Pan Wołodyjowski/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednakże nie jechał tak szybko pan Zagłoba, jak to sobie i towarzyszom obiecywał. Im zaś był bliżej Warszawy, tem jechał wolniej. Był to czas, w którym Jan Kazimierz, król, polityk i wódz wielki, pogasiwszy pożary postronne i wywiódłszy Rzeczpospolitą jakoby z toni potopu, zrzekł się panowania. Wszystko on przecierpiał, wszystko przetrwał, wszystkim ciosom piersi nadstawił, które szły od zewnętrznego nieprzyjaciela; ale gdy potem wewnętrzne reformy zamierzył i zamiast pomocy od narodu, oporu tylko i niewdzięczności doznał, wówczas dobrowolnie zdjął z poświęconych skroni tę koronę, która nieznośnym ciężarem mu się stała.
Sejmiki powiatowe i generały już się były poodprawiały, a ksiądz prymas Prażmowski konwokacyę na 5 listopada oznaczył.
Wielkie były wcześnie różnych kandydatów starania, wielkie partyi rozmaitych współzawodnictwa, a choć to elekcya miała dopiero rozstrzygnąć, rozumiał wszakże każdy niezwykłą sejmu konwokacyjnego ważność. Jechali tedy posłowie do Warszawy koleśno i konno, z czeladzią i pachołkami, jechali senatorowie, a przy każdym dwór wspaniały.
Po drogach było ciasno, gospody zajęte, a wynalezienie sobie noclegu z wielką połączone mitręgą. Wszakże ustępowano panu Zagłobie miejsca ze względu na jego wiek, ale natomiast niezmierna jego sława nieraz właśnie narażała go na stratę czasu.
Bywało, zajedzie do jakiej karczmy, a tam ani już palca wścibić, to personat, który ją wraz z dworem zajmował, wyjdzie przez ciekawość zobaczyć, kto przyjechał, a widząc starca z białemi jak mleko wąsami i brodą, rzecze na widok takiej powagi:
— Proszę waszmości dobrodzieja ze mną do stancyi, na przygodną zakąskę.
Pan Zagłoba grubijaninem nie był i nie odmawiał, wiedząc, że znajomość z nim każdemu miłą będzie. Gdy więc gospodarz, przez próg go przepuściwszy, pytał następnie: „kogoż mam honor? — on się tylko w boki brał i pewien efektu, odpowiadał dwoma słowami:
— Zagłoba sum!
Jakoż nie zdarzyło się nigdy, aby po owych dwóch słowach nie nastąpiło wielkie ramion otwieranie, okrzyki: „do najfortunniejszych dni ten zapiszę!“ i nawoływania towarzyszów, albo dworzan: „patrzcie! ów jest wzór, gloria et decus wszystkiego Rzeczypospolitej kawalerstwa!“ Zbiegali się tedy podziwiać pana Zagłobę, a młodsi przychodzili całować poły jego podróżnego żupana. Zaczem ściągano z wozów beczułki i ankary i następowało gaudium, trwające czasem dni kilka.
Powszechnie myślano, że jako poseł na konwokacyę jedzie, a gdy mówił, że nie, zdziwienie było powszechne. Ale on tłumaczył się, że panu Domaszewskiemu mandatu ustąpił, aby zasie i młodsi do spraw publicznych przykładać się mogli. Jednym też powiadał przyczynę, dla której w drogę wyruszył; innych zaś, gdy się dopytywali, zbywał słowami:
— Ot z małegom do wojny przywykł, toć zachciało się jeszcze na stare lata z Doroszeńką pohałasować.
Po których słowach podziwiano go jeszcze więcej. A nikomu przez to nie był tańszym, że nie jako poseł jechał, wiedziano bowiem, że i między arbitrami znajdują się tacy, którzy więcej od samych posłów mogą. Zresztą baczył każden senator, choćby i najznamienitszy, na to, że po paru miesiącach nastąpi elekcya, a wówczas każde słowo męża, tak między rycerstwem wsławionego, nieoszacowaną wagę mieć będzie.
Brali też w ramiona pana Zagłobę i czapkowali mu, by i najwięksi panowie. Pan podlaski trzy dni go poił; panowie Pacowie, których w Kałuszynie napotkał, na rękach go nosili.
Niejeden i dary znaczne kazał pocichu w wasąg mu wsuwać: od wódek, win, do sepecików kosztownie oprawnych, szabel i pistoletów.
Miała się z tego dobrze i służba pana Zagłoby, ale on sam, wbrew postanowieniu i obietnicy, jechał tak wolno, że trzeciego tygodnia dopiero w Mińsku stanął.
Za to w Mińsku nie popasał. Wjechawszy na rynek, ujrzał dwór tak znaczny i piękny, jakiego dotąd po drodze nie spotkał: dworzanie w szumnej barwie, pół regimentu jeno piechoty, bo na konwokacyę zbrojno nie jeżdżono, ale tak strojnej, że i król szwedzki strojniejszej gwardyi nie miał; pełno nawet pozłocistych wozów z makatami i kobiercami dla obijania karczem po drogach; wozów z kredensem i zapasami żywności; przytem służba cała niemal cudzoziemska, tak, że mało kto się zrozumiałym językiem w tej ciżbie odezwał.
Pan Zagłoba dopatrzył wreszcie jednego z dworzan po polsku ubranego, więc kazał stanąć i pewien dobrego popasu, wysadził już jedną nogę z wasągu, a jednocześnie spytał:
— A czyj to dwór taki foremny, że i król foremniejszego mieć nie może?
— Czyjże ma być — odpowiedział dworzanin — jak nie pana naszego, księcia koniuszego litewskiego?
— Kogo? — powtórzył Zagłoba.
— Czy waść głuchy? Księcia Bogusława Radziwiłła, który na konwokacyę jedzie, ale — da Bóg! — po elekcyi elektorem zostanie.
Zagłoba schował prędko nogę w wasąg.
— Jedź — krzyknął na woźnicę. — Nic tu po nas!
I pojechał trzęsąc się z oburzenia.
— Wielki Boże! — mówił — niezbadane Twoje wyroki i jeśli tego zdrajcy piorunem w kark nie trzaśniesz, to masz w tem jakoweś ukryte intencye, których się rozumem dochodzić nie godzi, choć po ludzku rzeczy biorąc, należałby się takiemu skurczybykowi dobra chłosta, ale widać źle się dzieje w tej prześwietnej Rzeczypospolitej, jeśli podobni przedawczykowie, bez czci i sumienia, nietylko kary nie odnoszą, ale w bezpieczności i potędze jeżdżą, ba! jeszcze obywatelskie funkcye sprawują. Chyba, że zginiem, bo gdzież w jakim kraju, w jakiem innem państwie, taka rzecz przygodzićby się mogła? Dobry był król Joannes Casimirus, ale nadto przebaczał i przyuczał najgorszych dufać w bezkarność i przezpieczeństwo. Wszelako nie jego to tylko wina. Widać, że i w narodzie sumienie obywatelskie i czułość na cnotę do reszty zaginęła. Tfu! tfu! on posłem! W jego bezecne ręce obywatele całość i bezpieczeństwo ojczyzny składają, w te same ręce, któremi ją rozdzierał i w szwedzkie łańcuchy okuwał! Zginiemy, nie może inaczej być! Jeszcze go i na króla rają… A cóż! wszystko widać w takim narodzie możliwe. On posłem! Dla Boga! Przecież prawo wyraźnie mówi, że nie może być posłem ów, który w obcych krajach urzędy sprawuje, a przecież on jest generalnym, u swego parszywego wuja, Prus książęcych gubernatorem! Aha! czekajże, mam cię. A rugi sejmowe od czego? Jeśli do sali nie pójdę i tej materyi, chociaż tylko arbitrem będąc, nie poruszę, to niech się tu zaraz w skopa zmienię, a mój woźnica w rzeźnika. Znajdą się przecież między posłami, którzy mnie poprą. Nie wiem, czyli ci, zdrajco, jako takiemu potentatowi, dam rady i z poselstwa wyrugować zdołam, ale że ci to do elekcyi nie posłuży — to pewna! I Michał, nieboże, poczekać na mnie musi, bo to będzie pro publico bono uczynek.
Tak rozmyślał pan Zagłoba, przyrzekając sobie koło tej sprawy rugów pilnie chodzić i posłów prywatnie dla niej kaptować. Z tego powodu od Mińska śpieszniej już do Warszawy dążył, bojąc się na otwarcie konwokacyi zapóźnić.
Przyjechał jednak dość wcześnie. Posłów i postronnych zjazd był tak wielki, że gospody ni w samej Warszawie, ni na Pradze, ni nawet za miastem wcale nie można było dostać; trudno się było do kogo zaprosić, bo w jednej izbie po trzech i czterech się mieściło. Pierwszą noc przepędził pan Zagłoba w handlu u Pukiera i zeszła jakoś dość gładko; ale nazajutrz, wytrzeźwiawszy na swym wasągu, sam dobrze nie wiedział, co ma czynić.
— Boże! Boże! — mówił, wpadłszy w zły humor i rozglądając się po Krakowskiem Przedmieściu, które właśnie przejeżdżał — oto Bernardyni, a oto ruina pałacu Kazanowskich! Niewdzięczne miasto! Własną krwią i trudem musiałem je nieprzyjacielowi wydzierać, a teraz mi kąta dla siwej głowy żałuje.
Miasto wszelako nie żałowało wcale kąta dla siwej głowy, tylko go poprostu nie miało. Natomiast czuwała nad panem Zagłobą szczęśliwa gwiazda, bo ledwie do pałacu Koniecpolskich dojechał, gdy jakiś głos krzyknął z boku na woźnicę:
— Stój!
Czeladnik powstrzymał konie; wtem nieznajomy szlachcic zbliżył się z rozjaśnionem obliczem do wasągu i zawołał:
— Panie Zagłoba! Nie poznajesz mnie waszmość?
Zagłoba ujrzał przed sobą męża, mającego około trzydziestu kilku lat, przybranego w kołpak rysi z piórkiem, znak niechybny wojskowej służby, w makowy żupan i ciemno-czerwony kontusz, przepasany pozłocistym pasem. Twarz nieznajomego była nadzwyczajnej piękności. Cerę miał ów bladą, nieco tylko w polach wichrem na złotawo opaloną, oczy błękitne, pełne jakowegoś smutku i zamyślenia, rysy twarzy nadzwyczaj foremne, prawie, jak na męża, zbyt piękne; pomimo polskiego stroju nosił on długie włosy i brodę z cudzoziemska przyciętą. Stanąwszy przy wasągu, otworzył szeroko ramiona, a pan Zagłoba, lubo nie mógł go sobie na razie przypomnieć, przechylił się i objął go za szyję.
Ściskali się tedy serdecznie, a chwilami jeden odsuwał drugiego, aby mu się lepiej przypatrzyć; nakoniec Zagłoba rzekł:
— Wybaczaj waszmość, ale jeszcze nie mogę sobie przypomnieć…
— Hassling-Ketling!
— Dla Boga! Twarz wydała mi się znajomę, ale strój całkiem waćpana odmienił, bom cię dawniej w kolecie rajtarskim widywał. To już i po polsku chodzisz?
— Bom tę Rzeczpospolitą, która mnie tułacza, pacholęciem jeszcze niemal będącego, przygarnęła i dostatnim chlebem opatrzyła, za swoją matkę uznał i innej mieć nie chcę. Waćpan nie wiesz o tem, żem indygenat po wojnie otrzymał?
— A to mi słodką nowinę zwiastujesz! Także ci się to poszczęściło?
— I w tem i w czem innem, bom w Kurlandyi, na samej granicy żmudzkiej na człeka takiego samego nazwiska, jako jest moje, natrafił, któren mnie adoptował, do herbu przyjął i fortuną obdarzył. Mieszka on w Świętej, w Kurlandyi, ale i z tej strony ma majętność Szkudy, którą mnie puścił.
— Szczęść ci Boże! Toś tedy wojnę porzucił?
— Niech się jeno jakakolwiek zdarzy, stawię się niezawodnie. Dlatego to i wioskę w dzierżawę oddałem, a tu czekam okazyi.
— To mi kawalerska fantazya! Zupełnie jak ja, kiedym był młody, choć i dziś jeszcze wigor w kościach jest! Co tedy porabiasz w Warszawie?
— Posłuję na konwokacyę.
— Rany Boskie! Toś już z kościami Polak!
Młody rycerz uśmiechnął się.
— I duszą, a to więcej!
— Żonatyś?
Ketling westchnął.
Nie!
— Tego ci tylko brakuje. A wierzę! czekaj jeno! Zaliby ci dotąd dawny sentyment do Billewiczówny nie wyszedł z pamięci?
— Skoro waćpan o tem wiedziałeś, com moją sądził być tylko tajemnicą, to wiedz, że żaden nowy nie przyszedł…
— Daj spokój! Ona niedługo małego Kmicica światu przyrzuci. Daj sobie spokój! Coć za robota wzdychać, gdy kto inny w lepszej kofidencyi z nią żyje. Powiem-ć prawdę, że to i śmieszno.
Ketling podniósł swe smutne oczy w górę.
— Rzekłem tylko, że nowy sentyment nie przyszedł.
— Przyjdzie, nie bój się! ożenim cię! Wiem to z własnej eksperyencyi, że zbytnia stałość w amorach tylko zgryzot przyczynia. Żem to był swego czasu stały jako Troilus, siła delicyi, siła dobrych okazyi poniechałem, a com się nagryzł!
— Daj Boże każdemu zachować tak jowialny humor, jako waszmość zachowałeś.
— Bom w modestyi żył zawsze, przeto mi w kościach nie strzyka! Gdzie mieszkasz, zali znalazłeś gospodę?
— Mam dworek wygodny ku Mokotowu, który po wojnie już wybudowałem.
— Toś szczęśliwy, ja zaś od wczoraj napróżno po całem mieście jeżdżę.
— Dla Boga! dobrodzieju! już-że mi tego nie odmówisz, żebyś u mnie stanął; miejsca jest dosyć; prócz dworku, oficyna i stajnia wygodna. Znajdzie się dla czeladzi i koni pomieszczenie.
— Toś mi z nieba spadł, jak mnie Bóg miły.
Ketling siadł na wasąg i ruszyli.
Po drodze opowiadał mu Zagłoba o nieszczęściu, jakie w pana Wołodyjowskiego ugodziło, a on ręce nad nim łamał, bo nic był dotąd nie wiedział.
— Tem to ostrzejszy grot i dla mnie — rzekł wreszcie — że może waszmość i nie wiesz, jaka między nami w ostatnich czasach przyjaźń powstała. Wszystkie późniejsze wojny w Prusiech przy oblężeniu zamków, gdzie tylko były jeszcze szwedzkie załogi, odprawowaliśmy razem. Chodziliśmy i na Ukrainę i na pana Lubomirskiego i znów na Ukrainę, już po śmierci ruskiego wojewody, pod panem marszałkiem koronnym Sobieskim. Jedna kulbaka nam za poduszkę służyła, z jednej jadaliśmy misy; Kastorem i Polluxem nas zwano. I dopiero, gdy on po pannę Borzobohatą na Żmudź jechał, nadeszła chwila separationis; któżby się spodziewał, że najlepsze jego nadzieje tak prędko przeminą, jak strzała na powietrzu?
— Nic stałego na tym padole płaczu nie masz — odpowiedział Zagłoba.
— Prócz przyjaźni statecznej… Trzeba będzie radzić i dowiadywać się, gdzie on teraz. Może od pana marszałka koronnego czegoś się dowiemy, który Wołodyjowskiego, jak źrenicę oka miłuje. A nie, toć tu są posłowie ze wszystkich stron. Niepodobna, aby który o takim rycerzu nie słyszał. W czem będę mógł, w tem waszmości posłużę, lepiej niż gdyby o mnie samego chodziło.
Tak rozmawiając, przybyli nakoniec do ketlingowego dworku, który dworem się być okazał. W środku były porządki wszelkie i niemało sprzętów kosztownych, bądź kupionych, bądź ze zdobyczy pochodzących. Broni zwłaszcza wybór był znamienity. Ucieszył się pan Zagłoba na ten widok i rzekł:
— O! toż waćpan mógłbyś tu i dwadzieścia osób pomieścić. Szczęście to dla mnie, żem cię spotkał. Mogłem pana Antoniego Chrapowickiego gospodę zająć, bo to mój znajomy i przyjaciel. Ciągnęli mnie i Pacowie, którzy przeciw Radziwiłłom partyzantów szukają, ale u ciebie wolę.
— Słyszałem między posłami litewskimi — odrzekł Ketling — że ponieważ teraz na Litwę kolej przypada, chcą koniecznie pana Chrapowickiego marszałkiem sejmu postanowić.
— I słusznie. Człek to zacny i regalista, jeno nieco dobrowolny. Dla niego nie masz nad zgodę; tylko patrzy, gdzieby kogo z kim pogodzić, a to na nic. Ale! powiedzno szczerze, czem-ć jest Bogusław Radziwiłł?
— Od czasu, jak mnie Tatarzy pana Kmicicowi pod Warszawą w niewolę wzięli, niczem. Porzuciłem tę służbę i nie zabiegałem o nią więcej, bo choć to możny pan, ale zły i przewrotny człowiek. Napatrzyłem ja mu się dosyć, gdy w Taurogach na cnotę tej nadziemskiej istoty nastawał.
— Jakiej nadziemskiej? Człeku co gadasz? Z gliny ona jest i tak, jak pierwsza lepsza farfurka stłuc się może. Wszelako mniejsza z tem!
Tu zaczerwinił się pan Zagłoba z gniewu, aż mu oczy na wierzch wyszły.
— Wyobraź sobie, ta szelma posłem jest!
— Kto taki? — spytał zdumiony Ketling, którego myśl była jeszcze przy Oleńce.
— Bogusław Radziwiłł! Ale rugi! rugi od czego!? Słuchaj! tyś poseł, możesz tę materyę poruszyć, już ja ci z galeryi ryknę do wtóru, nie bój się! Prawo za nami, a zechcą-li prawo poniżyć, to możnaby między arbitrami tumulcik uczynić tak zacny, żeby się i bez krwi nie obyło.
— Nie czyń tego waść, na miłosierdzie Boże! Materyę ja wniosę, bo słuszna, ale Boże uchowaj sejm zamieszać.
— Pójdę i do Chrapowickiego, choć to ciepła woda, co ze szkodą jest, bo od niego, jako przyszłego marszałka, siła zależy. Podszczuję Paców. Przynajmniej wszystkie jego praktyki publice przypomnimy. Przecie słyszałem po drodze, że ta szelma o koronę dla siebie myśli się starać!
— Chybaby naród do ostatniego upadku przyszedł i nie był żywota godny, gdyby tacy królami jego mieli zostawać — odrzekł Ketling. — Ale wypocznij waść teraz, a później któregokolwiek dnia pójdziem do pana marszałka koronnego o naszego przyjaciela wypytywać.