Pan Wołodyjowski/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po wyjściu z zamku, Ketling, potrzebując zebrać myśli i otrząsnąć się ze zdumienia, w które wprawiło go postępowanie Krzysi, pożegnał ją i Zagłobę zaraz przed bramą, oni zaś oboje udali się z powrotem do gospody. Basia z panią stolnikową już były od chorej wróciły także, i pani stolnikowa przywitała pana Zagłobę następującemi słowy:
— Miałam pismo od męża, który przy Michale w stannicy dotąd bawi. Zdrowi są obaj i niedługo się tu obiecują. Jest list od Michała do Waćpana, a do mnie tylko podskryptum w mężowskim. Pisze też mąż, że dyferencyę, która była z Żubrami o jedną Basiną majętność, szczęśliwie ukończył. Teraz już tam sejmiki zbliska… Powiada, że tam imię pana Sobieskiego okrutnie znaczy, więc i sejmik po jego myśli wypadnie. Kto żyw, na elekcyę się wybiera, ale nasze strony będą z panem marszałkiem koronnym. Ciepło już tam i dżdże chodzą… W Werchutce u nas spaliły się zabudowania… Czeladnik ogień zapuścił, a że wiatr był…
— Gdzie list Michałowy do mnie? — spytał pan Zagłoba, przerywając potok nowin wypowiedzianych jednym tchem przez zacną panią stolnikową.
— Ot, jest! — odrzekła, podając mu pismo pani stolnikowa. — Że wiatr był, a ludzie na jarmarku…
— Jakże się te listy tu dostały? — spytał znów Zagłoba.
— Przyszły do pana Ketlingowego dworca, a ztamtąd czeladnik odniósł. Że zaś, powiadam wiatr był…
— Chcesz waćpani dobrodziejka posłuchać?
— Owszem, bardzo proszę.
Pan Zagłoba złamał pieczęcie i począł czytać, najprzód półgłosem, dla samego siebie, potem głośno dla wszystkich:
„Pierwsze to pismo do was wysyłam, ale bogdaj drugiego nie będzie, bo tu i poczty nie pewne i sam personaliter niedługo się między wami stawię. Dobrze tu w polu, ale przecie do was serce okrutnie mnie ciągnie i rozmyślaniom i wspominkom końca niemasz, kwoli którym solitudo milsza mi od kompanii. Robota obiecana minęła, bo ordy cicho siedzą, jeno mniejsze kupy w łąkach buszują, które też dwukrotnie podeszliśmy tak fortunnie, że ni świadek klęski nie ostał.“
— O to ich przygrzali! — zawołała z radością Basia. — Niemasz nad stan żołnierski!
„Ci z doroszeńkowej hassy (czytał dalej Zagłoba) radziby z nami pohałasować, ale im bez ordy nijak. Jeńcy zeznają, że znikąd się żaden większy czambuł nie ruszy, zaś i ja tak myślę, bo miałoby-li co z tego być, toby już było, gdyż trawy od tygodnia zielenieją i jest czem konie popaść. W jarach, tu i owdzie, jeszcze się coś śniegu przytaiło, ale wysoki step zielony i wiatr ciepły wieje, od którego konie zaczynają lenieć, to najpewniejsze wiosny signum. Po permissyę już posłałem, która lada dzień nadejdzie i zaraz ruszę… Pan Nowowiejski zastąpi mnie w stróżowaniu, przy którem tak mało roboty, żeśmy z Makowieckim liszki po całych dniach szczwali, dla samej uciechy, boć futro ku wiośnie nic potem. Jest też siła dropiów, a czeladnik mój ustrzelił pelikana z guldynki. Ściskam waćpana z całego serca, pani siostrze ręce całuję, a także pannie Krzysi, której przychylności fortissimo się polecam, o to głównie Boga prosząc, abym ją niezmienioną zastał i tej samej pociechy mógł używać. Pokłoń się waćpan odemnie pannie Basi. Nowowiejski złość za mokotowską rekuzę kilkakrotnie na karkach hultajskich wywierał, ale jeszcze się zapamiętywa; znać nie ze wszystkiem mu ulżyło. Bogu i jego Przenajświętszej łasce was polecam.“
„P. scriptum: Kupiłem od przejezdnych Ormianów błam gronostajów, bardzo zacny; ten gościńcem pannie Krzysi przywiozę, a i dla naszego hajduczka znajdą się bakalijki tureckie.“
— Niech sobie je pan Michał sam zje, bom ja nie dziecko! — ozwała się Basia, której policzki zapłonęły, jakoby od nagłej przykrości.
— To nierada go zobaczysz? Gniewasz się na niego? — spytał Zagłoba.
Lecz ona mruknęła coś tylko z cicha i naprawdę pogrążyła się w gniewie, rozmyślając trochę o tem, jak pan Michał lekko ją traktuje, a trochę o dropiach i o owym pelikanie, który szczególnie podniecił jej ciekawość.
Krzysia podczas czytania siedziała z zamkniętemi oczyma, odwrócona od światła, było zaś to prawdziwe szczęście, że obecni nie mogli widzieć jej twarzy, gdyż zaraz poznaliby, że się dzieje coś nadzwyczajnego. To, co zaszło w kościele, a następnie list pana Wołodyjowskiego, to były dla niej jakoby dwa uderzenia obucha. Sen cudny pierzchnął i od tej chwili stanęła dziewczyna twarzą w twarz rzeczywistości ciężkiej, jak nieszczęście. Na poczekaniu nie mogła zebrać myśli i tylko niewyraźne mgliste uczucia wichrzyły w jej sercu. Wołodyjowski, razem ze swoim listem, razem z zapowiedzią przyjazdu i z błamem gronostajów, wydał jej się tak płaskim, że prawie wstrętnym. Natomiast nigdy Ketling nie był droższym. Drogą jej była sama myśl o nim, drogie jej słowa, kochana jego twarz, drogim jego smutek. I oto trzeba będzie odejść od kochania, od uwielbienia, od tego, do którego rwie się serce, wyciągają ramiona; zostawić umiłowanego człowieka w desperacyi, w wiecznym smutku, w zmartwieniu, a oddać duszę i ciało innemu, który dlatego samego, że jest innym, staje się niemal nienawistnym.
— Nie zmogę się, nie zmogę się! — wołała w duszy Krzysia.
I czuła to, co czuje branka, której wiążą ręce, a jednak sama się ona związała, bo przecie mogła powiedzieć swego czasu Wołodyjowskiemu, że mu będzie siostrą, niczem więcej.
Tu przyszedł jej na pamięć ów pocałunek przyjęty i oddany, więc ogarnął ją wstyd i pogarda dla samej siebie. Zali kochała już ówczas Wołodyjowskiego? — Nie! w sercu jej nie było miłości, tylko, prócz współczucia, ciekawość i bałamuctwo, pozorami siostrzeńskiego afektu pokryte. Teraz dopiero poznała, że między pocałowaniem z wielkiej miłości a pocałowaniem z popędu krwi jest taka różnica, jak między aniołem i dyabłem. Obok pogardy, zebrał gniew w Krzysi, atoli poczęła się w niej duma burzyć i przeciw Wołodyjowskiemu. On także był winien, czemuż cała pokuta i zgryzota i zawód ma spadać na nią? Czemuby i on nie miał zakosztować tego gorzkiego chleba? Zali ona nie ma prawa powiedzieć mu, gdy powróci:
— Zmyliłam się… litość nad waćpanem wzięłam za afekt; zmyliłeś się i ty; teraz poniechaj mnie, jako ja ciebie poniechałam!…
Nagle strach porwał ją za włosy przed zemstą groźnego męża, strach nie o siebie, ale o głowę ukochaną, na którą ta zemsta spadłaby niechybnie. W wyobraźni ujrzała Ketlinga, stawającego do walki z tym złowrogim szermierzem nad szermierze i następnie padającego, jak pada kwiat podcięty kosą; ujrzała jego krew, jego wybladłą twarz, jego zamknięte na wieki oczy i cierpienia jej przeszły miarę wszelką. Wstała czemprędzej i wyszła do swojej izby, by zejść ludziom z oczu, by nie słuchać rozmowy o Wołodyjowskim i o jego bliskim powrocie. W sercu jej wzbierała coraz większa przeciw małemu rycerzowi zawziętość.
Ale zgryzota i żal poszły w trop za nią; nie opuściły jej w czasie pacierzy; siadły na jej łóżku, gdy położyła się w nie zmożona słabością i poczęły przemawiać do niej:
— Gdzie on? — pytał żal. — Patrz, nie wrócił dotąd do gospody; chodzi po nocy i ręce łamie. Chciałabyś mu nieba przychilić, oddałabyś za niego krew serdeczną, a napoiłaś go trucizną, nóż wepchnęłaś mu w serce…
— Gdyby nie twoja płochość, gdyby nie chęć wabienia każdego, którego spotkasz — mówiła zgryzota — inaczej-by wszystko być mogło, a teraz jeno desperacya ci zostaje. Twoja wina! twoja wielka wina! Niema już rady, niema już dla cię ratunku, jeno wstyd, a ból, a płakanie…
— Jak to on w kościele klęczał przed tobą — mówił znów żal. — Dziw, że ci serce nie pękło, kiedy ci w oczy patrzał i zmiłowania prosił. Słuszna było nad obcym się litować, a cóż dopiero nad nim, nad kochanym, nad najmilszym! Boże mu błogosław, Boże go pociesz!
— Gdyby nie twoja płochość, mógł w radości odejść ten najmilszy — powtarzała zgryzota — i tyś mu mogła w ramiona pójść, jako wybrana, jako żona…
— I wiecznie z nim być! — dodawał żal.
A zgryzota:
— Twoja wina!
A żal:
— Krzysiu, płacz!
Więc znów zgryzota:
— Tem winy nie zmażesz!
Więc znów żal:
— Uczyń co chcesz, a pociesz go.
— Wołodyjowski go zabije! — odpowiedziała natychmiast zgryzota.
Zimny pot oblał Krzysię i siadła na łóżku. Mocne światło księżyca wpadało do izby, która w tych białych blaskach wydawała się jakoś dziwnie i straszno.
— Co to jest? — myślała Krzysia — oto tam Basia śpi, widzę ją, bo miesiąc jej w twarz świeci, a ani wiem, kiedy przyszła, kiedy się rozebrała i położyła. Nie spałam przecież ani chwili, ale widać, że moja biedna głowa już na nic…
Tak rozmyślając, położyła się znowu, lecz wnet żal i zgryzota zasiadły także na krawędzi jej łóżka, zupełnie jakby jakieś dwie boginki, które wedle woli zanurzały się w blasku księżycowym lub też wypływały z tej srebrnej kąpieli napowrót.
— Nie będę dziś wcale spała! — rzekła sobie Krzysia.
I poczęła rozmyślać o Ketlingu, a przytem cierpieć coraz bardziej.
Nagle, wśród ciszy nocnej, ozwał się żałośny głos Basi:
— Krzysiu!
— Nie śpisz?
— Bo mi się przyśniło, że jakowyś Turczyn pana Michała strzałą przeszył. Jezu Chryste! sen mara! Ale aż mnie febra trzęsie! Zmówmy litanię, by Bóg nieszczęście odwrócił!
Krzysi przeleciała przez głowę błyskawicą myśl: „Bogdaj go kto ustrzelił!“ Ale natychmiast przeraziła się własną złością, więc też choć trzeba się jej było zdobyć na nadludzką siłę, aby w tej właśnie chwili modlić się o szczęśliwy powrót Wołodyjowskiego, jednak odrzekła:
— Dobrze, Basiu!
Zaczem podniosły się obie z łóżek i klęknąwszy nagiemi kolankami na zalanej księżycowem światłem podłodze, poczęły odmawiać litanię. Głosy ich odpowiadały sobie wzajemnie, to podnosząc się, to zniżając; rzekłbyś: izba zmieniła się w celę klasztorną, w której dwie białe mniszeczki odprawiają nocne modlitwy.