Pan Kaprowski/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pan Kaprowski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około zachodu słońca Krystyna była już w Wólce. Dała dzieciom po groszowym obwarzanku, kupionym dla nich w jednej z przydrożnych karczem, i wnet krzątać się zaczęła około ognia i wieczerzy. Ogarnęła ją teraz wielka wesołość. Wszystko, dziękować Bogu, skończone. Rekruci pojechali, a Filipek jej został. Pieniędzy wprawdzie niema już wcale; pusta pończocha, za koszulę wsunięta, piecze ją trochę, przewiduje gniew i skargi Antka, ale za to swoje zrobiła, — synka wyratowała. Jaśkowa przewlekłym od słabości głosem skarżyć się zaczęła, że bardzo niespokojną jest o męża. Dowiedział się o tem, że stryj do miasta pojechał do adwokata, chcąc go na swoją stronę przekręcić... Poszedł zrana do karczmy, aby rozpytać się o zamiar Pawła chłopów i arendarza: na obiad wrócił trochę pijany i stryja klął, na czem świat stoi. Strach jak on go teraz nienawidził. Zeby ona była wiedziała, ze go taka nienawiść do stryja i ochota do wódki napadnie, nigdyby mu nie doradzała procesu tego rozpoczynać. Ale teraz zapóźno, — już stało się! Pieniędzy na interes wydali dużo i choć zapożyczą się, a na swojem postawie muszą, i ziemię od Pawła odebrać! Krystyna zapytała ją, gdzie teraz był Jasiek.
— W karczmie! Mówił, że będzie póty siedział w karczmie, aż stryja wracającego od adwokata dopilnuje...
— A jak dopilnuje, to co?
— Oj, główko moja biedna! — jęknęła kobieta — albo ja wiem co? Wiadomo pijany i strasznie nienawidzący...
Błękitne oczy szeroko otwierając, szepnęła ciszej:
— Wiecie, Krystyno? żeby on tylko jakiego, broń Boże, kryminału się nie dopuścił!
Wyznała Krystynie, że nietylko posag jej został już na proces z Pawłem wydany, ale jeszcze u ojca jej kilkanaście rubli i u arendarza drugie tyle pożyczyli. Okropny niepokój dręczył ją i o los tych wydanych pieniędzy, i o to, aby Jasiek, pijany i zły, nad stryjem swoim nie dopuścił się czego złego. Krystyna uspakajała ją:
— Adwokat dobry człowiek: Pawłowi nie da się w inną stronę przekręcić. Kiedy przyrzekł, to dotrzyma. Jej rzekł i dotrzymał. Co zaś do Jaśka, to co on złego zrobić może? Paweł z miasta na piechotę idzie, ale idzie z kumem swoim, z którym spotkał się w mieście... I biały dzień przecież jeszcze, i karczma pełna ludzi, boć to niedziela...
Helena uspokoiła się trochę.
— Pobiegnę do karczmy, zobaczę, co tam takiego się dzieje, i duchem powrócę, żeby tobie oznajmić... No, nie frasuj się tak i nie jęcz, bo jeszcze zamrzesz.
Krystyna biegła już do drzwi, gdy otworzyły się one i z worem, zawierającym ćwiartkę żyta na plecach, wszedł Antek. Krystyna pomogła mu wór zsunąć na ziemię; a potem go za szyję objęła i w czerstwe ogorzałe policzki wycałowała. On całował ją także.
— A co słychać mamo? Filipek zdrów?
— Zdrów, gołąbku mój, zdrów! — śmiejąc się i białe zęby ukazując, mówiła kobieta. — Rekruci już pojechali, a on nie pojechał; gdzieś go pan adwokat, daj mu Boże zdrowie, przed rewizorami schował. Został w mieście i na zimowanie do Milewa przyjdzie.
Parobczak ucieszył się tą wiadomością.
— No, to i dobrze — rzekł — a ja myślałem, że on już pojechał.
— A czemuż ty tak myślałeś? — zapytała Krystyna.
Antek za siermięgę sięgnął.
— A bo oto pismo jest do was... od niego... Jakób Szyłko dzisiejszej nocy, zaraz potem, jakeście stąd poszli, z miasta tędy jechał, do czworaka dostukał się i mnie to pismo oddał. „Do Krystyny”, powiedział — „od Filipka, sam mnie to pismo oddał i powiedział, że pilno!” — Wyszedłem za nim, żeby się rozpytać, co i jak, ale on na wóz siadł i pojechał. Do chaty przed świtem chciał wrócić, bo kobyłę wziął od pługa...
Krystyna stała jak skamieniała, list, podany jej przez syna, w ręku obracając. Nagle porwała się z miejsca i syna za siermięgę pociągnęła. Do Mikołaja pobiegła. Mikołaj wszystkim prawie okolicznym chłopom czytywał otrzymywane przez nich listy. O kilkadziesiąt kroków od zabudowań folwarcznych, do uszu matki i syna, spiesznie idących drogą, doleciały od strony karczmy wielkie krzyki i gwary.
— Tam co takiego? — mruknął Antek.
Ujrzeli gromadę ludzi, w stronę folwarku zdążającą. W tłumie rozpoznali kilku parobków folwarcznych, szamoczących się z człowiekiem jakimś, którego przemocą prowadzili. Człowiek wydzierał się im, wykrzykując zmieszane, straszliwe przekleństwa. Był to Jasiek. Wyglądał strasznie: pijany, bez czapki, z rozczochraną czupryną, twarz miał okrytą sinemi plamami od uderzeń, podartą w kilku miejscach siermięgę. Miotał się, wrzeszczał, klął okropnie, oczy krwią, a usta pianą mu zachodziły. Aniby w nim poznać było spokojnego i rozważnego parobka. Podobny był do zwierzęcia, którego namiętność jakaś we wściekłość wprawiała. Prowadzący go parobcy ze swej strony krzyczeli także i śpieszące za tą gromadką dziesiątki bab i dzieci wiejskich krzyczały, śmiały się, podskakiwały. Antek, jednego z parobków zagabnąwszy, ciekawie rozpytywać zaczął, co to się z Jaśkiem stało i za co tak, jak winowajcę, do folwarku ciągną.
— Na stryja swego po pijanemu napadł i zbił go strasznie, po policją posłali — odparł parobek.
Antek stał z otwartemi ustami.
— A! — dziwił się — taki był porządny człowiek i nigdy nie pijał. Tak mu się Pawłowej ziemi zachciało, czy co?
Wchodząc do Mikołajowej chaty, pokłonili się i rzekli:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — odpowiedział Mikołaj.
Usłyszawszy prośbę Krystyny o przeczytanie listu. Mikołaj wstał, ze starej, podartej i zatłuszczonej książki do nabożeństwa wyjął ogromne okulary, a umieściwszy je na nosie, siadł przy oknie, papier rozwinął i bardzo powoli, z wielką trudnością czytać zaczął:
„Przez Jakóba Szyłkę, tego, co to jego chata przy Gozdawowej stoi, posyłam wam, matulu, pisanie to, a jeżeli nie przyjdziecie do mnie, jak tylko przeczytacie, to już nigdy mnie na tym świecie nie zobaczycie. Wczoraj od naszego pułkownika przyszedł rozkaz, żeby wszyscy rekruci wyjeżdżali tam, gdzie im kazano. Już nas tutaj nigdy ani oko nie zobaczy, ani ucho nie usłyszy. Nie wszyscy odrazu pojedziemy. Rotami kazano wyjeżdżać, a ta rota, do której ja należę, pierwsza wyjeżdża. Jutro, matulu, jutro ja na skraj świata już pojadę”.
W izbie rozległ się krzyk straszny. Antek zlekka matkę łokciem trącił i cichym szeptem wymówił:
— Cicho, matko, cicho!
Mikołaj czytał dalej:
„Gadają ludzie, żebym ja się nie smucił, bo jadą inni na kraj świata i wracają. Ale mnie to nie spotka. W żołądku żadnej siły nie czuję i piersi bolą, a bolą.. W szpitalu miesiąc przebyłem i lepiej mi było, ale teraz od wielkiego smutku znów gorzej. Jeżeli chcecie mnie, matulu, jeszcze jeden raz na tym świecie widzieć, przyjdźcie do miasta, jak tylko pismo to przeczytacie. Niech ja jeszcze raz na twoją główkę popatrzę. I przynieście mi tych pieniędzy, któreście dla mnie przeznaczyli, choć pięć rubli na drogę, żebym ja sobie za nich co kupił, kiedy trzeba będzie, żebym miał czem się posilić, i na tytuń także i na uszycie butów z tej skóry, co żołnierzom rozdają; ja sam szyć nie umiem, ale jest tu taki jeden, co szyje buty żołnierzom, a trzeba mu co dać, żeby uszył. To wy mnie, matulu, pięć rubli przynieście, albo może i dziesięć, z tych, coście dla mnie przeznaczyli. Zlitujcie się i ratujcie. Przyjdźcie na pożegnanie i pieniędzy przynieście. Już ja jutro pojadę, bo ta rota, do której ja należę, pierwsza wyjeżdża. A teraz kłaniajcie się odemnie Antkowi i Jaśkowi, i Jaśkowej żonie, i Maciejowi, i Maciejowej, i Mikołajowi i synowi Mikołaja, Andrzejowi, i córce Mikołajowej, Kaśce i Pawłowi Gozdawie i żonie jego i Józetowi Szyłce i jego bratu”.
Tu Mikołaj rękę z kawałkiem sinego papieru na kolana opuścił. Zląkł się. W izbie brzmiał krzyk długi, przeraźliwy. Zarazem rozległ się stuk padającego na podłogę ciała. Ze strasznym krzykiem owym Krystyna na glinianą podłogę upadła, a palce jej oplotły głowę i paznogciami wpiły się przez gęste włosy w skórę, okrywającą czaszkę. Z ust jej wychodził jeden tylko, nieustannie powtarzający się wyraz:
— O, Jezu! Jezu! Jezu mój! Jezu!
Wyraz ten rozlegał się po izbie tak straszliwie, jak gdyby wychodził z konającej piersi.
Z tem obejmowaniem ziemi i ruchami ciała, dążącemi jakoby do wgrzebania się w ziemię, z tym nieustannym powtarzaniem na różne tony jednego wyrazu, z roztarganemi włosami i rozpłomienionemi oczyma, miała w tej chwili pozór wariatki. Teraz już wybornie zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że adwokat oszukiwał, że pieniądze wyłudził, że nie uratowała syna i że Filipek pojechał już w te dalekie kraje, o których tyle okropnych rzeczy opowiadał Mikołaj...
— Jezu! Jezu! Jezu mój, Jezu!
Syn jej pojechał dziś właśnie, wtedy, kiedy ona w mieście była i nie pozwolili jej pójść do niego i jeszcze raz jeden na niego spojrzeć... Pojechał temi wozami, które tuż, tuż przed nią przeleciały, a ona nie wiedziała, że on tam był, i kiedy twarz jego mignęła jej w oczach, w wielkiej gromadzie innych twarzy, to ona myślała, że się jej przywidziało, przyśniło się niby... A on tam był... w tych czarnych wozach...
— Jezu! Jezu! Jezu mój! Jezu!
Napisał do niej: „matulu! ratujcie! przyjdźcie do mnie na pożegnanie!” a ona nie przyszła... tak, jakby go nie kochała i nie żałowała; ani pożegnać się z nim, ani macierzyńską ręką pobłogosławić go nie przyszła... Była o kilka kroków od dziecka swego najmilszego i nie objęła go i nie zobaczyła...
— O, Jezu!
Antek nad rozpostartą na ziemi matką stał i powtarzał:
— Dosyć, matulu, dosyć, dosyć, dosyć już, dosyć!
Łzy kręciły mu się w oczach. On także widać żałował brata, ale więcej jeszcze matki, i pocieszał ją, jak umiał.
Ale Krystyna głośniej jeszcze, niż wprzódy, straszniej, przeciągłej krzyknęła:
— Jezu!
Podniosła się trochę z ziemi. W klęczącej postawie ramiona w górę wyprężyła i, klasnąwszy w dłonie, aż się po izbie rozległo, ręce załamała. Przypomniała się jej teraz jeszcze jedna rzecz straszna.
— Jam już wszystkie, wszyściuteńkie pieniądze im oddała! co ja jemu teraz poszlę, żeby on miał się czem posilić... skąd ja jemu pięć rubli wezmę... ja już ani grosza nie mam... ani jednego grosza dla niego niema... O, Jezu mój! com ja zrobiła! Żebym ja wprzódy pod ziemię poszła, żeby mnie wprzódy nogi odjęło, nim te pieniądze oddałam!... Oj! Filipku mój, kwiatku ty mój, słoneczko ty moje złote, nie mam już nic do posłania tobie...
Teraz dopiero ryknęła płaczem, i Antek rozpłakał się także. Pochylił się ku klęczącej wciąż matce i za ramię targać ją zaczął.
— Dosyć, matko, — szeptał — dosyć, nie zawodźcie tak! Weźcie z moich pieniędzy pięć rubli i Filipkowi poślijcie! Już ja jemu tych pieniędzy nie pożałuję. Słyszycie matulu, co ja mówię?
Słyszała. I czuła, że tu przyszła na nią rzecz najstraszniejsza. Podniosła na syna pełne łez oczy i zdławionym głosem wyszeptała:
— Synku! oj! synku! nie gniewaj się, ja i te pieniądze, te, co dla ciebie były... oddałam.
Parobczak wyprostował się, oczy mu nagle oschły, a krwiste rumieńce do twarzy buchnęły.
— Kiedy? — krzyknął.
— Dziś rano, w mieście u adwokata oddałam.
Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Po twarzy parobka przepływały płomienie gniewu, oczy roziskrzać się zaczęły. Od klęczącej kobiety kilka kroków odstapił, pięście zacisnął i głosem grubym, takim, jakim nigdy dotąd nie mawiał, wybuchnął:
— No, kiedy tak, to ty suka jesteś, nie matka!... Ja ci tego nigdy nie daruję!
Na ławie pod ścianą usiadł i, łokcie wsparłszy na kolanach, twarz w dłoniach ukrył i płakać głośno zaczął, a płacząc wyrzekał.
— Jemu wszystko, a mnie to nic... jakbym ja nie jej był dzieckiem. Cóż on lepszego odemnie, żeby jemy wszystko było, a mnie nic... Czym ja tobie co złego zrobił? taki sam byłem posłuszny i uważny, jak i on. Oj, żebym wiedział, że mnie Pan Bóg pokarał taką matką, nie byłbym takim, kiedyś ty taka bez rozumu żadnego i taka, co jedno dziecko swoje liże, a drugie kąsa...
Odkrył twarz i do Mikołaja zwrócony, rozpowiadać począł, że jeden z gospodarzy milewskich, jedynaczkę córkę mający, chciał go ze stoma rublami wziąć za zięcia. Nazywa się Marjanna, tęga dziewucha i gospodyni dobra. Za rok jaki byłoby wesele... Ożeniłby się i swoje miałby gospodarstwo... A teraz, bez niczego kto go weźmie?
Rzucił się znowu ku matce.
— A prosiłem, żeby nie oddawała! Oddała... mnie ona drogę do szczęścia zagrodziła! Co ja jej złego zrobiłem? Czem ja gorszy od tamtego! — I znowu zakrywszy twarz dłońmi, rozpłakał się. Wtedy kobieta ku ziemi schylona, pokorna, pełznąć zaczęła po podłodze ku ławie, na której siedział rozżalony i rozwścieczony parobczak. Jedna połowa jej serca leciała za tamtym, nieszczęsnym, zgubionym, druga ciągnęła do tego biednego, którego skrzywdziła sama. Przypełzła ku niemu na klęczkach i ramionami objąć go chciała. Ale on, uczuwszy jej dotknięcie, zerwał się z ławy i pięścią w pierś pchnął ją tak silnie, że aż zatoczyła się i znowu na podłogę upadła. Podniósł więc na nią rękę!
— O, Jezu! o Jezu! Jezu!
Dźwignęła się z ziemi i, cała pochylając się na przód, z wyciągniętemi rękami znowu szła ku niemu.
— Nie gniewaj się, synku, oj, nie gniewaj się! tyś już teraz jeden jedyny mi został.
Jednego zabrali i pogonili daleko... drugi ją wybił... Jezu!
Mikołaj wtedy wstał z ławki, parobka za rękaw od siermięgi chwycił i zmieszanego wypchnął za drzwi.
Przepadły pieniądze Krystyny; przepadło i to
wszystko, co chłopi milewscy na proces z Dzielskim adwokatowi wypłacili, i to, co Jasiek dał na sprawę przeciw Gozdawie, i to, czem Gozdawa chciał adwokata na swoją stronę przekupić! Ciężko zapracowany grosz, pieniądze przez lat kilkanaście mozolną pracą uzbierane, wszystko wyłudził Kaprowski...
I żeby to na tem było się skończyło.
Nie same tylko pieniądze ludzie potracili. Przepadła i zgoda we wsi. Gospodarze jedni drugim wymawiali, że tak oszukać się dali.
Jasiek, choć od sprawy kryminalnej wykręcił się jakoś, ale już nigdy ze stryjem do zgody nie doszedł. Paweł, który mu przedtem pomagał i radził w potrzebie, stał się dla niego obcym i nawet gorszym, niż obcy... Antek rzucił matkę i poszedł do innej wsi na parobka.
— Kiedy ty pracy własnego dziecka uszanować nie umiesz — powiedział — nie jesteś ty matką, znać cię nie chcę!...
Biedna Krystyna, opuszczona przez dzieci, na starość sierotą została...
A główni winowajcy? cóż z nimi się stało? Kiedy chłopi chcieli dochodzić swej krzywdy, zapytano ich o papiery, o dokumenty, o dowody, że pieniądze Kaprowskiemu dawali. Ale nic podobnego nie mieli i dlatego wszystkie ich zabiegi do niczego nie doprowadziły. Tyle tylko, że Kaprowski, nie mając już nic do czynienia w tej okolicy, gdzie wszyscy się na nim poznali, wyjechał tajemnie w inne strony, ażeby tam na nowo swoją piekielną robotę prowadzić. Mikołaja zaś znaleziono jakoś wkrótce potem w lesie zabitego i znać było, że ci, co nań napadli, straszną mu śmierć zadali; ciało miał całe poranione, pokaleczone i pobite. Śledztwo do niczego nie doprowadziło, sprawców nie wykryto; kiedy władze zjechały, od nikogo słowa wycisnąć nie można było: chłopi milczeli ponuro i znać było, że wieś cała uznaje słuszność kary na człowieku, który tylu krzywd i nieszczęść był narzędziem.