciekawością poczciwcy zwykli się przypatrywać hyenom w menażerjach i ludziom prowadzonym na szubienicę; i ten chciał widzieć, jak wygląda „żona szulera!“
Kamila bardziej jeszcze przyspieszyła kroku i poszła chodnikiem ulicy ku swemu mieszkaniu, ale naprzeciw niej szła liczna publiczność spiesząca na uroczystą sumę do kościoła. Kamila wmięszała się między tłum śmiało i z podniesioną głową. W koło niej i na jej widok krzyżowały się spojrzenia, uśmiechy, półsłówka wymawiane półgłosem i szepty z towarzyszeniem cichego chichotu. Była to cała baterja pocisków wystawiona na żonę człowieka, o którym wszyscy już z pewnością wiedzieli kim był, na kobietę, którą głos publiczny o spólnictwo z nim oskarżył. Kilka zaledwie znalazło się osób, które minęły Kamilę grzecznie lub przynajmniej obojętnie, a byli niemi sami mężczyźni — kobiety zaś zdobywały się na wszelkie przyzwoitością dozwolone sposoby, aby jej niechęć i lekceważenie okazać. Odwracały głowy, albo patrzyły na nią, nie oddając jej ukłonu, albo oglądały ją ciekawie od stóp do głowy, jakby ją pierwszy raz widziały.
Jakaś otyła i nie młoda pani, która w bogatym paletocie wyszywanym koronkami szła sapiąc oparta na ramieniu jakiegoś mężczyzny, rzekła ocierając się o Kamilę do swego towarzysza:
— Oto jest żona du debacheur des nos fils!
Nie jedna zapewne z kobiet tych w duchu czuła litość i współczucie, ale obawiała się je okazać, aby nie nadwerężyć własnej opinji; inne potępiały ją szczerze i składały na nią większą połowę win jej męża; inne jeszcze uznając w gruncie jej niewinność, rade były upokorzyć kobietę piękniejszą od nich lub młodszą.
Przeważną zaś w tem wszystkiem rolę grała wyrażona gestami, spojrzeniami i uśmiechami myśl:
— Patrz jakiem jest nasze stanowisko w świecie, a jakiem twoje! myśmy czyste i nieskazitelne, a tyś hańbą obryzgana! my stoimy na szczycie szacunku ludzkiego, a ty upadłaś w otchłań ogólnej pogardy!
I te same usta, które za chwilę miały modlić się przed ołtarzem Boga miłosierdzia z bezmiłosiernem uśmiechały się szyderstwem, i te gładkie czoła, na których jaśniała pozorna łagodność i czystość, dumnie zsuwały brwi na widok nieszczęśliwej, i te ręce strojnemi okryte rękawiczkami, które nie dawno tak czule ściskały jej ręce, usuwały fałdy jedwabnych szeleszczących sukien, aby nie dotknąć niemi żałobnej sukni „żony szulera.“
Któż nie wie, że nie ma na ziemi sroższego okrucieństwa, jak okrucieństwo kobiety wywierane nad inną nielubianą kobietą?
Mężczyzna widząc upadek i poniżenie kobiety, nienawistnej sobie nawet, bywa często wspaniałomyślny, ulituje się, przebaczy i poda rękę, albo przynajmniej nie odrzuci jej od siebie ziarna goryczy. Kobieta na widok upadku tej, która wczoraj równą jej lub wyższą od niej była, podnosi głowę z pychą i mówi:
— Jam wysoko, a ty nisko! jam czysta jak alabaster, a ty ciemna jak rdza!
Czy w podobnych razach alabaster nie pokrywa się rdzą pychy i złości, a rdzę hańby nie obmywa przenoszone cierpienie? Niech odpowie sumienie tych istot alabastrowych tylko na zewnątrz.
Na całej przestrzeni dzielącej kościół od mieszkania państwa Grabów snuła się publiczność wywabiona piękną zimową porą i mającem odprawiać się w kościele nabożeństwem. Kamila przechodziła wśród niej ciernistą drogą upokorzeń z podniesioną głową, dumnem i śmiałem spojrzeniem. Ani razu nie spuściła oczu, krok jej był pewny, postać wyprostowana hardo, ale gdy zamknęła się za nią brama jej mieszkania, gdy nareszcie ujrzała się samą, nogi zachwiały się pod nią i na wschodach upadła zemdlona pod strasznym ciężarem niezasłużonej wzgardy publicznej.
Tego samego dnia nad wieczorem oboje państwo Grabowie siedzieli naprzeciw siebie w salonie i wiedli następną urywanym tonem prowadzoną rozmowę:
— Kochana żono, — mówił Graba, — nie powinnaś tak bardzo brać do serca tego, co cię dziś rano spotkało. Ludzki szacunek to bańka mydlana, o którą dbać nie warto.
— Zdaje mi się, że tak jest w istocie, — krótko odpowiedziała Kamila.
— Czy sądzisz najdroższa, — ciągnął dalej Graba, — że cała ta głupia publiczność po raz pierwszy na owym wieczorze u szambelanowej dowiedziała się o mnie? Gdzie tam! domyślali się od dawna wielu rzeczy, ale szanowali mnie, lubili i ciągnęli do siebie póty, póki mniemali, że jestem bogaty, odbiegli odemnie i oboje nas wzgardą okryli, bo przekonali się, że nie mam czem osłonić tego, co oni zwą moją hańbą.
— To prawda, — odezwała się znowu lakonicznie Kamila.
— Widzisz więc sama, że na świecie pryncypalną podstawą wszystkiego jest pieniądz. Jeżeli go masz, nikt cię nie zapyta o to, jak do niego doszedłeś, ale otrzymasz zań szacunek, oklaski, przyjaciół; jeżeli go nie posiadasz, plamy twe wystąpią na tobie wywabione ubóstwem i ten sam, który ściskał twoje ręce, gdy cię miał za bogacza, pierwszy na ubogim plamy te palcem ukaże.
— Masz słuszność, — rzekła znowu Kamila.
— Uważam kochana żono, — mówił dalej Graba, — że zaczynasz zgadzać się ze mną w zdaniach. Czy nie nadeszła już chwila, w której miałaś poznać marność tego, co ludzie nazywają cnotą?
— Nie, — odparła Kamila.
— Dziwna rzecz! — zawołał Graba, — tyle złego przyznajesz ludziom, jakże więc możesz wiarę w cnotę zachowywać?
— Bo czuję ją w sobie, — wyrzekła młoda kobieta.
— Jakto? i nie poczuwasz ciężkiej obrazy za to, czegoś dziś doświadczyła? i nie pragniesz zemsty? i nie gardzisz rodem ludzkim?
Kamila długo milczała, po ustach jej błądził smutny, ale spokojny uśmiech.
— Nie, — odpowiedziała zwolna, — nie poczuwam ani obrazy, ani wzgardy, ani zemsty pragnienia. Czyliż nie jest słusznem, aby gardzono ludźmi takimi jak ty, a czyliż możebnem, aby hańba nie spływała z mężczyzny na kobietę, która żyje z nim pod jednym dachem i nosi jego nazwisko? Bóg tylko patrzy w sumienia i myśli ludzkie i według nich sądy wydaje; ludzie sądzą według tego, co widzą.
Graba wpatrzył się w nią ze zdumieniem.
Kamila po chwili milczenia powstała i zwolna opuściła salon.
Kalikst powiódł za nią oczami.
— Dziwna, dziwna kobieta! — rzekł do siebie, gdy już zniknęła. — Tyle słodyczy i stanowczości zarazem; tyle nienawiści dla mnie, a przebaczenia dla innych!
Zakrył sobie oczy ręką i zawołał ze stłumionem westchnieniem:
— Ona mnie nienawidzi! ach!
Straszny wyraz twarz jego powlekł. Była w nim boleść, złość, szyderstwo i pragnienie.
— Nie darmo powiadają, — mówił znowu do siebie uspokoiwszy się nieco, — że ostateczności schodzą się z sobą na drogach życia, jak dwa przeciwne sobie bieguny magnetyczną przyciągane siłą. Dla czego ta kobieta przykuwa mnie do siebie i budzi we mnie dziwne poczucia, o jakich byłem pewny, że ich nigdy nie zaznam? bo ona jest dniem, a ja nocą, ona cnotą, ja zbrodnią, ona dyamentem świeżo wydobytym z ziemi ręką górnika, ja żużlem przepalonym w brudnem ognisku węglarza. Dla czego cierpię myśląc o tem? dla czego w piersi czuję jakieś szpony, które mi tam wnętrze tak szarpią... szarpią? Byłażby to miłość dla tej kobiety? byłożby to, co ludzie zwą sumieniem? A może jedno i drugie zarazem?...
Porwał się z miejsca i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla uśmierzenia poczuwanego bolu, szybko przechadzał się po salonie.
Nagle rozmyślania jego zostały przerwane wielkim gwarem i hałasem w przedpokoju. Drzwi od jadalnej sali rozwarły się z trzaskiem i pierwszy z gości wpadł przez nie kapitan.
— No, kochany Grabo! — zawołał stentorowym głosem, — niech mnie wszyscy djabli wezmą, jeśli nie gracko się sprawiłem! Oto rekomenduję ci moich przyjaciół! pospieszyli przybyć na twe miłe zaprosiny!
Graba witał przybyłych, ale zimno; widać było, że czynił wysilenie, aby pokazać się uprzejmym, ale brwi mu się zsuwały i wyraz niesmaku wykrzywił usta.
— Do kroćset tysięcy! — szepnął mu na ucho kapitan tak, że Graba aż drgnął nerwowo, — wyglądasz jak człowiek, który szyję wkłada do stryczka! Rozweselże się do licha! inaczej nic nie wskurasz! to nie gentlemeni!
— A któżby ich wziął za takich? — niecierpliwie odrzekł Graba, — jaka trywialna zgraja! — dodał do siebie rozglądając się po swych hucznie mówiących i rozpierających się na kanapach gościach.
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Ach arystokrato! — rzekł zcicha kładąc rękę na jego ramieniu, — wszak nie pierwszy z ludzi dostajesz się z deszczu pod rynnę, i z karety wsiadasz na wóz!... I Napoleon pod Waterloo...
Graba usunął się i niechętnie spojrzał na grubą rękę kapitana, która zsunęła się z jego ramienia.
— Kochany kapitanie! mniej poufałych gestów, jeśli łaska!...
Potem zbliżył się do drzwi sali jadalnej i zawołał na lokajów:
— Kart i szampana!
Kapitan, który go nie odstępował, szepnął do niego znowu swym potężnym głosem:
— Pierwsze dobre, ale drugie niepotrzebne! Szampan to rzecz kosztowna i mało między nimi ma amatorów. Każ roznieść przekąski i wódeczki, wódeczki, wódeczki, co najwięcej!
Graba skrzywił się jeszcze bardziej.
— Idź sam z tym rozkazem do służby, — rzekł, — bo na honor wstyd mi powiedzieć lokajom, aby o tej porze wnosili wódkę do salonów!
— Niepoprawny jesteś! — zaśmiał się kapitan i zniknął za drzwiami sali jadalnej.
Graba odszedł do swych gości, aby zabrać z nimi bliższą znajomość.
Kim byli goście ci wprowadzeni przez eks-kapitana do domu pana Graby? Były to męty burzące się na samem dnie społeczności i szumowiny odpryskujące się od niej. Zbiór wszelkich klas i narodowości, pomięszanie salonowych pretensji z karczemnemi wyziewami; chaos języków naginających się do mowy, jakiej używał gospodarz, oczu błyszczących na widok wódki, ust otwartych grubym i nieobyczajnym śmiechem. Byli tam ludzie różnych pozycji: urzędnicy wypędzeni z miejsc za złą konduitę, awanturnicy wędrujący od miasta do miasta, a po miastach od zaułka do zaułka, eks-panicze, którzy od dawna puścili na cztery wiatry mienie i sumienie i dziś wyglądali gorzej od dawnych swych kamerdynerów.
Były tam czoła wytarte jak miedź polerowana, oczy, w których mglistej wilgoci widziałeś omrok pijaństwa, usta ziejące szynkownemi konceptami, postawy wyraźnie ci mówiące o ulicznych burdach.
Kieszenie zaś niektóre były ładowane w grube pugilaresy pełne asygnat. Zkąd wzięły się u takich ludzi takie pieniądze? należałoby to pytanie zadać genjuszom nocy. Asygnaty te cuchnęły wódką, tytoniem i tłustością, ten, kto ich dziś miał najwięcej, jutro się ich pozbywszy, mógł pić w szynku u żyda wódkę prościuchę i zakąsywać niewymoczonym śledziem, albo w tłumie ulicznym wyciągnąć jakiemu poczciwcowi chustkę z kieszeni.
Pan Graba rozejrzał się między swymi gośćmi i krew wzburzona uderzyła mu do twarzy.
Pan Graba miał dumę rodową i był przyzwyczajony do form wykwintnych.
Nagle ujrzał się karczemnym szulerem.
Stopy jego usunęły się o kilka stopni niżej i stanęły na ostatecznych mętach kałuży.
Pochwycił się za pierś, w której głucha zagrała wściekłość i przez oczy buchnęła rozpaczą.
W mieszkaniu pani szambelanowej wrzało i gotowało się, ale niestety! nie od zabaw i wesołości! Jak fala wód wzburzonych napłynęli ku niej kredytorowie jej i jej syna; ze wszech stron zjechali się dzierżawcy, oficjaliści, żydzi i zagrodowi szlachcice z wekslami, rachunkami i pretensjami, którym niepodobna było zadość uczynić, a które świadczyły o zupełnej ruinie majątkowej rodziny Słabeckich.
Pani szambelanowa ani słyszeć nie chciała o dokładnem rozporządzeniu stanu interesów od ludzi przybyłych do niej w celu rozmówienia się o finansowych sprawach, uciekała jak mogła, po całych dniach i wieczorach przesiadując u znajomych, a gdy raz Ryta próbowała przedstawić jej stan rzeczy i nakłonić matkę do jakiegokolwiek stanowczego określenia pozycji, pani Słabecka dostała spazmatycznego płaczu i śmiechu, położyła się do łóżka i cały dzień szlochała w pościeli, czytając romans francuski i wzbraniając córce wejścia do swego pokoju.
Mieszkanie szambelanowej zostawało w ciągłem oblężeniu, do przedpokoju i garderoby, mimo oporu lokajów i panien służących, wdzierali się różni ludzie, którym Słabeccy winni byli mnóstwo pieniędzy. Wyprowadzeni z garderoby i przedpokoju, ludzie ci wstawali na wschodach i w bramie, czekając na pojawienie się kogokolwiek z rodziny i opowiadając swe żale każdemu, kto tylko chciał je słuchać! Niekiedy podniosła się w mieszkaniu wrzawa wymówek, próśb i narzekań, a cichła tylko przy ukazaniu się Ryty, która w grzecznych wyrazach prosiła o trochę cierpliwości, mówiła o chorobie matki i brata i zapewniała, że wszystkim żądaniom ich stanie się zadość, za co ręczyła swoim osobistym funduszem.
Lubo starannie oddalane usiłowaniem Ryty, głosy dopominających się o swe dobro ludzi, coraz częściej dochodziły do uszu Tozia.
Choroba jego wzmagała się z przerażającą szybkością. Wyrzuty sobie samemu czynione, żal niewczesny, wstyd, poczucie nędznego zmarnowania się do reszty rozstrajały jego organizm. Policzki jego coraz bardziej zapadały, oczy coraz suchszym płonęły blaskiem, kaszel rozrywał piersi, z których uchodziło życie.
Pewnego dnia Ryta stanęła przed matką i rzekła:
— Jeżeli pozwolisz, moja mamo, zawezwę jutro tych wszystkich ludzi i rozmówię się z nimi sama, potem poszlę po prawnika i polecę mu, aby urzędowo załatwił wszystkie te sprawy.
Pani szambelanowa westchnęła.
— Ah, ma chére, — odrzekła, — cóż tak pilnego?
Ryta odpowiedziała:
— Nie chcę, aby ich głosy odbijały się o uszy Tozia. Dni jego są policzone... Niechże przynajmniej będą spokojne.
Na te słowa pani szambelanowa podniosła chustkę do oczu.
— Ah, mon fils, mon pauvre fils! — zawołała, a potem ocierając oczy, rzekła do córki:
— Rób co chcesz.
W dwa dni potem Ryta weszła do salonu, w którym pani szambelanowa czytała najnowszy romans Gautier’a i co chwila chusteczką zakrywała usta otwierające się poziewaniem.
— Czy można w tej chwili, kochana mamo, pomówić z tobą o interesach?
Szambelanowa podniosła wzrok i żałośnie westchnęła.
— C’est embêtant! — jęknęła. — No, mówże już, bo trzeba przecie raz skończyć te nieznośne afery. Tylko au nom du ciel, mon enfant, soit bréve! żadnych szczegółów!
— Ograniczę się, kochana mamo, — rzekła, Ryta, — na wykazaniu ci ogólnych cyfer naszego funduszu, które zaprawdę, bardzo smutny przedstawiają rezultat.
W oczach szambelanowej ukazał się przestrach.
— Jestem pewna, — odrzekła po chwili, że przez wrodzoną ci egzaltację przesadzasz złą stronę naszego położenia. Ojciec twój przecież był bardzo majętnym człowiekiem, a ja po śmierci jego menażowałam się jak mogłam i nie pojmuję, zkądby przyjść mogła ruina, o której mówisz?
— I ja kochana mamo w powody tej ruiny zaciekać się nie będę, — spokojnie odpowiedziała Ryta, — nie mniej jednak jest ona faktem spełnionym. Z majątku ojca naszego, który w dziedzictwie miał posiąść Tozio, nic nie zostało, długi zaciągnięte nań dorównywają jego wartości.
Szainbelanowa krzyknęła i zakryła oczy chusteczką.
— To być nie może!
— Tak jest, kochana mamo, — odparła Ryta, — przekonałam się o tem przez uczynienie najściślejszych rachunków. Zostaje więc twój i mój kapitał.
— Au nom du ciel! — zawołała szambelanowa, — toć jeszcze coś posiadamy?
Ryta nie mogła powstrzymać się od smutnego uśmiechu.
— Z twego kapitału, kochana mamo, — mówiła dalej zwolna, — wynoszącego po śmierci mego ojca 30.000 rubli, została już tylko niespełna połowa. Ja połową mego posagu opłaciłam kilka długów Tozia, na których spłacenie fundusz jego nie wystarczał i posiadam teraz około dziesięciu tysięcy...
Ryta nie skończyła jeszcze mówić, kiedy szambelanowa zaniosła się głośnym i rzewnym płaczem.
— Oh, mon Dieu! — wołała wśród łez, — więc przyjdzie nam umrzeć z głodu!
Na twarzy Ryty ukazał się żal serdeczny, niby litość. Role się zamieniły i w obec nieszczęścia, które je spotkało, matka stała się słabem i strwożonem dzieckiem, córka spokojną i mężną kobietą. Pochyliła się ku zanoszącej się od płaczu matce i całując jej rękę, rzekła:
— Nie płacz, kochana mamo! z tem, co posiadamy jeszcze, z głodu umrzeć nie podobna. Fundusz nasz mały dla nas przyzwyczajonych do wielkiego majątku, niejednemu z ludzi wydałby się bogactwem. Będziemy tylko musiały trochę się zaoszczędzić.
Słowa Ryty zamiast wywrzeć na szambelanowę wpływ pocieszający, o większą jeszcze przyprowadziły ją rozpacz. Dostała atak spazmatycznych płaczów i śmiechów i wśród łkań prosiła córkę, aby ją odprowadziła do sypialni, bo czuje się tak słabą, że do łóżka położyć się musi. Ryta pożegnawszy matkę, która w pościeli zaczęła szlochając czytać romans Gautier’a, resztę wieczoru spędziła u brata.
Nazajutrz pani szambelanowa wezwała Rytę do swojej sypialni. W oczach jej były ślady łez wylanych, w ręku trzymała flakon z orzeźwiającą wodą, ubrana jednak była w śliczny biały negliż pełen kokardek i koronek.
Gdy Ryta oddawszy jej dzień dobry, usiadła, pani szambelanowa ozwała się słabym głosem i z niezwykłą sobie powagą:
— Kochana Ryto, całą noc nie spałam i przemyśliwałam nad środkami ratunku w strasznej naszej ruinie, którą czuję, że długo przeżyćbym nie mogła. Otóż obmyśliłam pewien środek, i myśli moje chcę ci powierzyć.
— Słucham cię moja mamo, — odparła Ryta.
— Środek obmyślony przezemnie, — mówiła szambelanowa, — jest niezawodny, a tem lepszy, że uświęcony ogólnym zwyczajem i używany zwykle przez osoby mające delikatne gusta i przyzwyczajenia, a które w jakikolwiek sposób utraciły fortunę. Oto kochana Ryto, trzeba koniecznie, aby którakolwiek z nas, ty czy ja, bogato wyszła za mąż. Jeślibyśmy obie mogły dobre partje zrobić, byłoby jeszcze lepiej.
Na twarzy Ryty odbiło się bolesne zdziwienie. Znać było, że walczyła z sobą przez chwilę, aby zachować spokój i odrzekła:
— Kochana mamo, jesteś panią swojej woli i możesz uczynić, co ci się podoba; co do mnie, wcale nie myślę teraz o wyjściu za mąż.
— Dla czegóż to, mon enfant? — zapytała pani szambelanowa.
— Bo nie widzę dotąd nikogo, ktoby mógł pozyskać moje serce, a zanadto mam wysokie pojęcie o znaczeniu małżeństwa, abym je zawierała dla jakiegobądź interesu.
Szambelanowa westchnęła i pokiwała głową.
— Nie rozumiem, — rzekła, — zkąd wzięła się u ciebie nieszczęsna egzaltacja, której przecie nie mogłaś odziedziczyć ani po ojcu, ani po mnie. Zapewne marzysz o jakim królewiczu, albo udzielnym księciu?
— Przeciwnie, mamo, — odrzekła Ryta ze spokojem, który nie opuszczał jej ani na chwilę, — jeżeli i marzę kiedy o człowieku, z którym mogłabym zawrzeć tak ścisły związek, jakim jest małżeństwo, to chyba o takim, któryby miał bogactwa swe w głowie i sercu, a byt swój wytwarzał własną pracą.
Tym razem szambelanowa miała minę wielce zdziwioną.
— Więc pragniesz wyjść za żebraka, — rzekła z naiwnością dziecięcia.
Ryta uśmiechnęła się.
— Nie wiem kochana mamo, co rozumiesz pod nazwą żebraka. Jeżeli człowieka, który posiadając majątek, lub go nie posiadając, pracuje i cele życia swego widzi gdzieindziej, niż w ciągłych zabawach, w takim razie chcę mieć męża żebraka, według twego kochana mamo rozumienia, człowieka według mojego.
— Rozumiem myśl twoją, — rzekła szambelanowa z niezadowoleniem, — chciałabyś wyjść albo za jakiegoś hreczkosieja zajętego całe życie swoją stodołą i swoją oborą i chłopami może w dodatku, albo za gryzipióra urzędnika, co łokciami ściera atrament ze stołów, albo za doktora pachnącego miksturą i nastawiającego rękę po rubla, albo słowem za kogoś podobnego, nieprawdaż?
— Tak, moja mamo, — odparła krótko Ryta.
Szambelanowa wzruszyła ramionami i poniosła do nosa flakon z perfumą.
— Czy można wiedzieć, — ozwała się po chwili z szyderstwem, — co mogło pannę Rytę Słabeckę wprowadzić na tor tak nierozsądnych i ubliżających jej towarzyskiemu położeniu myśli? Co mogło natchnąć ją tak wspaniałą wzgardą dla ludzi pochodzących z łona klasy, z której ona sama pochodzi?
— Nie gardzę nikim, — odpowiedziała Ryta, — wiele nawet usprawiedliwiam, ale nie idzie zatem, abym sama naginać się miała do rzeczy, które uważam za szkodliwe dla jednostek i kraju. Myśli zaś, które przed chwilą wyjawiłam ci droga mamo, zostały mi natchnione wzniosłym umysłem mego wuja, a ostatecznie nieszczęśliwym losem mego brata, który umiera w dwudziestym drugim roku życia dla tego, że zbyt zaufał swemu bogactwu, a wszystkie bogate zasoby swej natury zgubił w próżnowaniu i bezcelownem życiu, które go zabiło.
Przy ostatnich słowach, głos Ryty zadrżał i pierwszy raz w czasie rozmowy z matką, twarz jej oblała się rumieńcem wzruszenia.
Szambelanowa podniosła do oczu chusteczkę i zaszlochała jak zwykle przy wspomnieniu o Toziu. Po chwili jednak uspokoiła się i patrząc z politowaniem na córkę, rzekła:
— Enfin, cóż uczynisz, moje dziecko? Bo co do mnie, otwarcie ci powiadam, że pomyślę o sobie. Jestem jeszcze dość młoda i zanadto podobam się, abym nie spotkała jakiej przyzwoitej partji, a w takim razie bądź pewna, że pójdę za mąż.
— Powtarzam ci kochana mamo, — odpowiedziała Ryta, — że możesz uczynić, co ci się podoba, a zawsze zostanę dla ciebie pełną uszanowania córką. Ja zaś drogę moją mam wytkniętą. Fundusz posiadam nie wielki, ale i upodobania skromne; przy tem nie zostanę bezczynną, stworzę sobie cel życia, będę pracowała...
Szambelanowa westchnęła głęboko.
— Nie o takiej przyszłości marzyłam dla ciebie Ryto, — szepnęła, — miałam nadzieję, że świetną zrobisz partję!
Na tem skończyła się rozmowa córki z matką.
∗
∗ ∗ |
Był wieczór. Milczenie i ciemność panowały w mieszkaniu szambelanowej, która w poobjednich godzinach odwiedziwszy syna i znalazłszy go spokojniejszym, niż był od dawna, pojechała na herbatę do kogoś ze swych znajomych.
W sypialni Tozia paliła się lampa pod zieloną zasłoną, a przy niej siedziała Ryta w białem wieczornem ubraniu z robotą w ręku. Naprzeciw niej pod ścianą wpółosłonięte firanką z białego muślinu stało łóżko Tozia, a twarz jego blada, z zamkniętemi oczami rysowała się w półzmroku wśród wytworną bielizną powleczonej poduszki. Zupełne milczenie panowało w pokoju, przerywane kiedy niekiedy westchnieniem chorego, albo jego krótkim, suchym kaszlem. W końcu i to ustało, przez całą godzinę Tozio nie dawał oznaki życia. Spał, czy może zapadł w smutne, przedgrobowe rozmyślanie? Ryta haftowała pilnie, jakby w machinalnej pracy utopić chciała smutek ciężki, rysujący zmarszczkę na jej gładkiem pochylonem czole.
Nagle wśród ciszy zabrzmiał głos Tozia:
— Ryto, która godzina?
Spojrzała na zegarek i odrzekła:
— Dziesiąta, Toziu.
— Północ bliska, — rzekł chory jakby do siebie i dodał: — Chodź tu, Ryto.
Ryta stanęła nad łóżkiem.
— Jak myślisz? — ozwał sie Tozio wpół nieprzytomny wzrok wlepiając w siostrę, — jak myślisz, Ryto? żeby zatrzymać zegarki, wszystkie zegarki, które są na świecie, czy życie się zatrzyma?
Przestrach odmalował się na twarzy Ryty. Podniosła oczy w górę, jakby wzywając Boga na ratunek i szepnęła do siebie:
— Czyżby już przyszła chwila...
— Już, — odpowiedział Tozio, który z delikatnością słuchu ludzi niezmiernie osłabionych, dosłyszał słowa siostry.
Kolana Ryty ugięły się, uklękła przy łóżku i twarz bladą pochyliła nad twarzą brata.
Wzrok Tozia wlepiony w nią był nieprzytomny.
— Ryto, — szepnął, — jak wyzdrowieję, zobaczysz jakim się stanę! odmienię się! Pojedziemy z sobą na wieś, we dwoje, we dwoje tylko... mamy nie chcę, bo jeszczeby nas w drodze pogubiła...
Zaśmiał się śmiechem ochrypłym, przykrym.
— Toziu! Toziu! — wyrzekła Ryta z łagodnym wyrzutem.
— Prawda! — mówił chory, — ty nie lubisz, jak ja śmieję się z mamy? dobrze, już nie będę, ale z warunkiem, abyś pojechała ze mną na wieś. Zobaczysz, będziesz kontenta! Ja będę gospodarował, a ty mi będziesz książki czytała. Czy dobrze? siostrzyczko!
I zwrócił ku niej oczy pełne prośby, a na ustach miał uśmiech łagodny, dziecięcy prawie.
Ryta była śmiertelnie blada, milczała.
Chory milczał też chwilę, jęknął tylko parę razy i zamknął oczy. Potem zaczął znowu mówić nie podnosząc powiek:
— Staś Kloński wyjechał na wieś... przychodził dziś, aby się ze mną pożegnać... co on tam znajdzie na wsi? piękne zielone pola... las sosnowy pachnący... pełno ludzi, którzy mu będą dziękować, bo będzie dla nich dobrym... zdrowie... spokojność... swoją śliczną Celinę... szczęśliwy!...
Podniósł nagle powieki, szeroko roztworzył oczy i podnosząc się na pościeli, a rękę przyciskając do czoła, krzyknął ochrypłym głosem:
— Boże! chcę żyć! kto mi życie powróci!
Ryta drżąca cała, ujęła jego rękę, którą konwulsyjnie przyciskał do skroni i otoczywszy mu szyję ramieniem, łagodnie złożyła głowę jego na poduszce. Tozio jak dziecko dawał się powodować siostrze, ale oczy jego coraz silniejszą pałały gorączką i coraz mniej były przytomne. Parę minut było milczenie.
— Czy słyszysz? czy słyszysz? Ryto!
Twarz jego nabrała wyrazu przestrachu, wzrok utkwił w przeciwległym kącie pokoju.
— Czy słyszysz? — powtórzył głosem pełnym przerażenia, — pyta mnie... sumienie moje pyta mnie... tam oto stoi ono...
Drżącym palcem wskazał punkt, w który utkwione były jego oczy.
— Jakie ono brzydkie, ciemne... poszarpane... wstyd ma na czole... pyta mnie, dla czego umieram tak młodo... czemu nikogo nie kochałem... nic nie uczyniłem dobrego na ziemi... O, Boże! ulituj się nademną! ukarz za mnie ojca mego i matkę moją...
Z bolesnym jękiem wysilenia upadł na poduszki.
Ryta zadrżała całem ciałem i objęła go w ramiona.
— Toziu! — zawołała, — ty bluźnisz! w śmierci godzinie przebacz... nie wiedzieli co czynili... przebacz!
— A mnie czy Bóg przebaczy? — drżącemi ustami szepnął chory.
— Bóg dobry bez granic, — łagodnym głosem mówiła Ryta. — On przyjmie żal twój i śmierć twoją wczesną i położy je na szali, na której będzie ważył winy i cierpienia twoje... cierpienia przeważą, bracie mój, tak krótko żyłeś...
Głębokie, nieposkromione łkanie mowę jej przerwało. Była długa chwila uroczystego milczenia, Tozio leżał nieruchomie z zamkniętemi oczami, z twarzy jego ustępował zwolna rumieniec gorączki, a zstępywała na nią bladość śmierci.
Otworzył usta i ledwie dosłyszanym głosem wymówił:
— Ryto, pocałuj rękę matki odemnie, gdy wróci do domu, bo mnie już nie będzie...
Ryta przyciągnęła jego głowę i położyła ją na swojej piersi.
— Pocałuj mnie! — szepnął tak cicho, że schylona nad nim siostra ledwie dosłyszeć go mogła.
Ryta usta swe przycisnęła do jego czoła długim, żałosnym pocałunkiem.
— Byłaś moim dobrym aniołem... — wyszepnął jeszcze Tozio, — pamiętaj o mnie... kochałem cię... a teraz módl się... już kończy się wszystko...
Ryta przez chwilę zbierała siły, które zdawały się ją opuszczać, powoli jednak uroczysta moc i powaga na twarz jej wystąpiły, zwolna i zcicha zaczęła mówić natchnionym głosem:
— Z głębokości, w które mnie pogrążyły grzechy moje...
— Grzechy moje... — ozwał się za nią cichy szept umierającego.
Ryta modliła się dalej:
— Wołam do Ciebie Panie, Panie...
— Panie!... — powtórzył głos konającego, a był jak tchnienie słaby i rozwiewny.
— Wysłuchaj głosu mojego... — wymówiła Ryta.
Tozio nie powtórzył.
Ryta oczy wzniesione w górę zwróciła na twarz brata i krzyknęła rozpacznie.
Tozio już nie żył.
∗
∗ ∗ |
W bramie domu zaturkotała kareta, a po chwili pani szambelanowa wchodziła do jadalnej sali zrzucając futro, którem była okryta, na ręce idącego za nią lokaja.
W tej samej chwili z pokojów Tozia wyszła Ryta ze świecą zapaloną w ręku. Twarz jej była niezmiernie blada, oczy suchym blaskiem płonęły, grube z czerwonym połyskiem warkocze osunęły się z głowy i spływały na białe ubranie, powolnym krokiem weszła do sali, jakby automatycznie postawiła na stole świecę, którą niosła w ręku i zbliżyła się do matki.
— Qu’as-tu, Ryta? — zapytała pani szambelanowa spojrzawszy na córkę.
Ryta otworzyła kilka razy usta, nie mogąc głosu z piersi wydobyć, odetchnęła ciężko i z wielkiem wysileniem wyrzekła:
— Mamo, brat mój nie żyje...
Szambelanowa wydała okrzyk bolesny, w którym ozwała się prawdziwa boleść matki i bez przytomności, w przystępie spazmatycznego śmiechu upadła na kanapę.
Ryta schyliła się nad matką, rozpięła jej suknię, zwilżyła skronie wodą i zdjęła z głowy koronkowy stroik ozdobiony amarantową różą.
Szambelanowa otworzyła oczy, a odzyskując przytomność, porwała się z kanapy, wyciągnęła ręce przed sobą i biegnąc ku pokojom syna, zawołała z rozpaczą:
— Mon fils! mon fils! Ryta, ou est mon fils?
— Vous l’avez perdu, maman, — wyrzekła Ryta stłumionym, głuchym głosem i po raz pierwszy ugięła się pod strasznym ciosem, który ją spotkał. Zemdlona upadła u stóp matki, a roztargane jej warkocze niby koroną cierni ognistych rozłożyły się w koło jej głowy.
∗
∗ ∗ |
Ktokolwiek jesteś, podaj mi rękę i pójdź ze mną do pokoju śmierci. Cicho stąpaj, jeżeliś strojną damą, podnieś fałdy jedwabnej sukni, aby nie czyniła szelestu, bo spokój potrzebują umarli.
Oto otwieram drzwi do mrocznego, cichego pokoju. Na stole pali się przysłonięta lampa, w głębi łóżko otulone firanką z muślinu. Zaczekaj. Zdejmują zasłonę z lampy, a strumień białego światła rozleje się po pokoju i oświetli bladą twarz, która tam leży wśród śnieżnej pościeli.
Postąp ze mną ku łożu zmarłego. Nie lękaj się. Nie odwracaj wzroku. Umarli straszni są tylko w baśniach prawionych niemowlętom przez piastunki, dla ócz dojrzałych ręka Boża wyryła na nich wielką naukę pisaną tajemniczemi zgłoskami, w które wczytywać się lubią wieszcze i myśliciele.
Wśród rozpaczy nawet, troskliwa ręka siostry szczelnie zasunęła firankę u łoża, jakby pragnęła najgłębszym spokojem otulić sen wieczny brata.
Rozsuwam fałdy muślinu. Spojrzmy.
Byłżeby to ten sam młodzieniec w kwiecie wieku sterany użyciem, przechadzający się po świecie ze zwiędłą twarzą i mdłą, przygasłą źrenicą, umarły wśród mąk niewczesnego żalu? Byłżeby to on tem cichem umarłem dziecięciem, które przed nami leży, z wypogodzonem czołem, białem licem i łagodnym na ustach uśmiechem? Tak, śmierć spędziła mu z lica bole i niepokoje, a okryła je takim wyrazem, jaki mają zaledwie dorastające dzieci, gdy uchylając rożek zasłony, po raz pierwszy topią wzrok w świecie radości, który je oczekuje. Wygląda on teraz na lat szesnaście i w owym wieku musiał mieć w istocie tę samą białość czoła i spokojną słodycz uśmiechu. Postradał je wśród życia — śmierć mu je wróciła, ona, co mu była pokutą zarazem i oczyszczeniem.
Przypatrzmy się bliżej tej głowie młodzieńczej złożonej na bieli poduszek snem nieprzespanym. Dotknijmy dłonią czaszki i wzrok zapuśćmy w rysy bladej twarzy.
Gall i Lavater, jeżeli byli przyjaciołmi ludzkości, z radością oglądaliby czaszkę tę i te rysy.
Czoło ma wypukłe, w koło ust dobroci wyraz. Oto guz pojęcia i guz pamięci i guz dowcipu na czaszce, ręce kształtne i długie, o toczonych palcach, oznaczają rasy szlachetność, a więc ze krwi wielu pokoleń wyssaną wytworność uczuć i miłość dla piękna.
Dla czegoż więc dzieje tego młodzieńca tak smętne od grzechu! dla czego w życiu jego nie ujawniły się te tak wyraźnie piętnujące go szczęśliwe dary natury chyba w niewczesnej, przedśmiertnej sumienia zgryzocie? Dla czego dobre pierwiastki w człowieku tym popchnięte zostały zgubnemi? Jaka fatalność rozwinęła w nim namiętności i słabość woli, a stłumiła rozum i dobro?
Przebiegnij myślą opowiadane ci przezemnie dzieje młodzieńca tego, niech przed oczami twemi staną postacie jego rodziców, ojca, który najwyższe dobro widział w bezczynności i użyciu, matki, której umysł rozpryskuje się w mydlane bańki próżności. Gdy Bóg dał im syna, powiedzieli do siebie z dumą: — Będzie bogaty! — w słowie tem zamknęli wszystkie swe rodzicielskie marzenia, słowo to upewniło ich o przyszłej szczęśliwości ich dziecka. Ojciec uczył go próżnować i używać, matka próżnować i błyszczeć. Próżnowanie rozwijało namiętności i osłabiało wolę ku ich hamowaniu, pod ich wpływem tajała wrodzona dobroć i rozum ustępował przed napływem młodzieńczych wrażliwych pragnień. Nie drogą życia szedł, ale manowcem, pod stopami jego były przepaście, nie umiał ich omijać, celu nie widział przed sobą, bo owiał go mętny omrok nicości, która go od kolebki otaczała. I oto ten, w którego Bóg wlał mnóstwo dobrych pierwiastków, który rozwinąwszy dary otrzymane od natury, mógłby stać się dzielnym w winnicy Pańskiej pracownikiem, dał falom namiętności unieść swą godność człowieczą, uczciwość, zdrowie duszy i ciała i życie. I oto teraz zamiast żyć, działać i używać godziwych życia rozkoszy, leży on w śmierci objęciu, jak kłos podcięty kosą przed ziarna wydaniem, jak drzewo obalone wichrem wprzódy, nim przechodzień mógł z gałęzi jego zerwać owoc pożywny i chłodzący.
Smutno! czy słyszysz ten głuchy szum, który zda się unosić nad łożem zmarłego? To duchy przeszłości krążą nad martwemi zwłokami młodzieńca i żalą się, że jeden jeszcze pracownik ubył z dawnego dziedzictwa ich, nic nie zdziaławszy, że raz jeszcze źle spełnionem zostało posłannictwo, które oni zostawili potomkom. Oni silni niegdyś i sławni pędzili długie żywoty czynów i chwały, a wnuki ich umierają młodo w słabości i grzechu...
Pytasz: albo li cnoty lub występki pojedyńczego człowieka mogą potężnie zaważyć na szali losów ogólnych? A czy wiesz, czem jest cicha i zacna praca jednostki? czem są ciche, a wytrwałe jej cnoty? oto podstawą, na której wznosi się gmach ogólnego dobra, dźwignią, która wywyższa narody...
Nie ma nieszczęścia, któreby dorównywało nieszczęściu zmarnowanych skarbów ducha, nie ma większej zbrodni nad zbrodnię ich zmarnowania. Ten, kto zabija w sobie życie moralne, równa się w zbrodni mordercy, który odbiera życie fizyczne bliźniemu. Prawa ludzkie nie mają dlań kary, ale sądzonym on będzie strasznie sądem pokoleń i potępiany na zagubionej duszy piętnem ich przekleństwa, albowiem zabrał im to, co do nich należało.
Matka tracąca przez śmierć niemowlę, które ócz pojęcia na świat ten nie otworzyło jeszcze, niech w żalu swym spocznie na węzgłowiu rezygnacji, a jeśli ma wiarę żarliwą, niech oczekuje dnia, w którym dziecię swe ujrzy aniołem u stóp tronu Bożego. Ale niech nie będzie spokoju, ani pociechy, ani nadziei dla matki, której syn poszedł na manowce występku i roztrwonił marnie skarby ducha swego. A jeśli jeszcze stało się to za jej winą, niech matka taka rozedrze szaty swe na sobie i z trwogą oczekuje dnia sądu groźnego, w którym Bóg ją zapyta: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Teraz, gdyśmy już wyczytali tajemnicze zgłoski, jakie śmierć wypisała na czole zmarłego młodzieńca, wróćmy między żyjących i opowiadajmy im, jako winy rodziców w straszliwych skutkach spadają na głowy synów, i jako duchy przeszłości żalą się i płaczą na widok zmarniałych ludzkich żywotów.
W parę tygodni po śmierci Tozia, pani szambelanowa siedziała w salonie w głębokim pogrążona fotelu i jak przystało matce, która niedawno utraciła syna, ubrana była w czerni. Zamyślona, lecz myśli jej nie musiały być miłe, bo niepokój malował się w jej małych, szczebiotliwych oczach.
Otworzyły się drzwi i w salonie stanął pan Jodek.
Tak, on to sam był ze swoją niską i krępą figurą, a łysiną i brodawkami na twarzy, ale jakże zarazem inny! jakże zmieniony! Z całej jego osoby biła jakaś łuna radosna, głowa podniosła się z dumą i pewnością siebie, ruchy stały się zręczniejsze i nacechowane godnością osobistą. Wyświeżony, strojny, z błyszczącym kapeluszem w ręce, odzianej paryską rękawiczką, uśmiechnął się od progu do pani szambelanowej uprzejmie, czule nawet, ale bez dawnego umizgu pochlebstwa, kłaniał się z galanterją, ale bez uniżoności. Na całej postaci jego zdawał się być wyrytym wyraz: „Sukcesja;“ z czoła jego, z oczu, z ruchów wołały słowa, lubo ich nie wymawiał ustami: — Nie potrzebuję niczyjej łaski, mogę mieć własny smaczny objad i śniadanie!
Pani szambelanowa na widok ulubionego gościa, podskoczyła na fotelu z radości.
— Ah, cher M. Jodek? — zawołała podając mu obie ręce.
Ale wnet przypominając znać sobie, że pierwszy raz widzi go po śmierci syna, podniosła do oczu chusteczkę i szepnęła omdlewającym głosem:
— Pan wiesz, jakie nieszczęście...
Twarz Jodka przybrała wyraz owego urzędowegu smutku, jakim oblekać się mają sobie za obowiązek wszyscy słuchający o nieszczęściu czyjemś, które w gruncie nic a nic ich nie obchodzi. Usiadł obok szambelanowej, westchnął i spuściwszy oczy, obracał w ręku kapelusz.
— Cher M. Jodek, — ozwała się gospodyni domu opuszczając rękę z chusteczką i podnosząc na gościa wzrok załzawiony, — jakie to szczęście, żeś pan nareszcie przyjechał! pocieszysz mnie trochę i rozerwiesz! upadam pod ciężarem nieszczęścia!
Urzędowy smutek zniknął z twarzy Jodka i nastąpiła po nim sentymentalna czułość.
— Pani! — rzekł pochylając się ku szambelanowej, — o, gdybym był tak szczęśliwym i mógł choć kroplę pociechy wlać do tego kielicha goryczy, który Opatrzność...
Zająknął się, bo nie był wprawny w tworzeniu uczuciowo-religijnych frazesów.
Szambelanowa znowu zakryła oczy chusteczką, a drugą rękę wyciągnęła do gościa.
— O, możesz pan, możesz to uczynić, — szepnęła, — jesteś najlepszym moim przyjacielem. L’amitié est un baume pour le coeur ulceré d’une malheureuse femme!
Jodek ujął pulchną i okrytą pierścionkami rękę, a w oczach jego błysnęła myśl nie nowa może, ale w tej chwili najwyraźniejsza.
Trzymał rękę szambelanowej i milczał. Patrzył na przeciwległą ścianę. Na ścianie tej między malowanemi girlandami obicia stanęły mu w oczach wypisane nazwiska wujów, stryjów, kuzynów i siostrzanów pani szambelanowej, wśród nich niezrównanym blaskiem świeciły dwie mitry hrabiowskie i jeden pastorał biskupi. Zaprawdę! były to świetne koligacje... Jodek przeczytał wszystkie nazwiska, które wyobraźnia jego wypisała na ścianie i... długi pocałunek złożył na ręku szambelanowej.
Szambelanowa podniosła głowę i półzalotnie i półczule w twarz mu spojrzała. Nagle oczom jej ukazał się wyryty na całej osobie Jodka wyraz: „Sukcesja,“ a w oczach jego, na czole, po okrągłych policzkach zaczęła migotać, skakać, błyszczeć cyfra 40.000. Pani szambelanowa długim uściskiem uścisnęła rękę Jodka.
Jodek popatrzył jeszcze chwilę na przeciwległą ścianę i ozwał się czule zniżonym głosem:
— Jesteś pani zbyt młoda jeszcze, zbyt pełna zalet, przebacz, że powiem, zbyt powabna, abyś miała uginać się pod doznaną boleścią i tracić nadzieję szczęścia!
— O, czyliż istnieje ono dla mnie! — westchnęła szambelanowa, — il y a des étres, qui ne sont crées que pour soufrir et... mourir.
Tym razem Jodek długo patrzył na ścianę, a potem wymówił:
— Czyliż najgorętsza miłość od dawna oddanego ci serca nie może w twojem sercu pani zbudzić radosnego odgłosu?...
— Ah! — po francusku westchnęła szambelanowa i spuściła oczy, nie mniej jednak z pod spuszczonych powiek widziała połę bonżurki Jodka, na której jasna jak słońce błyszczała cyfra 40.000.
I znowu powtórzyła uścisk ręki.
Ośmielony tem Jodek, ostatnie spojrzenie rzucił na ścianę i z fotelu, na którym siedział, usunął się delikatnie na kolana:
— Pani! — zawołał, — pozwól sobie ofiarować wszystkie drgnienia serca wiernego ci do grobowej deski!
Szambelanowa krzyknęła i pół omdlałą głowę pochyliła na poręcz fotelu.
Jodek klęczał przed nią i trzymał jej rękę w swojej dłoni.
— Pani! — powtórzył, — nie wstanę od stóp twoich póki nie powiesz mi, że mogę mieć nadzieję pozyskania serca twego i... ręki.
To mówiąc, obejrzał się, aby spojrzeć na ścianę, na której nazwiska świetnych koligacji błysnęły mu przed oczami złotem wypisane.
Pani szambelanowa z dziewiczą wstydliwością podniosła oczy na twarz pana Jodka, którą niby zasłona z pereł i brylantów utkana oblekała wielka, czarownie nakreślona cyfra 40.000.
— O tak! — zawołała w przystępie silnego wzruszenia, — cher M. Jodek, kocham pana i zostanę pańską żoną. C’est en vain qu’une pauvre femme veut se defendre contre l’amour qui est le maître de toute chose crée!...
W kilka sekund potem szambelanowa i Jodek siedzieli obok siebie całkiem już spokojni i narzeczeni.
— Spodziewam się, — mówiła szambelanowa, — że pan porzucisz swój urząd. Nie chciałabym, pour rien, być żoną urzędnika.
— O tak, — odpowiedział Jodek, — urząd jest mi już całkiem niepotrzebny, a potem cóżby powiedzieli Adaś i Józio, gdybym zostawszy pani małżonkiem, nie przestał być urzędnikiem?
— Adaś i Józio? któż to taki? — zapytała pani szambelanowa.
— Kuzyn pani i brat; przecież wolno mi już teraz nazywać ich tak poufale?
Jodek mówił to o hrabi Adamie X. ciotecznym bracie szambelanowej i rodzonym Józefie B., sławnym ze swych obywatelskich czynów człowieku.
Jodek nie mógł sobie odmówić niebiańskiej rozkoszy nazwania czemprędzej hrabiego i sławnego człowieka, Adasiem i Józiem.
— Zostaniemy przy tem mieszkaniu? nieprawdaż? — rzekła szambelanowa, — w M. nie ma lepszego.
— We wszystkiem spełnię wolę pani, — odpowiedział Jodek, — pierwszą wizytę po ślubie wypadnie oddać Jasiowi W., nieprawdaż?
Ów Jaś W. był to bogaty i dumny pan, krewny pani szambelanowej.
— Ale musimy sprowadzić z Warszawy nową karetę, — rzekła narzeczona.
Gdy tak rozmawiali, do salonu weszła Ryta.
Szambelanowa ujrzawszy ją, zawołała:
— Jakże to dobrze, że przyszłaś, mon enfant, mam ci coś ważnego do powiedzenia!
Jodek wstał i uroczyście ukłonił się przyszłej swej pasierbicy.
Ryta zbliżyła się do matki.
— Widzisz, ma chére, — mówiła z lekkiem zakłopotaniem szambelanowa, — to co ci powiem, nie powinno cię dziwić. Wiesz, że poszłam bardzo młodo za twego ojca, że jestem jeszcze w wieku... w wieku... enfin... moje dziecko, la solitude est un poison pour le cour d’une femme, przekonasz się o tem sama. Przed chwilą, ma chére, zostałam narzeczoną pana Jodka... J’éspére que vous saurez apprecier les hautes qualités de l’homme, que je vous donne pour second pére!...
Ryta nie okazała najmniejszego zdziwienia ani wzruszenia. Grzecznie choć zimno ukłoniła się panu Jodkowi, a do matki rzekła:
— Kochana mamo, jesteś zupełną panią swej woli i osoby, a skoro uczyniłaś już postanowienie, mnie pozostaje tylko być z należnem uszanowaniem dla męża mej matki, a tobie droga mamo życzyć zupełnego zadowolenia.
To rzekłszy, pocałowała matkę w rękę i odeszła.
— Excellente enfant! — rzekła po jej wyjściu szambelanowa, w której oczach przy łagodnej odpowiedzi Ryty błysnął promień macierzyńskiej czułości. — Excellente enfant! nigdy nie sprawiła mi żadnego zmartwienia. Boję się tylko, że ze swem usposobieniem nigdy dobrej partji nie zrobi!
∗ ∗
∗ |
— Przyszłam dziś do was, kochane kuzynki, — mówiła, — z propozycją, ale abyście ją zrozumiały, muszę wam wprzódy powiedzieć, że matka moja idzie za mąż.
Obie siostry wydały okrzyk zdziwienia, stłumiony tylko przez wzgląd na Rytę.
— Za kogoż? za kogoż? — zawołały.
— Za pana Jodka, — odpowiedziała Ryta spokojnie i ciągnęła dalej: — Chociaż nie mam nic do zarzucenia postępkowi mej matki, i owszem, pojmuję jego powody, mieszkać z nią nie będę, bo przewiduję jej sposób życia, który nie zgadza się z mojemi gustami i celem egzystencji, jaki sobie wytknęłam.
Panny Jedlińskie bardziej jeszcze były zdziwione.
Ryta mówiła dalej:
— Tem łatwiej i tem spokojniej opuścić mogę dom mojej matki, że jestem pełnoletnią i nikt żadnych przeszkód stawić mi nie może, a z drugiej strony matka moja będzie miała naturalnego opiekuna i byt zabezpieczony tak, że troszczyć się o nią nie mam potrzeby. Jeżeli więc zgodzicie się na to kochane kuzynki, zamieszkam z wami.
Obie siostry poskoczyły z radością i uścisnęły Rytę, okazując tem całą radość, jaką je napełniał ten projekt.
Po tych wynurzeniach, Ryta rzekła znowu:
— Plan mój zamieszkania z wami, kochana Lorciu i Adziu szersze ma rozmiary, niż może myślicie. Chcę utworzyć z wami nie tylko wspólną rodzinę, ale niejako stowarzyszenie, w którem wzajemnie dopomagać sobie będziemy w pracy i w utrzymaniu życia.
Panny Jedlińskie słuchały słów kuzynki z widocznem wielkiem zajęciem.
— Wszystkie trzy, — mówiła Ryta, — posiadamy bardzo mierny fundusz. Mnie pozostało niespełna 10.000 rubli, a o ile wiem, każda z was mniej jeszcze posiada.
— Tak, — rzekła Laura, — jesteśmy tak niepraktyczne i nie zaradne, że przeżyłyśmy już połowę sumy, która się nam została po sprzedarzy ojcowskiego majątku. Z prawdziwą obawą patrzymy w przyszłość, myśląc nad tem, co się z nami stanie, gdy reszta mienia stopnieje, a żadna z nas, co jest prawdopodobnem, za mąż nie pójdzie.
— Otóż ja wam przynoszę środek zaradczy, — odrzekła Ryta. — Trzeba abyśmy wszystkie trzy wzięły się do pracy i przez nią wytworzyły sobie byt dostateczny, a to co posiadamy, aby nam było tylko punktem oparcia się i pomocą w razie jakiego nieszczęścia. Czy pochwalacie myśl moją?
— Naturalnie, — rzekła Laura z zamyśleniem, — ale łatwo mówić o pracy tobie Ryto, która tyle umiesz i jesteś pod każdym względem tak praktyczną. A my do czegoż jesteśmy zdolne?
— Macie dobre chęci, — odparła Ryta, i szlachetną dumę, która was natchnie pragnieniem niezależności; posiadacie więc główne warunki pracowitego życia, reszta da się obmyśleć. Plan stowarzyszenia, który urodził się w mojej głowie, pomoże nam wiele. Wiadomo, że połączone siły tworzą w dwójnasób więcej niż rozpierzchnione. Gdyby każda z nas pracowała i żyła osobno, praca ta dostarczyłaby nam środki bytu w przykrych warunkach i bardzo niedostateczne. Gdy połączymy usiłowania nasze i owoce naszej pracy, otrzymamy oprócz przyjemności wspólnego życia, znaczne ułatwienie w ekonomji codziennego bytu. Trzeba tylko myśl tę przyodziać w ciało i obmyśleć, jak i nad czem każda z nas pracować będzie.
— W tem rzecz, — odpowiedziała Laura, na której twarzy znać było głęboki namysł, — ty co umiesz wiele, możesz uczyć innych, ale my ze szczupłym zapasem naszych wiadomości, można powiedzieć, pozbawione wszelkiej gruntownej wiedzy, nie miałybyśmy nawet sumienia, gdybyśmy przyjęły na siebie obowiązek nauczycielek.
— Czyliż jeden tylko zawód nauczycielski przedstawia pole do pracy i daje możność zarabiania na życie? Weźcie się do jakiego rzemiosła, naprzykład.
Na te słowa Ryty, Adela zarumieniła się a Laura spuściła oczy.
— Odgaduję myśl waszą, — rzekła Ryta, — wyraz: rzemiosło, razi was, upokarza wasze rodowe pojęcia; sądzicie, że zastosowany do was, ubliża wam. Chciejcie jednak zastanowić się nad tem. Umysłowo pracować nie możecie, jakeście same zeznały, jeżeli więc nie weźmiecie się do pracy rąk, cóż się z wami stanie? Oto będziecie przeżywać niewielki wasz fundusz, jak mesjasza oczekując męża, któryby ochronił was od niedalekiej nędzy. I nastąpi jedno z dwojga, albo wyjdziecie za mąż, nie oglądając się na charakter i umysł mężczyzny, bez miłości może, a tylko dla zapewnienia sobie powszedniego bytu, albo nie wyjdziecie za mąż i po ostatecznej utracie funduszu, pójdziecie żebrać kąta i miejsca przy stole u jakichś bogatych krewnych. Nie jestże to bardzo smutna perspektywa, dla was szczególniej kochane kuzynki, które macie tyle pięknych przymiotów serca?
Laura zakryła oczy rękami.
— Wyjść za mąż dla chleba, albo tułać się po obcych kątach! to okropne! — zawołała.
— Nigdybyśmy pierwszego nie uczyniły, a drugiego nie zniosły, — energicznie rzekła Adela.
— A jednak jeśli wcześnie temu nie zaradzicie, jedno lub drugie spotka was niezawodnie, — mówiła Ryta. — I dla tego z całej duszy wam radzę, abyście się nie wstydziły żadnej pracy, żadną nie pogardzały, byleby ona mogła wam dać niezależność. Co do mnie, nie znam nic smutniejszego i bardziej zawstydzającego ród kobiecy nad owe panny, które posiadając nie wielki fundusik, zamiast starania się o wytworzenie samoistnego bytu, siedzą bezczynnie z założonemi rękami i otrefionemi głowami, jak zbawienia oczekując kogoś, ktoby je poprowadził do ołtarza i umożebnił im dalsze próżniactwo. A gdy nie pojawi się taki mesjasz, co się najczęściej zdarza, idą na rezydentki do domów bogatych krewnych, albo jeśli takich nie mają, na tak zwane guwernantki „na początki,“ istoty najbardziej upośledzone i najmniej produkujące ze wszystkich istot na ziemi.
Pannom Jedlińskim łzy stanęły w oczach.
— O, masz wielką słuszność, Ryto! — zawołała Laura, — ale poradźże nam, co uczynić mamy, wskaż nam drogę, a będziemy słuchały cię jak starszej i najlepszej siostry.
— Długo myślałam nad całym projektem moim, — rzekła po chwili milczenia panna Słabecka, — i przyszłam do was z gotowym i obmyślanym materjałem. Oto radzę wam, abyście parę miesięcy czasu poświęciły na wyuczenie się jednego z trzech rzemiosł: krawiectwa, szewstwa lub rękawicznictwa. Wszystkie te rzemiosła stoją w naszem mieście na bardzo niskim stopniu, a jednak suknie, obuwie i rękawiczki są przedmiotami tak niezbędnemi każdemu, że na ich zakupienie mnóstwo pieniędzy do innych miast wychodzi z naszego. Otóż jestem pewna, że gdyby się znalazł ktoś, ktoby przedmioty te wyrabiał u nas umiejętnie i rzetelnie, miałby zarobek nie mały.
Oczy panien Jedlińskich błysnęły radością i zapałem.
— Jabym miała największą ochotę do rękawicznictwa! — zawołała Laura.
— I ja także, — potwierdziła Adzia.
— Zgoda więc na rękawicznictwo, — rzekła Ryta. — Jeżeli założycie warsztat, przy którym z wami będzie pracowało kilka pomocnic, ręczę, że i tak jeszcze nie uczynicie zadość miejscowej potrzebie. A gdzie jest żądanie towaru, tam zysk pewny.
Panny Jedlińskie rzuciły się na szyję kuzynce, dziękując jej za tak praktyczną i trafiającą im do przekonania radę.
— Ale musimy się pierwej nauczyć rzemiosła, — rzekła po chwili Laura.
— Naturalnie, — odpowiedziała Ryta, — to też radzę wam poświęcić na tę naukę, jak też na założenie warsztatu i zakupna materjałów część waszej sumy.
Z godzinę jeszcze trzy panny naradzały się nad sposobami wykonania swej myśli. Postanowionem zostało sprowadzenie choćby za znaczną opłatą dwóch lub trzech rękawiczników z jakiego większego miasta, którzyby zajęli się wyuczeniem panien Jedlińskich i umiejętną dyrekcją warsztatu przynajmniej przez rok pierwszy.
— Teraz więc gdyście powzięły stałe względem siebie postanowienie, — kończyła Ryta, — przedstawię wam dalsze szczegóły mojego planu. Oto należy wedle mnie wynająć cały dom, w którym mieszkacie, z ogrodem i przyległemi oficynami. W domu zamieszkam ja z koleżanką moją, a waszą znajomą Emilką P., którą wciągnęłam do naszego stowarzyszenia. Od roku przestała ona być nauczycielką na pensji pani D. i znajdowała się w krytycznem położeniu, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. Każda z nas będzie miała po dwie uczenice. Marszałek B., dawny opiekun mój i Tozia, przed którym zwierzyłam myśl moją, powierza mi swoje małe kuzynki, a Emilka otrzyma dwie panienki nie przyjęte na pensji pani D., z powodu nadmiaru pensjonarek. Z czasem może zwiększy się liczba naszych uczenic i będziemy potrzebowały wziąć kogo do pomocy, tymczasem wystarczymy dla czterech. W jednej z oficyn wy założycie swój warsztat rękawiczniczy i będziecie miały swoje pokoje, w drugiej zamieszka moja poczciwa panna służąca z siostrą swą, obie wyborne szwaczki i krawczynie. Tak więc w jednym domu będziemy miały pensjonik, warsztat rękawiczniczy i szwalnię; gdy połączymy dochody z tych trzech zakładów, otrzymamy dostateczną sumę na przyzwoite życie. Naturalnie, że gospodarstwo, stół i salon będziemy miały wspólne, a zresztą każda z nas zachowa zupełną niezależność urządzenia się i postępowania. Zarząd gospodarstwa musimy złożyć w ręce jakiejś czynnej a doświadczonej osoby, która przytem będzie ulegała ścisłej kontroli. Jeżeli dodamy, że za procenta od naszych kapitałów będziemy mogły dostarczać sobie pewnych zbytkownych przedmiotów, do których przywykłyśmy, że w niedzielę i w święta będziemy miały czas na utrzymanie towarzyskich stosunków, przyznacie same, moje drogie, że życie nasze lubo pracowite i dość trudne, będzie miało swoje miłe strony.
— O tak! — zawołała Adzia, — najlepszą stroną jego będzie to, że nie będziemy potrzebowały wyglądać mężów jak mesjasza, aby nas od niedostatku wybawił!
— A najpiękniejszą ta, — dodała Ryta, — że we własnem przekonaniu uznamy się istotami myślącemi i umiejącemi dać sobie radę na świecie, i że uczynimy wszystko, co będziemy mogły, aby leniwo i pasożytnie nie przepędzać życia....
Kiedy nad wieczorem Ryta wracała od kuzynek do mieszkania matki, twarz jej promieniała nieskończonem wewnętrznem zadowoleniem. Oczy jej biegły daleko, daleko, mijały mury miasta i śnieżną mgłę zimową, a patrzały w cel piękny, rozumny, użytku pełen, do którego nie tylko szła sama, ale i innych wieść usiłowała. Cała osoba jej oblekła się cechą skończoności moralnej, pełni ducha, który przeszedłszy próbę cierpień, ze szczytu na którym stanął, spokojnym wzrokiem ogarnia życie i jego zadania.
Minęła zima, wiosna i lato, nad ziemię jesień zeszła posępna, smutną z szarych chmur utkaną oponą rozpościerając w górę po nad domami miasta M.
Lecz ani ziemia jesiennym zwilżona deszczem, ani niebo dżdżystemi pokryte chmurami tak smutnem, posępnem nie było, jak wesołe i tak lśniące wprzódy mieszkanie pana Graby. Gdyby ktokolwiek z ludzi, którzy je widzieli przed rokiem, zajrzał doń, byłby nie mało zdziwiony. Owe niegdyś pełne smaku i bogactwa salony wyglądały teraz tak, że niepodobna było odgadnąć, czy mieszkańcy ich byli bogaci, czy ubodzy, a w każdym razie z pod bogactwa, czy z za ubóstwa wyglądały tam złowrogie jakieś cienie, każące domyślać się moralnej nędzy. Były tam jeszcze resztki kosztownych łachmanów i bawideł, ale obok nich niczem nie zapełnione przestrzenie wiały pustką biedy i pyłem zaniedbania. Piękne i gustowne niegdyś obicia na ścianach podarte były, poplamione, porysowane grubiańską widocznie ręką, która nieprzyzwyczajona snać do kosztownych przedmiotów obejść się z niemi nie umiała. U okien wisiały jeszcze aksamitne i adamaszkowe firanki, ale jedwabne frendzle, które je tak pięknie wprzódy zdobiły, porozrywane opadały szmatami na szyby okien, albo ciągnęły się po eleganckich kwadratach posadzki, pokrytych warstwami niezmiatanego kurzu i szczątkami mnóstwa niedopalonych cygar, podartych kart i innych przedmiotów walających się po kątach. Tam, gdzie były dawniej obrazy i wielkie o złoconych ramach zwierciadła, sterczały już tylko podtrzymujące je niegdyś goździe i haki, albo świeciły w ścianach pozostałe po nich dziury. Pełna harmonji i symetrji jednostajność mebli zniknęła, a sprzęty w salonach były zbieraniną nowych i starych, pięknych i brzydkich, całych i uszkodzonych przedmiotów. Obok pozostałej z dawna marmurowej konsoli, stał stół kartowy z poplamionem i podartem suknem, obok kanapy obitej aksamitem były krzesła właściwe tylko salom jadalnym, z których jedno miało nadłamany poręcz, inne uszkodzoną nogę, inne jeszcze wywrócone leżało na posadzce, świadcząc o jakiejś ręce, która w niepohamowanem grubiańskiem uniesieniu, rzuciła je w ten sposób. Lampy, kinkiety i kandelabry znikły, a zamiast nich stały na stole nieoczyszczone lichtarze z niedopalonemi kawałkami świec, dzienniki noszące przed kilku-miesięczną datę, albumy pięknie oprawne i książki, które niegdyś zdobiły stoliki, podarte i pomięte leżały na krzesłach i pod krzesłami, pod kanapą i pod stołem, a dwie wybite szyby zaklejone były francuską gazetą.
Buduar Kamili pusty był całkiem, zniknęły zeń wszystkie sprzęty, tylko nad oknami sterczały haki do podnoszenia firanek i w kącie stał jeden fotel z podartem pokryciem i z odłamaną jedną nogą leżącą w innym kącie, naprzeciw.
Kędyż z przedpokoju zniknęli galonowi lokaje, kamerdyner o poważnej fizjognomji i czarnym fraku i Michałek z roztropnemi oczami i angielskiej liberji?
Nie było ich, a w zamian na szlabanach, zastępujących dawne przedpokojowe kanapy, spało od rana do wieczora dwóch chłopców o wybladłych od bezsennych nocy twarzach, o minach ogłupiałych od wiecznego gwaru, w jakim żyli, w szarych surdutach z powydzieranemi dziurami na łokciach.
Nie było to mieszkanie, ale była to otchłań. Czułeś tam woń wszystkich złych nałogów, ściany zdawały się być napojone wstrętem. Ruina wstydząca się sama siebie, wyglądała z każdego kąta; każdy sprzęt mówił ci o graczu z rozpaloną twarzą i drżącą ręką; z pokoju do pokoju ślizgały się cienie nieokreślonej jakiejś śmierci drgającej jeszcze ostatkami pijanego życia. Pająki, które melancholijnie snuły swoje nici od sufitu do ścian, zdawały się z góry poglądać na tę nędzę, w porównaniu z nią mając się za szczęśliwców i bogaczów. Otchłań ta miała trzy gospodynie: nędzę, hańbę i rozpacz. Kto był w niej gospodarzem? występek!
Przyczyna tej złowrogiej zmiany, jaka zaszła w mieszkaniu pana Graby, najzupełniej była zrozumiałą dla każdego z ówczesnych mieszkańców miasta M.
Gwiazda Graby, która wprzódy już gasła zwolna i stopniowo, znikła całkiem od czasu nieszczęsnej katastrofy zaszłej na wieczorze szambelanowej, a miejsce jej zastąpiła gruba chmura niechęci publicznej. Najbliższym skutkiem tego było wykluczenie go z koła ludzi zwanego w M. „dobrem towarzystwem.“ Z najściślejszych przyjaciół jego, owych adeptów tworzących niegdyś niby szkołę, której on był mistrzem, nikt przy nim nie pozostał. Słabecki umarł, Kloński najpierwszy zerwał z nim stosunki, Ordynat wyjechał, Jodek dumny marjażem, który dał mu świetną koligację i sukcesją, która mu dostarczała własne objady, ani zaglądał do dawnego przyjaciela i amfitrjona, a gdy go wypadkiem spotkał na ulicy, kłaniał mu się zdaleka z miną, w której więcej było ironji, niż chęci zbliżenia się. Z takąż samą miną ironji i niejakiej dumy, kłaniali się z razu Grabie i inni jego znajomi. Jeśli jednak spotykali go na ulicy, zdaleka już schodzili na chodnik przeciwny temu, jakim on szedł, a jeśli spotkanie miało miejsce w cukierni, zatapiali się całkiem w czytaniu gazet, albo porywali kapelusze i wynosili się, lekkim zaledwie ukłonem pozdrowiwszy niedawnego współtowarzysza zabaw. Powoli jednak i te ostatnie oznaki dawnych stosunków znikać poczęły i lekkie nawet ukłony ustały, a znajomi Graby mijali go tak, jakby go pierwszy raz w życiu widzieli, co najwięcej, jeśli z nich który spuścił oczy, albo odwrócił głowę, udając, że go nie postrzega. Co do kobiet, te mściły się za sympatję, jaką wprzódy obdarzały Grabę i jakby chcąc zatrzeć ostatnie szczątki wspomnienia o niej, przesadzały się względem niego w objawach niechęci. Jedna z nich mijała go z dumnie podniesioną głową i przymrużonemi pogardliwie oczami, inna na widok jego ozdabiała swe usta w sarkastyczny pełen kolców uśmieszek, inna jeszcze mijając go na chodniku, zbierała i podnosiła fałdy swej sukni z wyrazem przestrachu, aby nie dotknąć niemi jego ubrania.
Tylko natura prowincjonalnego miasta wytłumaczyć może taką nagłą zmianę opinji o człowieku, tak przychylnie widzianym wprzódy, takie szerokie wykluczenie go z pomiędzy ludzi, będących niedawno jego przyjaciołmi i zwolennikami. Porywczość ogólnych sądów jak szybko i niebacznie go wyniosła, tak szybko i absolutnie strąciła go z wyżyn; wyobraźnia ludzkości łaknącej wrażeń i nadzwyczajnych zjawisk wśród monotonnego tła miasteczkowego życia, jak łatwo wyśniła w nim człowieka niepospolitych zalet, rodzaj tajemniczego, a pełnego uroku bohatera, tak łatwo potem przyodziała go w najciemniejsze barwy, rzuciła nań ciężar win istotnych i wyobrażonych, i tych, o których wiedziano, i tych, których się domyślano, tylko domysły uważając za pewniki.
Dawny Rudolf de Gerolstein, kazał się teraz domyśleć straconego Rinalda, z za pełnego powabnych tajemnic hrabiego Monte-Christo, wylazł obrzydliwy Rodin. Były w M. osoby, które dowodziły, że Graba należy do jakiejś potwornej bandy zbójców, inne mówiły, że był on tylko kieszonkowym złodziejem. Powszechnie nieuczciwą grę w karty uważano za najmniejszą z win jego, bo wyobraźnia publiczna przypisywała mu tyle zbrodni, ile mu dawniej cnót liczyła. Pokryto go taką grubą warstwą pleśni i brudu, jaka okrywa spruchniałą kłodę drzewa długie lata gnijącą w kałuży.
W ogóle jak wprzódy był on dla próżnujących ludzi i poszukiwaczów wrażeń a nowin środkiem do wylewania sympatji i sentymentów, które na cokolwiek wylać się potrzebowały, tak teraz stał się sposobem do wylewania przeciwnych uczuć. Wprzódy i teraz służył za zabawę ludziom, którzy czemkolwiek, miłością lub nienawiścią, wielbieniem lub gardzeniem, bawić się czuli potrzebę. Do tego zaś mała część ludzi, którzy pogardzali nim za jego istotne winy, dała hasło wzgardy ogólnej nagany. Ztąd wytworzył się dla pana Graby w wyższem towarzystwie miasta, rodzaj ostracyzmu, którego przełamać nie mógłby on żadnem usiłowaniem.
A nawet pan Graba wyglądał tak, jakby przełamywać go wcale sobie nie życzył. Jeżeli wprzódy nosił głowę wysoko, teraz podnosił ją jeszcze wyżej, jeżeli dawniej na ustach jego gościł często wyraz szyderstwa, to teraz pokrył mu on twarz całą w połączeniu z wyzywającem lekceważeniem. Mijając ludzi, którzy ukłonem nawet powitać go nie chcieli, patrzył im w oczy śmiało i bez zmrużenia powiek, przyczem uśmiechał się z wyrazem, który zdawał się wołać: — Głupcy!
Kiedy wchodząc do cukierni lub restauracji, znajdując tam dawnych znajomych, rzucał z fantazją kapelusz na stół, zasiadał przy stole i pewnym głosem wydawszy rozkazy garsonowi, zaczynał nucić jaką arjetkę, wodząc w koło oczami, jak człowiek znajdujący się w towarzystwie, które pierwszy raz widzi; obecni spoglądali na siebie i mawiali zcicha: — Bezczelny! — a on patrzył na nich oczami, które wyraźnie mówiły: — Nie dbam o was!
Ktoby jednak pilnie przyglądał się panu Grabie i z fizjognomji jego starał się ciągnąć wnioski psychologiczne, ten musiałby dojrzeć, że ta pewność siebie, ten dobry humor, to lekceważenie wszystkiego, jakie okazywał publicznie, było udaniem. Zmienił się on na twarzy niezmiernie. Czoło jego zarysowało się kilku surowemi i głębokiemi zmarzczkami, jakich wprzódy nie było, oczy, w których dawniej niekiedy tylko i tylko namiętnością jaką wzbudzony blask się zapalał, gorzały teraz ciągłym posępnym ogniem. W tym połysku oczu był gniew głuchy, ciągłe rozdrażnienie i cała otchłań ciemnych tajonych myśli, które tak mu znać krew burzyły, iż pokrywała ona chwilami policzki jego i czoło pąsową barwą nagłych rumieńców. Nerwowe drganie poruszające niegdyś usta jego i powiekę, udzieliło się teraz i rękom, mianowicie prawej tak, że pewnego razu w cukierni biorąc szklankę z napojem z rąk garsona, opuścił ją i stłukł na drobne kawałki. Przez chwilę ze zsuniętemi brwiami patrzył na szkło rozsypane na posadzce, ale spostrzegłszy oczy kilku osób zwrócone na siebie, zawołał swobodnie do garsona:
— Na honor! chłopcze! nie myślałem, abyś mógł być tak niezgrabnym!
Zaśmiał się wesoło i kazał sobie podać drugą szklankę limoniady, uważano tylko, że wziął ją już nie prawą, ale lewą ręką i dnia tego nie żartował jak zwykle z garsonów, nie śmiał się i na nikogo nie patrzył, ale wziął gazetę i niby ją czytał. Nie czytał jednak, bo oczy trzymał utkwione w jedną szpaltę, a usta do krwi sobie przygryzał. Gdy wychodził z cukierni miał tak dziwną minę, że starszy garson rzekł do Borela:
— Nie poszedłbym o zakład, że pan Graba nie zastrzeli się, albo nie powiesi, za jaki dobry tydzień!
— Niechby tylko wprzódy oddał mi pieniądze, które mi winien, — odpowiedział Borel.
W istocie pan Graba był mu wiele winien i nie tylko jemu, ale i innym kupcom, u których zrazu miał kredyt nieograniczony. Te to długi były jedną z przyczyn zmiany, jaka zaszła w jego mieszkaniu. W przeciągu niespełna roku kilka razy miał on meble i nie miał ich, miał powozy i konie i nie miał ich. Raz kupiec win zabrał mu za dług karetę i zwierciadła z salonu, inny zagrabił obrazy i konie. Po miesiącu pan Graba miał znowu karetę i konie, które kupił za pieniądze wygrane od jednego z owych grubo mówiących i niby z pod ziemi pojawiajacych się przyjaciół kapitana, ale po miesiącu konie były przegrane, a kareta zabrana przez jednego z kredytorów. Powtarzało się to nie raz i tak powszechnie było wiadomem, że kiedy pan Graba jechał powozem, przechodnie stawali na ulicy i mówili:
— Graba kogoś ograł, bo jedzie powozem.
A jeśli szedł pieszo ulicą, ludzie oglądali się za nim i mówili:
— Graba zgrał się, bo chodzi piechotą.
Pewnego razu wygrawszy znaczne pieniądze, pan Graba kazał do nowego kocza założyć cztery konie w lice, na koźle posadził lokaja i stangreta w uderzającej oczy liberji, a sprowadziwszy ze wschodów żonę automatycznie za nim postępującą, wsiadł z nią do kocza i kazał się obwozić po wszystkich ulicach miasta. Dzień był letni, pogodny, mnóstwo ludzi roiło się po ulicach. Kocz pana Graby głucho turkotał i brzęczał bronzami, konie stąpały z wdziękiem i brzęczały wytworną nowiuteńką uprzężą, promienie zachodzącego słońca błyskały na srebrnych guzach i galonach liberji. Liczni przechodnie oglądali się i patrzyli na pyszny ekwipaż. Pan Graba miał zrazu minę tryumfującą, z arystokratycznem zaniedbaniem rozparł się w powozie i z właściwym sobie uśmiechem rozglądał się w koło. Zdawało się, że wróciły mu chwile dawnej świetności.
Jeżeli jednak sądził, że tym błyskiem zbytku i elegancji olśni na nowo i pociągnie ku sobie umysły mieszkańców, złudzenie to krótko trwało. Przechodnie dobrego towarzystwa spoglądali na powóz i konie z ironicznym uśmiechem i wnet się odwracali, aby na siedzących w powozie nie spojrzeć. Ludzie niższej klasy i rzemieślnicy, służący, żydzi zatrzymywali się na chodnikach, śmiali się prawie głośno, zaglądali w powóz, jakby tam ujrzeć chcieli jakąś wielce ciekawą osobliwość. Kupcy i sklepowi zbliżali się do okien magazynów chcąc zobaczyć, kto jedzie z takim szykiem, a ujrzawszy Grabę, uśmiechali się lakonicznie i odwracali twarze od szyb, zdając się mówić przez to: — Nie ma na co patrzeć!
Tu i ówdzie ulicznicy, małe obdarte żydzięta i czeladź rzemieślnicza w białych fartuchach, stawali na rogach ulic i palcami pokazywali sobie wzajem powóz i konie, chichocząc i strojąc miny ulicznej gawiedzi właściwe. Żydówki robiąc pończochy przed drzwiami sklepików, opuszczały druty na kolana, a głowami wskazując ekwipaż, powtarzały głośno, z szyderskiem syczeniem:
— Sieh! sieh! Graba!
Im dalej posuwał się powóz wśród tych oznak ogólnego pośmiewiska, tem czarniejsza chmura zasuwała twarz Graby. Głowę wprawdzie trzymał on wysoko i oczu nie spuszczał, ale w oczach tych pałał ogień niezwykłego wzburzenia, a co chwila czoło mu pokrywały krwiste rumieńce. Drgającemi palcami objął brzeg portjery i ścisnął go tak, że aż w kilku miejscach pękła nowa jasna rękawiczka.
Obok niego Kamila siedziała blada jak śmierć; ale także nie spuszczała wzroku. Na twarzy jej była najwyższa duma niewinności, połączona z żalem ze wszech stron poranionej duszy. Siedziała nieruchoma, tylko raz pochyliła się, zgarnęła fałdy jedwabnej sukni, które pokrywały portjerę i zsunęła je w głąb powozu, jakby chciała ukryć choć część tego bogactwa wytykanego palcami uliczników.
Sami nawet służący mieli na twarzach wyraz zakłopotania, spuszczali oczy i jak mogli najstaranniej chowali swoje ręce w białe odziane rękawiczki, jakby również ciężył im strój, ściągający na nich grad złośliwych uśmiechów i spojrzeń.
Nazajutrz po tej przejażdżce, kocz został oddany za dług właścicielowi domu, w którym mieszkał Graba, a konie wygrał jeden z przyjaciół kapitana.
I stało się tak, że Graba został rodzajem ilustracji miasta, ale podobnej do tych, które zdobią ostatnie stronice pism ilustrowanych, a wyobrażają jaką wadę lub ułomność społeczną ku śmiechowi i zbudowaniu zarazem. Powiadano ogólnie, że kto był w M., a Graby nie zobaczył, mógł się uważać za człowieka, który zwiedził Egipt, a nie widział piramid. Nabył on smutnej sławy, na którą składały się wzgarda, pośmiewisko i ta ubliżająca godności ludzkiej ciekawość tłumów, pobudzająca je do oglądania człowieka, jak jakieś osobliwe, a niewidziane dotąd zwierzę.
Przybywający do M. ludzie, mawiali swoim znajomym przy pierwszem wyjściu na ulicę:
— Pokażcie nam tego Grabę!
A jeśli go na mieście spotkać nie mogli, miejscowi ukazywali przybyłym przynajmniej okna jego mieszkania.
Jeżeli ktokolwiek z mieszkańców stojąc u okna swego pokoju zobaczył przechodzącego Grabę, wołał co prędzej do obecnych:
— Pójdźcie! zobaczcie! Graba idzie!
Wszyscy obecni rzucali się do okna, a ciekawe spojrzenia i szydercze uśmiechy, jak grad sypały się z za szyb na głowę przechodzącego.
Smutna ta sława ogarnęła też i Kamilę. I ona stanęła pod pręgierzem ogólnego wyśmiania i potępienia obok człowieka, którego nosiła nazwisko. Bywać u niej, rozmawiać z nią publicznie, znaczyło dla każdej kobiety dobrego towarzystwa ubliżać sobie i kompromitować swoją dobrą sławę; żadna też nie myślała o tem. Mężczyźni litowali się nad nią, ale litość ta wzbudzała tylko ową ubliżającą ciekawość, która sprowadza zuchwałe spojrzenia, albo owe ukłony zdające się mówić: — Chociaż tak nisko upadłaś, poznaję cię jednak, bom wspaniałomyślny! — lub też: — Lituję się nad tobą, bo... masz piękne oczy!“
A oczy Kamili były piękniejsze niż kiedy, bo tkwiła w ich spojrzeniu bezdnia milczącego cierpienia i duma wołająca do losu i ludzi: — Jestem niewinna!
Gdy tak się działo z Grabą za domem, w domu nie lepsze posiadał on warunki egzystencji. Wykluczony bezpowrotnie z towarzystwa, wśród którego urodził się i żył dotąd, widział się otoczonym sferą obcą sobie i wstrętną. Z przyjaciołmi kapitana pogodzić się nie mógł, jakkolwiek nisko upadł, pozostało w nim coś, co go od nich odpychało, tem czemś, był wrodzony i nabyty życiem jego całem, dobry smak. Wśród zabaw z nowymi towarzyszami swymi, Graba nie odzyskiwał nigdy swej dawnej swobody humoru i uprzejmości obejścia się. Stentorowe śmiechy i koszarowe żarty głuszyły go i dławiły. Światowy i pełen wytwornych form jego układ, wybitnie odznaczał się na tle grubych żywiołów, któremi się otoczył i stanowił między nimi fałszywą nutę. Czuł to znać, bo niekiedy widocznie przymuszał się do zlania w jedną całość ze swem towarzystwem, ale nie udało mu się to nigdy, przyzwyczajenia całego życia brały górę. Krztusił się grubemi żartami, ilekroć chciał je wypowiadać, a w śmiechu jego zamiast dawnego dowcipu i salonowej ironji, syczało głębokie rozdrażnienie, jakaś złość i pogarda zlewająca się w jeden ton tłumionej i połykanej rozpaczy.
Znać było, że wzgardzony ludźmi, co go otaczali wprzódy, gardził sam tymi, którymi się teraz otaczał; nosił więc podwójny ciężar wzgardy: na sobie i w sobie.
Ruchy jego nabrały porywczości, z pod której przebijały się konwulsyjne targania ducha, zdawało się, że drgające nerwowo jego ręce, pragnęły co chwila coś rozszarpać lub rozedrzeć, że z bladych i zaciśniętych jego ust, tuż, tuż miał się wyrwać jakiś krzyk okropny żalu, rozpaczy lub przekleństwa.
Niekiedy całemi godzinami przechadzał się po swoim zrujnowanym salonie ze zchyloną głową i oczami wlepionemi w ziemię. W tych milczących przechadzkach twarz jego przybierała wyraz tak tłoczącego upokorzenia, że możnaby sądzić, że wnet ugnie się ku ziemi całą postacią i rozścieli ciało swe pod nogi światu, aby po niem deptał.
Kiedy zniecierpliwieni kredytorowie przybywali do jego mieszkania i zabierali mu meble, zwierciadła, obrazy i srebra, lub kiedy postawiwszy na kartę i przegrawszy ostatni pieniądz, przegrywał też powóz, konie i kosztowne cacka, któremi wprzódy stroił żonę, na ustach jego był śmiech głośny, lekceważący. Śmiechem chciał powiedzieć ludziom: — Nie dbam o to wszystko! — ale w oczach tkwiła mu cała otchłań ciemnych myśli.
Z pokoju jego często po całych nocach dochodził odgłos nierównego stąpania. Graba po rozejściu się swoich gości, chodził nie raz w ciemności do końca nocy i dopiero gdy świt rozświecił pokój, rzucił się na łóżko nierozebrany i usypiał na kilka godzin snem niespokojnym.
Pewnego poranku lokaj wchodząc do jego pokoju, słyszał jak przez sen wołał:
— Ratunku!
Któż zdoła słowami określić tę otchłań bezdenną, w jaką zapadał stopniowo, aż w końcu zapadł w nią całkiem pan Graba.
Na dnie takiej otchłani, jak węże zjadliwe wiją się i syczą zgryzoty sumienia, hańba jak hydra podnosi stugłową paszczę i ciska zeń na głowę człowieka potoki swej brudnej śliny, rozpacz w postaci potwornego głowonoga roztacza swe wstrętne ramiona i wpija się w piersi, w mózg, w serce żądłem zwątpienia, złości, niepokojów.
W konwulsjach zgryzoty rozciągnięty na dnie przepaści tej człowiek wyciąga ręce, aby pochwycić jakąkolwiek nić, któraby go wywiodła z chaosu mąk, w jaki się pogrążył. Ale ręce i myśl jego próżnię tylko znajdują; bo kogoż na ratunek swój wezwie? Czy Boga? Ależ on życiem całem zaparł się idei bóstwa, bo ono wyobraża światłość, prawdę i piękno, a on był ciemnością, fałszem, ohydą, występkiem. Czy wezwie on społeczność, wśród której się zrodził? Ależ ona go wykroiła i odrzuciła z siebie, jak plamę gangreny, która toczyła jej organizm. Czy słowem błagania zawoła do przyjaciół i ukochanych? Ależ on ich nie miał, bo przyjaźń jego była tylko interesem, albo spółką występku z występkiem, a miłość niosła plamę i nieszczęście tym, których kochał.
Więc po krótkiej porze grzesznych uciech i upajających szałów, znajduje się sam na sam ze żmiją zgryzoty sumienia, hydrą hańby i potworem moralnej i materjalnej nędzy. Wzgardzony gardzi, wyśmiany szydzi, znienawidzony złorzeczy i odtąd cała istność jego składać się będzie ze wszystkiego, co ma ujemnem natura ludzka: ze wzgardy, szyderstwa i nienawiści, przyjmowanych i oddawanych nawzajem.
I oto na domiar męczarni, wśród grubych cieniów tych zdala, zdala, zaczynają płynąć ku niemu promienie świetlane, niestety! niedościgłe już dla niego, do ujęcia niepodobne. Promienie te, to wspomnienia czystych lat młodości, w których nie znał jeszcze występku, kochał, marzył, czcił. Na promieniach tych płynie i ukazuje się jeszcze postać matki, która upieściła jego dzieciństwo, albo dziewicze lice siostry, pierwszej przyjaciółki życia, albo urocza twarz kobiety, dla której pierwszy raz miłością uderzyło mu serce. I jak w sennem marzeniu widzi on zapomnianego Boga, wyszydzane prawdy, oplwane przez się cnoty, a wszystkie one teraz jaśnieją wśród cieniów niby słońca, ale słońca, których promienia spostrzega tylko dla tego, aby zapragnąć ogrzać się i oświetlić niemi, a nie módz ich dosięgnąć na nowo.
Ogarnia go niezmierna, niewysłowiona tęsknota za temi skarbami, które posiadał, a roztrwonił po manowcach życia. Niby w magicznem zwierciedle widzi siebie takim, jakim był w niepokalanej młodości swej latach i woła: — Jestem-że tym samym człowiekiem? dla czego będąc światłem, stałem się cieniem? dla czego targam się w niepokojach, zgryzocie hańbie, kiedybym mógł iść przez świat spokojny, zacny i szanowany? — Zrywa się i z głębi zmordowanego ducha rzuca przekleństwo na szatanów, którzy nim zawładnęli.
Wtedy nadchodzi chwila, że i samych szatanów wyrzucić z siebie pragnie.
Czemuż tego nie uczyni?
Nie może.
Zrósł się już z szatanem w jedną całość, a zapomniał, jak trzeba wzywać anioła.
I tu jest kulminacyjny punkt dramatu, jaki wstrząsa upadłego człowieka. Poczucie upadku, wstręt do złych mocy, które go ogarnęły, a brak sił do rozerwania pęt, które mu wrosły w ducha i ciało, porównanie świetlanej przeszłości z przyszłością czarną jak wszystkie nędze i rozpacze; w obec porównania tego, gorzki śmiech ze wszystkiego co święte, a ze śmiechu tego tryskające pomimowolnie łzy krwawego żalu, wszystko to rozpoczyna w człowieku walkę dnia z nocą, w której noc zwycięża fatalnie. Wzywając dnia w noc zapada, a po dnie jednak tęsknić nie przestaje, tęsknotę tę kryjąc przed wszelkiem okiem ludzkiem, przed sobą samym nieledwie, na pozór chełpiąc się z cieniów, a w gruncie rozpaczając nad utratą światła.
Nie ma na świecie grzesznika, by największego zbrodniarza nawet, któryby prędzej czy później, dłużej czy króciej nie doświadczył tych tęsknot i targań się w pętach złej mocy, których już zerwać nie może. Chwile takie, walki takie nie przychodzą mu pewnie w dniach pomyślności i uciech, ale zjawiają się wtedy, kiedy ogarną go zewsząd widma choroby, biedy i hańby, wśród cierpień fizycznych, w upokorzeniu głębokiem, w obec zbliżającej się nędzy, spostrzega on, że stoi na dnie przepaści i przypomina sobie, że jednak kiedyś stał tam w górze, kędy słońce jasno świeci, kwiaty kwitną, albo dęby cień rozpościerają i choćby znowu dostać się na tę opuszczoną wysokość i w obliczu słońca silnie na wzór dęba stanąć nad światem, ale przed nim nieubłagana prawica sprawiedliwości pisze wyraz: — Za późno!...
Czytając straszny ów wyraz przeznaczeń, jak starcy biblijni, rozdziera on szaty na sobie i po raz pierwszy od dawna zwracając się do Boga, woła: — Panie! czemuś mnie opuścił?
Od chwili, w której usta grzesznika wymówią to do Boga zwrócone pytanie, zaczyna się dla niego piekło pokutne, które gdyby trwało tylko od wschodu do zachodu słońca, takie mu męki przyniesie okropne, że zrównałoby całe lata uciech występnych, a po przebyciu mąk tych, gdy dusza grzesznika opuści ziemską powłokę, sprawiedliwość najwyższa nie każe jej szukać jakiegoś zaziemskiego piekła, bo dała jej już spełnić pokutę tam, kędy był grzech jej.
W całą okropność piekła takiego, stopniowo i coraz głębiej pogrążał się pan Graba.
Na parę godzin przed północą, stary Wigder siedział w swej bawialnej izbie pogrążony w myślach, przed nim leżała wielka księga rachunków, którą znać zamknął przed chwilą, na stole żółtem światełkiem płonęła łojówka, pod piecem spał wielki kot w kłąb zwinięty, w sieni spała Chaita.
Wśród głębokiej ciszy pod ścianą domu ozwało się powolne męskie stąpanie.
Zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Wigder.
— Otwórz pan, przychodzę za interesem, — wymówił głos za drzwiami.
— A, poznaję głos! — rzekł żyd i zwolna powstawszy, drzwi otworzył.
Na progu izby stanął pan Graba.
Miał na sobie obcisły, spięty pod samą szyję paletot, a ubranie to uwydatniało chudość i wyniszczenie jego postaci, które w ostatnich miesiącach doszło do ostatecznych granic możebności; przed wyjściem z domu nie miał snać dość czasu lub swobodnej myśli, aby czarną barwą pokryć swe włosy, bo opadały mu one gęsto i silnie bielejące na niezmiernie blade i pomarszczone czoło, zaniedbał też włożenie rękawiczek i kapelusz trzymał w ręku, która zwracała uwagę wielką bladością, a zarazem wychudzeniem i ciągłem drganiem nerwowem.
Pan Graba wyglądał okropnie. Było to widmo pięknego niegdyś mężczyzny.
Wigder zatrzymał na twarzy wchodzącego długie, badawcze spojrzenie i zapytał:
— Czemu przypisać mam honor odwiedzin dawnego mego lokatora?
Graba usiadł na stołku i odpowiedział:
— W istocie, mieszkałem kiedyś u pana kilka miesięcy. Lepsze podówczas były czasy! nieprawdaż?
Przy tych wyrazach spróbował uśmiechnąć się, ale wydobył z gardła tylko chrapliwy odgłos.
— Hm, dla kogo lepsze, a dla kogo nie, — odpowiedział zwolna Wigder siadając, — dla nas biednych żydów zawsze jednostajne czasy.
— A dla nas przeciwnie, — rzekł Graba, — mamy nawet przysłowie: fortuna kołem się toczy, i na honor! przysłowie prawdę mówi.
— A do pana musiała teraz fortuna obrócić się złą stroną swego koła? — zagadał żyd ciągle badawczo patrząc na pana Grabę.
Tym razem pan Graba zdobył się na coś naśladującego śmiech.
— Masz słuszność, Wigderze! ale ja chcę ją znowu zwrócić ku sobie i w tym celu...
— Nie dokażesz pan tego, — przerwał żyd tonem spokojnym i stanowczym.
Graba umilkł nagle i wpatrywał się w niego ze zdziwieniem, które łączyło się z pewną przesądną obawą.
— Wdajesz się w proroctwa, mój drogi, — rzekł po chwili, — zapominasz o tem, że minął już wiek Izajaszów.
— Jestem stary, — odpowiedział Wigder z zupełnym spokojem, — widziałem wiele rzeczy i mogę przepowiedzieć na mocy doświadczenia.
— Miło mi będzie zadać fałsz twym przypowiedniom, — wymówił Graba z przymuszoną swobodą, — postanowiłem bowiem, jak już miałem zaszczyt ci powiedzieć, nawrócić ku sobie niestałą fortunę i w tym celu przyszedłem wezwać twej pomocy.
— A... — wymówił Wigder przeciągle, — chcesz pan, abym mu pożyczył pieniędzy...
— A pan chcesz powiedzieć, że nic z tego nie będzie! zapewne, posiadam jeszcze dość przytomności umysłu, abym mógł to przewidzieć, to też nie przyszedłem bynajmniej z tak naiwną propozycją. Oto po prostu przyniosłem pewien przedmiot dla oddania go w zastaw.
— A to co innego, pokaż go pan.
Graba wydobył z kieszeni paletota spory medaljon złoty, pięknie emaliowany i ozdobiony kilką niewielkiemi brylantami.
Żyd wziął go w rękę, otworzył i po ustach jego przebiegł dziwny, jemu właściwy uśmiech.
— To portret ojca żony pańskiej, — wymówił.
— Zkąd wiesz o tem?
— Widziałem ten medaljon u pani G. w porze, gdy sąsiadowała ona ze mną. Dla czego pan przyniosłeś to do mnie? Biorąc w zastaw, bardzo nie wiele będę mógł dać panu pieniędzy, bo rzecz sama przez się mało jest kosztowna. Dla czego pan raczej nie sprzedałeś go któremu ze złotników? Wziąłbyś więcej...
Pan Graba zawahał się z odpowiedzią i wzrok spuścił ku ziemi.
— Ot widzisz bo, — rzekł, — zdarzają się czasem niewytłumaczone słabości. Ja co przez całe życie nie grzeszyłem skrupułami, nie mogę zdobyć się na zupełne zaprzedanie przedmiotu, który jest drogą dla żony mojej pamiątką... przyjdzie zapewne chwila, w której zapragnę oddać jej to, a wtedy byłbym w rozpaczy, gdybym nie mógł... Cóż chcesz? wszyscy mamy pewne słabości...
Dziwną miał fizjognomję Graba, gdy to mówił. Na bladej i chudej jego twarzy widoczne były wysilenia, aby słowa swoje przyoblec w znaczenie ironji, ale głęboka gorycz, żal jakiś krwawy buchał mu przez oczy i zcinał drżące usta, które siliły się na uśmiech.
Wigder coraz uważniej nań patrzył.
— To prawda, — wyrzekł po chwili milczącego wpatrywania się, — że z pańskiem usposobieniem słabość podobna jest bardzo dziwną, ale ja ją rozumiem... Z sercem człowieka to czasem tak bywa, że pusto w niem i czarno jak o północy, a w jeden jego kącik wśrubuje się coś, co będzie świecić i palić i boleć, że człowiek aż chciałby wyrzucić to z siebie, a nie może. Otoż tem czemś u pana jest uczucie, jakie masz dla swej żony...
— Dziwny z ciebie człowiek, Wigderze! — zawołał pan Graba.
— A uczucie to, — mówił żyd nie zważając na przerwę Graby, — zrobiło się takiem, jakiem jest, dla tego, że ta kobieta była blada, gdyś pan był czarny, że jedna na świecie oparła się i pana miłości i pana kuszeniu...
Graba wydawał się przelękniony prawie.
— Na honor! — zawołał, — osobliwszy żyd z ciebie! Czyś przechodził kursa filozofji i uczył się psychologji?
Wigder uśmiechnął się.
— Wróćmy do interesu, — rzekł, — pan chcesz zastawić ten medaljon dla tego, że nie masz ani szeląga i umyśliłeś wyjechać z M. ukradkiem przed kredytorami, którzy mają jutro zabrać ostatki pańskich sprzętów, a pana samego zasadzić do więzienia za długi...
Graba osłupiał z razu ze zdziwienia, ale po chwili głowa opadła mu na piersi i wymówił zcicha:
— Tak jest w istocie...
— Ha, — rzekł żyd, — w takim razie daremnie pan to czynisz... pan nie wyjedzie z M.
Ostatnie słowa wymówił bardzo stanowczym głosem, a zarazem oczy jego przeszywająco wpijały się w twarz Graby, która bladła i drgała pod tem spojrzeniem.
— Dla czego nie wyjadę? — wyszeptał Graba.
Znać było, że instynktowy przestrach głos mu zapierał w piersi.
Żyd długo nie odpowiadał, a w końcu uśmiechnął się i nie spuszczając oka z Graby, wymówił zwolna:
— W pokoju pana, w szufladzie pańskiego biurka leży w pięknie wybitem pudełku kosztowny pistolet. Dla czego zamiast zastawiać medaljon, do którego pan przywiązujesz pewną wagę, nie sprzedałeś pan tej broni? Oto dla tego, że żona, którą możesz ująć dla siebie oddaniem jej tego medaljonu, bliską jest twemu sercu, ale śmierć, którą możesz zdobyć za pomocą pistoletu, jeszcze bliższą...
Graba zerwał się ze stołka i zawołał:
— Człowieku! jakim ty sposobem tak w serca ludzkie zaglądasz? zkąd ty wiesz, że w mojem biurku leży w istocie broń nabita, i że za nic w świecie rozstać się z nią nie mogę?...
— Od roku broń ta jak magnes pociąga pana ku sobie, — mówił dalej żyd z zupełnym spokojem, — od kilku miesięcy co rana, co wieczór, gdy jesteś sam, wydobywasz ją pan z szuflady i patrzysz na nią i pieścisz się z nią jak z kochanką, której jednak pocałować dotąd nie mogłeś... ale nie daleka już chwila, w której usta jej do swoich ust przyłożysz...
Graba zadrżał cały. Osłabiony i rozdrażniony system jego nerwowy do reszty rozprzągł się pod wpływem przeszywającego spojrzenia i dziwnych słów żyda.
— Tyś chyba czarownik, żydzie! — krzyknął, zaciśnięte pięści niosąc do skroni.
Wigder zwolna podniósł się na siedzeniu.
— Czarownik? — wyrzekł, — nie, nie jestem czarownikiem. Jestem tylko człowiekiem, który przeżył prawie całe stulecie i patrzył na wiele rzeczy, a patrzeć chciał i umiał, bo mu to do jego celów potrzebnem było. Widziałem ludzi panu podobnych i wiem, jak oni kończą. Badałem i pana od samego początku przybycia jego tutaj, widziałem wszystkie szczegóły życia pańskiego i przed rokiem powiedziałem sobie: — Ten człowiek jeżeli nie zwarjuje, to się zastrzeli, a zastrzeli się wtedy, gdy będzie miał twarz tak bladą jak papier, oczy tak płonące ciągle jak żużle, ręce tak drżące jak listki osiny... — Otóż dziś gdy spojrzałem na pana, pomyślałem sobie: — Jutro się zastrzeli!...
Graba oparł się plecami o ścianę. Osłupiały z przerażenia i nieruchomy, wyglądał w istocie na człowieka bliskiego śmierci. Drganie tylko rąk i twarzy, a także gorączkowy połysk oczu zdradzały w nim życie.
Wigder długo patrzył na niego ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, po ustach przebiegały mu dziwne uśmiechy.
Zbliżył się i położył rękę na ramieniu Graby.
— Słuchaj pan, przypatrywałem się losom wielu ludzi, ale tak zajmującej historji jak pańska, mało spotkałem. Utracjuszów, próżniaków, hulaków roi się mnóstwo po świecie, ale są to zawsze prawie tuzinkowi ludzie, nie zdający sobie sprawy z tego, co czynią, nie wiodący innych do zguby. Nigdy prawie nie posiadają ani rozumu, ani żadnych zdolności wyższych, nic z tego, coby mogło urobić ich na ludzi. Pan zaś miałeś rozum niepospolity, spryt ogromny, dar pociągania ku sobie serc i umysłów ludzkich niedorównany, wymowa twoja płynęła ci z ust miodem i ogniem, twarz nawet i postać, natura dała ci piękną i niepospolitą. Miałeś więc wszystko po temu, aby zostać bohaterem... a zostałeś łotrem... oto co szczególniej zwróciło uwagę moją na pana, co sprawuje, że i dziś tak długą z panem chcę toczyć rozmowę...
Graba podniósł głowę, a w oczach błysnął mu srogi wyzywający wyraz
— A więc tak! — zawołał z goryczą, — masz słuszność, po tysiąc razy masz słuszność! Mogłem był innemi pójść drogami, bo wszystko służyło mi po temu: urodzenie, majątek, rozum, dla czegóż zostałem tem, czem jestem? Dla czego tak nisko upadłem, że stoję w tej chwili tu przed tobą i pozwalam twoim przenikliwym oczom rozcinać i rozpatrywać moje wnętrze, jak rozpatruje trupa skalpel uczonego? nie jest-że to ślepy a okrutny traf losu? nie jest-że to bezmiłosierne zrządzenie tego Boga, którego ludzie zwą dobrym i sprawiedliwym?
— Nie, — odparł żyd, — ślepych trafów nie ma na ziemi, a Bóg dobrym jest i sprawiedliwym, choć mu bluźnią usta grzeszników. Stałeś się pan tem, czem jesteś, bo nie miałeś nigdy w sercu żadnej miłości i żadnej wiary.
Tym razem oczy Graby wpiły się w twarz żyda, pełnem nieopisanego szyderstwa spojrzeniem.
— A tyś? — wyrzekł, — ty który mi to mówisz, jaką miałeś w życiu twem miłość i jaką wiarę? A jednak, jak sam powiadasz, przeżyłeś całe stulecie prawie, twarz masz czerstwą i ciało zdrowe, zadowolony jesteś i dość spokojny, aby przenikać dusze innych i urągać ich wypadkowi! cóżeś kochał? te pieniądze, które niemiłosiernie wydzierałeś twym ofiarom, w cóżeś wierzył? w Tałmud i świętość szabasów?
Zaśmiał się przeciągle, szyderczo.
Wigdera policzki zapałały.
— Co kochałem? w co wierzyłem? — wyrzekł powoli i podniósł w górę twarz oblaną dziwną jakąś promienistą myślą. Po chwili jednak spuścił znowu wzrok na twarz Graby i rzekł:
— Jesteś pan dość rozumny, abyś mnie zdołał pojąć, a zanadto bliski śmierci, abyś mi mógł nie dochować tajemnicy... otworzę więc panu wnętrze moje... pokażę panu zagadkę życia mego... będzie to dla mnie rozkoszą nieporównaną, bo nikt ich dotąd nie widział, a pan gdy je ujrzysz, umrzesz z pewnością prędzej, niż miałeś umrzeć... Zaczekaj pan!
To rzekłszy, z gorączkowym pospiechem przebiegł sieni i bez hałasu zasunął żelazne rygle drzwi od ogrodu, potem przesunął się szybko przez izbę i zniknął za drzwiami swej sypialni.
Zupełna cisza zaległa izbę. Graba stał oparty plecami o ścianę. Twarz jego miała ponury wyraz, rękę przycisnął do piersi, głowę pochylił nisko. Zapominając znać o tem, gdzie się znajdował, zapadł w jedną z tych czarnych dum, które mu często zapełniały długie bezsenne nocy.
Minęło pół godziny.
Nagle rozwarły się szeroko drzwi sypialni Wigdera i Graba dłonią oczy zakrył, tak silny blask wzrok mu uderzył. Jednocześnie usłyszał głos żyda mówiący:
— Pójdź pan! zbliż się!
Postąpił kilkanaście kroków jak człowiek, który nie wie sam, co się z nim dzieje.
Widok, który miał przed sobą był w istocie taki, że mógł wprawić w zdumienie nawet człowieka o przytomniejszej i zdrowszej myśli, niż była jego w tej chwili.
Było to wśród ciemnego i brudnego mieszkania lichwiarza świetne zjawisko, niby czarodziejską wywołane mocą.
W sypialni Wigdera od sufitu spuszczał się wieloramienny pająk błyszczący mnóstwem zapalonych świec jarzących; spływające od świeczników długie kryształowe smugi łamały w sobie światło splatając się niby w wielki dyamentowy wieniec. Naprzeciw drzwi na stole, zasłanym bogatym jaskrawym kobiercem, stała tablica Dziesięciu Przykazań pomiędzy dwoma uświęconemi lichtarzami z kunsztownie urabianego srebra, a nad nią objęty ramą złocistą wisiał na ścianie portret Mojżesza. Światło z pająka rzucało się prosto w twarz wielkiego zakonodawcy, uwydatniając poważną głowę o groźnych i wspaniałych rysach. Dalej, dalej już wzrok przesuwać się mógł powoli tylko i z trudnością, bo zaćmiewały go co chwila snopy świateł i barw. W koło były tam szafy obejmujące ściany od sufitu do podłogi, zamykane znać zwykle na ciężkie zasuwy i rygle, ale teraz otwarte na ościęż i ziejące niezmiernem bogactwem. Oko patrzącego długo nie mogło oswoić się z tą rozmaitością przedmiotów jednostajnych przepychem, i zwolna dopiero występowały one z powodu światła, układając się w czarodziejskiej symetrji obrazy.
Tak w jednej stronie widziałeś tam kwadrat obejmujący wszerz i wzdłuż kilka łokci, a zapełniony zegarkami różnej wielkości, wiszącemi na różnej grubości łańcuchach. Zegarki te milczące były, bo dawno znać niczyja ręka nie pobudziła do ruchu ich mechanizmu, a jednak nieme ich twarze mówiły, mówiły głucho, opowiadając historje różne. Oto naprzykład wzrok twój zatrzymał się na dużym kieszonkowym cylindrze o surowej powierzchowności, która zdawała się gardzić wszelkiemi ozdobami, poznawałeś od razu, że kiedyś spoczywać na nim musiało oko uczonego. Znużony długim mozołem pracownik jakiś liczył na nim godziny swych trudów, a potem przygnieciony biedą będącą częstym udziałem myślicieli, rozstał się z wiernym przyjacielem, jedynym powiernikiem jego bezsennie nad książkami spędzonych nocy. Tam znowu spostrzegłeś maluchny zegareczek, istne cacko dziecięce, niby kroplami rosy osypany brylantami i błękitną niezabudką pośrodku, i zdawało ci się, że owiewa cię woń buduaru wytwornej damy, że widzisz piękną kibić okrytą jedwabiem i wielkie smętne oczy kobiece zwrócone na wskazówki, które zbyt wolno się posuwają, aby dobiedz chwili — przybycia kochanka. A obok zegarka o wymownej niezabudce, na grubym misternie ze złota urobionym łańcuchu, wisi inny, wytworny, kunsztowną rzeźbą okryty, jakiś bogaty pan przywiózł go znać z obcych krajów i spoglądał nań w czasie uczt długich i częstych, zanim uczty te pana i zegarek powiodły w progi lichwiarza.
Smutne to były historje, które opowiadały zegarki owe, zgromadzone razem na podobieństwo ludzi, którzy często sami nie wiedzą, jakim sposobem znajdują się obok siebie. Odwracałeś się i wzrok twój spotykał niby obraz, nowy kwadrat, a na nim wśród miękiego tła z pąsowej materji pouczepiane złote koła, obręcze błyszczące dyamentami, wiążące się z sobą w ogniwa, niby łańcuchy. Były to bransolety pozdejmowane z białych, cudownie pewno utoczonych rąk kobiecych. Gdyś patrzył na nie, słyszałeś szelest sukien jedwabnych, migotały ci przed oczami koronki przeróżne i wysuwające się z pośród nich śnieżne nagie ramiona kobiece przyozdobione w te klejnoty, które dziś martwe i zimne a zmięszane z sobą, jaśniały w szafie lichwiarza. Na jednej z bransolet tych, wyraźnie zdjętej z delikatnego o wytwornych kształtach ramienia, był w perły oprawny portret młodego pięknego mężczyzny. Był-że to mąż, brat czy kochanek tej, która klejnot swój rzuciła tu między inne? i jakaż rozpacz, jaka nędza zmusiła tę kobietę do zaprzedania twarzy ukochanej?...
Tam w wysuniętej szufladzie jaskrawo błyszczały złote monety, których było tak wiele, że możnaby je jako piasek przesypywać garściami; tam w innej srebro urobione w różne kształty bladawe obok złota rzucało połyski, a nad niem mięko zwieszały się naszyjniki z mlecznych pereł i spinki kosztowne tkwiły mocno przytwierdzone do tła z białego atłasu, niby gwiazdy o różnych barwach.
Migocący odblask kryształów łączył się w powietrzu z żółtemi blaskami złota, szmaragdy splatały zieloną swą barwę z purpurą rubinów, liljowe topazy różowiły bladość pereł, które obok tęczowych brylantów wyglądały jak urocze dziewice w obec bogiń olśniewających pięknością.
A nad tem wszystkiem unosił się sufit szary, brudny, pyłem i pajęczyną okryty, a u spodu była podłoga z nierównych desek sklecona, zasłana warstwą kurzu zbieranego tu od tak dawna jak złoto i brylanty.
Zdawało się, że ręka czarnoksiężnika zgarnęła te wszystkie bogactwa i ze śmiechem szyderstwa rzuciła je w obrudzoną izbę żyda.
A żyd ten stał teraz pośrodku tego przybytku Baala z twarzą promienną dziwnemi blaskami szczęścia i dumy, z czoła jego poznikały zmarszczki, usta i policzki nabiegły różową barwą i gdyby nie siwe włosy, co mu z głowy i z brody spływały, wziąłbyś go za młodzieńca w chwili tryumfu i radości.
Kilka minut było zupełne milczenie, Graba stał nieruchomy wodząc w koło siebie oczami jak człowiek, któremu się zdaje, że śni na jawie. W końcu zatrzymał wzrok na podniesionej twarzy Wigdera i pierwszy przemówił:
— Więc te to bogactwa były przedmiotem miłości twojej, którą mi ukazać miałeś? A więc kochaliśmy jednakowo; tylko, że ja złoto rzucać lubiałem, a ty zbierać. Niczego nie nauczyłeś mnie żydzie!
W głosie jego było szyderstwo i wzgarda.
Wigder milczał jeszcze kilka sekund, usta jego zagięły się w dziwny tajemniczy wyraz. Aż zaczął mówić powoli, uroczystym nieledwie głosem:
— Mam lat dziewięćdziesiąt, dwie trzecie części życia mego, to jest więcej jak przez pół stulecia zbierałem te skarby, które dziś są ogromne; wyłożyłem na ich zebranie mnóstwo trudów, boleści i walk, a gardzę niemi i same przez się nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Przez lat kilkadziesiąt nie użyłem ani odrobiny bogactwa, które wzrastało wciąż obok mnie, jak woda przybywającego morza. Żyłem i żyję jak nędzarz, jem chleb czarny, piję wodę z glinianego dzbana, sypiam na gołych deskach podłogi, służy mi stara idjotka. Bywam nie raz głodny, a odmawiam sobie pokarmu, na siłach upadam, a nie biorę do ust kropli wzmacniającego trunku, odzienie, które widzisz pan na mnie, ma już lat dwadzieścia, zimno mi w niem, ale ja nie chcę innego. A wszystko to czynię dla tego, aby co najwięcej złota zebrać, a jednak nie to złoto jest moją miłością...
Uśmiech niedowierzania przebiegł usta Graby.
— Więc cóż kochasz? — zapytał.
— Kocham naród mój, — mówił dalej, — i dla niego to te wszystkie zbieram skarby. Gdy umierać będę, bogactwa moje oddam w ręce rabinów, a oni zbudują za nie dwie izraelickie świątynie, w których chwalony będzie Bóg Abrahamów, i założą dwie szkoły, w których dzieci Izraela czerpać będą światło na ciemne drogi swoje i wesprą tysiące ubogich izraelickich rodzin, aby stały się bogate i sławę Izraela i imię jego bogactwem ozłocone roznosiły po świecie.
Graba stał nieruchomy w co raz większe wtrącany zdumienie.
Zdumienie to ujrzał Wigder i uśmiechnął się z dumą niezmierną.
Graba był co raz bledszy, drżał cały. Nowa zgryzota budziła mu się w piersi, nowe widmo stawało przed oczami, nowy żal wjadał się w serce. Słowami starego żyda budzone odzywały się w nim jakieś głosy nieznane, a raczej kiedyś znane, a zapomniane dawno, coś jakby sen w kolebce wyśniony majaczył mu po głowie, chciał pochwycić go myślą, a nie mógł, czuł tylko, że sen to był potężny, że w śnie tym leżało życie. Biada mu! on boski sen ten zostawił w kolebce, a sam poszedł bez niego...
— Biada mi! — szepnął drżącemi ustami.
Wigder pogrążony był cały w błogich myślach, jakie w nim budziły własne jego słowa. Zdawało się, że doznawał niewysłowionej rozkoszy w głośnem chwaleniu tej miłości, która obok skarbów ogromnych, kazała mu żyć życiem nędzarza, a starczyła mu za pokarm, napój i odzież.
Po krótkiej chwili milczenia zaczął mówić znowu:
— Pytasz mnie jak przyszła do mnie miłość dla narodu mego? Oto jak tylko oczy pojęcia na świat otworzyłem, widziałem ubóstwo jego, niedolę, poniżenie, i litość mnie zdjęła ogromna. Z rozdartem sercem i głową gorejącą od myśli ognistych, puściłem się w podróż do Jerozolimy, chciałem widzieć krainę, w której królowa Sama kłaniała się królowi Salamonowi siedzącemu na tronie ze złota i dyamentów, w której Samson zwyciężył Filistynów, w której lud Izraela składał całopalenia przed Arką Przymierza. Przyszedłem tam i upadłem na ziemię znużony płaczem. Nie było tam już nic z dawnej Izraela chwały, tam gdzie wznosiły się mury wysadzane dyamentami Salamonowej świątyni, ruinę ujrzałem... smutny bluszcz piął się po gołych badylach roślin wschodnich, uschłych od palącego słońca tak, jak synowie Izraela uschli od wstydu i ubóstwa... na miejscu gdzie stała Arka Przymierza, pustkę zastałem tylko, wiatr gwizdał przeraźliwie między gałęziami dwóch wierzb płaczących, lasy palmowe podnosiły wysoko czoła swoje ku niebu i ocieniały źródła z gór tryskające, ale nie było już czarnookich dziewic izraelskich, które niegdyś czerpiąc tam wodę dla trzód swoich i wyglądając ulubieńców, nuciły smętnie miłosną pieśń nad pieśniami! Łzy ciekły mi z oczu, jako dwa potoki, zraszałem niemi ziemię, a gdym tak płakał z czołem opartem o palmę rodzinnego gaju, i dziesięć dni i dziesięć nocy nic nie jedząc i nic nie pijąc i nie spiąc, myślałem nad tem, co mam uczynić dla braci moich. Potem pieszo, nagiemi nogami, wróciłem do domu. Ojciec mi zmarł i matka, i zostawili mi mienie ubogie, żydowskie. Gdyby Izrael był tem czem dawniej, byłbym może został wodzem lub mistrzem, ale „Góra Syonu sterczy ruinami,“ dzieci jej w rozsypce, nie mogłem stać się niczem dla nich, w imię ich zostałem lichwiarzem. Dla tego, aby im co najwięcej złota uzbierać, zabiłem w duszy mej wszelką litość i dobroć, okryłem się ludzkiem przekleństwem, aby na nich błogosławieństwo sprowadzić, oblałem się ludzkiemi łzami, aby im módz łzy ocierać... Niech Pan mi przebaczy, jeślim nie poznał drogi Jego!... Kochałem!...
Zwrócił twarz ku tablicy świętych przykazań i usta jego poruszały się cichą modlitwą. Potem ocknął się z zadumy i mówił dalej:
— Nie pojąłem żony i nie miałem dzieci, zaparłem się braci i sióstr i żyłem sam jak zwierz w pustyni. Sługę nawet wziąłem pozbawioną rozumu, aby nie pojęła mego życia i milczała jak grób... Ciężko mi było... łzy płynęły z moich oczu, gdy widziałem młodzieńców prowadzących za ręce swe oblubienice, albo ojców całujących swe dzieci... Płakałem, ale płakałem z rozkoszą, bo miłość moja mi mówiła, że i naród mój cały płacze... byłbym najnieszczęśliwszym, gdybym był szczęśliwym... Im więcej widziałem braci ubogich, ciemnych i poniżonych, tem więcej kochałem ich.. nie wiem, czybym ich tak samo kochał, gdyby byli bogaci i pełni chwały; zdaje mi się, że nie; bo im więcej rozważałem ich cierpienia, tem więcej ich kochałem... Widziałem ich ciemnotę, ich wady i grzechy i za ciemnotę, za wady i grzechy kochałem ich, tylko że wtedy miłość moja stawała się bezbrzeżną litością. Uczyłem się, wczytywałem się w wasze księgi i wyuczyłem się wybornie waszego języka, bo wiedziałem, że im mędrszy będę, tem łatwiej celów mych dopnę... i zostałem potęgą, przed którą kłaniali się panowie, z prośbą składały drobne ręce panie, a ja potęgi tej opartej na złocie używałem na to, aby co raz więcej tego złota zebrać, bo przez nie miałem wzbogacić ubóstwo, rozświecić ciemnotę, osłonić niedolę ludu mojego... Dla mnie złoto... czem ono dla mnie samego?... pyłem... Nie potrzebuję go...
To mówiąc, energicznym gestem zerwał z zawiasy naszyjnik bogaty, a bujne perły rozsypały się pod jego dłonią, przeciekły pomiędzy jego palcami i z głuchym stukiem upadły na podłogę jak mleczne krople, zataczając się zwolna w szczeliny. Wigder patrzył na nie dziwnie uśmiechniony.
— Ile tych pereł spada na ziemię, — rzekł, — tyle łez ludzkich spadło na moją głowę... ale za to... tyle łez mniej lud mój wypłacze... oto dla czego żyłem!
I zwrócił się do Graby wyprostowany, dumny.
— A ty, dla czego żyłeś? powiedz! ty, co urodziłeś się nie tak jak ja w brudzie i w biedzie, ale tak, że łatwo poznać mogłeś przed sobą drogę Pańską i nie stać się potępieńcem dla tego, ażeby zbawić... ty mogłeś zbawić i być błogosławionym... nie pojąłeś tego... żałuj i umieraj!...
Graba drżącą rękę podniósł do czoła, które falą burzącej się krwi napłynęło.
Wigder mówił dalej:
— Urodziłeś się pod błogosławieństwem i w łasce Pana. Znałem ojca twego, i kogoż ja przez długie życie me w tym kraju nie znałem? był to człowiek mądry i wybraniec Pański. Zostawił ci imię czyste od wszelkiej plamy, coś z niem uczynił? Zostawił ci majątek ogromny, na coś go użył? Byłem kiedyś w domu ojca twego, i gdzież ja przez długie życie moje nie bywałem? Ściany jego domu były pełne uczciwości, pola obfity plon dawały, ludzie co tam roili się w koło, błogosławili imię ojca twojego, bo dawał im chleb i światło. I ty mogłeś żyć w ścianach pełnych uczciwości, między rodzinnemi łanami, których bogate kłosy co lato kłoniłyby się u stóp twoich, pomiędzy ludźmi, którzyby także kłonili się do stóp twoich za dobrodziejstwa twe... Byłbyś światłem przyświecającem w ciemnościach... byłbyś mężem pomiędzy narodem twym...
— Och! — jęknął Graba, — kto ty jesteś, człowieku! co tak urągasz nędzy mojej? co tak wiernie naśladujesz mowę sumienia mego?
Wigder wyprostował się całą postacią, włosy siwe opadły i opłynęły mu ramiona, wyciągnął groźnie rękę i zawołał:
— Jestem lichwiarz podły, a gardzę tobą, panem urodzonym wśród własnych łanów; jestem syn szynkarza i wnuk gałganiarza, a stawię stopę mą na tobie potomku wielkich ludzi. Bo mnie, gdy umrę, lud mój z błogosławieństwem wspominać będzie, a ciebie i tobie podobnych naród wasz przeklnie w dziesiątem pokoleniu, albowiem zgubę w miejsce ratunku nieśliście mu. Nad śmiercią twoją, szlachetnie i bogato urodzony panie, nikt nie zapłacze, a przed mogiłą twą nikt się nie pokłoni z modlitwą... wyrzucą ją z ziemi święconej i oplują grób człowieka, który nie poznał drogi Pańskiej i ludowi swemu przyniósł ohydę w miejsce cześci...
Odetchnął głęboko, wzruszenia pełen i dalej chciał jeszcze mówić, ale Graba jęknął strasznie, tak jakby mu pierś pękała i z dłońmi przyciśniętemi do skroni, wybiegł z mieszkania żyda.
W kwadrans potem cicho i mroczno było w mieszkaniu starego Wigdera, w sypialni jego tylko płonęła w najgłębszym umieszczona kątku mała lampka.
Przy ścianach szafy ciężko zamknięte stały milczące i ciemne, kryjąc w swych głębiach niezmierne bogatwa, a posiadacz tych bogactw leżał przed tablicami świętych przykazań z twarzą zwróconą ku ziemi i ciche łkania podnosiły pierś jego.
Modlił się, płacząc za tułaczy naród swój.
Z cichej modlitwy jego jak grom wybuchały niekiedy głośno i z boleścią wymawiane słowa proroka: „Góra Syonu sterczy ruinami.“
∗
∗ ∗ |
Na jednym zegarze, jaki znajdował się jeszcze w mieszkaniu Graby, wybiła północ, do zrujnowanego salonu promienie księżyca wpływały falami przez okna odarte z firanek i migocącem światłem rozświecały smutną jego głębię.
Przy jednem z okien stała wysoka ciemna postać męska.
Był to Graba.
Patrzył przez szybę na noc widną, promienistą i drżał z gniewu, że nie była czarną jak piekielne czeluście, bo wnętrze jego było tak czarne, a blade światło księżyca wzrok mu raziło.
Przed nim, w osrebrzonej przestrzeni migotały wciąż jaskrawe blaszki złota, zielona barwa smaragdów splatała się z krwawym rubinów połyskiem, w górze i w dole, nad nim i w koło niego, w powietrzu wyrastały miliardy brylantów i wpijały mu się w oczy jak gadziny. Przymknął powieki, a wtedy w uszach zadźwięczał mu głuchy odgłos spadających na podłogę pereł i słyszał jak pierwsza z nich, dziesiąta, setna, miljonowa spadały jedna po drugiej i nieskończenie, nieskończenie spadały niby grad na kamienistą ziemię.
Dłońmi przycisnął uszy i wnet zamiast dźwięku rzęsiście spadających pereł, usłyszał tętent zegarków, wszystkich tych zegarków, jakie przed chwilą widział w izbie lichwiarza, a wszystkie razem stukały one jednostajnie, miarowo; stukanie to zmieniło się w gwar niewyraźny, a jakieś dziwne tajemnicze rozmowy i szepty, między któremi niby takt wybijały głuchym uderzeniem, wyraźne i z bezlitosną regularnością powtarzały się wciąż dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
W głowie mu się mięszało; czuł w mózgu jakieś koło ogniste, które się kręciło z szybkością skrzydeł młyńskich i widział wyraźnie, że pryskało ono zielonemi promieniami szmaragdów, i w szalonym wirze swym rozrzucało rzęsisty deszcz pereł, które rozsypywały się w koło niego i spadały na ziemię jedna po drugiej nieustannie, nieustannie jak grad powolny i cichy.
Odskoczył od okna i jął przebiegać salon szybkim krokiem. Odgłos jego nierównych stąpań głuchem echem rozlegał się między ścianami, echa te przeraźliwie zaczęły mu krzyczeć w uszach, wydawały z siebie jakieś piski, syczenia i wołania chrapliwe, a wśród tej wrzawy ciche i miarowe odzywały się tętna dwóch niewidzialnych zegarków, prowadzących z sobą tajemniczą rozmowę; jeden z nich mówił: — Żałuj! — drugi wnet dodawał: — Umieraj!
Upadł w fotel, a prosto w twarz rzuciła mu się szeroka smuga księżycowego światła; widział wyraźnie, że po srebrzystej wstędze tej, szalonym wirem przesuwały się, skakały, migotały brylanty, szmaragdy, rubiny i jaskrawe monety złote, różnobarwne a ostre jak sztylety promienie rzucając mu w oczy.
Przymknął znowu bolące powieki, lecz gdy tylko je przymknął, usłyszał znowu tętent kilkuset zegarków, szemrzących tajemnicze jakieś rozmowy i szepty, między któremi jednostajnie, miarowo, nieustannie powtarzały się dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
Porwał się z miejsca i w obie ręce pochwycił głowę.
W tej postawie stał długo.
Zegar posępnem uderzeniem wybił pierwszą godzinę po północy.
Uderzenie to przebrzmiało przeciągłem echem i zakończyło się długiem ostrem syknięciem.
Grabie zdawało się, że to syknięcie trwało wieki i że złożyło się nań tysiąc paszczy wężowych.
Podszedł do okna i błędny wzrok przesuwał po sklepieniu niebios. Czyste ono było, błękitne, osrebrzone białym księżycem, gdzieniegdzie płynęły po niem zwolna szmaty białych chmur o złotych rąbkach.
Graba podniósł rękę ku księżycowi z takim gestem, jakby chciał zgasić tę lampę niebieską, która tak pięknie przyświecała ziemi, wtedy, gdy w nim przyświecało ostatnie światło przytomnej myśli.
Pragnął ciemności.
Pragnął jej z całej siły, tak jak ociemniały pragnie światła.
Ale księżyc nie gasł na niebie, a przeciwnie z za lekkiego obłoku, którym był się oblekł na chwilę, wypłynął jaśniejszy jeszcze niż wprzódy i rzucił mu znowu w twarz pasmo jasnych promieni.
Ale tym razem Graba nie uczynił już żadnego poruszenia i osłupiałe oczy utkwił w oświetloną przestrzeń. Wśród niej, od księżyca, zsuwała się ku niemu postać kobieca, cień raczej świetlany, wiotki, owiany białą szatą, czarną przepasany wstęgą, z dwoma pasmami srebrnych włosów nad młodem czołem i blademi ustami szepcący: — Ja cię tak kochałam, a tyś mnie zabił...
Graba drżeć zaczął.
Ale w mgnieniu oka źrenice jego otworzyły się jeszcze szerzej i większa jeszcze bojaźń twarz mu wykrzywiła; bo przed nim, w smudze światła zniknął łagodny cień młodej o białych włosach kobiety, a od księżyca zsunęła się ku niemu straszna gniewem kobieca postać sędziwa, z siwemi rozpuszczonemi włosami, wpatrywała się w niego źrenicą krwią nabiegłą i uderzając w pierś odkrytą, mówiła z ochrypłym jękiem: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem!
Drżał całem ciałem i obu dłońmi zakrył oczy.
Zakrył oczy i nic już nie widział, ale za to słyszał okropne rzeczy. W koło niego ze wszystkich kątów pokoju, z za sufitu, z pod posadzki wydobywały się, rozlegały szmery, gwary, jęki. Były tam płacze i narzekania kobiet, szydercze, a zarazem bolesne śmiechy młodzieńców, przekleństwa ojców i złorzeczenia matek, a nad tem wszystkiem najgroźniejszy, najbardziej przeszywający głos starego lichwiarza, który wołał do niego: — Czy rozumiesz ty miłość dla bliźniego twego? nie. Czy nosiłeś ją w piersi? nie. Dla tego stałeś się tem, czem jesteś!
Graba odjął dłonie od oczu, przytomna myśl zaświeciła mu we wzroku i łamiąc ręce, zawołał:
— Biada mi! dla tego zostałem tem, czem jestem!
I dwa potoki łez palących popłynęły mu ze zbolałych oczu...
Graba płakał.
Płakał nad tem, że nie zabrał w świat z sobą tego snu czarownego, który śnił w kolebce... a w śnie tym leżało życie....
Płakał i przez łez zasłonę ujrzał dom swój rodzinny, obszerny, zdobny w starożytne ogrody, otoczony obszernemi lasami.
Zdawało mu się, że widzi raj, z którego wygnały go szatany...
Patrzył i patrzył, aż żal niezmierny węzbrał mu piersi i wybuchnął strasznem, rozdzierającem westchnieniem.
Zegar ogłosił drugą godzinę po północy.
Graba porwał się z miejsca gwałtownie, bo obok siebie posłyszał znowu głos starego lichwiarza, groźny, przeszywający: — Mogłeś być jednym z filarów, które podtrzymują to, co się ku upadkowi kłoni... imię twoje byłoby sławione...
O straszne zjawiska wyobraźni!
Jednocześnie gdy o słuch Graby odbiły się te słowa, przed oczami jego zaroił się tłum ludzi, znanych mu i nieznanych, z miljonem oczu wpatrzonych w niego, z miljonem rąk na niego wskazujących, z miljonem ust otwartych w wykrzyku. A wszystkie te oczy ciskały nań szyderstwem, te wszystkie ręce ukazywały go ze wzgardą, te wszystkie usta wymawiały: — Przeklęty!
Upadł na kanapę na wznak, z czołem oblanem potem kroplistym, z oczami szeroko rozwartemi.
Zegar ogłosił trzecią i czwartą godzinę.
Graba leżał nieruchomo; w mózgu jego kręciło się znowu koło ogniste, w wirze swym pryskało zielonemi szmaragdami i rozsypywało w koło niego perły, które spadając niby grad cichy a jednostajny, szemrały zwolna, miarowo, nieustannie: — Żałuj i umieraj!
Podniósł się zwolna, z ciężkością, automatycznie i z opadłą na piersi głową szeptał drżącemi ustami:
— Umieraj! umieraj! umieraj!
Z szeptem tym co raz cichszym i mniej wyraźnym postąpił kilka kroków i stanął u drzwi wiodących do pokoju Kamili.
Podniósł rękę ciężką jak ołów i położył ją na klamce.
Tak stał przez kilka minut.
Powoli ręka zsunęła się z klamki i kolana Graby poczęły zginać się niby niewidzialną dotykane mocą.
Ukląkł, pochylił się zwolna, ciężko, i ustami przylgnął do progu na chwilę.
Potem znowu podniósł się jak automat sztywny i martwy, z dwoma bruzdami skrzepłych łez na czole, oczyma, które z pod powiek drgających i nabrzękłych patrzyły szklanno i martwo przed siebie, migocąc tylko mglistym połyskiem bezprzytomnej myśli...
Tak szedł przez salon cichy jak widmo... sztywny jak trup, co z grobowego łoża powstaje. A za nim snuły się co raz blednące szmaty księżycowego światła, a przed nim z przeciwległych okien wnikał do ubocznych pokoi świt powstającego dnia...
Pomiędzy temi dwoma światłami przesunął się Graba ciemny, niemy i otworzył drzwi swego pokoju, które zamknęły się za nim powoli i cicho...
∗
∗ ∗ |
Rano jeszcze było, gdy w mieszkaniu pana Graby rozległ się donośny głos dzwonka pociągniętego niecierpliwą ręką i wnet potem przedpokój napełnił się gwarem kilku głośno rozmawiających ludzi.
Byli to ludzie w urzędowych ubraniach i urzędowemi minami.
— Nie miłą dziś mamy robotę, — mówił jeden z nich do drugiego, — zabierać komuś resztę sprzętów, a może i do więzienia prowadzić za długi...
— To rzecz nie miła, — dodał inny.
— Ale konieczna i sprawiedliwa, — dokończył trzeci, najstarszy znać urzędem i zwrócił się do chłopaka w szarym surducie, który im drzwi otworzył.
— Gdzie jest pan Graba?
Niby w odpowiedź na to pytanie po całem mieszkaniu rozległ się nagły, głuchy huk pistoletowego wystrzału.
Przybysze oniemieli.
— To w pokoju pana! — krzyknął służący i rzucił się ku drzwiom.
Ale w kilkanaście sekund wrócił zbladły, drżący cały, z szeroko rozwartemi oczami.
— Cóż się stało? — zawołał doń jeden z urzędników.
— Pan... pan... — jąkał służący.
— Cóż, mów! — zawołali wszyscy.
— Pan Graba zastrzelił się! — wyjąkał chłopak.
∗
∗ ∗ |
Blade słońce jesieni pogodnie świeciło nad domem, w którym mieszkała panna Ryta Słabecka i jej towarzyszki. Za jasnemi szybami migały twarze kobiece spokojne, uśmiechnione, w środkowym domu słychać było gwar dziecinnych głosów, w jednej z oficyn ktoś znać przy pracy nucił pół głosem piosenkę.
W bramie dziedzińca stanęły dwie kobiety.
Jedna łagodnie wzruszona z rozumem i dobrocią na twarzy.
Druga głęboko smutna, zmęczona.
Były to Ryta i Kamila.
Ryta wzrok niewysłowionej litości zwróciła na przyjaciółkę i wskazując jej dom swój, wyrzekła:
— Stanęłaś u portu, Kamilo. Wejdź tu ufna i z nadzieją. Tu serce twe długo kołatane burzami uspokoi się wśród pracy i przyjaźni naszej, rany twe zabliźnią się i zapomnisz o smutnej przeszłości...
To rzekłszy, ujęła rękę Kamili i zwolna powiodła ją przez dziedziniec, na który niby błogosławieństwo słane z nieba pracownicom, spływały z góry łagodne i spokojne słońca promienie.
∗
∗ ∗ |
Zwłoki samobójcy wedle ustaw kościelnych nie przyjęto do poświęcanej ziemi.
Mogiła jego samotnie zieleni się pod niedalekim gajem, stare dęby co jesieni żółtemi ją osypują liśćmi, a w zimie strząsają na nią brylantowe cyple szronu.
W parę miesięcy po złożeniu w nią zwłok nieszczęśliwego, ktoś przechodzący drogą, ujrzał klęczącą nad samotnym grobem kobietę w czarnem ubraniu, o siwych całkiem włosach, z twarzą noszącą wyraz wielkiej boleści.
Ciekawy przechodzień zatrzymał się i po odejściu kobiety stanął nad ustronną mogiłą.
Zobaczył na niej świeżo położoną płytę grobową z wyrytemi wyrazami:
„Kto z was bez grzechu, niech tu rzuci kamień.“
Nic więcej na tym grobowcu nie było, ani imienia, ani daty żadnej, tylko pod napisem czerniło się kilka plam świeżej wilgoci. Deszcz nie padał i rosy nie było w tej porze, przechodzień domyślił się, że plamy wilgotne były to łzy starej kobiety, która kilka godzin modląc się i płacząc, nad grobowym kamieniem klęczała.
Tego samego dnia mówiono w mieście, że matka pana Kaliksta Graby przybyła do M., aby pomodlić się i zapłakać nad mogiłą swego nieszczęśliwego syna, a napis na kamieniu, była to rzewna prośba zaniesiona przez rozdarte serce matki do tych, którzy ze wzgardą i wstrętem mijać będą grób jej jedynaka.