Pan Twardowski (Rydel, 1923)/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Rydel
Tytuł Pan Twardowski
Podtytuł Poemat w XVIII. pieśniach
Wydawca S. A. Krzyżanowski
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Związkowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Włodzimierz Tetmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
PIEKIELNA JAZDA.


O terminie i o Rzymie
Twardowskiemu się nie śniło,
Z czarta drwił — i dobrze było!
Aż doń raz wieczorem w zimie
Przyszedł maleńki człowieczek
Z twarzą starą i opiłą,
I dziesięć ogromnych beczek
Przewybornego węgrzyna
Dawał, jeżeli pojedzie
Do chorego jako lekarz.
I ręce składał człeczyna:
— „Poratuj bliźniego w biedzie!
Pojedziesz Waszmość? Przyrzekasz?!“
Twardowski zwlekał po trochu,
Ale tamten beczki wina
Sam stoczył do jego lochu

I znów błaga i zaklina:
— „Jedźmy, droga niedaleka,
Zaraz dzisiaj się wybierzem...“
— „Gdzież to jest?“ — „Pod Sandomierzem,
Lecz koników taka para
Pod bramą z saniami czeka,
Że polecimy z kopyta…“
Podał lisiurę z kołnierzem
I śmiała mu się twarz stara,
Zmarszczkami gęsto pokryta.
— Wsiedli, karzeł chwycił wodze…
Sanna była jak po stole.
Pędzą, mkną, mijają w drodze
Wieś nie wieś, pole nie pole.
Istne smoki dwa bachmaty —
Kare, jakby je kto w smole
Wypławił — z wichrami rwały,
A karzeł w czapce rogatej
Jeszcze biczem śmigał na nie,
Krzywe zęby mu się śmiały
I wzrok łyskał zezowaty.
— „A co? Jedziem, Jaśnie Panie?!“
W mrokach świat od śniegu biały

Miga się tylko, a sanie
Na złamanie karku lecą;
Koniom z nozdrzów ogień parska
Slepia, jak węgle im świecą.
Twardowskiemu podejrzanie
Pachniała jazda zbyt dziarska
I woźnica nazbyt żwawy…
Myślał od czasu do czasu:
— „Może to dyabelskie sprawy?“
Lecz milczał.
Jadą a jadą,
Aż jak wiatr wpadli do lasu,
Z drzew spłoszone kruków stado
Zrywa się z głośnem krakaniem,
Mistrz wśród wrzasku i hałasu
Zrozumiał, że kraczą: „Zdrada!“
— „W karczmie na chwilę przystaniem,
Koniom potrzeba popasu…“
Piskliwie karzeł zagada
Z dziwnym uśmiechem na twarzy.
Poprzez pnie światło skądś pada,
Dojeżdżają — karczma niska
Oknami krwawo się jarzy
I blaskiem po śniegu ciska.

Twardowski ze sań wysiada,
Wtem na dachu kruków stada
Drą się znowu, co niemiara,
Kracząc: „Wracaj! Wracaj! Zdrada!“
Inne wrzeszczą: „Kraków! Kraków!“

Obejrzał się — lecz… o dziwo!
Sań, woźnicy, ni rumaków
Nigdzie dokoła nie było…
Zrozumiał jazdę straszliwą:
Zdradą, a może siłą
Chciał go Zły porwać do Rzymu!
Czemuż bez śladu, bez echa
Zniknął gdzieś tak nakształt dymu?
Mistrz Twardowski się uśmiecha
I do karczmy prosto zmierza,
Gdy mu coś bzyknęło w uchu:
Był to pająk jego, Klecha,
Więc półgłosem go uśmierza:
— „Cicho, nie bzycz, stary druhu!“
I nie dbając na przestrogę
Wszedł…
Wśród zgiełku i zaduchu
Tańczą. Jakiegoś żołnierza

Wypytał zręcznie o drogę
— „Cwierć mili od Sandomierza.“
— „A któraż teraz godzina?“
— „Ósma…“ Uszom niedowierza:
Wyjeżdżał, było po szóstej!

Kazał sobie podać wina,
Podjadł baraniny tłustej,
A potem powolnił pasa…
Rozgląda się — wtem… swą żonę
Spostrzegł, jak z szewczykiem hasa —
I oczy przetarł zdumione.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Rydel.