Panna do towarzystwa/Część druga/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Przechadzając się dalej po parku, doszli do furtki, którą pani de Garennes, wraz ze swemi gośćmi i Genowefą weszła do parku przed parą godzinami.
Furtka ta zwróciła uwagę Raula.
— Zdaje mi się, że te drzwi wychodzą na brzeg rzeki, rzekł.
— Tak jest — odrzekła, bardzo to jest wygodnie dla spacerów łódką po rzece. Udano się ścieżką idącą wzdłuż muru.
Filip idąc dawał matce znaki porozumienia.
O dwadzieścia kroków od głównego korpusu domu, pani de Garennes zwróciła się do syna, który od pewnego czasu pozostał cokolwiek w tyle.
— Filipie — rzekła do niego — skorzystam z twej obecności, ażeby cię prosić, abyś rzucił okiem na anszlag mających się dokonać robót, który mi dziś oddano... — Raulu wszak pozwolisz nam oddalić się na jaki kwadrans...
— Choćby na pół godziny, kochana ciotko... odrzekł młody człowiek z pośpiechem. — Nie obawiaj się, ażebym się nie znudził. Użyję mej samotności, aby jeszcze raz przyjrzeć się pięknościom twojego parku...
— Idź więc moje kochane dziecię. W krótce powrócimy.
— Oh! nie śpieszcie się proszę.
— Chodź więc Filipie, ponieważ twój kuzyn pozwala mi zabrać cię.
Baronowa weszła do domu z synem, zaprowadziła go spiesznie do swego pokoju.
— Zrozumiałaś matko moje znaki, i znalazłaś sposób, ażebyśmy mogli pomówić sam na sam — rzekł Filip. — Było to koniecznem, gdyż potrzeba porozumienia się jest nagłą.
— Mów, — rzekła pani de Garennes.
— Od pierwszego rzutu oka spostrzegłem, że zaczęłaś pracować w naszym interesie, ale widzę się zmuszonym moja matko, uczynić ci pod tym względem pewien wyrzut.
— Wyrzut? powtórzyła baronowa z zadziwieniem.
— Jakiż to wyrzut?
— Działasz bez umiarkowania, dajesz zbyt silne dozy. — Genowefa doszła do takiego stanu osłabienia, że za dwa dni katastrofa mogłaby nastąpić. — Otóż ta śmierć tak szybka, byłaby niebezpieczną i mogłaby obudzić podejrzenia.
— Uspokój się; — pod tym względem nie mamy się czego obawiać.
— Jakim sposobem?
— To nie my działamy, tylko doktór Loubet.
— Nierozumiem cię moja matko.
— Zaraz ci wytłómaczę, doktór Loubet był tu...
— Mówiłaś mi o tem przed chwilą przy Raulu.
— Zapisał recepto...
— A więc...
— Receptę, która w każdym razie będzie naszem usprawiedliwieniem! Zaraz zobaczysz...
Boronowa otworzyła szufladę, wyjęła z niej kawałek papieru i podała swemu synowi dodając:
— Oto — jest — sam przeczytaj...
Filip rzucił okiem na papier.
— Czyżbyś matko opłaciła wspólnictwo tego człowieka? zapytał z widoczną niespokojnością.
— Strzegłabym się popełnić taką niedorzeczność! odrzekła baronowa, — a zresztą po co, kiedy doktora Loubet omyliły pozory... Poprostu wziął skutek za przyczynę... Digitalina pochłonięta przez Genowefę, wywołała palpitacye, w których doktór widział symptomata początku hypertrofii. — Skutkiem tego zaordynował leczenie digitaliną.
— Masz słuszność, moja matko... rzekł Filip z uśmiechem. — Poczciwy ten człowiek zastępuje nas w robocie.
— A więc widzisz!
— Ale ty matko zdwoiłaś dozę.
— Tak.
— Źle uczyniłaś... — Trzeba koniecznie działać małemi dozami, aż do chwili stanowczej, którą przyśpieszać strzedz się należy... Pozostańmy w granicach prawdopodobieństwa, w przeciwnym bowiem razie, doktór Loubet chociaż tak łatwy do wyprowadzenia w pole, skończy na tem, że go taki rezultat jego kuracyi zadziwi... A zatem jeżeli powiększasz dozę moja matko, powiększaj ją bardzo nieznacznie.
— Bądź spokojny.
— Przez osiem dni dawaj tylko po jednej kropli... Po tygodniu, po dwie, i nie powiększaj aż do chwili stanowczej, chybaby doktór sam dozę powiększył, co jest nieprawdopodobnem...
— Czy trzeba wezwać poraz drugi doktora Loubet?
— Koniecznie.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej, aby mógł naocznie skonstatować postęp choroby.
— Pomyłka jego jest atutem w naszej grze... Umiejmy go użyć.
— Poszlę po niego zaraz jutro.
— To będzie najlepiej i niech co dzień przychodzi.
— Będzie przychodzić.
— Teraz jeszcze jedna rzecz...
— Cóż takiego?
— Radzę ci matko schować tę receptę w pewnem miejscu, ażeby ją mieć zawsze pod ręką i okazać ją doktorowi, który przyjdzie skonstatować śmierć.
— Uczynię to... Czy to wszystko?
— Tak.
— Na mnie teraz kolej wypytywać cię.
— Słucham cię matko, lecz postaraj się być treściwą... Raul nie powinien domyślać się, że rozmowa nasza co innego ma na celu, jak sprawdzenie anszlagów przedsiębierców robót.
— Właśnie o Raulu chcę z tobą pomówić.
— I cóż masz mi o nim do powiedzenia?
— Czyś zauważył, jak on wydawał się uderzony zmianą Genowefy?
— Tak jest... I mnie to również uderzyło. Cóż z tego za wnioski wyprowadzasz moja matko?
— Kiedy na nią patrzy, dziwny wyraz przybierają jego oczy.
— Czyżbyś myślała, matko, że Raul zakochał się w twojej pannie do towarzystwa?
— Kto wie?
— Ależ to nie może być na seryo, moja matko. Raul z pewnością nie kocha się w Genowefie, interesuje się nią, tak jak i my się nią interesujemy, oto wszystko...
— Jeżeli tak jest, bardzo jestem z jego wizyty kontenta... widział starania, jakiemi otoczoną jest u nas Genowefa, i może o tem zaświadczyć... Cóż teraz myśli doktór Gilbert?
— To co chciałem ażeby myślał, jego podejrzenia rozproszyły się w zupełności.
— A jego poszukiwania Genowefy?
— Prowadzi je w dalszym ciągu — ale — ja się tem zajmuję?
— Czyżby miał być na śladzie?
— Nie jeszcze, ale może być lada chwila.
— W takim razie, nie rozumiem dla czego opóźniasz rozwiązanie. Jeżeli znajdzie Genowefę, powinien ją znaleść za późno.
Filip dziwnie się uśmiechnął.
— Bądź spokojną moja matko, rzekł wszystko jest przewidziane.
— Wyjaśnij mi...
— Niczego ci nie wyjaśnię... Brak nam czasu, zresztą na co? Miej we mnie zaufanie moja matko, i chodźmy połączyć się z Raulem.


Podczas gdy Filip z matką weszli do willi, pod pretekstem niby rozpatrzenia razem anszlagów antreprenerów, Raul szybko udał się w stronę pawilonu.
— Gdybym mógł zobaczyć Genowefę... Gdybym mógł z nią pomówić choćby przez chwilę, — mówił do siebie.
Zbliżył się do drzwi i chciał je otworzyć.
Drzwi były z wewnątrz zamknięte.
Obawa zwrócenia uwagi którego ze służących wstrzymywała go od pukania.
Zawiedziony, spojrzał w okna.
Okna były zamknięte.
— Jednakże muszę ją zobaczyć... szepnął młody człowiek. — Jeżeli nie dziś to jutro. — Główna rzecz uprzedzić ją.
Niedaleko od pawilonu znajdował się rodzaj salonu zieloności otoczonego szpalerami strzyżonemi według dawnej mody, tworzącemi jakby ścianę.
Na około tej sali ustawione były kamienne ławki.
Raul usiadł na jednej z nich, wyjął z kieszeni portfel i otworzył go.
Zawierał on przygotowany list.
— Nie ma potrzeby oddawać jej tego listu, myślał pan de Challins. — Powiem jej jutro to co je napisałem... Parę słów wystarczy:

Moja najdroższa,

Jutro wieczór wejdę do parku, o godzinie w pół do dwunastej. — Łatwo ci będzie wyjść z pawilonu, który zajmujesz sama, i przyjść połączyć się ze mną około furtki wychodzącej nad rzekę“. Miał podpisać, lecz wstrzymał się.
— Nie — rzekł — jeżeliby ten bilet zaginął, podpis mój skompromitowałby nas.
Wskutek tego, nic nie dodając, wyrwał kartkę, wziął kamień owinął go kartką i zbliżył się do pawilonu z zamiarem rzucenia drobnego szabru w szybę, aby tym sposobem zwrócić uwagę Gonowefy, a potem rzucić list.
W chwili kiedy zbliżał się do pawilonu, jedno z okien otworzyło się, i ukazała się w niem powiewna i pełna wdzięku postać młodej dziewczyny.
Raul położył rękę na ustach.
Genowefa odpowiedziała podobnym gestem.
Pan de Challins pokazał jej papier, który trzymał w ręku.
W tej chwili znajdował się blisko kolumny służącej za podstawę wazonu naśladującego brąz.
Panna do towarzystwa wskazała mu ten wazon i Raul włożył w niego papier zawsze z kamieniem we środku.
Czas był wielki.
Filip i pani de Garennes wychodzili właśnie z głównego korpusu domu.
Genowefa pozostała w oknie.
— I cóż drogie dziecię, zapytała baronowa, wypoczęłaś.
— Tak pani baronowo.
— A czy czujesz się na siłach dojść do łódki i przejechać się w naszem towarzystwie po Marnie?
— O! najzupełniej, pani baronowo.
— A więc zejdź tu do nas... Filipie — dodała dała pani de Garennes, zwracając się do syna i do siostrzeńca, pójdź z Raulem, weźcie wiosła i klucz od kłódki... Będziecie naszemi wioślarzami.
Dwaj młodzi ludzie poszli po wiosła i powrócili prawie natychmiast.
Genowefa wyszła z pawilonu, zbliżyła się do baronowej, która rzekła do niej:
— Oprzyj się na mnie, moja ślocznotko.
— Dziękuję pani, czuję się silną, zobaczy pani.
— Tem lepiej, idź więc obok mnie.
Młode dziewczę wydawało się ożywione i jak gdyby przeobrażone.
Reakcya nastąpiła, trwająca kilka godzin.
Całe towarzystwo skierowało się ku brzegom Marny.
Raul widząc młodą dziewczynę żywą i uśmiechniętą, uczuł ogromną radość ogarniającą całą jego istność.
Mówił sobie...
— Nie było to nic ważnego, niepokoiłem się bez potrzeby.
Doszli wkrótce do brzegu, do miejsca w którem łódka spoczywała wśród janowca, przytwierdzona do pala mocnym łańcuchem.
W parę minut Filip przygotował ją do wsiadania.
Baronowa i Genowefa zajęły miejsca w tyle łódki.
Dwaj kuzynowie usiedli na ławce wioślarskiej, silnie ujęli wiosła i poczęli pracować jak doświadczeni wioślarze.
W łodzi panowało milczenie.
Raul i Genowefa siedzący naprzeciwko siebie, ukradkiem zamieniali spojrzenia pełne czułości, i młoda dziewczyna cała zatopiona w tem milczącem upojeniu, zapomniała o wszystkiem, co tak niedawno jeszcze wycierpiała.
Na kilka tylko minut przed obiadem, wylądowano na brzegu Marny u stóp willi Róż.
Tym razem Genowefa nie odmówiła ramienia pani de Garennes, w czasie drogi przez park. Dłuższy pobyt na otwartem powietrzu znużył ją.
Podczas obiadu i wieczorem nie zaszło nic godnego uwagi.
O dziesiątej pożegnano się.
Genowefa udała się do swego pawilonu, po zamianie porozumiewających się spojrzeń z Raulem.
Filip z kuzynem udali się na stacyę kolei żelaznej, a pani de Garennes poszła zadać swojej pannie do towarzystwa, nową dozę trucizny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.