Panna Katarzyna
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Panna Katarzyna |
Pochodzenie | „Kalendarz Lubelski Na Rok Przestępny 1912“ |
Wydawca | M. Kossakowska |
Data wyd. | 1912 |
Druk | M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Wracałem z wenty, zły na flirtowo-kramarską metodę filantropji — wściekły na samego siebie, że dałem się namówić i poszedłem. Sprawca mego odstępstwa od zasady nie bywania na tego rodzaju szopkach, Witold K., obywatel z lubelskiego, był pod urokiem jednej czy dwóch par pięknych oczu, którym złożył w ofierze dość znaczną sumkę na ubogich, patrzył więc przez różowe szkiełka i wszystkiem się zachwycał. Pomiarkowawszy że hypnoza Witolda nie prędko przeminie, bez względu na mogące stąd wyniknąć skutki, pozostawiłem go przy kiosku № 5 i ulotniłem się.
Nie byłem nigdy przyjacielem rozrywek dobroczynnych. Lubiłem w młodości bawić się, tańczyć „aż do zdechu“, ilekroć wszakże zabawa miała poboczne jakieś cele, psuł mi się odrazu nastrój. Byłem sztywny, jak gdybym kij połknął.
Maska dobrodzieja nie licowała ani trochę z moją bezfrasobliwą wesołością; czułem się w sytuacji fałszywej, która mi ciężyła. Pozostało to we mnie.
Bawić się dla zabawy, dobrze czynić dla samego dobra i w czynie takim znajdować przyjemność — po cóż u licha plątać jedno z drugiem! Dlaczego wreszcie panowie Z., W., H. mają inne swe wydatki ograniczać, panowie A., B., C., zaciągać lichwiarskie pożyczki, aby panie i panny Z., W., A., B., C., figurowały razem z księżnemi, hrabinami, żonami bogaczów, nie mniej od tamtych wystrojone na balu w ratuszu, ubogim zaś kapnęło parę albo kilka rubli. Wszak łatwiej te kilka rubli złożyć, niż wydać z kieszeni parę setek.
Podobne uwagi nastręcza mi dzisiaj każdy bal publiczny, na którym, dla tych lub owych celów dobroczynnych, gromadzą się różni ludzie. Zapatrywań moich nikomu nie narzucam, mimo iż radbym szczerze widzieć dokoła siebie więcej prostoty i prawdy, a mniej komedji oraz wydatków ponad możność.
Parodja miłosierdzia, zawsze niesympatyczna, stała mi się wstrętną, odkąd poznałem pannę Katarzynę.
A więc: cherchez la femme!
Poznałem pannę Katarzynę na skutek jej ogłoszenia w „Kurjerze Warszawskim“. (Proszę wykreślić z pamięci owe czasy, kiedy to „Kurjer“ pozazdrościł sukcesów rozmaitym „Marszelikom“ i w swatowstwo się zabawił. Naraił sporo małżeństw krótkotrwałych, które byłyby się skojarzyły bez jego pomocy, zarobił trochę grosza, ku wściekłości pana Jeleńskiego i budę zamknął, czyli anonsów małżeńskich zaniechał).
Ogłoszenie, o jakiem wspominałem, do tej kategorji nie należy.
Człowiek żonaty ma, o tyle o ile, wikt i opierunek w domu; zaś stary kawaler jada gdzie się trafi, przyczem chroniąc żołądek od chorób, zmienia kuchnię możliwie najczęściej. Co się tyczy opierunku, drą mu bieliznę pralnie „pospieszne“, pralnie „wzorowe“, pralnie „egipskie“, „argentyńskie“, „oszczędne“, wreszcie różne babiny, które o praniu pojęcia nie mają, drą za to „jak anioł“.
Ogłoszenie treściwe a jasne: „Naprawiam bieliznę w domu i za domem“ zjawiło się w porę, gdyż właśnie pani Agata Chmyzowa przyniosła mi strzępy koszul, powłoczek i nieprzyzwoitek. Posłałem ofertę. Krok ten był szczęśliwy — nie dlatego, że mam obecnie bieliznę w porządku, lecz że poznałem pannę Katarzynę i od czasu do czasu ją widuję. Mam wtedy miły wieczór — złudzenie ogniska domowego, słodkiej, cichej przystani. Na dworze deszcz i wicher, mróz albo szaruga — w pokoju zacisznie; kobieta dobra, małomówna, zatrudniona gawędką we dwoje. Samowar śpiewa, lampa jasno się pali, dzwonią łyżeczki, ktoś do herbaty nakrył, co trzeba postawił, nakrajał — nie wiadomo kiedy. Chyba że samo się zrobiło, gdyż nikt po izbie nie człapał, nie nudził, nosem nie pociągał, szklanek nie potłukł, serwety nie poplamił.
Panna Katarzyna jest ideałem filantropki. Nie lubi o sobie mówić; kryje się — ma słuszność. Miłosierdzie chrześcijańskie nie powinno wystawianem być na pokaz; hałaśliwie strojne, obwieszczane afiszami, druzgocze bliźniego i poniża, napełnia zazdrością i zawiścią, a daje tylko ruble.
— Pewno nie znajdzie pani dla mnie czasu — rzekłem do panny Katarzyny, gdy przyszła kiedyś z olbrzymim tobołkiem. Tyle szycia na jedną parę rąk!
— W dwa dni to załatwię, odparła z żywością, same przeróbki drobne. Poczciwi ludzie — oh, poczciwi!
— Ale kto?
— Różni — mówię panu... bogatsi i biedniejsi... Dają mi starą garderobę.
Machnąłem ręką.
— To panie wielka rzecz! to trzeba szanować! wołała panna Katarzyna. W cóżby się biedak ubrał? czem odział i okrył? Obszywam jedną taką... sparaliżowana, bez funduszów — ma kąt i chleb, więc dość, ale i sukni trzeba, koszul, pończoch — zbieram to po ludziach, przerabiam, naprawiam — zawsze czyściutka — mówię panu — nigdy nie obdarta... Gdyby pan zechciał odwiedzić biedaczkę... Bo to, panie, dama! Wykształcona; jak teraz mówią — inteligientna — nie ze wszystkimi lubi się zadawać. Nudno jej, gdy czasem braknie książek.
Odwiedziliśmy „damę“ w przytułku Ś-go Władysława za rogatką belwederską. Była to rzeczywiście osoba dobrze wychowana, z rodziny ziemiańskiej, bardzo nieszczęśliwa skutkiem ubóstwa i kalectwa, lecz wybrana z pośród wielu, że dano jej na ziemi oglądać anioły.
O, piękne strojne damy, flirtujące na kwestach i wentach, śpiewające, tańczące, deklamujące i kokietujące, w błogim przekonaniu, że pełnicie filantropję, idźcie do zakładu imienia Ś-go Władysława zobaczyć, czem jest cnota Miłosierdzia. To jest miłość chrześcijańska, to jest dobro prawdziwe — to jest — piękne panie: świętość!...
Panna Katarzyna ma lat... słowo daje, nie wiem. Czasem wydaje się starą, a czasem wprost młodziuchną. Brzydka?... nie — gdyż dobroć wyklucza brzydotę. Prawdopodobnie była bardzo ładną niegdyś; ma rysy równe, duże czarne oczy, twarz o cerze śniadej.
— Czemu pani za mąż nie wyszła? — pytałem pewnego wieczora.
— Nie było kiedy — odparła nawlekając igłę.
— ?
— Ano tak. Roboty miałam zawsze pełne ręce, rodzeństwo młodsze — ojciec umarł...
Przez jedną chwilę, opuściwszy dłonie, siedziała milcząca.
— Może i dobrze stało się — dokończyła szybko. Ja nic nie miałam — i on nic — a mężczyzna tego nie rozumie „że jest się też i córką i siostrą, więc grzech o siebie tylko dbać... Zresztą, gdyby Bóg inaczej pokierował... Nie było widać nam sądzone.“
— Pani wierzy w przeznaczenie?
— Co do małżeństwa — tak. Nie znają się, nie wiedzą o sobie, a potem przez całe życie idą razem. To chyba przeznaczenie musi być... Mnie zaś czekało co innego... Mama drugi raz wyszła za mąż — więc ojczym w domu, małe dzieci... Wychowaliśmy jedno... mnie się zdawało, że to moja własna córka — śliczna, miła, najsłodsza!..
Dwie łzy stoczyły się po twarzy starej panny, gdy mówiła dalej, głos zniżając:
— Nie uchroniliśmy jej... Warszawa — o, Warszawa, panie... panna Katarzyna nie zawsze była łaciarką zniszczonej bielizny. Nie jest nią wyłącznie i teraz. Przyjmuje wszystko, co się trafi; szyje suknie, przerabia, nawet pierze chemicznie, ubiera też kapelusze. Niegdyś była modystką; miała sklep i pracownię przy ulicy Długiej, ale sprzedać musiała podstarzawszy, bo modniarka póki młoda, ładnie uczesana, dbająca też o siebie, zarabia jako tako, stara zaś chyba w dużym interesie, od publiczności z daleka się trzymając.
Poleciłem pannę Katarzynę paru znajomym paniom, lecz bez powodzenia. Źle kraje, szyć nie umie, gustu ani za grosz!... Było mi bardzo przykro.
Wracając z wenty, zły i kwaśny, jak ocet, zastałem, w mieszkaniu pannę Katarzynę. Nie był to jej dzień — próżno szukała kluczyków od szafy — zabrałem je z sobą. Powitałem ją nie bez zadziwienia. Była blada i bardzo mizerna.
— Jutro wyjeżdżam — rzekła. Brat mój umarł przed czterema tygodniami; dziś dopiero bratowa doniosła... „Po cóż, pisze — miałam cię wcześniej martwić; na złą nowinę nigdy nie za późno.“
— Długo pani tam zabawi?
— Chciałabym jak najprędzej wrócić — odparła mocno już zajęta szyciem. Trochę roboty mam; szkoda czasu, a i grosza także. Nie wiem tylko czy bratowa dzieci w dwa, trzy dni, wyszykuje.
— Dzieci?
Spojrzała zdumiona.
— Muszę przecież dzieci zabrać.
— Co pani z niemi pocznie, na miłość boską, panno Katarzyno! — wyrwało mi się z głębi duszy.
— Doprowadzę do chleba.
— To wcale łatwem nie jest. Czy pani ma pojęcie...
— Mam — rzekła stanowczo.
— Ileż tych dzieci sprowadza pani na swój koszt?
— Troje. Kocio pójdzie do kupca, Tadzio do klas, Kazia weźmie się do igły. Mam dla Kazi miejsce przyrzeczone w pracowni pierwszorzędnej; o Kociu też mówiłam — kazano go sprowadzić, a Tadzio ma dopiero ośm lat, będzie w domu się uczył i potem dopiero zda egzamin.
Optymizm panny Katarzyny przekraczał granice zdrowego rozsądku. Nie odezwałem się ani jednem słowem. Po cóż burzyć gmach nadziei? — życie to zrobi samo. Niech biedna kobieta choć w myśli zazna szczęścia. A jednak mimowoli, podziwiałem odwagę panny Katarzyny. Może czeka ją zwycięztwo, gdy jest tak pewna siebie, śmiało idąc naprzód. Mimowoli także porównywałem cichą jej ofiarę z głośnymi występami pań i panien filantropek. Wenty, koncerty, bale — brr.... aż człowiekowi zimno!...
W kilka tygodni później spotkałem pannę Katarzynę na ulicy. Jaśniała radością — promieniała.
— Proszę mi powinszować — rzekła podając mi rękę. Jestem szczęśliwą matką, dzieci mi się powiodły.
— Winszuję! winszuję! — odparłem szczerze kontent.
— Kazia zacznie brać pensję — mówiła mi szwaczka. W przyszłym miesiącu dostanie już dwa ruble i obiady. Kocio ma jedzenie i ubranie; tylko sypia u nas; chodzi do szkoły niedzielnej, Tadzia darmo uczy student i nie może się nachwalić, co to za dobry i pracowity chłopak. Tadzio zostanie na pewno księdzem albo doktorem. Przyrzekł mi, więc dotrzyma.
∗
∗ ∗ |
Upływa rok za rokiem; panna Katarzyna coraz starsza i słabsza — dzieci rosną, mężnieją. Kazia pobiera ośm rubli, Kocio dziesięć; Tadzio jest już w trzeciej klasie. Nie cudem lecz mozołem przyszłość się wykuwa; — nie parodją miłosierdzia lecz szczerą i dzielną miłością dźwiga się nieszczęśliwych i rozbitków losu.
Upewniam, że panna Katarzyna nie jest symbolem, lecz kobietą żyjącą, znaną mi osobiście, ubogą szwaczką filantropką.“