Panna do towarzystwa/całość


<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Panna do towarzystwa
PRZEZ
Ksawerego de Montepin

CZĘŚĆ PIERWSZA
Tajemnica Pontarmé.

I.

Dnia 27 lipca 1881 o czwartej popołudniu, trzydziestostopniowy upał zamieniał Paryż jak gdyby w jakiś piec olbrzymi. Tyle elektryczności mieściło w sobie powietrze, że zaledwie można było oddychać. Asfalt topniał na trotuarach. Ani jeden powiew wiatru nie poruszył kurzem okrytej zieloności drzew na bulwarach.
W wyższych sferach kilka obłoków miedzianego koloru zwolna przesuwało się po błękitnem niebie — nieomylne zwiastuny burzy.
Mieszkańcy lewego brzegu Sekwany, znają dobrze ulicę Garancière, wązką i krótką, niezaprzeczonej przyzwoitości, lecz jedną z najsmutniejszych w całym Paryżu.
W dziedzińcu starego pałacu, żałobny furgon z podłużną skrzynią malowaną na zielono i z zakrytem siedzeniem na przodzie, oczekiwał u stóp kamiennych stopni, prowadzących do przedsionka rezydencji hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans, zmarłego przedwczoraj.
Tylna część furgonu, a tem samem skrzynia zwróconą była ku schodom. Drzwi stały otworem.
Woźnica administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, stał w blizkości koni z odźwiernym pałacu, który jednocześnie był także stangretem zmarłego hrabiego, w czasach kiedy on jeszcze trzymał konie.
Podwórze, zasłonięte wysokiemi wieżami kościoła Saint-Sulpice, pogrążone w szarym cieniu nawet w godzinach południowych — dziwnie było ponure i smętne. Chwasty wyrastały z pomiędzy kamiennego bruku. Tynk murów nabrał jakiegoś zielonawego odcienia. Tenże sam kolor widniał na fasadzie pałacu, zbudowanego z ciosowego kamienia, lecz bez żadnego stylu.
Okiennice zewnętrzne obu piątr hermetycznie były zamknięte, z wyjątkiem jednego tylko okna.
Widocznie śmierć przestąpiła progi tego milczącego mieszkania, wyglądającego tak melancholicznie.
Służący ubrany czarno, otworzył na rozcież szklanne drzwi przedsionka, i na najwyższym stopniu peronu, ukazało się czterech żałobników niosących na ramionach ciężką dębową trumnę.
Za trumną szła kobieta około lat pięćdziesięciu, w grubej żałobie, za nią dwóch młodych ludzi, z których jeden mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat, drugi dwadzieścia pięć.
Stara służąca postępowała za nimi, szlochając.
Kobieta w grubej żałobie była to baronowa de Garennes, siostra hrabiego, którego zwłoki spoczywały w trumnie niesionej przez czterech żałobników.
Pierwszy z młodych ludzi Filip de Garennes był jej synem, Drugi nazwiskiem Raul de Challins był synem wicehrabiego de Challins, męża siostry, Maksymiliana de Vadans i baronowej de Garennes, Rodzice jego już nie żyli.
Dwaj kuzynowie i baronowa stanowili całą znaną familię zmarłego.
Lokaj czarno ubrany, który drzwi otworzył, był kamerdynerem, w służbie hrabiego od lat dwudziestu pięciu, zarówno jak i stara służąca którą widzieliśmy płaczącą; on nazywał się Honoryusz, ona Zuzanna.
Baronowa, przed dwudziestu pięciu laty, wymieniana, jako jedna z najładniejszych kobiet Paryża — a przytem jako jedna z najlekkomyślniejszych, zachowała ślady dawnej piękności, nic jednak w niej nie przypominało starej grzesznicy.
Rysy jej twarzy dumne, surowe, prawie ascetyczne, wzbudzały szacunek połączony z pewną obawą.
Syn jej Filip, był wysokiego wzrostu, jasnych włosów, postaci dystyngowanej, twarz jego jednakże nie wzbudzała sympatyi, pomimo zupełnej regularności rysów.
Ciągły uśmiech błądzący po ustach cokolwiek zbyt wązkich, wyrażał czasami gorycz, a czasem ironię. Wzrok niepewny nigdy nie spoczął prosto i z ufnością na innym wzroku.
Twarz jego, starannie wygolona, dawała mu pozór sądownika — pozór ten był tylko nawpół omylnym. Filip nie należał do sądownictwa, ale można było widzieć jego nazwisko na liście członków ciała adwokackiego Paryża.
Bardzo był podobny do matki, a nic wcale do swego brata ciotecznego, Raula de Challins.
Ten ostatni miał lat dwadzieścia pięć, jak mówiliśmy, wzrostu średniego, twarzy otwartej, którą ożywiał wyraz szczerości i oświecały wielkie oczy, słodkie i dobre. Gęste włosy, ciemne, naturalnie wijące się, otaczały twarz bladą cokolwiek, lecz tej matowej i pełnej życia bladości. Jedwabisty wąsik zaciemniał górną jego wargę.
Na twarzy tej czytać było można smutek głęboki; niedawne łzy zaczerwieniły powieki, jeszcze wilgotne.
Żałobnicy umieścili trumnę dębową w skrzyni furgonu. Woźnica zamknął drzwiczki. Poczem zwracając się do dwóch siostrzeńców zmarłego, zapytał:
— Który z panów, towarzyszy zwłokom do Compiegne?
— Ja — odrzekł Raul de Challins.
— Oto klucz od furgonu.
Woźnica oddał młodzieńcowi jeden z tych kluczy trójkątnych, które pospolicie nazywają kwadratowemi, poczem dodał:
— Czy pan posiada papiery potrzebne do pogrzebania zwłok w Compiègne?
— Mam wszystko w porządku.
— A więc możeby pan zechciał zająć miejsce w kabryolecie, pojedziemy natychmiast... już jest późno a burza się zbliża.
— Zatrzymasz się w Pontarmé, nieprawdaż? — rzekł Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł Raul.
— Dziewięć mil bez odetchnienia — zauważył woźnica. — Podczas tego upału biedne konie dobre wezmą cięgi.
— O której będziesz jutro w Compiègne?
— Wyjechawszy z Pontarmé o czwartej rano, staniemy w Compiegne około dziewiątej.
— Wszak nabożeństwo zamówione na dwunastą? — zapytała baronowa de Garennes.
— Tak, moja ciotko.
— A więc, kochany siostrzeńcze, przyjedziemy z Filipem, na krótko przed ceremonią.
— Honoryuszu — rzekł Raul zwracając się do starego kamerdynera — zabierz Zuzannę i Berthauda, i pierwszym rannym pociągiem przyjeżdżajcie połączyć się ze mną w szalecie.
— Tak jest, panie Raulu, będziemy tam niezawodnie, aby oddać ostatnią posługę biednemu naszemu panu.
Woźnica furgonu tymczasem niecierpliwił się.
— Prosiłbym pana, ażeby był łaskaw spieszyć się — rzekł — niebo zachmurza się coraz bardziej. Musimy się starać zrobić dobry kawał drogi przed burzą, jeżeli to możliwe...
— Już, już siadam...
Czterej żałobnicy po dokonaniu swego gadania stali ciągle na podwórzu. Zdawali się czegoś oczekiwać.
Jeden z nich z kapeluszem w ręku, zbliżył się do Raula, wypowiadając słodkim tonem, tę suplikę:
— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
Młody człowiek zrozumiał.
Otworzył portmonetkę i położył sztukę złota na ręku proszącego, który zapewniwszy o swej wdzięczności, odszedł z towarzyszami, mówiąc do nich po cichu:
— To ten jest spadkobiercą, na pewno.
Raul ucałował ciotkę, uścisnął rękę kuzyna i zajął miejsce w kabryolecie furgonu.
Berthaud woźnica nieboszczyka, hrabiego, otworzył na rozcież bramę dziedzińca. Żałobny ekwipaż wyjechawszy z podwórza na ulicę Garancière udał się w kierunku placu Saint Sulpice i ulicy Bonaparte.
Najęty powóz oczekiwał w bliskości pałacu. Pani de Garennes z synem zajęła w nim miejsce. Brama się zamknęła.
— Gdzież jedziemy? — zapytała baronowa Filipa.
— Powóz odwiezie cię do domu, moja matko — odrzekł. — W przejeździe wysiądę przed mojemi drzwiami... Poczem zawołał na woźnicę:
— Ulica Assas Nr...
Powóz ruszył.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Wszakże wiesz dobrze, moja matko...
— Zobaczysz się z Julianem Vandame?
— Tak jest...
— Czy wszystkie środki przedsięwzięte?
— I dobrze przedsięwzięte, zaręczam ci. Najdrobniejsze szczegóły z góry są obmyślane.
— Nie obawiasz się niczego?
— Niczego zupełnie... A gdybym się nawet i czegoś obawiał, stawka warta zaryzykowania... Położenie jest nie do zniesienia, ani dla mnie ani dla ciebie matko, musiemy być bogaci... majątek wuja musi należeć do mnie w całości, i należeć będzie, przyrzekam ci to...
— Jedna rzecz mnie niepokoi... powiem ci nawet... przeraża mnie...
— Cóż takiego?
— Zaufanie jakie pokładasz w tym Julianie Vandame... Pamiętaj, że robisz go swoim wspólnikiem...
— No i cóż z tego?
— Może cię zdradzić...
— Jego własny interes nie pozwoli mu tego uczynić...
— Dziś, być może, ale później interes jego może mu nakazać...
— Niepodobna... Julian jest na mojej łasce...
— A ty będziesz na jego.
— Nie zaprzątaj sobie niepotrzebnie głowy moja matko... Niepokój twój nie ma żadnego powodu... A zresztą nie mogłem sam działać. Lepiej zatem było użyć człowieka zręcznego, inteligentnego, na którego mogę liczyć, jak szukać dopiero innego... Czyż nie prawda?
— Prawda.
Z ulicy Garancière na ulicę d’Assas odległość nie wielka. Po kilku minutach powóz zatrzymał się przed wskazanym numerem.
— Wracaj do siebie matko — rzekł Filip do baronowej — i bądź spokojna... Odpowiadam za wszystko.
— Kiedy cię zobaczę?
— Przyjdę po ciebie jutro rano. Pojedziemy razem rannym pociągiem do Compiegne i trafiemy na sam czas ceremonii.
— Bądź rozsądny!
— Powtarzam, bądź spokojna.
Filip wysiadł na trotuar, zamknął portyerę i rzekł do woźnicy:
— Ulica de Madame Nr. 50.
Powóz odjechał.
Młody człowiek znalazł się przed małym pawilonem, składającym się z parteru i pierwszego piętra.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył drzwi swego mieszkania.
Drzwi te znajdujące się w pośrodku pawilonu, wychodziły na wązki korytarzyk, prowadzący z jednej strony do małego salonu i gabinetu adwokata, z drugiej do pokoju jadalnego i kuchni. W głębi znajdowały się schody na pierwsze piętro, składające się z dwóch pokojów sypialnych, gabinetu i pokoju służącego.
Filip wszedł na pierwsze piętro, przeszedł pokój sypialny i wszedł do gabinetu, w którem na ścianie wisiały różne ubrania. Wybrał stare ubranie do polowania, składające się z kurtki, kamizelki i spodni, z grubego brązowego aksamitu, wziął je na siebie, włożył trzewiki z grubemi podeszwami, a na wierzch kamasze z naturalnej skóry, ściskające nogi pod kolanami.
Zmienił charakter twarzy, podznaczając na niebiesko kontur oczu, ołówkami pastelowemi i robiąc sobie kilka zmarszczek; zawiązał na szyi czerwony fular i na głowę włożył, miękki filcowy kapelusz z szerokiem rondem, portmonetkę do kieszeni. Po czem wszedł do pokoju służącego i wziął na rękę wielki płaszcz kauczukowy, jaki noszą woźnice na deszcz i wyszedłszy z pawilonu, skierował się ku najbliższej stacyi fiakrów, nie zaniedbawszy wcisnąć kapelusza na oczy, tak, że mu zasłonił połowę twarzy.
Idąc, spojrzał Da zegarek. Wskazywał szóstą.
Wsiadł do fiakra. Woźnica siedział na koźle.
— Gdzie pan każe? — zapytał zbierając cugle.
— Na dworzec W schodni.
Koń ruszył szybkim kłusem.
Parę minut przed siódmą Filip wysiadł przed dworcem Strasburskim, lecz skoro fiakr odjechał, przeszedł przez salę pasażerską, i zamiast udać się do kasy, wszedł na schody prowadzące na ulicę Deux Gares.


II.

Filip szedł prędko.
Kilka minut wystarczyło do przebycia, ulicy Deux Gares, i dojścia do przedmieścia Saint-Denis a ztąd do dworca Północnego, do którego wszedł z pośpiechem.
Kasy już były otwarte.
— Gdzie się bierze bilety do Chantilly? — zapytał posługacza kolejowego.
— Tam, panie — rzekł wskazując mu kasę.
Filip poskoczył. Około dwunastu osób stało oczekując kolei. Doczekawszy się nareszcie, rzekł kładąc pięć franków:
— Pierwsza klasa do Survilliers.
Oddano mu bilet i resztę. Wziął to wszystko i wszedł do sali pasażerskiej. Drzwi prowadzące na peron były otwarte od kilku minut. Młody adwokat wyszukawszy swój pociąg, zajął miejsce w przedziale I klasy. Zamknięto drzwi od wagonów.
Chwilę później, gwiźnięcie zapowiedziało ruszenie pociągu, wagony, z początku zwolna, później szybko toczyć zaczęły ku Chantilly.
Zostawmy Filipa de Garennes zapalającego cygaro, i rozmyślającego nad powodami swego nagłego odjazdu, i wyprzedźmy go o parę godzin w Chapelleen-Serval, prawdziwym celu jego tajemniczej podróży.
Tegoż samego dnia, około drugiej popołudniu, wóz idący od strony Paryża, wjeżdżał do wioski Chapelle-en-Serval, położonej jak wiadomo, na drodze do Chantilly.
Powóz, był to lekki wiejski szaraban, z firankami z ceraty szczelnie zapuszczonemi, zaprzężony w jednego konia, pospolitego lecz młodego i silnego. Powoził, wysoki chłopak dwudziestopięcio lub sześcio letni. Chłopak ten ubrany jak zamożny włościanin, był nadzwyczaj silnie zbudowany. Szerokość jego ramion i muskularność, zdradzały na pierwszy rzut oka pomimo zbyt obszernego ubrania, niezwykłą siłę.
Rysy jego twarzy nie przedstawiały nic pociągającego, niepokoiły nawet z początku. Twarz płaska, czoło nizkie, oczy blado błękitne, usta wązkie, broda ostro zakończona, włosy długie, gorąco rude. Ani faworytów, ani wąsów, ani śladu żadnego zarostu. Fizyognomia ta mało sympatyczna, nosiła wyraz skrytości i chytrości zarazem.
Człowiek ten popędzał konia pogwizdując z miną fermera, ciągle włóczącego się po wszystkich drogach, nie lubiącego gnić na jednem miejscu.
W chwili zbliżania się do pierwszych domów wioski, obrócił się i spojrzał w środek powozu, gdzie znajdowało się ze dwanaście snopków słomy. Grubszym końcem bata rozrzucił tę słomę, zapewne aby lepiej ukryć przedmiot umieszczony na dnie wozu, który za każdem dotknięciem wydawał głuchy odgłos, niewytłomaczonej natury.
Poczem przybrał minę obojętną spoglądając na domy, stojące po obu stronach ulicy. Po chwili zwolnił biegu i dojechawszy do wązkiej uliczki, na rogu której stała oberża, zatrzymał konia. Oberża ta zwracała uwagę, szyldem malowanym na blasze i zawieszonym na żelaznym drągu. Na szyldzie tym ponad jakiemś dziwacznem stworzeniem podobnem raczej do bestyi apokaliptycznej, aniżeli do czegobądź innego, widniały słowa na wpół starte przez niepogody, lecz jeszcze czytelne:

Pod białym koniem
dobry nocleg.

Podróżny lekko zeskoczył n a ziemię, przywiązał cugle do baryery, obrócił łeb koński ku drzwiom oberży i wszedł do izby zwanej na prowincyi salą.
Sala ta była pustą, ani gospodarza, ani służby, ani gości. Przybyły uderzył w stół pięścią.
— Hej! jest tam kto? — zawołał.
— Idę, idę! — odpowiedział głos, z tylnego podwórza, i wkrótce mała, czterdziestoletnia kobieta, świeża i pulchna, żywa pomimo wspaniałej tuszy, ukazała się we drzwiach.
— Przepraszam pana, że pozwoliłam mu czekać — rzekła, kłaniając się po staromodnemu — zagniatałam właśnie ciasto dla kaczek. — I obcierała w fartuch ręce uwalane mokrą mąką i owsem.
— Czego pan sobie życzy? — dodała.
— Naprzód chcę powóz mój ulokować w wozowni, a konia w stajni, jeśli to możliwe.
— Naturalnie, mamy przecież i stajnię i wozownię, tylko będziesz pan musiał sam sobie we wszystkiem usłużyć. Mąż mój i chłopiec są w polu. Rozumie pan, rzadko tu mamy gości, chyba podczas wyścigów w Chantilly... jeżeliby się nie uprawiało tego kawałka ziemi, trudno by było związać dwa końce.
— I owszem sam wszystko zrobię — odrzekł po drożny śmiejąc się — zresztą znam się na tem dobrze.
— Czy pan na długo potrzebuje wozowni?
— Aż do wieczora... muszę odwiedzieć kilku fermerów w okolicy.
— Pan jest zapewne sam gospodarzem?
— Nie, jestem handlarzem zboża.
— Pyszne rzemiosło! grubo się na niem zarabia... tego roku urodzaje będą wyborne. Porobisz pan tu dobre interesa... Tu obok znajdziesz bramę wozowni. Czy ma pan owies dla konia?
— Mam wszystko co potrzeba.
— A więc pokażę panu stajnię.
— Sam ją znajdę, nie trudź się pani, przygotuj mi tymczasem śniadanie, jeśli łaska.
— Nie wiele co znajdzie się na śniadanie...
— Są jajka?
— O! jajka są, i to zupełnie świeże, dziś rano zniesione...
— A więc, moja kochana pani, przygotuj mi jajecznicę ze słoniną, sałatę, kawałek sera, butelkę wina, kawę i kieliszek wódki, będę miał śniadanie jak dożywotni senator.
— Za chwilę wszystko będzie gotowe...
— Pospiesz się pani, bo mało mam czasu... a na wieczór włożysz na rożen kaczkę albo kurczę..
— Oh! na wieczór wszystko będzie czego pan tylko zechcesz.
Gospodyni skrzętnie zabrała się do przygotowania śniadania, podróżny tymczasem zajął się koniem i wozem. Wtoczywszy wóz do wozowni zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni, przywiązał konia w stajni, wytarł go słomą, okrył, napoił, wsypał do żłobu dobrą porcyę owsa i powrócił do sali oberży.
Stół był nakryty.
Jaja dobrze wybite, miały być wylane na patelnię, na której smażyły się piękne kawałki słoniny.
— Sądziłam, że może zechce pan zjeść parę sardynek i masła, zanim jajecznica będzie gotowa — rzekła gospodyni.
— Wyborna myśl! — odrzekł podróżny siadając do stołu, cokolwiek paliwa do kaloryfera, bardzo dobrze mi zrobi.
Oberżystka nie znała się wcale na wyższym języku, zwanym langue verte, który się słyszy tylko w Paryżu i to w pewnych kołach. Patrzała więc z zadziwieniem i ciekawością na swego przypadkowego klienta.
— Paliwa! — zawołała! — Ależ panie, najmniej jest trzydzieści stopni gorąca...
Podróżny zaczął się śmiać i odpowiedział:
— Istotnie mamy temperaturę zdolną do wyklucia jedwabników... Gdyby dziś wieczór była burza, nie dziwiło by mnie to wcale.
— Grzmiało trzy noce z rzędu. Pogoda musiała się na końcu zepsuć... Oto pańska jajecznica.
— Przyjm moje powinszowanie zacna kobieto, śliczną ma ona postać.
— Co pan mówi?
— Mówię, że apetycznie wygląda...
Nieznajomy spiesznie zjadł śniadanie.
O wpół do czwartej wstał od stołu, zapalił krótką fajkę z bukszpanowego korzenia, włożył kapelusz i skierował się ku drzwiom.
— Daleko pan idzie? — zapytała oberżystka.
— Naprzód do Pontarmé, a potem może do okolicznych wsi.
— Ztąd do Pontarmé zajdziesz pan w małą godzinę, nie spiesząc się... Na którą godzinę przygotować obiad?
— Na ósmą, albo na wpół do dziewiątej... Ale powrócę daleko wcześniej... Czekam na przyjaciela, który będzie ze mną jadł obiad, a więc dowidzenia... dziś wieczór, moja dobra pani.
— Szczęśliwej drogi.
Podróżny wyszedł z oberży, stojącej na samym prawie skraju wioski, i udał się drogą, białą, pełną kurzawy, wysadzoną wiązami, przerzynającą od czasu do czasu kępy krzaków, zachodzące w grunta orne.
Szedł prędko i pocił się ogromnie.
W odległości około kilometra od Pontarmé droga stawała się górzystą, i pierwsze domy wioski, ukazywać się poczęły na szczycie wzgórza. Nieznajomy zmęczony upałem z konieczności zwolnił kroku wdrapując się pod górę.
Poważne myśli jak się zdawało zajmowały jego umysł. Czoło zmarszczył, brwi nasunął, półgłosem mówił do siebie, popychając nogą toczące się kamyki.
Monolog zakończył słowami:
— Nie bardzo to wszystko łatwo pójdzie... Oh! nie, wcale nie! Zresztą zobaczymy!
Doszedł do pierwszych domów wioski, stojących tak jak w Chapelle-en-Serval po obu stronach drogi.
Stary wieśniak, siedząc w cieniu na ławce w pobliżu swego domu, poprawiał zęby żelaznej brony.
Podróżny zbliżywszy się do niego zapytał:
— Wszak jest tu oberża w tej okolicy, nieprawdaż panie?
— Jest panie, w samym środku wsi.
— A jaki szyld?
— Nie ma szyldu wcale, gałąź sośniny zawieszona nad drzwiami wskaże panu. Zresztą nie można się omylić, nie ma drugiej oberży w Pontarmé.
— Bardzo dziękuję.
Nieznajomy poszedł dalej.
Wkrótce gałąź sosnowa zwróciła jego uwagę.
Drzwi oberży były otwarte; w murowanym parkanie otaczającym dom, widać było wielką bramę również otwartą, służącą za wjazd na podwórze zarzucone nawozem, a umeblowane narzędziami rolniczemi, najrozmaitszych kształtów i natury.
W głębi podwórza wznosiła się szopa, stodoły i stajnia. Z poza tych budynków dość nizkich ukazywały się wierzchołki drzew małego lasku dotykającego do zabudowań.
Podróżny przestąpił próg oberży.
Gospodyni zakład u siedząca pomiędzy oknem a drzwiami, w nadziei znalezienia choćby najmniejszego powiewu wiatru, powstała widząc wchodzącego młodego człowieka, i położyła na stole pończochę którą robiła.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Piwa, jeżeli jest.
— Jest, jest, i to sławne piwo strasburskie! zaczekaj pan chwilkę, przyniosę zaraz z piwnicy.
Wyszła.
Jak tylko opuściła salę oberży, podróżny szybko przystąpił do drzwi, prowadzących na podwórze i obejrzał starannie całe ich urządzenie.
— Nie ma haczyka — mruknął — doskonale. Zamiast wozowni otwarta szopa. To właśnie czego nam potrzeba. Gdzież u dyabła się tędy wychodzi? — dodał z uwagą przyglądając się drzwiom w murze, po za którym znajdował się wspomniany poprzednio lasek.
Po chwili przyglądania się, rzekł:
— Za chwilę dokonam inspekcyi, to może być niezmiernie ważne...
Dały się słyszeć kroki. Nieznajomy powrócił na środek izby.


III.

Oberżystka powróciła z piwnicy, z butelką w ręku:
— Oto jest piwo — rzekła — zaraz panu odkorkuję. Weź pan szklankę, tam z bufetu, i trzymaj ją w pogotowiu, wybucha jak szampan.
Podróżny podstawił szklankę i kiedy napełniła się piwem świeżem i musującem, wychylił ją duszkiem z widoczną przyjemnością.
— Do licha, jak się tak długo połykało kurz, doskonale to czyni, tam którędy przechodzi!
Nalał sobie drugą szklankę i literalnie wlał ją sobie w gardło.
Oberżystka na nowo zabrała się do pończochy.
— Co za upał! nieprawdaż panie? — rzekła chcąc rozpocząć rozmowę.
— Straszny upał, rzeczywiście moja pani, można by jajka na twardo ugotować na słońcu. Możesz pani wierzyć, że bardzo mi było pilno dojść tu, aby ugasić pragnienie.
— A czy pan zdaleka tak idzie?
— Z Mortfontaine...
— Szedłeś pan pewno drogą z Pontarmé do Chapelle-en-Serval?
— Tak jest.
— Piękny kawałek drogi z Mortfontaine aż tutaj przez La Chapelle! Droga przez pola o wiele jest krótsza.
— Nie wiedziałem o niej.
— Idzie ona tam, z tyłu naszego domu, patrz pan przez te drzwi i ten lasek...
Oberżystka nachylając się, wskazała ręką w głębi podwurza toż samo wyjście, które zwróciło już u w agę nieznajomego, i które zamierzał bliżej obejrzeć.
— Ah! — rzekł obojętnie — więc tam idzie droga, poza tym murem?
— Tak panie... można dojść do niej z innej strony od Pontarmé, prowadzi ona do Baron i przecina drogę do Nanteuil-le-Haudoin...
— Mało znam tę okolicę... — rzekł podróżny nalewając sobie trzecią szklankę piwa.
— Oh! ja bo się tu urodziłam... Znam cały ten kraj jak własną kieszeń, a nieboszczyk mój mąż jeszcze lepiej go znał odemnie.
— Jesteś więc wdową, moja pani?
— Tak panie. Blizko już od pięciu lat... i wcale nie mam ochoty drugi raz iść za mąż, zaręczam panu.
— Dzieci pani nie masz?
— Niestety! nie.
— I trzymasz pani sama tę oberżę?
— Tak jest sama, z moją małą siostrzenicą, ale ta leży teraz w łóżku, dostała jakiejś gorączki... W dnie powszednie tak mało tu ludzi zagląda, że nie ma o czem i mówić... W niedzielę trochę lepiej idzie, w tedy jedna dzielna dziewczyna ze wsi przychodzi mi pomódz.
— Jednakże można u pani mieć nocleg?
— Jeżeliby się zdarzyło, naturalnie, ale nie zdarza się to nigdy. Fury z furmanami teraz rzadko tylko tędy przechodzą. Jeżeli mi się czasem uda za robić kilka sous to tylko dla tego, że nie ma konkurencyi.. W Pontarmé prócz mojej nie ma innej oberży.. Z rana przychodzą chłopi na wódkę albo szklankę białego wina, żeby zatruć robaka... W niedzielę cała wieś się tu schodzi... A potem mam parę skrawków ziemi, które sąsiad dla mnie uprawia...
— A zatem żyjesz pani sobie spokojnie...
— O co do tego to zupełnie spokojnie... W Pontarmé śpiemy przy otwartych drzwiach... Wszyscy poczciwi ludzie.
Butelka piwa była wypróżnioną. Podróżny wstał i zapłacił oberżystce.
— Idę do Baron — rzekł — mówisz więc pani, że droga idąca wzdłuż tego muru, doprowadzi mnie tam prosto?
— Tak jest panie... i skraca panu drogę, najmniej o cztery kilometry.
— Którędy mogę dojść do tej drogi?
— A przez nasze drzwi.
— Czy one otwarte?
— Już od roku przeszło nigdy nie były zamykane.
— Dziękuję ci, moja kochana pani... skorzystam z twego pozwolenia, do widzenia...
— Szczęśliwej podróży, życzę panu!
Nieznajomy przeszedł podwórze i skierował się ku drzwiom, o których mowa, z zamiarem obejrzenia ich...
Rzeczywiście były otwarte, klucza w zamku nie było. — Widocznie, zamek ten stoczony przez rdzę, oddawna nie funkcyonował. Ciężkie, dębowe na wpół spróchniałe drzwi obróciły się na zawiasach, nie wydając najmniejszego hałasu. Popchnąwszy je za sobą, podróżny spojrzał na piaszczystą drogę, źle utrzymywaną, idącą wzdłuż muru, i z prawej strony mającą mały lecz bardzo gęsty lasek.
Wszedł do owego lasku, i nie oddalając się od brzegu, poszedł w kierunku północnym.
Gęstwina kończyła się ostrym kątem.
Doszedłszy do tego skraju zatrzymał się.
Inna droga przecinała pierwszą i szła w kierunku Chapelle-en Serval, poszedł nią badając starannie jej kontury, zakręty i starając się zapamiętać grupy drzew małego lasu, który droga przecinała.
Doszedłszy do wyższej części doliny, w którą droga się zagłębiała, zatrzymał się znowu.
Na lewo rozciągała się gęstwina granicząca z rozległem polem kartofli, gdzieniegdzie skopanem. Rzuciwszy okiem po równinie aby się przekonać, czy nikogo na niej nie ma, podróżny wszedł na pole kartofli i postępował za śladami wozu, którego koła pozostawiły ślady na tym piaszczystym gruncie Ślady te stawały się głębsze około miejsca szeroko rozkopanego. W tem miejscu zatem ładowano na wóz wykopane kartofle.
Człowiek zwrócił się napowrót do lasu wyjął nóż z kieszeni i zaczął podcinać dość grubą gałęź, kiedy nacięcie było dostateczne, pociągnął gałęź na dół, ta się złamała lecz pozostała wisząca przy pniu drzewa na kawałku kory.
— To będzie pierwszy znak — wyszeptał nieznajomy — trzeba jeszcze drugiego.
Powracając więc nazad doszedł do skraju lasu dotykającego drogi, uciął drugą gałęź, ale zupełnie tym razem i wsadził ją w pole w odległości jakich pięciu stóp od brzegu drogi.
Uczyniwszy to, zamknął nóż i począł iść dość prędkim krokiem pomimo duszącego upału.
Po kwadransie czasu, zdawało mu się, że bardzo daleko oddalił się od Chapelle-en-Servant. Wieśniak z motyką na ramieniu zbliżał się ku niemu. Zaczekał i rzekł mu gdy nadszedł:
— Zdaje mi się że zabłądziłem. Gdzie ta droga prowadzi, mój przyjacielu?
— Prosto do Morfontaine, mój panie.
— Oh! do dyabła, wcale nie tam mam iść.
— A gdzie pan chcesz iść, jeśli zapytać wolno?
— Do Chapelle-en Serval... czy nie ma jakiej krótszej drogi żebym się tam mógł dostać?
— Jest właśnie... pierwsza droga od pana na prawo, ztąd mały kwadrans, co najwyżej...
— Bardzo dziękuję...
Dwaj ludzie się rozeszli.
Po upływie kwadransa istotnie nieznajomy napotkał ową drogę. Idąc nią w pół godziny doszedł do Chapelle-en-Serval.
Punkt o szóstej wszedł do oberży pod „Białym koniem“, pustej jak zawsze.
Gospodyni była ciągle sama, ani mąż, ani syn z pola jeszcze nie powrócili.
— Już z powrotem — rzekła widząc ukazującego się swego klienta. — Nie miałeś pan zamiaru tak prędko powrócić.
— To prawda, ale załatwiłem moje interesa prędzej aniżeli myślałem. Proszę o papugę jeżeli łaska, zanim obiad będzie gotów.
— Papugę? — powtórzyła w osłupieniu oberżystka.
— To znaczy absynt... postaw pani karafkę przedemną.
— Dobrze panie.
Podając żądaną karafkę oberży3tka dodała:
— Zabiłam śliczną kaczkę na pańską intencyę. Zobaczysz pan, że będzie wyborna, przytem będą kotlety, cynadry, groszek zielony, sałata, ser i owoce... Czy to będzie dosyć?
— Aż nadto.
— A na którą obiad ma być gotowy?
— Na wpół do dziewiątej, mówiłem już to kochanej pani.
— A czy tu w sali mam nakryć do stołu?
— Czy nie masz pani jakiego osobnego pokoju... mam do pomówienia z przyjacielem, który tu przybędzie.
Oberżystka poszła doglądać obiadu podczas gdy jej klient wypiwszy swój absynt poszedł obejrzeć wóz i konia.
Poczem, powrócił i usiadł przed napoczętą karafką absyntu i zabrał się z całą starannością do sztucznego przyprawienia drugiej zielonej papugi.
Około wpół do ósmej oberża zaczęła się ożywiać. Gospodarz z synem powrócili z pola.
Kilku sąsiadów towarzyszyło im aby wypróżnić parę kufli kwaskowatej pikietki od której koza by skakała, ale orzeźwiającej w czasie tak strasznego upału.
Podróżny wyjął z kieszeni gazetę i czytał.
Pił już trzeci kieliszek absyntu.
Kiedy prosty wiejski zegar z kukułką, zawieszony na ścianie, wyśpiewał ósmą, poczuł ogarniającą go niecierpliwość, i częste rzucał w stronę drzwi spojrzenia.
— Czas zaczyna mi się długim wydawać — mruknął — nie licząc, że jestem głodny jak wszyscy dyabli.
I nalał sobie czwarty kieliszek absyntu.


IV.

Pozostawiliśmy Filipa de Garennes w pociągu, wychodzącym z dworca Północnego.
Było kwadrans na ósmą kiedy opuścił Paryż.
Na dziesięć minut przed ósmą, pociąg zatrzymał się na stacyi Survillers. Odległość od tej stacyi do Chapelle-en-Serval wynosiła trzy kilometry.
Filip znał dobrze okolicę.
Wyszedł ze stacyi na drogę i szedł prędko jak człowiek, którem u pilno dojść do celu podróży.
W pół godziny przebiegł trzy kilometry i wszedł na wielką ulicę Chapelle-en-Serval, zatrzymał się przed oberżą pod „Białym koniem“ i rzucił okiem do środka.
Gospodarz i gospodyni siedzieli przy obiedzie, kilku wieśniaków piło. W końcu sali młody człowiek zbliżał do ust szklankę absyntu.
Filip próg przestąpił.
— Ah! ab! — zawołał młody człowiek spostrzegając go. — A nareszcie! Nie przybyłeś zawcześnie kochany przyjacielu, obiad oczekuje cię...
— Jeść będę z przyjemnością, odpowiedział p. de Garennes, dotykając końcem palców wyciągniętej ręki nieznajomego.
— Panowie — rzekła gospodyni — za pięć minut będziecie mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie, że was zaprowadzę do pokoju, w którym nakryte.
— Idziemy, idziemy, kochana pani...
Oberżystka zaprowadziła młodych ludzi do pokoju na pierwszem piętrze.
Nakrycie było bardzo czyste, niemal eleganckie, na okrągłym stole umieszczonym koło otwartego okna wychodzącego na ulicę wioski.
— Zamknijmy okno — rzekł Filip. — Proszę nam podać światło...
— W tej chwili panie...
Oberżystka zeszła na dół.
Filip zbliżył się do okna aby je zamknąć.
Nagle odskoczył w tył.
— Co tam takiego? — zapytał nieznajomy:
— Otóż oni...
Odgłos kopyt końskich i turkot kół ciężkiego wozu rozlegał się na bruku ulicy.
Nieznajomy wychylił się i patrzał na drogę.
— Aha! — rzekł — furgon przedsiębiorstwa towarzystwa pogrzebowego... za pół godziny kuzyn pana barona i nieboszczyk wujaszek, przybędą do Pontarmé.
— Zamknij okno! — rozkazał Filip.
Podróżny, Julian Vendame, kamerdyner pana de Garenne, jak czytelnik zapewne się domyślił, po spieszył wykonać rozkaz.
Furgon pogrzebowy, który widzieliśmy wyjeżdżający z pałacu ś. p. hrabiego de Vadans, na ulicy Garancière, jechał nierównym kłusem dwóch ciężkich wyczerpanych ze zmęczenia koni, dyszących z gorąca.
Filip chciał zacząć wypytywać się Juliana Vendame, ale nie miał czasu.
Weszła gospodyni, przynosząc wazę. Za nią szedł jej syn trzymając dwie świece w lichtarzach i postawił je z prawej i lewej strony wazy.
— Pospiesz się pani proszę z usługą — rzekł Julian — a przytem proszę napoić mego konia i dać mu podwójną porcyę owsa.
— Chłopiec mój zajmie się tem natychmiast — odpowiedziała oberżystka — a co do obiadu nie będziecie panowie potrzebowali czekać... wszystko już gotowe.
Wyszła z pokoju.
Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Filip usiadł do stołu. Julian stał w postawie pełnej uszanowania, kamerdynera dobrze wytresowanego i zapytał:
— Może pan baron pozwoli mi usiąść naprzeciwko siebie... jest to wprawdzie bardzo nie na swojem miejscu... ale położenie jest wyjątkowe...
Pan de Garennes wzruszył ramionami i odrzekł:
— Prawdopodobieństwo przede wszystkiem... nie ma tu ani pana ani kamerdynera, tylko dwóch handlarzy zboża... Postępuj więc ze mną jak z kolegą.
— A więc za pozwoleniem pana barona uczynię tak...
— No, siadaj do stołu, jedząc będziemy rozmawiać, ale mówmy po cichu.
Filip podniósł pokrywę wazy, nalał zupę w talerze i dodał:
— Czy wszystko gotowe?
— Czyż byłbym tu gdyby nie było? Koń jest w stajni, wóz w wozowni, od której klucz u mnie w kieszeni. Wóz ten kosztował mnie sześćset franków, koń tysiąc, zaprzęg sto... Jutro właśnie targ na konie... Łatwo przyjdzie się pozbyć, bez wielkiej straty.
— A... szepnął Filip... — to co wiesz?
— Oh! tak, futerał — rzekł Julian Vendame śmiejąc się — w głębi wozu dobrze okryty słomą...
— A miedziana tablica?
— U mnie w kieszeni, ze śrubami, czy chcesz pan zobaczyć?
— Nie potrzeba... Narzędzia?
— W wozie, obok przedmiotu...
— Czy zaopatrzyłeś się w latarkę?
— Strzegłem się zapomnieć.
— Jesteś nieocenionym pomocnikiem, Julianie.
— Robię wszystko co tylko odemnie zależy ażeby... Zresztą tak dobrze to w moim interesie, jak i w pańskim.
Pan de Garennes zmarszczył brwi.
— Trzeba będzie bardzo drogo opłacić tego łotra! — pomyślał.
Co mu nie przeszkodziło nalać wina swemu lokajowi, nalewając sobie.
Julian Vendame podniósł w górę kieliszek.
— Twoje zdrowie, kochany kolego! — rzekł śmiejąc się.
— Dziękuję — odpowiedział Filip krzywiąc się mimowolnie.
Oberżystka przyniosła smażone cynadry.
— Zupa panom smakowała? — zapytała.
— Bardzo, kochana matko — zawołał kamerdyner — i te cynadry mają również dobrą minę... ale wino zostawia do życzenia, prawdziwa pikieta. Czy nie mogłabyś pani przynieść nam jaką starą butelczynę, z kąta piwnicy.
— I owszem moi panowie, mam z góry Saint Jacque3, wszyscy znajdują go wybornem.
— Przynieś więc pani trzy butelki.
Oberżystka wyszła, rozmowa dwóch współbiesiadników zawiązała się na nowo.
— Czy byłeś w Pontarmé? — zapytał baron.
— Tak jest, na trzydzieści stopni upału, zdawało mi się, że się roztopię w drodze.
— Oberża?
— Jedyna we wsi, nie mogą się zatrzymać gdzieindziej...
— A wozownia?
— Prosta szopa, przyparta do muru, do za którym idzie droga, bardzo dla nas przydatna, pozwoli ona doprowadzić nasz interes do skutku tak, że nikt niczego nie posłyszy.
— A więc trzeba będzie przełazić przez ten mur?
— Bynajmniej... przecież Opatrzność czuwa nad dzielnymi ludźmi... Obok szopy znajdują się drzwi, otwarte dniem i nocą...
Gospodyni znowu przerwała rozmowę, przynosząc wino z góry Saint-Jacques; skosztowano nie czekając i uznano go doskonałem, dobra kobieta odeszła promieniejąca.
— A zatem — rzekł Filip — będziemy mogli dostać się na podwórze, nie obudzając podejrzeń?
— Wejdziemy jak do siebie... ani psa... ani męża... ani służących... Sama kobieta z małą chorą siostrzenicą... Zdawałoby się, że umyślnie tak przygotowano... Interes jest pewny.
— Niech się nam tylko uda, Vendame — rzekł pan de Garennes po chwili milczenia — wiesz, że potrafię ci się wywdzięczyć.
— Do licha, liczę n a to... wszak chodzi o pięć do sześciu milionów! Pan baron będzie mógł nie rujnując się dać mi tyle ażebym mógł żyć z renty, jak jaki poczciwy mieszczuch.
— W dniu, w którym wejdę w posiadanie spadku po moim wuju, otrzymasz sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Nad tą cyfrą będziemy jeszcze dyskutować... w właściwym czasie i miejscu — pomyślał Julian, potem rzekł głośno:
— Pan zapewne ma już plan gotowy, jakim sposobem pozyskać ten piękny kawał grosza... Pan baron nie raczył mi go wyjaśnić, ale ja mam w panu zaufanie.
— Masz słuszność — sucho odrzekł Filip.
— Pan baron jest trochę sztywny ze mną — pomyślał Vendame — zapłaci mi za to, i to drogo.
Obiad miał się ku końcowi. Czas upływał.
— Nie potrzebujemy się zanadto spieszyć — rzekł kamerdyner — musimy przybyć tam wtedy kiedy wszyscy głęboko w śnie będą pogrążeni.
— Ale — zauważył Filip — mamy przecież zatrzymać się w drodze...
— Tak jest, ale na bardzo krótko.
W tej samej chwili, głuchy odgłos grzmotu dał się słyszeć zdala.
Błyskawice w krótkich przerwach, zaczęły czarne niebo przerzynać białem, oślepiającem światłem.
— Będziemy mieli burzę — zawołał Filip z niezadowoleniem — to się nazywa nie mieć szczęścia. Obeszlibyśmy się bez tego dodatku wybornie!
— Można się było spodziewać — odrzekł filozoficznie Vendame. Od trzech dni burza grozi... Ale zresztą, co nam to szkodzi? Utrzymuję właśnie, że wszystko idzie jak najlepiej... Jeżeli będziemy zmuszeni hałasować trochę, huk grzmotu usłyszeć niedozwoli... Idę zaprzęgać... Chwila odjazdu nadchodzi.
— Czy chcesz żebym ci pomógł?
— Nie śmiałbym tego od pana żądać, ale nie odmawiam.. Niepotrzeba aby tutejszym ludziom przyszło na myśl pomagać mi... Mógłby ich zaniepokoić ładunek naszego wozu, i mogliby zobaczyć futerał.... Mam wprawdzie gotową historyę aby wytłomaczyć dla czego wieziemy to pudełko, ale jeśli tylko można uniknąć skompromitowania, choćby jaknajmniejszego, trzeba korzystać z okoliczności. Jeszcze kieliszek fine, płać pan i jedźmy... Poświecisz mi pan kiedy będę zaprzęgał konia....
Vendame wychylił od razu kieliszek od wina pełen koniaku.
Filip de Garennes uczynił toż samo.
Podczas obiadu, obaj wychylali kieliszki za kieliszkami, jakby chcieli się odurzyć.
Żaden z nich jednakże nie potrzebował, upijać się aby nakazać milczenie swojemu sumieniu.
Pan wart był służącego. Pierwszy dozwalał opanowywać się namiętnościom, doprowadzającym do wszelkich występków. Drugi poprostu był łotrem najgorszego gatunku.
Wspominaliśmy już, że Filip należał do ciała adwokatów paryzkich.
Obdarzony niezwykłą inteligencyą, wielu wiadomościami i pierwszorzędnym talentem oratorskim; od niego tylko zależało stać się sławnym adwokatem, zdobyć wysokie stanowisko, i szybko w sposób honorowy, dzięki tylko swej pracy, odbudować dawny piękny majątek.
Nie chciał jednakże, a raczej nie mógł, pogrążony w denerwujących rozkoszach szalonego życia.
Julian Vendame, pochodzący z rodziny poczciwych wieśniaków z Nanteuil-le-Haudouin przed pięcioma laty przyszedł do Paryża, będąc wprzód postrachem swej rodzinnej wioski i całej okolicy.
Ojciec jego dzielny rolnik, prowadził pracowity żywot, a nie mogąc nic z syna zrobić dobrego, bez wielkiego żalu patrzał na jego odjazd.
W Paryżu Vendame prowadził życie bardzo burzliwe, probował wszelkich podejrzanych rzemiosł, a ponieważ nie mogły go one wyżywić, i przedstawiały mu z jednej strony szpital w perspektywie, z drugiej sąd, policyę poprawczą i więzienie, postanowił ustatkować się, przynajmniej pozornie, i pokryć swoje występki, werniksem uczciwości.
Tem gorzej jeżeli werniks ten pękał na wszystkie strony.
Tymczasem, zanim maska spadnie kompletnie, być może zdarzy się sposobność zwrócenia ku sobie fortuny, jakimś zuchwałym czynem...
Vendame został lokajem, przedtem zajmował się podnoszeniem kawałków cygar, występował jako figurant w teatrzykach, był chłopcem na posyłki u jakiegoś podejrzanego pośrednika w interesach i t. p.
Wyjaśnimy później jakim sposobem, uzyskawszy godność kamerdynera barona de Garennes, stał się jego powiernikiem i wspólnikiem.
Filip i Julian opuścili pokój na pierwszem piętrze i zeszli na dół. Gospodyni znajdowała się w sali.
Mąż jej i syn, znużeni ciężką, całodzienną pracą udali się na spoczynek.
— Więc panowie już jedziecie? — zapytała dobra kobiecina zdając resztę z piećdziesięcio-frankowego biletu.
— Tak, trzeba — odpowiedział Julian — musimy być koniecznie tej nocy w Baron.
— Lepiej byłoby tu przenocować.
— Niepodobna...
— Czyż nie słyszycie panowie jak strasznie grzmi?
— Słyszymy doskonale.
— Straszna będzie burza...
— To nas ochłodzi.. A koń mój czy dobrze napasiony? czy zjadł podwójną porcyę.
— Tak jest panie.
— No, to pójdę zaprzęgać...
— Czarno na dworze jak w piecu. Weź pan przynajmniej latarnię.
— To, to i owszem... Mój towarzysz ją weźmie.
Oberżystka zapaliła latarnię i podała ją Filipowi.
Pan de Garennes wziął ją i poszedł za swoim lokajem udającym się do stajni.
Niebo istotnie było czarne jak atrament. Kiedy błyskawica przerzynała te ciemności, widać było straszne chmury, pędzone wichrem jak gdyby dotykały ziemi.
W parę minut koń objedzony owsem aż po nozdrza, zaprzężony został do wozu.
— Czy zapalimy latarnię u wozu? — zapytał Filip.
— Tak jest, dla przejechania wsi... Potem zobaczymy co nam robić wypadnie.
Latarnię zapalili, wóz wyszedł z podwórza, Vendame oddał latarkę oberżystce, siadł na ławeczce z prawej strony swego pana, ściągnął cugle i krzyknął:
— Hop!
Koń młody i silny poszedł szerokim kłusem nie potrzebując bata, odgłos kół rozległ się po bruku wiejskiej ulicy.
Wszystkie domy długiej ulicy Chapelle-en-Serval były zamknięte.
Zaledwie od czasu do czasu, ujrzeć można było smugę światła wydobywającą się przez spaczone okiennice i drzwi szczelnie zamknięte.
Wiatr zawsze gorący, dął coraz silniej.
Odgłos grzmotów stawał coraz częstszy i bliższy.
W krótce minęli ostatnie budynki wioski.
Julian Vendame skierował konia na bok drogi, i wóz toczyć się począł pocichu, po gruncie piasczystym.
— Panie baronie — rzekł do Filipa — teraz zgaś pan latarnię, jeżeli łaska. Na drodze, którą będziemy jechać, nie spotkamy ani żandarma, ani strażnika wiejskiego.
— Ależ bez latarni, będziemy jechać na chybił trafił — zauważył pan de Garennes.
— Bądź pan spokojny — odrzekł Julian — wystudyowałem topografię okolicy. Zaręczam, że nie zbłądzimy.
Filip zagasił latarnię.
Vendame bystrym wzrokiem, zdającym się przebijać ciemności, studyował zakręty drogi.
— Poznaję moją drogę. Skręcimy teraz na prawo — rzekł nagle, wstrzymując bieg konia.


V.

Wóz wprawnie kierowany, rzeczywiście skręcił nagle i wjechał na drogę piasczystą, którą kamerdyner Filipa przebywał kilka godzin temu, wracając z Pontarmé do Chapelle-en-Serval.
Droga była ciężką, ale młody koń silne miał nogi. Vendame zresztą oszczędzał go.
— Trzeba myśleć o powrocie — mówił.
Na zakręcie drogi do Baron, improwizowany woźnica, ufając swej pamięci, skręcił bez wahania na lewo, i znalazłszy się na drodze lepiej utrzymywanej, zwolnił cugle koniowi, który też zaraz puścił się szybszym kłusem.
Błyskawica rozjaśniła niebo, jednocześnie prawie dał się słyszeć przedłużony huk grzmotu.
Jasne światło błyskawicy dozwoliło Vendamowi spostrzedz róg lasu, i o kilka kroków na polu gałęź wkopaną, już zwiędłą.
Gałęź ta stanowiła jeden ze znaków.
W tej chwili osadził konia i rzekł:
— Panie, wysiadajmy, jeżeli łaska... Tutaj ma się odegrać pierwszy akt naszej sztuki, komedyi, albo melodramatu, jak kto woli...
Obaj ludzie wyskoczyli na ziemię.
Julian Vendame wziąwszy konia za cugle przy pysku, zaprowadził go polem zoranem trzymając się brzegu lasu. Po kilku minutach uderzył się o drugą gałęź odłamaną od drzewa, końcem dotykającą ziemi.
— No, jesteśmy na miejscu. Teraz chodzi o zapalenie latarki.
— Jakto? światło na otwartem polu? — zawołał pan de Garennes z przestrachem.
— Nie obawiaj się pan niczego.
— Jednakże...
— Powtarzam panu, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jesteśmy w kotlinie, w której słabe światełko nie może być dostrzeżone... Najbliższy dom mieszkalny jest ztąd daleko i bądź pan pewny, że wobec grożącej burzy, żaden chłop nie wyjdzie zobaczyć, czy sarny albo jelenie nie włażą w szkodę i nie raczą się kartoflami, jak się to często zdarza w okolicach lasów...
Tak rozprawiając i odwracając się plecami do wiatru, kamerdyner potarł zapałkę i zapaliwszy knot latarki, zatknął ją w miękkiej ziemi.
Światełko było blade, ale dostateczne aby oświecić grunt w promieniu trzech lub czterech metrów.
Vendame opuścił ruchomy tylny bok wozu, wyciągnął snopy słomy, rzucił je na ziemię, potem dwie motyki i dwie łopaty.
Pod snopami słomy znajdowała się trumna z dębowego drzewa, zupełnie podobna do tej, którą widzieliśmy wkładaną do furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego, na ulicy Garancière.
— Teraz panie, trzeba mi pomódz — rzekł lokaj do swego pana.
Filip zbliżył się.
Obaj schwycili za antaby trumny. Podnieśli ją i postawili na słomie.
Po zrobieniu tego, rzekł Vendame:
— Weź pan latarkę i bądź łaskaw mi poświecić.
Pan de Garenne wykonał to.
Kamerdyner wyjął z jednej kieszeni, śrubsztak, papier zawierający śróbki, i tabliczkę miedzianą, na której wyryty był napis w kilku wierszach, położył tabliczkę na trumnie i przytwierdził ją czterema śrubkami do wieka.
Wiatr dął z podwójną siłą, lecz był już o wiele chłodniejszy. Kilka kropel deszczu spadło na twarze tych dziwnych nocnych pracowników. Grzmot huczał bez przerwy.
Vendame skończywszy z tablicą, zabrał się do odkręcania wielkich śrub trzymających wieko trumny. W kilka chwil szruby zostały wyjęte i wieko otwarte dozwoliło widzieć próżnię w głębi trumny.
— Teraz spieszmy się — rzekł Julian.
Chwyciwszy motykę zaczął kopać, i ziemię rzucać do trumny.
Filip także wziął motykę i pracował nią jak umiał, z niezgrabnością okazującą brak przyzwyczajenia do pracy ręcznej.
Wkrótce trumna na wpół była napełnioną.
— Dosyć — rzekł Vendame zatrzymując się i przykrywając ziemię wrzuconą do trumny snopkiem słomy — trzeba teraz zamknąć na nowo pudełko.
Chustką do nosa otarł brzegi trumny, na których pozostało trochę piasku, mocno dopasował wieko i rzekł chowając narzędzia.
— Włóżmy napowrót do wozu! No, jazda panie, wesoło, a energicznie... hop! do lich a ciężkie!
Filip schylił się, chwycił antaby, potem prostując się obaj jednocześnie podnieśli to, co Julian nazywał pudełkiem, i z trudem wsunęli do wozu.
Wielkie krople potu spływały po czole pana de Garennes.
Vendame zamknął ruchomą część wozu.
— A ta słoma — zauważył Filip wskazując na snop pozostały na ziemi.
— Zabierzemy ją z sobą za powrotem... teraz ona by nam zawadzała. No panie, w drogę! już wielki czas... Burza tym razem zaczyna się na dobre.
Zgasił latarnię.
Filip siedział już w wozie.
Kamerdyner, wziął konia za cugle, odwrócił na miejscu i wprowadził na drogę. Poczem sam wsiadł i popędził konia szybkim kłusem.
Jedenasta biła w najbliższej wiosce.
Pioruny uderzały bez przerwy, ciągłe błyskawice, ciemne głębie nieba zamieniały jakby w piec ognisty. Wiatr straszny dął ciągle. Nagle wszystkie katarakty niebios otwarły się jednocześnie, zatapiając ziemię prawdziwym potopem.
— Pyszny czas, panie baronie! — zawołał śmiejąc się Vendame — jakby na obstalunek! Jestem najmocniej przekonany, że nikt nam nie przeszkodzi.


Jak wiemy, była godzina dziewiąta kiedy furgon pogrzebowy wiozący zwłoki hr. de Vadans do Compiegne, przejeżdżał przez Chapelle-en-Serval, przed drzwiami oberży pod „Białym koniem“, gdzie pan z lokajem jedli obiad przy jednym stole.
Konie zdawały się być wyczerpane, woźnica jednak którem u pilno było znaleźć się pod dachem przed oczekiwanym uraganem, popędzał je batem z całej siły.
O wpół do dziesiątej żałobny ekwipaż wjechał do Pontarmé.
Raul de Challins, towarzyszący zwłokom swego wuja, wychylił się z kabryoletu, i zwracając się do woźnicy zapytał:
— Czy znasz jaką oberżę w Pontarmé?
— Znam panie, nie kłopocz się pan o nic, znam jedną i to najlepszą w okolicy, tem bardziej, że nie ma drugiej... trzyma ją wdowa Magloire... zacna kobieta. Znałem także jej męża, ś. p. Magloire’a, był moim przyjacielem, nie jedną flaszkę razem wysuszyliśmy... Będzie panu bardzo dobrze u wdowy... Otóż to tu...
Istotnie po paru sekundach furgon wjechał w podwórze, które tak ściśle badaliśmy w towarzystwie Juliana Vendame.
— Hej! jest tam kto? — zawołał woźnica.
Oberżystka ukazała się natychmiast na progu drzwi mieszkania, wychodzących na podwórze.
Raul zeszedł z furgonu.
— Ah! a to niespodzianka! — zawołała wdowa ujrzawszy kłaniającego się woźnicę. — Pan tu, o tej porze, panie Saturninie, jakimże wypadkiem?
— Wcale nie wypadkiem moja pani Magloire, prosty skutek wykonywania moich obowiązków, daje mi sposobność uściskać ci rękę i przepędzić noc pod twoim dachem pani Magloire. — Odrzekł Saturnin zsiadłszy z kozła i serdecznie ściskając ręce oberżystki.
— A więc będziesz pan tu nocować? — zapytała dobra kobiecina.
— Tak pani Magloire i ten pan również; zajmę się furgonem i końmi, a wy zajmijcie się tym panem i pamiętajcie, że oba jesteśmy zgłodniali.
— Dam panom na wieczerzę co tylko mam najlepszego. Wszak wiesz pan gdzie jest stajnia i wozownia.
— Wiem, wiem, znam tu wszystkie zakątki.
Sam sobie dam rady.
Oberżystka zwróciła się do Raula.
— Czy pan życzy sobie wejść do domu — rzekła do niego.
— Idę za wami, moja kobieto...
I młody człowiek wszedł za wdową do sali oberży.
Saturnin wyprzągł konie.
Umieścił furgon na poprzek pod szopą, służącą za wozownię, zaprowadził konie do stajni, rozebrał je, wytarł słomą, a znając dom doskonale, dał im wszystko czego tylko potrzebować mogły, t. j. wody, siana, owsa i słomy.
Spełniwszy ten obowiązek, wszedł do sali oberży gdzie Raul wydawał rozkazy ażeby wieczerza była jak można najobfitszą, i przygotowane dwa pokoje.
Matka Magloire zadziwioną była przyjemnie a jednocześnie nieprzyjemnie, niespodzianym przyjazdem podróżnych, o tak późnej godzinie.
Przyjemnie, ponieważ grosz wpadnie do kieszeni.
Nieprzyjemnie zaś, bo samej trudno będzie podołać robocie, do której ten przyjazd ją zmuszał.
Słyszeliśmy jak dobra ta kobieta mówiła Julianowi Vendame o dziewce pomagające jej w niedzielę, kiedy goście schodzili się do oberży.
Pomyślała, że najlepiej będzie pójść sprowadzić tę dziewczynę i prosić ją o pomoc w przygotowaniu wieczerzy i uporządkowaniu pokojów.
— Bądź pan chwilkę cierpliwym — rzekła do Raula, wnet powrócę.
I pobiegła na wieś aby wyszukać Franciszkę.
Młody człowiek upadł na krzesło i pogrążył się w smutnych myślach.
Po upływie pięciu minut wszedł Saturnin.
— Cóż to? pana samego tu zostawili — rzekł — gdzież jest wdowa Magloire?
— Wyszła...
— Poczciwa kobieta... zapewne po prowizye... Zaraz powróci... Czy nie czujesz pan potrzeby ochłodzenia się? taki upał i kurzawa?... Ogień mam w piersiach.
— Nie — rzekł Raul — zaczekam na wieczerzę.
— Jak się panu podoba... ale pozwolisz pan, że ja siebie poczęstuje czemś płynnem.
— Owszem.
Saturnin wszedł za bufet wdowy, wziął butelkę, nalał sobie dobrą miarkę wódki, dolał wody i wypił z rozkoszą, aby sobie wypłókać podniebienie, jak mówił.
Wdowa Magloire ukazała się wkrótce z Franciszką.
Ta ostatnia była to rzeźka wieśniaczka, pełna dobrych chęci, które okazała z zadziwiającą energią zabierając się do gotowania wieczerzy jeżeli nie zbyt delikatnej, to za to obfitej. Oberżystka tymczasem pytała się Raula:
— Pan będzie jadł tutaj wieczerzę, czy też w swoim pokoju?
— Tutaj — odpowiedział młody człowiek, z wielkiem zadowoleniem Saturnina, który powiedział sobie:
— Bogu dzięki, przynajmniej nie jest dumny.


VI.

Oberżystka nakryła do stołu i zwracając się do woźnicy, zapytała:
— Czy panowie jutro zrana odjeżdżają?
— O wschodzie słońca.,. Musimy stanąć w Compiègne na dziesiątą rano...
— Bardzo dobrze panowie uczynili, zatrzymując się tu i to w samą porę. Będziemy mieli burzę.
— To nam wszystko jedno. Jesteśmy pod dachem, a po burzy przynajmniej nie będzie takiego kurzu na drodze.
Szybko podaną wieczerzę zjedzono w milczeniu; dwaj ludzie znużeni udali się do swoich pokoi, Franciszka odeszła, pani Magloire pozamykała drzwi i poszła spać, wkrótce wszyscy w całym domu pomimo huku grzmotów w głębokim śnie byli pogrążeni.
Niebo otworzyło swoje upusty. Deszcz lejący jak w czasie potopu, rozmiękczał ziemię piasczystą w której koła wozu zagłębiały się prawie po osie.
Koń poganiany przez Juliana Vendame ciężko dyszał i z wielkim trudem postępował naprzód.
Nagle ogromna błyskawica rozpędzając ciemności oświeciła róg muru.
Vendame nachylił się do Filipa.
— Przyjechaliśmy na miejsce, teraz wysiadajmy, jesteśmy zmoczeni do nitki, ale to mała rzecz... deszcz jest ciepły.
Filip włożył płaszcz kauczukowy, w który się zaopatrzył i wysiadł z wozu.
Julian przywiązał konia i drzewa i poszedł za swoim panem.
Przed nimi ukazał się mur dość wysoki z nizkiemi drzwiami pośrodku.
— O to drzwi o których mówiłem, ułatwią one nam nadzwyczaj robotę — rzekł Vendame — za tym murem, znajduje się podwórze oberży. A w tem podwórzu na prawo szopa, pod którą stoi furgon.
— A jeżeli zmienili plan? — wyszeptał Filip — jeżeli się wcale nie zatrzymali w Pontarmé?
— To nie prawdopodobne... Zresztą zaraz się przekonamy... Zaczekaj pan na mnie, pójdę na zwiady...
Julian przy świetle błyskawicy, pocisnął klamkę i popchnął drzwi, które się otworzyły.
Zanim się wejść ośmielił na podwórze, wsadził głowę i utkwił wzrok w głównym budynku mieszkalnym będącym po lewej stronie.
W żadnem z okien oberży nie było światła. Ciemności te uspokoiły go... Przeszedł próg i zbliżył się do szopy.
Światło błyskawicy jednocześnie z ogłuszającem uderzeniem piorunu, dało mu spostrzedz furgon ze swoim wysokim kabryoletem i długą skrzynią.
Furgon ten jak wspominaliśmy stał na poprzek. Można było obejść go ze wszystkich stron.
— Wybornie się składa, myślał Julian. — Aby tylko, klucze w które się zaopatrzyłem otworzyły skrzynię...
Vendame, wydobył z kieszeni kilka kluczy podobnych do tego, jaki Saturnin wręczył Raulowi, na ulicy Garancière, po włożeniu trumny hrabiego de Vadans do furgonu.
Klucze te były najrozmaitszych kalibrów.
Julian wziął pierwszy z brzegu, i lewą ręką począł prowadzić po boku skrzyni, szukając otworu zamku. Palec jego natrafił na otwór okrągły wśródku, którego był trójkąt żelazny.
— Mam go — rzekł do siebie — i spróbował włożyć klucz wybrany w otwór zamku. Wszystko składało się jak najlepiej. Odrazu trójkąt zamku dopasował się do otworu klucza. Vendame zakręcił klucz, drzwi furgonu otworzyły się, włożył natychmiast rękę i dotknął wieka dębowej trumny.
Powrócił wtedy do Filipa de Garennes.
— A cóż? — zapytał ten ostatni.
— Wszystko idzie jaknajlepiej. Dalej do roboty.
Nie tracąc chwili, obniżył tył wozu i schwycił za jednę antabę trumny naładowanej ziemią i słomą.
Filip uczynił toż samo ze swej strony i obydwaj przenieśli na podwórze oberży, pod szopę ciężką trumnę i postawili ją na ziemi obok furgonu.
— Weźmy się teraz do drugiej! — rzekł Vendame — trzeba uczynić zamianę.
Po chwili świętokradzka zamiana została dokonaną, skrzynia furgonu zamknęła się nad trumną, w której nie było zwłok hrabiego de Vandans, trumna zaś z zwłokami położoną została na wozie.
Dwaj ludzie zajęli miejsce na wozie i powrócili tą samą drogą, którą przyjechali z Pontarmé.
Przybywszy na pole kartofli, zatrzymali się w tem samem miejscu, na którem byli godzinę temu.
— Ostatni akt naszego dramatu! — rzekł Julian. — Spieszmy się panie baronie, trzeba mnie pomódz wykopać dół.
Filip wziął motykę. Pod ulewnym deszczem, przy strasznym wichrze, przy blasku błyskawic i odgłosie piorunów, pan i lokaj wykopali dół, około sześciu stóp głęboki.
Poczem spuścili trumnę i zasypali ziemią wydobytą przy kopaniu.
— Deszcz zatrze ślady naszej obecności — rzekł Vendame — dyablo sprytny musiał by być ten, któremu by na myśl przyszło, szukać na tem polu, na dwa metry w ziemi, zwłok hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans, wuja pana barona! Zmarły spoczywać tu będzie bardzo spokojnie. Mogę go zapewnić, że nikt mu nie będzie przeszkadzać...
Pan de Garennes nie odpowiedział ani słowa.
Łopaty i motyki wrzucono do wozu wraz ze snopami zmoczonej słomy, i podróżni wsiedli i udali się drogą ku Paryżowi.
Vendame zaciął biczem konia, zmuszając go do szybkiego kłusu pomimo zmęczenia.
— Jeżeli się ochwaci tem gorzej dla niego — rzekł Julian — musimy dojechać do Paryża.
Przejechali szybko Chapelle-en-Serval, i mniej niż w godzinę przebyli wioskę Louvres.
Burza oddaliła się. Niebo miejscami ukazywało błękit, deszcz zaledwie padał i wkrótce ustał zupełnie.
Świtać zaczęło, i dwaj ludzie niedawno przy kopaniu dołu potem oblani, szczękali zębami od rannego chłodu.
— Co zrobimy z narzędziami? — zapytał Filip.
— Nie weźmiemy ich z sobą do Paryża to pewna — odrzekł Vendame — trzeba je tu zostawić.
Zatrzymał konia, zsiadł z wozu i wziąwszy motyki i łopaty, rzucił je do rowu napełnionego wodą ulewy... Cokolwiek dalej rzucił szrubsztak na pole zorane... Dalej znowu pozbył się słomy zmoczonej i obłoconej.
Tym sposobem nie było już niczego w wehikule coby ich mogło skompromitować.
— Co do wozu i konia — rzekł Julian — zmieniam cokolwiek program... Zwierzę jest wyczerpane... sprzedając je dziś na końskim targu, możnaby zaledwie dostać wartość skóry... byłoby to, w głupi sposób wyrzucać za okno pieniądze... Postawię go w stajni jednego znajomego handlarza koni w La Villette, i za kilka dni zajmę się pozbyciem go... Czy pan baron zgadza się...
— W zupełności.
O szóstej rano dojechali do La Villette.
Filip zostawił tu swego lokaja a sam wsiadł do fiakra i kazał się odwieźć do domku przy ulicy Assas, rozebrał się i położył do łóżka.
Mało miał czasu do spania, musiał wkrótce wraz z matką jechać do Compiègne na nabożeństwo żałobne.
Zaledwie głowę przyłożył do poduszki zamknął oczy i zasnął snem tak głębokim, że nie słyszał Juliana Vendame wchodzącego i zabierającego się do wykonywania swych lokajskich funkcyi.


O czwartej zrana Raul de Challins zajął swoje miejsce w kabryolecie furgonu pogrzebowego, a Saturnin wychyliwszy duży kieliszek wódki, ofiarowany mu przez wdowę Magloire jako przyjacielowi nieboszczyka męża, zaciął konie.
Duszące powietrze wczorajsze, było dziś świeże, prawie chłodne.
Konie dobrze wypoczęte, biegły raźnie.
Według przewidywania woźnicy, z łatwością dojechano do Compiègne, punkt o godzinie dziewiątej.
Raul wskazał drogę, którą należało jechać do rezydencyi ś. p: hrabiego de Vadans.
W okolicy własność tę nazywano Szaletem.
Szalet znajdował się o kilometr może drogi na prawo od Compiègne, w cienistej dolinie, w głębi której eleganckie kontury dachu, malowniczo odbijały od ciemnej zieleni drzew służących im za tło.
Obszerne trawniki gdzie niegdzie ubrane bukietami drzew, tworzyły jak gdyby aksamitny dywan przed szaletem.
Na prawo, na lewo i z tyłu domu rozlegał się wielki i dobrze zarysowany park.
Przybywszy do bramy parku, Raul zeskoczył na ziemię, zbliżył się do kraty i zadzwonił.
Drzwi pawilonu położonego z boku kraty żelaznej, otwarły się natychmiast, i siedemdziesięcioletni starzec ukazał się na progu w towarzystwie kobiety nie wiele od niego młodszej.
Oboje mieli oczy zaczerwienione.
Spostrzegłszy Raula starzec podbiegł otworzyć obie połowy bramy, i furgon wjechał do parku.
— Czy administracya pogrzebowa przysłała swych ludzi? — zapytał pan de Challins starego służącego.
— Tak jest, panie hrabio... Są tu już przeszło od godziny. Zawiesili draperyę nad wejściem do szaletu i ustawili katafalk na którym złożone będą zwłoki naszego biednego pana. Czekaliśmy na furgon....
— To dobrze... Czy zamówiłeś powozy w Compiègne, jak ci o tem pisałem, ażeby stały przed dworcem dla osób które przyjadą z Paryża na pogrzeb?
— Tak jest, panie Raulu!
— Wiele zamówiłeś powozów?
— Dwanaście.
— To wystarczy jak myślę... Jak tylko Honoryusz przyjedzie z Berthaud, przyślij ich do mnie, proszę cię...
— Dobrze, panie Raulu.
Woźnica Saturnin nieruchomy na koźle oczekiwał rozkazów...
— Jedźcie do szaletu... — rzekł mu pan de Challins.
Furgon ruszył stępo.
Raul szedł na przedzie. Zbliżono się do mieszkania. Fasada ubrana była czarną draperyą ze srebrnemi łzami. Ponad głównem wejściem zawieszoną była tarcza harbowa, z hrabiowską koroną.
Komisarz żałobny podszedł do Raula, który wręczył mu papiery upoważniające do przewiezienia zwłok z Paryża do Chantilly. Wtedy żałobnicy otworzyli furgon kluczem który im podał pan de Challins i złożyli trumnę na katafalku; przykryli ją czarnym całunem przeciętym wielkim białym krzyżem, poczem odeszli oczekiwać n a chwilę pogrzebu.
Raul pozostał sam w kaplicy żałobnej.


VII.

Między Mortfontaine a Pontarmé okolica jest prześliczna. Żyzne płaszczyzny, poprzecinane bukietami gajów, czarują oczy przechodnia. Zdawać mu się może, że się znajduje w najpiękniejszym kantonie bogatej Normandyi.
Po nocnej burzy, jasne słońce wschodziło na czystym błękicie nieba, zapowiadając dzień prześliczny.
Była godzina czwarta rano.
Ptaszki fruwały około krzaków, koguty w ferm ach głośno i radośnie wygłaszały swoje zwycięzkie pienia pośród pierzastego seraju.
W wioskach okiennice odmykały się, mieszkańcy zjawiali się w oknach, z nabrzękłemi od snu powiekami.
Mortfontaine jestto skromna wioska zamieszkała wyłącznie przez rolników.
Gdzieniegdzie dają się widzieć wille rozrzucone na skraju lasu d’Ermenonville, otaczając Mortfontaine jakby pasem zieloności.
W odległości kilometra od wioski, przy samej drodze przechodzącej przez las, znajdowało się wejście do wcale znacznej majętności.
Brama z kutego żelaza, pomnikowo wyglądająca, dawała przystęp do alei wysadzonej stuletniem i wiązami.
Aleja ta prowadziła w prostej linii do wielkiego kwadratowego budynku zwanego w całej okolicy: „Domem doktora“.
Budynek był stary, we włoskim stylu uwieńczony tarasem, w pośrodku którego wznosił się belweder w dosyć złym guście.
Dom doktora, chociaż zamieszkały przez jedną tylko osobę, zawierał znaczną liczbę pokoi, trzy czwarte jedak okien zwykle było zamknięte.
Gospodarz domu znany pod imieniem doktora Gilberta, zajmował małą tylko cząstkę gmachu i zadawalniał się pokojem sypialnym, jadalnym, gabinetem do pracy, biblioteką zawierającą skarby nauki starożytnej i współczesnej, i wielką izbą urządzoną na chemiczne laboratoryum.
Piętnaście lat przed epoką, w której dzieją się opisywane przez nas wypadki, dom ten opuszczony od pewnego czasu wystawiony na sprzedaż; nieznajdował jednakże długo kupujących i zdawało się, że ich nigdy nie znajdzie z powodu krwawego dramatu, jaki się dawno już temu w jego murach odegrał.
Młoda jedna kobieta, jak mówiono, została w tym domu zabitą przez męża, który w napadzie zazdrości spełniwszy tę zbrodnię, sam sobie w łeb strzelił, wobec trup a swej ofiary.
Legenda ta zniechęcała kupujących i pusty dom coraz bardziej popadał w ruinę.
Pewnego dnia rozeszła się w Mortfontaine wiadomość, przyjęta z łatwem do zrozumienia zadziwieniem, że ponure to domostwo zostało kupione.
Nazajutrz stary służący z żoną przywieźli bagaże i zamieszkali w domu.
W dwa dni później, przybył mężczyzna w wieku nie dającym się określić, i od razu rozpoczął urządzać się; sprowadził rzemieślników, kazał im konieczne porobić reperacye. Był to nowy właściciel. Nazwano go prawie od pierwszej chwili doktorem Gilbert, chociaż wcale nie trudnił się praktyką lekarską.
Człowiek ten wkrótce po zajęciu w posiadanie willi, przypadkowo był świadkiem strasznego wypadku.
Jeden z robotników spadł z rusztowenia służącego do reperacyi dachu, i złamał sobie obie nogi.
Nabywca starego domu, kazał go zanieść, nie do szpitala, ale do swego własnego mieszkania, i pielęgnował go w sposób dowodzący głębokiej nauki i lekarskiej biegłości.
Podwójnie złamana kość wkrótce się zrosła, i robotnik odzyskał siły w nogach, bez najmniejszego śladu kulawizny.
Cudowna ta kuracya miała ogromny rozgłos, i ogół dodał do imienia nieznajomego tytuł doktora.
Głos ogółu nie mylił się.
Osobistość zajmująca nas, była w Paryżu pod swem prawdziwem nazwiskiem jednym z najbardziej odznaczających się lekarzy, chirurgiem niemal sławnym.
Czytelnik, dowie się wkrótce dla czego, usuwając się dobrowolnie z areny paryskiej, zamieszkał samotnie w Mortfontaine, i starał się otoczyć milczeniem i tajemnicą.
Od czasu do czasu okoliczni mieszkańcy pukali do drzwi kwadratowego domku i żądali pomocy doktora Gilberta.
Starzy służący odpowiadali niezmiennie, że pan ich już niepraktykuje, lecz jeżeli proszący byli w nędzy, nie dozwalali im nigdy odejść bez obfitego wsparcia.
Dziwnie tajemnicza osobistość doktora, obudzała żywą ciekawość na trzy mile wokoło.
Probowano wyciągnąć na słowo kamerdynera Wilhelma i Małgorzatę jego żonę.
Niepodobna jednakże było wydostać od nich najmniejszego choćby wyjaśnienia; ciekawi zawiedzeni, pogodzili się w końcu z losem i przestali zajmować się doktorem, chociaż spotykali go często przechadzającego się po wsi z dwoma olbrzymiemi chartami o płowej szerści, przepysznemi i strasznemi zarazem stworzeniami, groźnie pokazującemi zęby, jeśli kto ośmielił się dopuścić z nimi choćby najmniejszej poufałości.
Mieszczanie i chłopi przechodząc kłaniali się doktorowi.
Odpowiadał ukłonem i milcząc szedł dalej z fizyognomią tak lodowatą i spojrzeniem tak ponurem, że nikomu nie przychodziła ochota zagadać do niego.
Chociaż stosunkowo wydawał się jeszcze młodym i silnej budowy, włosy szybko mu siwiały.
Na czole występować poczęły zmarszczki.
Wysoka jego postać pochylała się coraz bardziej.
Twarz przybierała odcień żółtawy pargaminu.
Z tem wszystkiem pomimo tych symptomatów przedwczesnej starości pozostał zawsze rzeźki, chodził po polach i lasach przez długie godziny, zawsze milczący, zamyślony w towarzystwie swych wiernych obrońców.
Nikt go nigdy nie odwiedzał.
Nie odbierał nigdy listów. Wszelkie stosunki pomiędzy, nim a światem zdawały się być zerwane.
U siebie doktór Gilbert był takim samym. Kiedy niepogoda nie dozwalała mu wyjść z domu, zamykał się po całych dniach w laboratoryum, albo w bibliotece, robiąc doświadczenia, lub pisząc wielkie dzieło o chemii, nad którem pracował oddawca.
Nie odzywał się nigdy do Wilhelma i Małgorzaty, chyba wydając im krótkie rozkazy.
Często przepędzął całe wieczory nieruchomy, z twarzą ukrytą w rękach, a wtedy z poza konwulsyjnie ściśniętych palców płynęły łzy, których nigdy nie ocierał.
Zapewne jakaś boleść niedowyleczenia toczyła tego człowieka; zapewne ciągła ta potrzeba czynności pochodziła z chęci odpędzenia zmęczeniem ciała, trapiących go myśli.
Tylko do swoich psów zdawał się mieć przywiązanie.
Dwa pierwsze Diana i Bob zdechły ze starości w siedem lat po zainstalowaniu się w Mortfontaine, lecz odżyły one pod identyczną formą dwojga ich potomstwa Agra i Nello, które nocowały u stóp jego jego łóżka i spały na podłodze około niego w bibliotece lub laboratoryum.
Często pieścił je i jeżeliby usta jego zdolne były do uśmiechu to tylko dla nich, dla nikogo innego prócz Agry i Nella.
Po za tą nieprzeniknioną zasłoną ukrywającą życie poprzednie doktora Gilbert, cóż się ukrywało? Wyrzuty sumienia? Czy też boleść?
Można było zadawać sobie te pytania, lecz odpowiedzieć na nie nie podobna.
Nazajutrz po nocnej burzy, kilku wieśniaków udających się w pole do pracy, spotkało właściciela kwadratowego domu, kierującego się ku równinie ozłoconej pierwszemi promieniami słońca.
Było około czwartej.
Agra i Nello krążyły w podskokach naokoło swego pana, krótko, radośnie poszczekując:
Wieśniacy szeptali między sobą, ukłoniwszy się doktorowi który powitał ich ręką.
— Hum! hum! bardzo się postarzał doktór Gilbert!
— Brodę ma teraz zupełnie białą.
— Schudł.
— Pochylił się.
— Co nie przeszkadza, że idzie zawsze dobrym krokiem.
— To człowiek który ma się ku schyłkowi, ale umrze chodząc.
Doktór Gilbert istotnie miał lat czterdzieści dziewięć. Zdawał się jednak mieć sześćdziesiąt. Był wysokiego wzrostu i nadzwyczaj chudy.
Długie siwiejące włosy i broda prawie biała okalały twarz zmęczoną, pooraną zmarszczkami.
Całe życie skupiało się w oku, z którego widniała wyższa inteligencya, a czasami wytryskiwały błyskawice.
W całkowitym ubraniu z szarego płótna, i w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, w ręku trzymał bat myśliwski.
Wieśniacy patrzeli za oddalającym się.
Jeden z nich odezwał się:
— Otóż i poszedł ze swemi psami, jak zwykle, będzie szedł, szedł, nie wiedząc sam gdzie... Czysty żyd wieczny tułacz.
Właściciel kwadratowego domu znał wszystkie drogi i ścieżki leśne.
Szedł prędko, równym, miarowym krokiem oddychając pełną piersią, z oczami czasem w dół spuszczonemi, czasem wpatrzonemi wprost przed siebie, lecz które nic widzieć nie zdawały się.
Charty, biegły w poskokach upojone wolnością, goniły się, zakreślały wielkie koła po polu i pędem powracały do nóg pana, żebrząc pieszczoty, której im nigdy nie odmawiane i rozpoczynały harce na nowo.
Ranny przechodzień szedł ścieżką przecinającą gęstwinę.
Nagle psy puściły się w krzaki, skowycząc.
— Wpadły na trop sarny — myślał doktór, mogą ją wyszczuć — i zawołał rozkazującym głosem:
— Agra! Nello!... tu, do nogi!
Posłuszne charty wybiegły natychmiast z gęstwiny, i ustawiły się za swoim panem, szły przy jego nogach ze spuszczonemi łbami, aż do chwili, kiedy przeszedłszy las znalazły się znowu na otwartem polu.
Wtedy Agra i Nello znowu szalenie biegać poczęły, a doktór już ich więcej nie przywoływał.
Zeszedł ze ścieżki i wszedł na drogę prowadzącą prosto do Pontarmé.
Była to właśnie droga którą baron Filip de Garennes i Julian Vendame przebyli dwa razy poprzedniej nocy.
Punkt złączenia się ścieżki z drogą znajdował się na pewnem wzniesieniu.
Doktór przystanął, i okiem śledził psy, które coraz radośniej swawoliły, i blady uśmiech ukazał się na ustach.
— Jedyni prawdziwi na tym świecie przyjaciele! — rzekł do siebie, jedyni których przywiązanie nie jest interesownem ani kłamliwem.
I znowu twarz mu się zachmurzyła.
Nagle Agra i Nello stanęły jedno obok drugiego, z szyjami wyciągniętemi, z karkiem zesztywniałym i nozdrzami drżącemi.
— Tu, do nogi! — zawołał znowu ich pan.
Pomimo nałogu biernego posłuszeństwa, psy nie poruszyły się z miejsca.
Doktór rozkaz powtórzył.
Psy przestały stawać, i poczęły krążyć węsząc ziemię z podniesionemi w górę ogonami, potem krótkim galopem podbiegły do skraju leśnej gęstwiny położonej o jakie dwadzieścia pięć stóp.
— Co im się stało — zapytał siebie doktor patrząc na wietrzące psy.
Psy wkrótce powróciły i poczęły krążyć około miejsca, w którem jak się zdawało grunt był świeżo skopany.
Doktór przyszedł do przekonania, że zwietrzyły ślady sarny lub jelenia, które być może były niedawno na polu ażeby wykopywać kartofle. Znowu psy zawołał.
Nello i Agra zdawały się nie słyszeć go nawet, a w każdym razie nie okazywały nawet najmniejszej chęci posłuszeństwa. Wietrzyły bez przerwy coraz to ścieśniając koło, i od czasu do czasu przedniemi łapami nerwowo drapały ziemię.
Niecierpliwość ogarnęła doktora Gilberta, zbliżył się ku nim, klaskając swoim myśliwskim batem.
Charty podniosły łby i popatrzyły na swego pana, kręcąc ogonem. Lecz zamiast przyjść do niego, nanowo rozpoczęły przerwaną pracę, i drapały ziemię, coraz lepiej, z dziwnym zapałem.
Opór ten w nieposłuszeństwie niedowytłomaczenia, będący tak w niezgodzie, ze zwykłem poddawaniem się chartów najmniejszemu skinieniu pana, zadziwił i zaciekawił doktora. Zbliżył się.
Agra i Nello pracowały zawzięcie, wyrzucały ziemię piaszczystą, pazurami na wszystkie strony.
— Zwietrzyły kreta, myślał właściciel kwadratowego domu. — No, dalej w drogę — dodał głośno — w drogę albo skarcę was, jak na to zasługujecie!
Ultimatum pozostało bez skutku, poparte zatem zostało potężnem uderzeniem bata.
Psy zawyły z przerażenia raczej aniżeli z bólu, rzuciły na swego pana spojrzenie w którem czytać było można wymowny wyrzut, i narażając się na nowe ciosy również jak pierwsze niezasłużone, rozpoczęły kopać na nowo.
Tym razem doktór zadziwiony, postanowił nie przeszkadzać im.
— Stworzenia te zbyt są inteligentne i dobrze wytresowane — rzekł do siebie — pierwszy to raz odmawiają posłuszeństwa... Upór ich musi mieć swoją przyczynę, a przyczyna ta może być ważną... Zobaczmy do czego ich instynkt doprowadzi...
I założywszy ręce, czekał.
Charty zziajane, ze zwieszonymi ozorami, nozdrzami rozwartemi, powalanemi ziemią, kopały bez odpoczynku, przerywając sobie tylko od czasu do czasu, głuchem, ponurem warknięciem.
— Ależ te psy wyją na śmierć! Co to może znaczyć — mówił do siebie doktór Gilbert, ogromnie zaniepokojony.
Głęboka dziura tworząca rodzaj nory już była wykopana, w niej Agra i Nello do trzech czwartych znikały.
Zamiast odwoływać je, doktór głosem ich zachęcał:
— Kopcie, kopcie — wołał — dalej, dalej dobre psy.
Zapał psów wzmagał się.
Upłynęło pół godziny.
Wydrążenie dochodziło do głębokości dwóch metrów, Agra i Nello, bez przerwy głucho warczały.
Nagle pazury ich, dotychczas napotykające miękką tylko ziemię, wydały suchy odgłos.
Nie było wątpliwości, napotkały jakiś twardy przedmiot.
Doktór nachylił się; spostrzegł pomiędzy psami, deskę dębową, a na tej desce tablicę z błyszczącego metalu.
— Z drogi! — zawołał trzaskając batem — tu psy do nogi!
Psy wyczerpane tak długiem wysileniem, posłuszne odeszły i położyły się dysząc ciężko nad otworem dołu, w który zeszedł ich pan.
Deska dębowa zadźwięczała pod uderzeniem jego obcasów...
— Czyż to kufer? — A jeśli kufer, co może w sobie zawierać? — zapytywał siebie przyklękając, aby rękami i chustką odgarnąć ziemię pokrywającą połowę tablicy miedzianej, na której wyrżnięte były jakieś słowa.
Nagle głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi twarz wyrażała przerażenie.
— To trumna — wyjąknął — i trumna ta nosi nazwisko mego brata!...


VIII.

Zanim pójdziemy dalej w naszem opowiadaniu należy się cofnąć w przeszłość i pokrótce opowiedzieć fakta spełnione, które czytelnik wiedzieć powinien, aby zrozumieć to co dalej nastąpi.
Dwadzieścia dwa lat przed epoką, w której rozpoczęła się historya przez nas wiernie opowiadana, hrabia Karol Maksymilian de Vadans zaślubił pannę Joannę de Viefville.
Joanna miała lat dwadzieścia cztery.
Hrabia miał trzydzieści osiem i zamieszkiwał już wtedy pałac przy ulicy Garancière, tam więc zawiózł młodą swoją żonę.
Małżeństwo to było w całem znaczeniu tego wyrazu, małżeństwem z rozsądku. On poślubił pannę de Viefville dla tego, że pochodziła z jednego z najlepszych domów, i posiadała majątek równy jego majątkowi; nie uczuwał jednak dla niej żadnej miłości, i dowiódł tego aż nadto zaniedbując młodą hrabinę w kilka miesięcy po ślubie, pomimo, że była ona pod każdym względem czarującą. Pan de Vadans dozwolił swobodnie rozwinąć się swemu charakterowi egoistycznemu i gwałtownemu, i więcej niż kiedykolwiek oddał się namiętności dalekich podróży, i awanturom miłosnym, jak gdyby nowe jego stanowisko, nie nakładało nań nowych i koniecznych obowiązków.
Maksymilian miał dwie siostry i brata.
Starsza wyszła za barona de Garennes jednocześnie prawie z młodszą, która zaślubiła wicehrabiego de Challins.
Gilbert de Vadans, brat młodszy o lat dziesięć, z prawdziwego powołania poświęcił się pracom naukowym, a specyalnie medycynie.
Po świetnych egzaminach, laureat na wszystkich konkursach, pomimo stosunkowej młodości, poważna opinia publiczna przyznawała mu zalety znakomitego lekarza, chirurga i chemika.
Dwaj bracia mieszkali razem. Gilbert na drugiem piętrze pałacu przy ulicy Garancière. Hrabia sympatyę swoją dzielił pomiędzy niego a siostrę wicehrabinę de Challins.
Rzadko zato widywał baronowę de Garennes której charakter dominujący nie godził się z jego usposobieniem.
Wychodząc za hrabiego de Vadans, Joanna de Viefville uległa namowom familii bez oporu ale też i bez pociągu.
Nie zajęta nikim mówiła sobie, że zapewnie pokocha swego męża, i byłaby go może pokochała, gdyby chłód jego nie przeszkodził zrodzić się miłości.
Nowe horyzonty wkrótce otwarły się przed oczyma Joanny. Młoda kobieta zrozumiała to, o czem młode dziewczęta pojęcia nawet nie mają.
W parę miesięcy po ślubie nabrała bolesnego przeświadczenia, że nigdy nie będzie szczęśliwą.
— Poświęcono mnie mimo mej woli... — mówiła. — A więc zgadzam się być ofiarą. Jeżeli nie przeznaczo mi w tem życiu być szczęśliwą, przynajmniej pozostanie mi spokój sumienia, zadowolenie ze spełnionego obowiązku... Będę uczciwą kobietą.
Hrabia Maksymilian, jak mówiliśmy, wiele podróżował, pozostawiając Joannę w Paryżu.
Gdyby nie obecność Gilberta w pałacu, byłaby zupełnie opuszczoną. Samotność ta musiała wywołać smutne następstwa.
O ile Maksymilian był obojętnym względem swej żony, o tyle Gilbert okazywał się serdecznym i po bratersku czułym dla swojej bratowej.
Joanna zachorowała.
Hrabia znajdował się we Florencyi, bardzo zajęty jakąś modną śpiewaczką.
Gilbert zatelegrafował, ażeby jak najprędzej powracał do Paryża, ponieważ stan żony w każdej chwili stać się może groźnym.
Maksymilian odpowiedział:
„Ważne interesa zatrzymują mnie we Florencyi. Mam nadzieję, że komplikacye o których mi wspominasz nie nastąpią; obecność moja zresztą nic nie wpłynęłaby na zmianę sytuacyi, a zatem jest niepotrzebną. Joanna nie może być w lepszych jak twoje rękach. Czyż nie jesteś jednym ze świeczników wiedzy społecznej? Jeżeli ty Joanny nie wyratujesz, nikt inny uczynić tego nie zdoła“.
Czytając tę suchą aż do brutalstwa odpowiedź, Gilbert zadrżał.
— Biedna kobieta! — mówił ze ścieśnionem sercem i ze łzami w oczach. — Możeby lepiej było dla jej szczęścia, ażeby umarła. Mam podwójne zatem przy niej zadanie do spełnienia: brata i lekarza. Potrzeb a ażeby żyła! I żyć będzie.
Przewidziane komplikacye nastąpiły z gwałtownością jakiej Gilbert nie przewidywał.
Tygodnie całe musiał z całą energią walczyć ze śmiercią, zaglądającą do łoża chorej.
Kilkakrotnie zdawało mu się, że nauka jest bezsilną, lecz nie tracił odwagi i nakoniec poświęcenie młodego lekarza, śmierć zwalczyło.
Kiedy po czterech miesiącach nieobecności, Maksymilian powrócił do Paryża, zastał Joannę uleczoną, choć jeszcze bardzo bladą.
— Byłem tego z góry pewny!... rzekł do brata. Widzisz więc, że miałem wielką słuszność liczyć na ciebie i nie opuszczać miasta, gdzie tak mi czas schodził przyjemnie...
Podczas choroby i rekonwalescencyi hrabiny, Gilbert miał sposobność poznać bratowę swoją lepiej daleko, aniżeli pierwej.
Nigdy duszy tak czystej, serca tak kochającego nie napotkał dotychczas.
— Co prawda, mówił do siebie, ażeby pogardzać takim skarbem, nie cenić go stosownie do jego wartości, Maksymilian musi być chyba ślepym albo szalonym! Gdybym to ja był mężem Joanny, uwielbiał bym ją!!
Pewnego dnia, spostrzegł się, że ją uwielbiał.
Pierwszem jego uczuciem, było oburzenie na samego siebie.
Kochać, żonę brata! miłość występna, kozirodstwo niemal!
Wstręt czuł do siebie, chciał uciec, — lecz wkrótce uspokoił się całym szeregiem logicznych rozumowań.
Cóż szkodzić może ta występna namiętność, jeżeli ta co ją natchnęła, nigdy się o niej nie dowie? Wszak sercu nie można rozkazywać, ale można ustom nakazać milczenie...
I Gilbert przysięgał nigdy nic nie mówić, zarówno, jak Joanna przysięgła pozostać uczciwą kobietą.
Na nieszczęście zasłona spadać poczęła z oczu hrabiny, tak, jak już spadła z oczu Gilberta.
Ona również zrozumiała, że kocha człowieka, który jej życie ocalił.. Ona również oburzała się na siebie, drżąc z przerażenia, rumieniąc się ze wstydu.Ona także uspokoiła się, myśląc, że wieczna noc okryje tajemnicę jej występnej miłości.
Niestety! to co miało nastąpić, stało się, fatalnie, pomimo wszystkiego.
Podczas nowej nieobecności Maksymiliana, zawiązała się ta występna miłość.
Hrabia podróżował po Indyach angielskich. Podróż jego trwać miała blisko rok cały.
P. de Vadans posiadał jak wiemy, szalet w Compiègne, gdzie Joanna przebywała od pierwszych pięknych dni wiosennych aż do końca jesieni.
Gilbert zatrzymany pracą i klientelą codzień się zwiększającą w Paryżu, co sobota jeździł do Compiègne i spędzał czterdzieści osiem godzin w szalecie.
Tam to hrabina zrozumiała głębię przepaści w jaką wpadła.
Jesień miała się ku końcowi, chwila powrotu do pałacu na ulicy Garaneière zbliżała się.
Joanna szalała ze strachu i rozpaczy, zwierzyła się ze swym stanem Gilbertowi, i jego przerażenie nie było mniejsze.
Koniecznem było, aby nikt nie mógł powziąć żadnego podejrzenia. Lecz jak osiągnąć ten rezultat?
Gilbert szukał sposobu i wkrótce znalazł go.
Na szczęście, nieobecność hrabiego według wszelkiego prawdopodobieństwa trwać mogła jeszcze długo.
Pani de Vadans powróciła do Paryża, i żyła w zupełnej samotności, nie przyjmując nikogo, nie opuszczając prawie swego apartamentu, nie wychodząc na krok z pałacu. Nikt nie miał najmniejszego podejrzenia.
Służący pałacu panią swoją uważali za świętą.
Stanowcza chwila zbliżała się. W zimie szalet w Compiègne strzeżony był tylko przez starego służącego, poczciwego człowieka, wierności nieposzlakowanej, lecz bardzo ograniczonej inteligencyi.
Nie zobaczy on nic czego nie chcianoby aby widział; nie uwierzy niczemu w coby mu wierzyć nie dozwolono.
Joanna w danej chwili, okaże chęć udania się na jeden dzień do Compiègne. Gilbert sam towarzyszyć jej będzie.
Na dwa dni przed wyjazdem młody doktór powiedział swemu służącemu, że wezwany na konsultacyę, wyjeżdża do Orleanu i nie powróci aż dopiero nazajutrz.
I pojechał, nie do Orleanu lecz do Compiegne gdzie stanął o ósmej wieczorem.


IX.

Wysiadłszy z wagonu młody człowiek skierował swe kroki szybko ku jednemu z przedmieści i zapukał do drzwi domu dosyć nędznej powierzchowności.
Niemłoda kobieta otworzyła drzwi trzymając w ręku świecę osadzoną w miedzianym lichtarzu.
Ujrzawszy Gilberta wydała okrzyk zadziwienia.
— Jakto to pan, panie doktorze! — rzekła cofając się aby przepuścić Gilberta.
— Czy tak cię zadziwia moja obecność?
— Przyznaję... Nie widziałam pana od dwóch lat... Ale jeżeli zadziwia mnie pańska obecność to i cieszy także, bo choć nie wiele warta, umiem być wdzięczną i nigdy.. nigdy niezapomnę com panu winna.
Gilbert wszedł.
— Jesteś sama? — zapytał.
— Zupełnie sama.
— Zamknij drzwi... Mam ci coś ważnego do powiedzenia...
Kobieta postawiła lichtarz na stole, poszła drzwi zasunąć na rygiel i powróciła.
Miała ona około lat trzydziestu lecz zdawała się o wiele starszą. Rysy jej nieregularne wyrażały raczej inteligencyę aniżeli szczerość. Ubranie czyste, lecz wskazywało ubóstwo.
— Jakież jest teraz twoje rzemiosło? — zapytał Gilbert.
— Nie mam żadnego — odpowiedziała kobieta — od czasu tej sprawy kiedym była skompromitowaną, i z której pan mnie tak szlachetnie wyratowałeś z litości, zabroniono mi zajmować się moim fachem. Mogłabym dalej robić toż samo potajemnie... Ale nie śmiem... Policya przeraża mnie... Zresztą nie spuszczają mnie z oka...
— I z czegóż żyjesz?
— Z niczego prawie... mam parę usług... pielęgnuję chorych jeżeli się trafi okazya...
— A zatem, nie jesteś szczęśliwą?
— To jest, że konam z nędzy... są chwilę, że rad abym skończyć od razu, rzucić się w wodę z kamieniem u szyi! Czy przynosisz mi pan ratunek, panie doktorze?
— Być może, będzie to od ciebie samej zależyć...
— Jeśli tylko odemnie to już jest zrobione.
— Wspominałaś mi o swojej wdzięczności...
— Przysięgam na honor, że nie kłamałam.
— Czy chcesz mi dać dowód?
— Tego tylko pragnę!
— A czy mogę ci zaufać bezwarunkowo?
— Czyżbyś pan miał wątpić przypadkiem? Od dnia w którym wybawiłeś mnie pan z więzienia, jedynem mojem pragnieniem wskoczyć w ogień dla pana... sprobój pan... a zobaczysz...
— To dobrze, wierzę ci.
— A więc panie doktorze, o cóż chodzi?
Gilbert opowiedział jej o co chodzi i dodał w końcu:
— Pilnować będziesz chorej i zachowasz tajemnicę.
— Na to przysięgam! Gdzież to będzie?
— Tu w szalecie...
— W szalecie... — powtórzyła kobieta — u pana hrabiego... brata pańskiego...
— Tak.
— Ależ... więc ta osoba...
Honoryna wstrzymała się.
— Powiedz wszystko co myślisz.
— Tą osobą, jest więc pani hrabina może...
— Tak jest, to ona... trzeba aby ażeby nikt na świecie nie wiedział o tem co się tu stanie.
— To będzie trudno...
— W cale nie.
— Jakto?
— W szalecie jest tylko Kacper... Znasz go... Stary i słaby na umyśle... Przed jego wzrokiem ukryć będzie rzeczą najłatwiejszą w świecie... Od dziś za dwa dni przyjadę do szaletu z moją bratową. Przechadzając się ze mną pod rękę po parku, pani de Vadans uda upadek z krzykiem i bolesnem jęczeniem... Zawołam Kacpra aby mi pomógł podnieść ją z ziemi i zanieść do pokoju... Powiem mu, że zwichnęła sobie nogę w kostce, tak, że nie można jej odwieźć do Paryża przed upływem kilku dni, lecz że stan nie przedstawia nic niepokojącego, i wymaga tylko ciągłego pielęgnowania, a do tego Kacper nie byłby mi żadną pomocą... Potrzebuję więc koniecznie jakiejś inteligentnej kobiety do pielęgnowania chorej hrabiny...
— Zaczynam rozumieć — przerwała Honoryna — ta inteligentna kobieta, to ja...
— Naturalnie.
— Wskażesz mnie pan Kacprowi?
— Tak, poszlę po ciebie, on cię przyprowadzi i zainstaluje przy mojej bratowej. Z wyjątkiem ciebie i mnie nikt inny nie przestąpi progu jej pokoju. Cóż może, być naturalniejszego? Tajemnica należąca tylko do nas dwojga, dobrze będzie strzeżona, co o tem myślisz?
— Myślę, że wszystko jest sprytnie obmyślane... Ale, a mąż?
— Brat mój jest daleko od Francyi... Za powrotem dowie się o wypadku zwichnięcia i nie będzie mógł mieć cienia podejrzenia...
— A służący?
— Są w Paryżu i nie będą wiedzieć niczego, czego im sam nie powiem.
— A jeżeliby który z nich niespodzianie przyjechał do szaletu?
— To być nie może. W nieobecności brata ja jestem ich panem.
— A co do...?
— To moja rzecz, zajmę się wszystkiem.
— Rozporządzaj więc mną panie doktorze...
— Będę umiał ocenić twoje usługi i... milczenie Honoryno...
— Uczynisz pan dla mnie co się panu będzie podobało. Niczego od pana nie żądam! Służąc panu, spłacam dług.
— Podobne uczucie wdzięczności zaszczyt ci przynosi, ale ja chcę ażebyś była szczęśliwą.
Gilbert wyjął pugilares z kieszeni i wydobył niewielką paczkę papierów bankowych, którą podał Honorynie, mówiąc:
— Oto dwadzieścia tysięcy franków.
— Ależ panie doktorze — zawołała zdumiona, to za wiele, to dużo za wiele!
— Wystarczy to prawie aby cię nazawsze od nędzy uchronić. Weź więc...
— Ah! — wyjąknęła drżącym głosem Honoryna do łez wzruszona — przysięgam panu wieczne milczenie, poświęcenie bez granic! Prędzej zabić bym się dała, aniżelibym miała nierozsądnem słowem zdradzić pańską tajemnicę.
— Liczę na ciebie...
— Do samej śmierci.
— Pojutrze... bądź w pogotowiu.
— Czekać będę dopóki po mnie nie przyjdą w pańskiem imieniu.
— Tak właśnie.
Gilbert pożegnał Honorynę, nocował w hotelu w Compiègne i pierwszym rannym pociągiem powrócił do Paryża.
Drugiego dnia, jak było postanowione, hrabina Joanna wyjechała ze szwagrem do szaletu, gdzie, jak mówiła, chciała czas jakiś przepędzić.
Nikt na ulicy Garancière, żadnych nie czynił uwag co do tego kaprysu, dość jednak szczególnego podczas pory zimowej.
Około południa, pani de Vadans z Gilbertem przybyli do szaletu.
Stary służący, uprzedzony depeszą, oczekiwał na nich. Zamówił w najlepszym hotelu miasta obiad na godzinę szóstą wieczorem.
Hrabina skoro tylko wysiadła z powozu, objawiła życzenie przejścia się po parku, zawsze pięknym, chociaż drzewa z wyjątkiem sosen i świerków pozbawione były liści.
Kacper szedł z tyłu w przyzwoitej odległości.
Wtedy to odegraną została komedya, której scenaryusz już znamy.
Pani de Vadans porzucając ramię szwagra udała, że chce wejść na dość spadzisty pagórek. Źle stąpiła, zdawała się szukać podpory, której nie znalazła i upadła wydając krzyk, po którym nastąpiły jęki.
Gilbert rzucił się z pomocą bratowej, lecz nie mógł postawić jej na nogi, nawet z pomocą Kacpra który zbliżył się przerażony.
Joanna skarżyła się na ostry, nie do zniesienia ból w nodze. Doktór szukał powodu tego cierpienia.
— Noga zwichnięta w kostce! — zawołał.
— Ah! mój Boże! Wielki Boże! Biedna nasza pani! — wołał stary sługa w rozpaczy, wylewając łzy.
— Nie chodzi o płakanie, ale o pomoc i to pomoc szybką? — przerwał Gilbert. — Czy napalone w pokoju pani hrabiny?
— A jakże, panie!
— A więc! przeniesiemy ostrożnie panią de Vadans do pokoju, i położymy do łóżka, nogę obejrzę, zwichnięcie nie jest niebezpieczne...
Pięć minut później Joanna, jęcząc ciągle, spoczywała na łóżku.
— Teraz rzekł Gilbert — potrzebuję kogoś do pomocy.
— Jestem tu panie.
— Ty mi się na nic nie przydasz... Potrzebuję kobiety...
— Kobiety... — powtórzył Kacper.
— Tak jest, kobiety.
— Gdzież pan chcesz, żebym panu szukał kobiety?
— Ja ci sam wskażę... Idź na przedmieście, na ulicę Rendez-vous-de-Chasse... zapukaj do drzwi domu pod numerem dziewiątym, i powiedz kobiecie tam mieszkającej, że przychodzisz po nią odemnie, od doktora Gilberta de Vadans, że jej koniecznie potrzebuję, i żeby porzuciła wszystko i zaraz tu przyszła z tobą.
— Dobrze panie... Ale, żebym się czasami nie pomylił, może pan będzie łaskaw powiedzieć mi jak się nazywa ta kobieta...
— Honoryna... pani Honoryna.
— Biegnę już, biegnę.
Kacper poszedł jak mógł najszybszym krokiem.
— No i cóż, droga Joanno — rzekł Gilbert pozostawszy sam na sam z bratową — widzisz, że wszystko idzie jak najlepiej...
Pani de Vadans odpowiedziała tylko westchnieniem.
Po trzech kwadransach przyszła Honoryna, przyprowadzona przez starego sługę.
Gilbert krótko opowiedział jej przy Kacprze wypadek, jaki się zdarzył hrabinie i zapytał, czy chciałaby zostać przy niej, aby ją pielęgnować.
Odpowiedź naturalnie nie była odmowną. Honoryna od tej chwili objęła swe obowiązki.
Młody lekarz kazał Kacprowi przygotować wszystko do udanego opatrunku zwichniętej nogi, noc przepędził w szalecie, i zrana powrócił do Paryża, zostawiając Joannę pod opieką Honoryny.
W pałacu przy ulicy Garancière, wiadomość o wypadku hrabiny wywołała powszechny smutek.
Służący prosili, aby im pozwolono pojechać do Compiègne, gdzie mogli być użyteczni swojej pani.
Gilbert podziękował im za tę gorliwość, lecz powiedział, że zostawił przy bratowej osobę godną zaufania i osoba ta zupełnie wystarcza.
Poczem odjechał napowrót zaopatrzywszy się w kolekcyę przyrządów chirurgicznych, które kazał sobie ostentacyjnie przynieść do pałacu, koniecznem bowiem było grać komedyę do końca, nie pomijając żadnego szczegółu.
Dni upływały. Honoryna spełniała swe zadanie sumiennie i z poświęceniem.
Gilbert obawiając się, ażeby ciągłe jego przebywanie w szalecie nie wydało się podejrzanem, wyjeżdżał z Paryża do Compiègne zaledwie dwa razy w tygodniu, lecz zapowiedział Honorynie, żeby w razie potrzeby wysłała mu depeszę na ulicę Garancière, którą mu wręczą, gdziekolwiek by się znajdował.
Pewnego dnia o szóstej wieczorem, pod adresem Gilberta de Vadans, na ulicę Garancière nadeszła depesza w tym słowach: „Dziś w nocy. Przybywaj pan. Honoryna“.
Depeszę tę zaniesiono natychmiast młodemu doktorowi znajdującemu się w swoim gabinecie.
Drżącą ręką rozdarł kopertę, odczytał te kilka słów, któreśmy przytoczyli, włożył do kieszeni, wziął paltot, kapelusz i wybiegł z mieszkania.
Kamerdyner Honoryusz znalazł się na drodze.
— Nie będę na obiedzie — rzekł mu — i na noc nie powrócę.
— Dla czego pan ma twarz tak zmienioną — zawołał służący. — Czy może odebrał pan jaką złą wiadomość?
Gilbert nic nie odpowiedział, zbiegł tylko spiesznie ze schodów.
Nawet nie słyszał zapytania tak był pomieszany.
Wskoczył do pierwszego spotkanego fiakra na placu. Saint Sulpice. Woźnica dzięki pięcio frankówce szybko go zawiózł na dworzec kolei.
W dwie godziny później wszedł do szaletu.


X.

Wybiła godzina dziewiąta.
W pałacu na ulicy Garancière służący rozmawiali w kredensie, szukając bezskutecznie powodów nagłego odjazdu brata ich pana.
Honoryusz układał rachunki domowe, w swoim pokoju na pierwszem piętrze.
Na nlicy panowała cisza jak gdyby w małem prowincyonalnem miasteczku.
Nagle usłyszano turkot szybko jadącego powozu.
Turkot ustał przed bramą pałacu. Na odgłos dzwonka bramę otworzono, szybkie kroki dały się słyszeć na podwórzu.
— Któż to może tak późno przychodzić, kiedy nikogo nie ma w domu? — mówił do siebie kamerdyner, spiesznie schodząc na dół.
Głos odźwiernego dał się słyszeć:
— To pan hrabia!...
Istotnie, Maksymilian de Vadans ukazał się na progu przedsionka, pośpiesznie oświetlonego, Honoryusz uczynił gest zdumienia.
— Ah! — rzekł gospodarz domu uśmiechając się — nie oczekiwano mnie jak widzę...
— To prawda — rzekł służący. — Jesteśmy szczęśliwi widząc pana hrabiego, lecz przypuszczaliśmy, że pan hrabia znajduje się na drugim końcu świata i myśleliśmy, że nieobecność jego przedłuży się jeszcze ze dwa lub trzy miesiące.
— Tak być miało w istocie. Nagle postanowiłem wrócić... Gdzie mój brat?...
— Nie wiem... Pan Gilbert odebrał depeszę około godziny szóstej i wyszedł pośpiesznie, zapowiadając, że nie będzie na obiedzie, ani też nie wróci na noc do domu.
— Ah! — rzekł hrabia obojętnie.
Honoryusz mówił dalej:
— Pan Gilbert zdawał się zaniepokojony... Może depesza była od pani hrabiny...
— Od mojej żony! — zawołał Maksymilian. — Więc pani de Vadans nie ma w pałacu?
— Nie ma panie hrabio... Pani hrabina jest w Compiègne.
— w Compiègne?
— Od czasu wypadku. Pan hrabia nic nie wie?
— Nic! Jakimże sposobem miałbym wiedzieć, kiedy ani listu ani depeszy nie miałem szczęścia ode brać... O jakimże mówisz wypadku?
Honoryusz w krótkości opowiedział to co już wiedzą czytelnicy.
— Kiedyż się to zdarzyło? — zapytał Maksymilian.
— Już więcej jak miesiąc temu.
— Którzy służący znajdują się przy pani w szalecie?
— Żaden panie hrabo...
Maksymilian drgnął z zadziwienia.
— Jakto żaden? — zapytał — ani nawet pokojówka?
— Ani ona.
— Dla czego?
— Chcieliśmy wszyscy jechać do Campiègne... pan Gilbert zakazał nam opuszczać pałac.
— A więc któż jest przy pani?
— Jakaś kobieta umieszczona tam przez pana Gilberta.
— To dobrze...
Na tem pan de Vadans zakończył badanie, ale czoło mu się marszczyło coraz bardziej.
— Niech zaniosą światło do moich pokoi... rzekł szorstkim tonem.
— Świece są już zapalone — rzekł drugi służący wychodząc naprzód.
— To dobrze-powtórzył hrabia.
I wszedł na schody.
Honoryusz zabierał się iść za nim.
— Zostań! — rozkazał Maksymilian — nie potrzebuję cię... Zajmij się mojemi bagażami, które zostały w fiakrze.
Wszedł sam do swego sypialnego pokoju, i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz, szybko, nierównym krokiem.
Żadne stanowcze podejrzenie, jasno sformułowane, nie ogarniało dotychczas jego umysłu, lecz uczuwał instynktowny niepokój, myśl jakąś niejasną, której się nie mógł pozbyć.
— Co to wszystko znaczyć może? — szeptał — ze zmienionemi rysami i zaciśniętemi zębami. — Dla czego to dziwne odosobnienie? Po co ten zakaz wydany moim służącym, aby nie udawali się do szaletu, gdzie ich pani leży chora? Nie chcę żadnych robić przypuszczeń... mógłbym pójść za daleko... Zresztą po co przypuszczać, kiedy można mieć pewność? To co mi się wydaje dziwnem jest może bardzo prostem. Chcę wiedzieć...
Maksymilian zadzwonił. Honoryusz ukazał się we drzwiach.
— Co pan hrabia rozkaże? — zapytał.
— Niech mi sprowadzą powóz.
— Fiakr który przywiózł pana hrabiego, jeszcze nie odjechał.
— Niech zaczeka.
— Czy pan hrabia życzy sobie aby mu podać kolacyę teraz, czy jak powróci?
— Nie powrócę wcale, jadę do Compiègne.
Pan de Vadans, który jeszcze nie zdjął był z siebie futra, nie potrzebował żadnych do drogi przygotowań.
Opuścił swój pokój, otworzywszy naprzód szufladę i wziąwszy do kieszeni pęk kluczy, zeszedł na dół, wsiadł do fiakra mówiąc woźnicy:
— Na dworzec Północny.
Powóz szybko potoczył się po bruku. O wpół do jedenastej zatrzymał się na oznaczonym miejscu.
Ostatni pociąg idący do Compiègne tylko co miał ruszyć. Hrabia zaledwie miał czas wziąść bilet i wskoczyć do przedziału pierwszej klasy.
Pociąg ruszył.
O wpół do dwunastej stanął przy dworcu Compiègne.
Noc była bardzo ciemna, powietrze zimne, śnieg grubemi płatam i padać zaczynał.
Maksymilian wszedł na drogę prowadzącą do szaletu. Szedł bardzo prędko.
Lewą ręką zdjął z głowy kapelusz, ażeby wystawić na działanie lodowatego wiatru swe czoło, pomimo ostrej temperatury okryte kroplami potu.
W niecałe dwadzieścia minut, przebiegł odległość z dworca do szaletu.
Stanąwszy przed bramą żelaznej kraty, zatrzymał się.
Przez kratę zagłębił spojrzenia w park ogołocony z lici.
Wśród ciemności, w dali błyskało światełko odbijające się na szybie jednego z okien szaletu.
Pan de Vadans wyjął z kieszeni, pęk kluczy, w które się zaopatrzył.
Z pomiędzy tych kluczy wybrał jeden, wsunął w zamek małych drzwiczek z boku kraty znajdujących się i otworzył je.
Przestąpił próg, zamknął je za sobą i spojrzał na domek stróża.
Domek ten był pogrążony w milczeniu i ciemnościach.
Hrabia zbliżył się i dwa razy zapukał w szybę. Prawie natychmiast okno się otworzyło i Kacper zaspany, zapytał:
— Kto tam?
— Ja, twój pan...
— odpowiedział Maksymilian cichym głosem.
— Pan hrabia! — zawołał Kacper zdumiony.
— Ciszej! Otwórz mi, mam ci coś powiedzieć...
Zamek natychmiast zaskrzypiał, drzwi się otworzyły i pan de Vadans wszedł do izdebki ciepłej jeszcze od piecyka tylko co zagaszonego.
Kacper pospieszył zapalić świecę, i zarzucić ubranie, wyszedł bowiem prosto z łóżka aby drzwi otworzyć.
— Jak się miewa pani hrabina dziś wieczór? — zapytał Maksymilian.
— Niegorzej jak zwykle, tak sądzę — odrzekł Kacper. — Pan Gilbert parę dni temu mi powiedział, że wkrótce będzie zupełnie zdrowa.
— Czy widziałeś dziś panią?
— Nie, panie hrabio. Ja pani nigdy nie widuję.
— Jakto, czyż ani razu nie byłeś w jej pokoju od czasu wypadku.
— Ani jednego razu... To mi jest zakazane, mówią mi o zdrowiu hrabiny lecz nie pozwalają mi jej zobaczyć.
— Brat mój jest tu, nieprawdaż?
— Jest, panie hrabio. Pan Gilbert przyjechał około dziewiątej, wpół do dziesiątej.
— A w jego nieobecności, czy pani hrabina sama zostaje.
— Oh! co do tego to nie!... to by nie wypadało.
— Któż przy niej zostaje?
— Jedna kobieta z tych stron, po którą chodziłem, w dzień wypadku, z rozkazu pana Gilberta. Przyszła natychmiast...
— A więc mój brat ją znał?
— Tak by się zdawało.
— Jak się nazywa ta kobieta? — Honoryna.
— Czy szanują ją w Compiègne?
— Jeżeli o to chodzi, to bardzo mało. Są ludzie, a nawet takich jest dużo, którzy utrzymują, że ona nie wiele warta... Ale może to są plotki.
— Czemże ona zajmuje się, ta Honoryna.
— Najmuje się na usługi, pielęgnuje chorych, jeżeli znajduje takich co ją chcą użyć... Kiedyś była lekarką, ale, jak mówią zakazali jej tego rzemiosła... z powodu jakichś brzydkich historyi, których nigdy nie wyjaśniono.
Jakiś kurcz nerwowy wstrząsnął członkami Maksymiliana. Ręce jego zadrżały.
— Ah! więc ta Honoryna.. — rzekł zmienionym głosem.
— Tak, panie hrabio.
— Dziękuję ci Kacprze, to wszystko czego chciałem się dowiedzieć...
— Pan hrabia idzie do szaletu?
— Tak.
— Czy mam się ubrać, żeby towarzyszyć panu hrabiemu?
— Jesteś mi całkiem niepotrzebny... Zostań tu, połóż się do łóżka... i śpij.
— Uczynię to i spać będę za pięć minut jak dzik, ponieważ pan hrabia tuk każe — odrzekł Kacper śmiejąc się idyotycznie.


XI.

Maksymilian wyszedł z domku i szybkim krokiem skierował się do szaletu.
Śnieg padał ciągle.
Spojrzenia hrabiego nie opuszczały jedynego okna oświeconego, wyglądającego wśród ciemności, jak blade światełko świętojańskiego robaczka.
Nagle za tym oknem spostrzegł przesuwające się cienie.
Chciał wpaść na schody, prowadzące do galeryi pierwszego piętra, lecz w połowie drogi zatrzymał się.
— Chciałbym naprzód zobaczyć.. — rzekł do siebie.
Przed nim, na brzegu trawnika, trzy olbrzymie jodły formowały grupę naprzeciwko oświeconego okna. Wierzchołki ich przewyższały dach szaletu. Gałęzie spadały prawie do ziemi, i stanowiły jakby drabinę, łatwą do wdrapania się.
Pan de Vadans podbiegł do jednego z tych drzew, zrzucił futro na śnieg, aby nie przeszkadzało mu w ruchach i zaczął się szybko wdrapywać. Doszedłszy do wysokości jakich dziesięciu metrów nie był jeszcze w połowie jodły, lecz znalazł się na wysokości oświetlonego okna. Chwytając się lewą ręką za gałęź będącą nad głową, prawą ręką odsunął gałązki zawsze jeszcze zielone i... patrzał.
Dwa lichtarze i lampa silnego kalibru oświecały pokój, w którym znajdowali się Joanna, Gilbert i Honoryna. Pomimo odległości niepodobna było nie ro z poznać tych trzech osób.
Nagle wszystko zniknęło.
Honoryna zasunęła wielkie firanki przy oknie i fasada cała szaletu pokryła się ciemnością.
Maksymilian wydał okrzyk wściekłości.
Nie wątpił o nieszczęściu jakie spadło na jego głowę.
Drżenie gniewu wstrząsało jego członkami kiedy schodził z drzewa, lecz w chwili kiedy miał już dotknąć nogą ziemi, nadzwyczajnym wysiłkiem woli odzyskał względny spokój.
— Bez gniewu — rzekł-gniew czyni nierozsądnym... a ja chcę żeby spełnioną została sprawiedliwość, chcę się zemścić, ale najmniejszej nie chcę plamy na mojem nazwisku, które noszę i które dałem tej nikczemnicy!
Poczem, z przerażającą zimną krwią, Maksymilian poszedł do szaletu, znowu wyjął pęk kluczy i wyszukawszy, otworzył drzwi, przeszedł po omacku korytarz, wszedł na schody idąc na palcach, otworzył drugie drzwi, potem trzecie, i znalazł się w pokoju poprzedzającym pokój sypialny Joanny, wtedy wydobywszy pudełko zapałek, zapalił świece u kandelabru stojącego na kominku.
Pokój ten służył mu za gabinet do pracy, kiedy przebywał w Compiègne.
Na ścianach okrytych skórą wytłaczaną i ujętą w ramy z czarnego dębu, zawieszone były trofea broni, wszelkich epok i wszystkich krajów.
Hrabia z jednej z tych panoplii zdjął dwie szpady równej długości i umieszczając je pod lewem ramieniem udał się w kierunku pokoju, w którym znajdowali się Gilbert, Joanna i Honoryna.
Honoryna zajmowała się dzieckiem, podczas gdy Gilbert pochylony nad Joanną szeptał jej do ucha czułe wyrazy.
Nagle drzwi się otwarły.
Maksymilian trupio blady, lecz pozornie spokojny, trzymając w ręku szpady, ukazał się we drzwiach.
Trzy okrzyki wywołało to niespodziane zjawienie.
Joanna straciła przytomność.
Honoryna cofnęła się przerażona w głąb pokoju, przyciskając dziecko do piersi.
Gilbert blady jak śmierć, dwa kroki postąpił na spotkanie brata.
— Mój bracie — wyjąknął.
— Nie jesteś już moim bratem — przerwał Maksymilian gwiżdżącym głosem, jesteś moim wrogiem, wrogiem podłym i zdradliwym, złodziejem honoru, nędznikiem! Jeden z nas jest zbyteczny na świecie... Jeden z nas musi umrzeć... I jeżeli Bóg jest sprawiedliwy... to ty.
I rzucając szpadę na ziemię, do stóp brata hrabia mówił dalej:
— Podnieś ją i broń się.
— Nie — odpowiedział Gilbert zakładając ręce — bronić się nie będę...
— A zatem podlejszym jesteś aniżeli myślałem — zawołał Maksymilian.
— Znieważaj mnie, zasłużyłem, zabij mnie, to będzie sprawiedliwie... bić się nie będę przeciwko mojemu bratu.
— Brata nie mam, a mordercą nie jestem... broń się!
— Powtarzam raz jeszcze, bronić się nie będę.
— O! zmuszę cię do tego...
I hrabia zbliżając się do Gilberta, który stał nieporuszony, z rękami zawsze złożonemi na piersiach, uderzył go dwa razy w twarz, dodając:
— Czy trzeba ci jeszcze napluć w twarz?
Pod tą krwawą zniewagą Gilbert uczuł znikające postanowienie cierpliwości do ostatecznych granic.
Pewien rodzaj obłędu opanował jego umysł. Ryk stłumiony wydobył się z piersi. Pochylił się, podniósł szpadę, którą wprzód nogą odepchnął, i stanął w pozycyi.
Hrabia również, — szpady zetknęły się.
Walka była krótka lecz straszliwa, obaj ci ludzie równej byli siły i jednakowa wściekłość ich ożywiała.
Przez kilka sekund słychać było tylko odgłos ciężkiego oddechu i brzęk stali szpad uderzających o siebie.
Nagle Maksymilian okręcił się około siebie i szpada wypadła mu z ręki, — upadł niewydając głosu i nie dając znaku życia.
Dostał cios w sam środek piersi, krew buchnęła na gors jego bielizny.
Gilbert rzucił szpadę i spoglądał na ciało brata z wyrazem przestrachu, szaleństwa, a raczej ogłupienia.
Po chwili, dreszcz nerwowy przebiegł jego członki, ścisnął rękami palące czoło; z ust wyrwały się słowa.
— Kainie! Kainie... coś uczynił z bratem twoim!
Chwilę potem, jak człowiek opanowany szaleństwem, nie zdający sobie sprawy z tego co czyni, wybiegł z pokoju, przebiegł schody, wyszedł z szaletu, biegł po śniegu aż do kraty parku, otworzył ją i z gołą głową skierował się do Compiègne z wszelkiemi pozorami waryata, któremu udało się uciec ze szpitala.
Joanna nie odzyskała przytomności.
Honoryna jak gdyby sparaliżowana z przestrachu, miała oczy wlepione w ciało leżące na ziemi, z którego krew wydobywała się ciągle, tworząc na dywanie czerwoną kałużę, coraz bardziej rozszerzającą się.
Jakież było jej zadziwienie, kiedy ujrzała poruszające się to ciało, które sądziła nie żywem.
Hrabia podniósł się cokolwiek, wsparty na ręku, drugą przyciskając piersi, i spojrzał na około siebie.
Ujrzał hrabinę ciągle zemdloną; w kącie siedzącą przerażoną Honorynę; — szukał Gilberta.
Nie znajdując go, wyszeptał słabym głosem:
— Ten człowiek, odszedł, nieprawdaż?
Honoryna nieodpowiadając, dała głową znak potakujący.
— Podły! — rzekł pogardliwie Maksymilian.
Probował podnieść się na nogi, lecz utrata krwi strasznie go osłabiła, pomimo wysileń, nie mógł.
— Pomóż mi! — rzekł rozkazująco do Honoryny.
Ta zbliżyła się do niego położywszy wprzód dziecko otulone na łóżku.
— Może pan jesteś ciężko ranny — rzekła — potrzeba ratunku... Zawołam Kacpra...
— Nikogo! nie chcę nikogo! — zawołał tonem rozkazującym Maksymilian. — Pomóż mi, powtórzył nareszcie.
Honoryna podała mu ręce i z jej pomocą podniósł się na nogi.
— Pozwól mi pan przynajmniej opatrzyć ranę — rzekła.
— Dobrze.
I odchylając koszulę, obnażyła mu piersi.
Ostrze szpady przebiło prawy bok, osunęło się po żebrze i spowodowało w mięśni bruzdę długą na kilka centymetrów, lecz nie głęboką i nie naruszającą żadnego ważnego organu.
Gwałtowny ból i utrata krwi jedynie spowodowały natychmiastowe utracenie przytomności.
— To nic wielkiego — rzekła Honoryna — obmyję ranę i przyłożę kompres przytrzymując go bandażem.
Pan de Vadans pozwolił jej opatrzyć sobie ranę; można dodać, że spełniła to zadanie z wielką zręcznością.
Hrabia miał czoło zmarszczone, spojrzenie ponure, zęby zaciśnięte.
Po ukończeniu opatrunku, podniósł głowę i zapytał:
— Wiele dostałaś od człowieka, który tylko co ztąd wyszedł i uczynił ciebie powiernicą swej hańby? Odpowiedz szczerze... obawiać się nie masz potrzeby.
Honoryna wyszeptała.
— Dostałam dwadzieścia tysięcy franków.
— Ja ci dam trzydzieści, i to zaraz jutro, pod jednym warunkiem...
— Jakim.
— Pod warunkiem, że zachowasz wiecznie w tajemnicy wszystko co się tu stało...
— A dziecko? — zawołała — cóż się z dzieckiem stanie? za żadną cenę nie zgodzę się być wspólniczką zbrodni.
— Któż tu mówi o zbrodni? — odrzekł Maksymilian wzruszając ramionami. — Dziecko żyć będzie, nosić będzie moje nazwisko, ponieważ wobec prawa, jestem jego ojcem; lecz nigdy go niezobaczę... dla mnie, jak gdyby nie żyło na świecie. Jutro zaniesiesz go do merowstwa Compiègne dla złożenia deklaracyi o urodzeniu... Powierzysz je potem komu ci się podoba na wychowanie... Ci co się tego podejmą, otrzymają pięćdziesiąt tysięcy franków, i suma ta zostanie ich własnością w zamian za pokwitowanie z odbioru dziecka i pieniędzy... Kwit ten ja zabiorę i nikt wiedzieć nie będzie o przyjściu na świat dziecka. Rozumiesz mnie?
— Tak jest... Pan chcesz, żeby to pozostało w tajemnicy...
— Chcę tego... Mój honor tego wymaga... jakiej płci jest to stworzenie?
— Jestto dziewczynka... Pod jakiem imieniem mam ją oddać tym którzy zechcą przyjąć ją na wychowanie?
— Pod chrzestnem imieniem, takiem jakie sobie chcesz... W szystko mi jedno.
— Obecność pańska w merowstwie będzie konieczną..
— Będę tam...
— Potrzeba będzie dwóch świadków.
— Postarasz się o nich.
— A jeżeli pani hrabina, gdy zmysły odzyszcze, zapyta mnie się, co się stało z jej córką?... Jeżeli pan Gilbert pytać mnie będzie?
— Odpowiesz im, żeby się z tem pytaniem zwrócili do mnie, jeśli się ośmielą... a przysięgam, że się nie ośmielą.
— Będę panu posłuszną, panie hrabio.
— A teraz posłuchaj, w twoim własnym interesie powiem ci: jeżeli tajemnica mojej hańby wyjdzie na jaw przez ciebie, jak prawdą jest, że hrabina jest nędznicą, a brat mój niegodziwcem, tak cię zabiję!...
Honoryna zadrżała słysząc te słowa wypowiedziane z wyrazem zimnego postanowienia.
— Będę milczeć — wyszeptała.
— To dobrze... Pozostań przy tej kobiecie... zobacz czem można jej pomódz... Powrócę, jak się dzień zrobi.
I Maksymilian odszedł do pokoju, który zwykle zajmował, podczas pobytu w Compiègne.


XII.

Koniec nocy był okropny, zemdlenie Joanny przeszło w stan strasznej gorączki.
Honoryna lada chwila oczekiwała skonania hrabiny.
O wschodzie słońca Maksymiliąn wszedł do pokoju.
— Panie hrabio — rzekła do niego Honoryna — stan chorej jest bardzo niebezpieczny... Proszę pana o sprowadzenie lekarza...
— Nie — rzekł pan de Vadans — trzebaby lekarzowi powiedzieć tajemnicę, którą chcę ukryć przed całym światem.
— Jednakże, moja odpowiedzialność...
— Powiedziałem raz nie! to nie! — przerwał hrabia.
— A więc żona pańska umrze...
— Będzie to słuszna kara za jej zbrodnię...
— Oh! jesteś pan bez litości!
— Bez litości, tak jak ona była bez wstydu.
Honoryna pochyliła głowę. Dreszcz przerażenia wstrząsnął jej ciałem.
Maksymilian mówił dalej:
— Oddalę Kacpra, którego obecność może nam zawadzać. Ty, zajmij się wynalezieniem świadków i zamów na wieczór powóz, aby zawieść dziecko do piastunki którą wyszukasz. Potem powrócisz tu i razem udamy się do merowstwa.
— Będę posłuszna — rzekła Honoryna.
— Liczę na to.
Pan de Vadans opuścił szalet, udał się do Kacpra i dał mu polecenie wymagające natychmiastowego oddalenia się i zatrzymujące go zdala od Compiègne, aż do późnej nocy.
Jak tylko Kacper oddalił się, Honoryna z kolei wyszła, aby wykonać polecenia hrabiego. Powróciła po upływie godziny, umówiwszy świadków, jakiegoś cieślę i robotnika, mieszkających na przedmieściu, i zamówiwszy powóz, który miał przybyć o samym zachodzie słońca.
Honoryna niosąc dziecko, starannie ukryte pod ciepłem futrem, udała się na parę minut przed hrabią do merowstwa, gdzie oczekiwali świadkowie.
Dziecko zostało zapisane w księgach stanu cywilnego pod imieniem Genowefy, córki Maksymiliana de Vadans i Joanny z domu de Viefville, jego żony.
Cieśla i robotnik zostali wynagrodzeni za fatygę, poczem hrabia pojechał do Paryża, zkąd miał powrócić o piątej popołudniu.
Honoryn a powróciwszy do szaletu, pospieszyła z pomocą Joannie, której gorączka nie ustępowała i coraz większy brak sił okazywał się.
Doktór Gilbert urządził w szalecie podręczną aptekę w jednym z pokoi. Choć bardzo ograniczone były wiadomości medyczne Honoryny, umiała ona jednakże przygotować jakąś miksturę, dała ją chorej, wskutek czego okazały się skutki łagodzące.
Poczem oczekiwała powrotu hrabiego, rozmyślając. Myśli Honoryny formułowały się mniej więcej w ten sposób:
— Co za niespodziane szczęście! — mówiła sobie. Będę bogatą! Pięćdziesiąt tysięcy franków! To majątek o jakim nigdy nie śmiałam marzyć! Ale położenie moje jest szczególne... Jeżeli pan Gilbert zacznie mnie wypytywać, znajdę się w wielkim kłopocie co mu odpowiedzieć... a jednak muszę milczeć... będę milczała... przyrzekłam... Dostanę trzydzieści tysięcy franków za milczenie, a zresztą gdybym powiedziała, hrabia zabiłby mnie... Powiedział to wyraźnie! Najprostszą byłoby rzeczą opuścić kraj, w którym mnie nic nie zatrzymuje... Pan Gilbert zatraci mój ślad i nie będę obawiać się wypytywania z jego strony... Tak jest, to będzie najlepiej... wyjadę...
Po chwili milczenia Honoryna rozpoczęła na nowo:
— Jedna rzecz mnie kłopocze... ta biedna kobieta... Jest zgubiona, zgubiona stanowczo, a ponieważ nie wezwano żadnego lekarza, jej śmierć może mieć dla mnie fatalne następstwa... Ale, ba! na tym świecie każdy powinien myśleć o sobie! Jeśli będą mnie niepokoić, jeśli sądy zechcą nos wtykać w moje interesa, powiem wszystko... Tem gorzej dla tajemnicy hrabiego... Nie będzie mógł mnie tego wziąść za złe... wobec sądu zmuszoną byłabym powiedzieć prawdę.
Maksymilian na krótko tylko zjawił się w pałacu przy ulicy Garancière, aby zmienić ubranie i zabrać walizę z bielizną.
Zapowiedział służbie, że powraca do Compiègne do hrabiny niebezpiecznie chorej.
— Czy pan hrabia nie zabierze swych ludzi ze sobą? — zapytał kamerdyner.
— Nie potrzeba, służba uorganizowaua w szalecie przez mego brata, jest wystarczającą... — odrzekł pan de Vadans.
I dodał:
— Czy widziałeś dziś pana Gilberta?
— Widziałem panie hrabio, dziś rano... godzinę tylko bawił w pałacu i wyszedł, wziąwszy z sobą walizę... Widząc go zrozumiałem, że nie dobrze idzie w szalecie, lecz miał wyraz twarzy tak ponury, że nie śmiałem zapytać.
— Istotnie wszystko źle idzie w szalecie, i twarz mego brata powinna być ponurą...
Poczem w siadł do fiakra, który go przywiózł.
Patrząc na niego, gdy przechodził przez podwórze, kamerdyner rzekł do siebie.
— Straszna rzecz prawdziwie, jak mój pan postarzał od wczoraj... Widok chorej pani, takie musiał zrobić na nim wrażenie.
Pan de Vadans kazał się zawieźć do swego bankiera. Tam dowiedział się, że brat jego dwie godziny temu podniósł znaczną sumę.
Wiadomość ta nie zadziwiła go bynajmniej, — spodziewał się tego.
Sam również podniósł fundusze, poczem w stąpił do restauracyi, zjadł cośkolwiek, aby utrzymać siły.
Honoryna szukała w pamięci nazwisk piastunek, z któremi znajdowała się dawniej w stosunkach.
Przypomniała sobie jedną wieśniaczkę, biedną, lecz niewątpliwej uczciwości, i jak jej się zdawało, nie mogła dziecka powierzyć w lepsze ręce. Wieśniaczka ta, żona drobnego fermera w Nanteuil-le-Haudouin, była matką rodziny i nazywała się Julia Vendame.
Odda się ona skwapliwie na usługi Honoryny przynoszącej więcej jak dobrobyt, bogactwo — pięćdziesiąt tysięcy franków!
Kiedy pan de Vadans powrócił, Honoryna chciała powiedzieć mu o swym projekcie. Po pierwszych słowach, przerwał jej:
— Co mnie to obchodzi — zawołał z gwałtownością. — Nie chcę nic wiedzieć... Niech to dziecko zniknie.. Dla mnie ono nie istnieje, powtarzam ci... Oto pieniądze dla piastunki, i arkusz papieru stemplowego na pokwitowanie. Reszta mało mnie obchodzi...
Potem hrabia udał się do swego pokoju nie spojrzawszy nawet na nieszczęśliwą kobietę rozciągniętą na łożu boleści, i wstrząsaną konwulsyjnem drżeniem.
O piątej popołudniu, powóz zamówiony był gotów i oczekiwał w remizie.
Honoryna dała chorej miksturę z opium, aby ją uśpić na czas nieobecności, owinęła starannie dziewczynkę i wyszła z szaletu.
Powóz gotów był do drogi. Była to starożytna rozklekotana karoca, zaprzągnięta w parę koni dość silnych, aby szybko przebyć sześć mil dzielących Compiègne od Nanteuil-le-Haudoin. Zajęła miejsce w powozie, woźnica wdrapał się na kozioł i zaciął konie biczem.
Mróz był trzaskający, konie podniecone zimnem biegły szybkim i równym kłusem.
O samej ósmej, dojechali do Nanteuil-le-Haudoin, ładnej wioski, rozłożonej na wzgórzuo krytem drzewami, przez którą przechodzi droga do Flandryi.
O tej godzinie i o tej porze roku na wsi, wszystkie domy bywają zamknięte.
Gdzieniegdzie błyskały światełka wydobywające się przez szyby zamglone parą z wewnątrz.
Kareta zatrzymała się u drzwi oberży.
Honoryna wysiadła wraz ze swym lekkim ciężarem.
— Powracasz pani? — zapytał jej woźnica.
— Trochę później — odpowiedziała... Powrócę tu. z..amów pan kolacyę na nas dwoje...
— Kiedyż pani powróci?
— Za godzinę...
— I tej nocy powrócimy jeszcze do Compiègne?
— Koniecznie...
— Dwie godziny odpoczynku i podwójna racya owsa, wystarczy aby wzmocnić nogi moim szkapkom. Nie będziemy się wlec.
Niebo było jasne, jak zwykle podczas silnych mrozów. Miliardy gwiazd czyniły ciemności przezroczystemu.
Honoryna oddaliła się od oberży i zeszła z głównej drogi, wchodząc w boczną, przecinającą pierwszą pod kątem prostym.
Znając wybornie miejscowość, i ufając swej pa mięci, szła bez wahania. Droga prowadziła do niewielkiej równiny zasianej bukietami drzew. W odległości około dwustu metrów nizki i długi budynek, z jednym punktem świecącym, rysował się zdala, na tle gwiaździstego nieba.
— To tam — poszepnęła Honoryna przyśpieszając kroku.
Po upływie dziesięciu minut zatrzymała się przed folwarkiem dość nędznej powierzchowności i pocisnęła za klamkę drzwi, które się otworzyły.
Honoryna przestąpiła próg i weszła do izby dość obszernej, gdzie około atolu umieszczonego przed kominem, w którym palił się wielki ogień, siedzieli: Julia Vendame, Mikołaj Vendame jej mąż i dwoje dzieci, brat i siostra, Julian i Teresa.
Julian miał dziewięć lat, Teresa siedem.
Mała lampka stojąca na stole i ogień z komina oświecały tę izbę, mniej niż skromną, lecz czysto utrzymaną, przynosząc tem honor zapobiegliwości gospodyni.
Widząc otwierające się drzwi Julia Vendame w stała i postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącej, której mąż i dzieci z ciekawością się przypatrywali.
— Czego pani sobie życzy? — zapytała.
Honoryna zbliżyła się ku światłu i zawołała:
— Jakto Julio, nie poznajesz mnie?
Wieśniaczka namyślała się, i nagle rzekła:
— Ależ tak... tak, poznaję... Wszak to pani Honoryna...
— Wybornie!... lepiej późno jak nigdy!
— Usiądźże pani, bliżej ognia, ogrzej się moja kochana pani... Cóż to pani tam masz pod futrem? Możnaby myśleć, że to dziecko.
— Ktoby tak myślał miałby słuszność, ładne dziecko... Spójrz tylko...
Jednocześnie Honoryna ukazała małą Genowefę, którą Julia Vendame schwyciła i okrywać poczęła pocałunkami.
— I cóż, jakże je znajdujesz? — mówiła dalej Honoryna...
— Prześliczne dziecko, czy przypadkiem nie przynosisz jej pani dla mnie?
— Tak jest, i to wcale nie przypadkiem... ciebie właśnie wybrałam...
— Ależ to niepodobna...
— Dla czego?
— Dla braku czasu. Pracujemy cały dzień, mój stary i ja... i to nas wcale nie zbogaca...
— Dziecko to was zbogaci... Przynosi wam ono majątek.
Mąż i żona wydali okrzyk podziwienia.
— Majątek!! — rzekł Mikołaj — nie wierzę temu.... W porę by jednak przyszedł, chleb jaki jemy bardzo jest suchy, bardzo twardy, a i tak jeszcze go często brakuje.
— Od was tylko zależy, twardy ten chleb zamienić na ciastka — odrzekła Honoryna... — Dom ten zniszczony, możecie przerobić na piękny folwark, z końmi do roboty, krówką mleczną, a nawet dokupić ładny kawałek ziemi, jeżelibyście chcieli.
— Pani sobie z nas żartujesz? co? drwisz z nas, nieprawdaż? — wyjąkała Julia Vendame, a podziw i wzruszenie ściskało jej gardło.
— Nie — odpowiedziała Honoryna — wcale z was nie żartuję... mówię całkiem poważnie.
— Jak to, więc to prawda? możemy mieć to wszystko?
— Tak jest.
— Cóż potrzeba zrobić?
— To co wam zaproponuję.


XIII.

Mikołaj Vendame oparł łokcie na stole, brodę wsparł na dłoniach, i patrząc Honorynie w oczy, rzekł:
— Cóż więc nam pani chcesz zaproponować? Przedewszystkiem chcielibyśmy wiedzieć, czy to jest do przyjęcia...
— Naturalnie, jest to najprostsza rzecz na świecie — odpowiedziała Honoryna.
— Osądzimy to... mów pani... słuchamy. — Chodzi tylko o wzięcie tej ślicznej dziewczynki n a wychowanie, mieć o niej staranie, uważać za swoje własne dziecko, tembardziej, że jak się zdaje nie opuści ono was już nigdy...
— A zatem jest to dziecko, które porzucają?
— Tak jest, chwilowo przynajmniej... Dacie jej przyzwoitą edukacyę i nie powiecie jej nigdy, że nie jest waszą córką...
— Dać jej edukacyą — powtórzył Mikołaj Vendame... — Edukacya to drogo kosztuje! Chcą więc zrobić pannę z tej małej?
— Coś podobnego.
— A wieleż dają za to wszystko?
Honoryna odpowiedziała, umyślnie kładąc nacisk na każdą sylabę:
— Dają... pięć-dzie... siąt-tysięcy franków.
Julia i Mikołaj zdumieni, aż podskoczyli na krzesłach.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — krzyknęli razem.
— Tak.
— I gotowizną? — zawołał mąż, którego oczy zabłysły z chciwości.
— Tak.
— A kiedy wypłata?
— Natychmiast.
— Masz pani pieniądze?
— Tu w kieszeni... Wypłacę je wam, jak tylko się zgodzimy.
— Ależ my się zgadzamy, moja droga pani — zawołała gwałtownie Julia. Naturalnie weźmiemy to dziecko, tę prześliczną dziewczynkę! Będziemy ją wychowywać z całą starannością, będziemy chuchać na nią, pieścić, damy jej pyszną hajdukacyę, zrobimy z niej piękną pannę jak się należy... Nieprawdaż stary?
— A to dobre! — poparł mąż — nie ma wątpliwości, że uczyniemy ją szczęśliwą, to biedne bobo, niczego nie zaniedbamy... daję słowo, słowo Mikołaja Vendame...
Twarz Honoryny wypogodziła się.
— Widzę, że się rozumiemy doskonale... — rzekła.
W tej samej chwili wyjęła z kieszeni zwitek biletów bankowych i arkusz stemplowego papieru, dany jej przez hrabiego. Wszystko to położyła na stole.
Na widok tych bogactw, oczy obojga małżonków rozszerzyły się niepomiernie.
Ręce wyciągnęli aby dotknąć się jedwabistego papieru Banku Francuzkiego.
Honoryna zapytała:
— Czy macie pióro i atrament?
— Mamy wszystko co potrzeba... — rzekł Mikołaj Vendame wstając i sięgając na komin, po małą, płaską buteleczkę i pióro stalowe mocno zardzewiałe.
Honoryna podała Mikołajowi arkusz stemplowego papieru.
— Napiszesz pan na tym papierze, co ci podyktuję... — rzekła mu.
Naturalna nieufność wieśniacza wyszła na jaw.
— To co mi pani podyktujesz?... — powtórzył chłop. Aha, więc ja muszę coś napisać...
— Przecież trzeba pokwitować z odebrania dziecka i pieniędzy.
— A... prawda... to słusznie.
Mikołaj zgiął stary numer „Petit Journal“ i, położył pod arkuszem papieru, dodając:
— No... jestem gotów...
Honoryna zadyktowała: {{f|align=left|lewy=10%|„Ja niżej podpisany, otrzymałem z rąk pani Honoryny Lefebvre, działającej w imieniu osoby, która nie chce być znaną, dziecko płci żeńskiej, wieku dwudziestu czterech godzin, noszącą imię Genowefa. Obowiązuję się wychowywać to dziecko przy sobie, jak gdybym był jej prawdziwym ojcem, otoczyć ją wszelkiemi staraniami, wychować przyswoicie, otrzymawszy za to pięćdziesiąt tysięcy franków, które przechodzą im moją własność i któremi rozporządzać mogę według woli. Pani Honoryna Lefebvre daje mi zapewnienie, że dziecko przyszło na świat legalnie, zapisane jest w księdze stanu cywilnego w miejscu uwodzenia. Zobowiązuję się, nigdy nie wyjawiać dziecku, że nie jestem jego ojcem“.} Mikołaj Vendame przestał pisać.
— Jest tu jedna rzecz — mruknął — która mi się nie podoba...
— Cóż takiego? — zapytała Honoryna.
— Jeżeli ta dziewczyna, będzie kiedyś potrzebować swoich papierów, swego aktu urodzenia, i jeżeli zażąda tego odemnie, będę w wielkim kłopocie co jej odpowiedzieć...
— W jakimże wypadku mogła by potrzebować tych papierów?
— No, przecież, gdyby za mąż wychodziła.
— Ah! do tego masz jeszcze najmniej osiemnaście lat czasu! Przez ten czas dużo wody upłynie, położenie zmienić się może zupełnie... Z resztą wystarczy powiedzieć Genowefie, że została wam powierzoną przez osobę której nie znacie, która miała powrócić, lecz więcej się nie pokazała i dla tego przyzwyczailiście się uważać ją za swoje własne dziecko.
— Ależ tak, tak — rzekła z żywością wieśniaczka. Kiedy przyjdzie ten czas, zawsze coś się znajdzie żeby małej wytłomaczyć. Pomyśl, że mamy dostać grubą sumę pieniędzy i żyć wygodnie do końca życia.
Mikołaj znowu umoczył pióro w kałamarzu.
Ostatnie słowa Julii, zawierały argument w jego o czach niezbity.
— Więc cóż dalej? — rzekł zwracając się do Honoryny.
Honoryna poczęła dyktować na nowo: „za przedstawieniem niniejszego kwitu obowiązuję się oddać dziecko, jeżeli zostanie zareklamowane“.
— Oddać dziecko... — zawołała wieśniaczka zaniepokojona, to dobrze... A pieniądze? czy także mamy je oddać?...
Honoryna poczęła się śmiać.
— Nie obawiaj się! — odrzekła. — Wszakże wyraźnie powiedziano w pokwitowaniu, że te pięćdziesiąt tysięcy franków, stają się waszą własnością i możecie robić z niemi co wam się podoba.
— No, to już wszystko dobrze...
— Czy jeszcze mam coś napisać? — zapytał Mikołaj.
— Tylko to: „Spisano w Nanteuil-le-Haudoin siedemnastego grudnia, tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku“.
— Już jest.
— Podpisz pan teraz.
Vendame podpisał grubemi literami i ozdobił ten podpis skomplikowanym i niezgrabnym zakrętem.
Honoryna wzięła papier stemplowy, odczytała to pismo ozdobione niezliczonemi ortograficznemi błędami, złożyła je starannie i włożyła do swego portfelu, mówiąc:
— Oto wasze pięćdziesiąt tysięcy franków. Przerachujcie sobie, czy jest wszystko...
Mikołaj schwycił paczkę papierów drżącemi rękami i przeliczył bilety bankowe jeden po drugim.
Julia przerachowała po raz drugi.
— Dwoje dzieci, świadkowie tej sceny, patrzeli i słuchali z otwartemi ustami, oczami rozszerzonemi z ciekawości.
Szczególniej mały chłopak dziewięcioletni, Julian, wytrzeszczał oczy i uszy wyciągał.
Żadne słowo nie uszło jego uwagi.
— Jest akurat pięćdziesiąt — rzekł Mikołaj.
— Tak jest, w porządku — dodała jego żona.
Honoryna powstała z miejsca.
— Już pani odchodzi? — zapytała Julia.
— Już, i to natychmiast.
— Nie chciałabyś pani przekąsić czego z nami... chociaż co prawda nie wiele mamy.
— Dziękuję, zamówiłam sobie kolacyę w oberży.
— Ale wszak przyjdziesz pani odwiedzić małą?
— Być może, ale nie na pewno...
— W każdym razie co do niej możesz pani spać spokojnie.. śliczne to dzieciątko ma teraz ojca i matkę, którzy bardzo ją będą kochać, i pilnować jak oka w głowie.
Mówiąc te słowa Julia była szczerą i mówiła to co miała na sercu.
— Dziecko nie jest jeszcze ochrzczone, uprzedzam was — rzekła Honoryna.
— To dobrze... Zaraz jutro zaniesiemy je do księdza proboszcza.
Honoryna opuściła folwark małżonków Vendame i powróciła do oberży, gdzie na nią oczekiwali woźnica i kolacya.
O trzeciej rano powróciła do Compiègne.
Otwarła małe drzwi parku kluczem danym jej przez Maksymiliana i weszła do szaletu.
Pan de Vadans nie spał jeszcze. Zwrócił ku niej pytające spojrzenie:
— Wszystko załatwione — rzekła Honoryna.
— Masz kwit?
— Oto jest.
Hrabia rzucił na niego okiem, złożył i schował do bocznej kieszeni. Potem otworzył szufladę biurka, wyjął bilety bankowe i rzekł:
— Oto com ci obiecał.
— Dziękuję panu hrabiemu... Ale, wszak pan potrzebuje tu jeszcze moich usług...
— Tak jest, ty pogrzebiesz zwłoki hrabiny.
— Umarła! — zawołała Honoryna.
— Mniej więcej godzinę temu... Szczęśliwa, że umarła... Niech jej Bóg przebaczy!
Honoryna poszła uklęknąć przy śmiertelnem łożu.
Nazajutrz pan de Vadans udał się do merowstwa złożyć deklaracyę o śmierci hrabiny.
Lekarz sprowadzony przez niego uznał śmierć naturalną i dał pozwolenie pochowania.
W dwa dni potem zwłoki Joanny zaniesiono na cmentarz i złożono w grobie familijnym hrabiów de Vadans. Dwie osoby tylko, hrabia i Kacper, towarzyszyły w pochodzie na ostatni spoczynek zwłokom wiarołomnej żony, tak srogo ukaranej.
W trzy dni później zawiadomienia o zgonie hrabiny rozesłane były całemu światu arystokratycznemu przedmieścia Saint-Germain.
Joanna oddawna odsunęła się od tego świata, śmierć jej zaceni nie uczyniła w nim próżni, ani też nie wywołała żadnych komentarzy.
Maksymiliau porzuciwszy podróże, ponury i milczący zamknął się w swym pałacu na ulicy Garancière.
Odprawił wszystkich służących z wyjątkiem kamerdynera Honoryusza, kucharki Zuzanny i stangreta Berthaud. Zamknął drzwi przed, całym światem oprócz siostry, pani de Challins i siostrzeńca Raula, siedmioletniego chłopca, którego bardzo lubił.
Baronowa de Garennes z synem Filipem odwiedzała go od czasu do czasu, lecz hrabia przyjmował ich chłodno i bynajmniej nie zachęcał do dalszych stosunków.
Kacper umarł, pan de Vadans powierzył strzeżenie szaletu dwojgu poczciwym małżonkom, już w wieku podeszłym będącym.


XIV.

Powróćmy do doktora Gilberta de Vadans.
Ujrzawszy padającego pod ciosem swej szpady Maksymiliana i sądząc go śmiertelnie rannym, Gilbert stracił głowę, i w napadzie prawdziwego szaleństwa, uciekł nie wiedząc gdzie, prosto przed siebie powtarzając głośno i bezwiednie straszne zapytanie Boga Mściciela zadane pierwszemu mordercy:
— Kainie, coś uczynił z bratem twoim?
Przerażenie często wywołuje szaleństwo. W chwilach kiedy słabe światełko błyskało w mózgu Gilberta mówił:
— Czuję, że oszaleję!
Szedł, a raczej biegł tak po śniegu, przez dwie godziny. Nogi nareszcie nie były w stanie utrzymać ciężaru ciała. Zatrzymał się i padł bezwładnie na brzegu rowu. Zmęczenie i zimno przyprowadziły je go umysł do pewnego względnego spokoju. Wraz ze spokojem, powróciła pamięć, a z nią zastanowienie, gdyż od chwili ucieczki z szaletu, Gilbert nie był w stanie zebrać myśli.
— Zabiłem mego brata — wołał Gilbert z rozpaczą — zabiłem sprowadziwszy hańbę do jego domu... Jestem nikczemnikiem... Spoliczkował mnie, to prawda i czuję jeszcze na twarzy gwałtowne uderzenie jego ręki... ale zasłużyłem na tę zniewagę, i powinienbym był skłonić głowę! Czyż miałem prawo bronić się, ja złodziej honoru, przeciwko temu którego śmiertelnie skrzywdziłem? Nie, sto razy nie! nędzniku zabiłeś brata!!
Gilbert ścisnął głowę rękami, i przez chwilę zdawało się, że szał znowu go ogarnie. Później raz jeszcze jasno i wyraźnie przedstawiło się jego oczom położenie w jakiem się znajdował.
— Co się stanie z Joanną? Porzucić ją byłoby nikczemnie. Cokolwiek bądź nastąpi, powracam do szaletu...
I zapomniawszy o znużeniu, Gilbert puścił się szybko z powrotem do Compiègne.
W godzinę zaledwie doszedł do kraty parku. Tu zatrzymał się osłupiały, chwiejący się na nogach.
Znany głos uderzył go i przez kraty ujrzał a raczej domyślił się Maksymiliana rozmawiającego z Kacprem.
— Żyje — wyszeptał — Bogu dzięki! nie zabiłem więc brata, ale Joanna jest na jego łasce. A ja bronić jej nie mogę, nie mogę opiekować się niemi. Jedna tylko rzecz pozostaje do zrobienia... Opuścić Paryż... opuścić Francyę... zniknąć!..
I oddalając się od szaletu, Gilbert szybko udał się do stacyi kolei. Pierwszy pociąg idący do Paryża zabrał go.
Wysiadłszy z pociągu udał się natychmiast na ulicę Garancière, wziął trochę ubrania, papiery, wartości, i udał się do swego bankiera. Podniósł znaczną sumę, polecił zrealizować cały swój majątek i trzymać go do dyspozycyi.
Zażądano na to trzy dni czasu.
Zmuszony czekać, zamieszkał w skromnym hotelu w Okolicy miasta mało uczęszczanej.
Przez te trzy dni, trapiony wyrzutami sumienia, w ciągłej gorączce, żył pod wpływem pewnego rodzaju obłąkania.
Nareszcie majątek zlikwidowany, wręczony mu został w bonach na okaziciela na Bank francuzki. Suma przenosiła trzy miliony franków.
Postanowiwszy udać się do Ameryki, Gilbert wziął weksle na Nowy-York. W przeddzień wyjazdu wpadł mu w oczy jeden z dzienników paryzkich. Wziął go w rękę i przerzucał machinalnie.
Krótka wzmianka nekrologiczna zawiadomiła go o śmierci hrabiny de Vadans. Zimny pot wystąpił mu na skronie, podczas gdy straszna myśl ogarnęła jego umysł.
Maksymilian dla nasycenia zemsty, może przyspieszył śmierć Joanny. W takim razie cóż się stało z dzieckiem?
Jedna tylko kobieta mogła mu powiedzieć... Honoryna. Pojechał do Compiègne i poszedł prosto do mieszkania Honoryny. Dom był zamknięty. Stukał długo we drzwi, lecz bezskutecznie.
W sąsiednim domku wieśniak ukajał się na progu.
— Długo możesz pukać, mój panie, nikt się nie pokaże — rzekł.
— Dla czego?
— Ponieważ mieszkanie jest puste... Pani Honoryna wyjechała.
— Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Niewiadomo.
— A czy prędko powróci?
— Nic o tem nie mówiła.
— Co robić? pytać dalej. Po co? Brat jeden mógłby odpowiedzieć, a odwagi, a raczej cyniczne zuchwałości zabrakło, aby iść do brata zapytać co uczynił z dzieckiem?
Opościł Compiégne z sercem rozdartem, udał się do Havru i wsiadł na pierwszy parowiec udający się do Ameryki.
W Nowym-Yorku poczuł nudę, nudę ciężką niezwalczoną, ową nudę, którą Anglicy nazywają spleenem, zdwojoną śmiertelnym smutkiem.
Po dwóch latach, sądząc się dotkniętym nieuleczalną chorobą tęsknoty, i pragnąc ujrzeć Francyę odetchnąć ojczystem powietrzem, porzucił Nowy-Świat. Straszna chudość, zmiana rysów, broda i włosy siwejące, czyniły go nie do poznania.
Postanowiwszy nie mieszkać w Paryżu i nie nosić nazwiska wicehrabiego de Vadans, kupił ów dom kwadratowy w Morfontaine, gdzie zamknął się w samotności i pracy.
Zdrowie, które uważał za stracone, polepszyło się prędko i w Morfontaine pod nazwiskiem doktora Gilberta spotkaliśmy go w osiemnaście lat po dramacie tylko co opowiedzianym.
Myślał on ciągle o dziecku Joanny, a nie mogąc żadnych przedsięwziąć kroków dla wyszukania jej, ponieważ Maksymilian żył ciągle, — nie zajmując się więc niczem na świecie, nie kochając nikogo, zdziczały mizantrop, znajdował życie tak utrudzającem, że przyzywał śmierci, lecz ta go nie chciała.
Ze swej strony hr. de Vadans, mieszkał w Paryżu w smutku i samotności, nie widując nikogo prócz jakeśmy wspomnieli, wicehrabiny de Challins i jej syna.
W dwa lata po śmierci Joanny, pani de Challins umarła, osierocając Raula.
Hrabia kochał bardzo swego siostrzeńca.
Probował przywiązać się do życia w osobie tego dziecka i sprowadził go do pałacu na ulicę Garancière.
Mianowany przez radę familijną opiekunem Raula, mającego wówczas lat jedenaście, umieścił go w kolegium.
Baronowa de Garennes znowu próbowała wtedy zbliżyć się do brata, lecz ten żadnej do niej nieuczuwał sympatyi, i nie starał się tego ukrywać.
Widziała, że się starzeje.
Zrujnowana prawie w zupełności szalonemi zbytkami i grą na giełdzie, marzyła przynajmniej o połowie spadku po Maksymilianie dla swego syna; przypuszczała, że jeżeli zbliżenie się nie powiedzie, Raul de Challins, niewątpliwie będzie wyróżniony w testamencie swego wuja, a może nawet zostanie ogólnym spadkobiercą.
Hrabiego, starania siostry nie wzruszały, nienawidził baronowej, a lodowatą obojętność okazywał Filipowi.
Filip ze swej strony nienawidził Raula. Nienawiść ta pochodziła z dwóch przyczyn: przedewszystkiem Raul był osobiście bogatym, posiadał bowiem nienaruszony spadek po matce, macierzyńska zaś sukcesya Filipa redukowała się do bardzo małej rzeczy. Powtóre i przedewszystkiem Fiip był pewny, że Raul jego kosztem odziedziczy większą część milionów hrabiego. Tego mu nie mógł przebaczyć.
Dwaj chłopcy podrastali mało się widując.
Ich upodobania i przyzwyczajenia różniły się o tyle, o ile ich charaktery.
Filip, bardzo zresztą inteligentny, obdarzony nadzwyczajną łatwością pojęcia, ulegał przyjemnościom, rozrzutności, gotów dać się porwać wszelkim najgorszym nawet namiętnościom.
Raul pracowity, spokojny nie rozumiał innej nad prostą drogi i młodość jego miała tylko szlachetne popędy.
Filip świetnie ukończywszy szkołę praw a wszedł w poczet adwokatów.
Raul czuł pociąg do studyów naukowych i oddał się im całkowicie. W dwudziestym szóstym roku stał się człowiekiem poważnym, rzadko tylko ukazywał się w świecie, i nie opuszczając domu, pielęgnował z synowską pieczołowitością wuja, który coraz bardziej upadał na siłach.
Młody człowiek mało mając blizkich przyjaciół a wcale znajomych, odwiedzał tylko od czasu do czasu hrabinę de Brennes, dawną i najbliższą przyaciołkę matki. Pani de Brennes miała dwudziestoetnią córkę — bardzo ładną. Panie te posiadały w pobliżu Nanteuil-le-Haudouin małą własność, gdzie Rtaul czasami przepędzał dni kilka, podczas pory letniej.
Maksymilian, powtarzamy, czuł się coraz słabszym. Od sześciu miesięcy stał się tylko swym cieniem. Stwierdzając upadek swych sił, i widząc zbliżający się koniec, charakter jego i tak pochmurny, stawał się bardziej jeszcze ponurym.
Wspomnienia przeszłości opanowywały umysł i prześladowały go bez przerwy. Straszna scena w szalecie nie wygładziła mu się z pamięci; stawała mu przed oczami, z najdrobniejszemi szczegółami, jak gdyby się to wczoraj zdarzyło.
Maksymilian myślał o swym bracie, o Joannie... o dziecku...
Mówił do siebie z przerażeniem:
— Czyż miałem prawo być tak nieubłaganym? Wielką była ich zbrodnia, lecz czyliż ja sam nie byłem ich wspólnikiem? Zaślubiłem bez miłości Joannę piękną, czarującą, godną uwielbienia... Nie człuem dla niej ani szacunku, ani przywiązania jakie mąż powinien mieć dla żony... Opuszczałem ją, pogardzałem nią, znieważałem obojętnością... Z innym mężem Joanna byłaby najwierniejszą żoną... Jestem powodem jej upadku, pozwoliłem jej umrzeć... chciałem zabić brata, winnego bezwątpienia, którego wina. Jednak z uwagi na położenie była może do wytłomaczenia! A dziecko! Czyż nie przekroczyłem granic mego prawa?
I hrabia de Vadans płakał gorzko, lecz łzy te nic przynosiły ulgi w cierpieniach i te, zamiast łagogodnieć, coraz się zwiększały.
Wielekroć razy bliskim był wyspowiadania się przed Raulem; chciał mu powiedzieć:
— Mam córkę... Nim umrę chcę ją ujrzeć... Przyprowadź mi ją... Naszym obowiązkiem jest kochać ją i uczynić szczęśliwą...
Lecz kiedy myśl ta opanowywała jego umysł; duma niezwalczona, będąca jego naturą, brała górę.
— Nie — mówił sobie. — To niepodobna! Póki żyję nikt nie dowie się o mojej hańbie!
I w tej strasznej walce zostawał zawsze zwycięzcą.
Nakoniec w ostatnim peryodzie wyczerpania, gdy prawie niepodobna mu było podnieść się na łóżku, Raul błagał o pozwolenie sprowadzenia lekarza, pan de Vadans odpowiedział:
— Lekarza... po cóż?
— Aby ci siły powrócił, drogi wuju, całą twoją chorobą jest osłabienie.
Maksymilian potrząsnął głową:
— Na chorobę tę nie ma lekarstwa — rzekł — najlepsi lekarze w świecie nie zdołaliby przedłużyć mi życia. Ciało jest zniszczone... Śmierć się zbliża!
— Ależ... — zaczął Raul.
— I przysięgam ci, że będzie dobrze przyjętą! — przerwał hrabia.
Baronowa de Garennes i Filip, czuwający ciągle, dowiedzieli się o zrozpaczonym stanie hrabiego. Stawili się w pałacu przy ulicy Garancière.
Raul błagał wuja żeby ich przyjął:
— Nikogo! — odrzekł hrabia z niecierpliwością — nie chcę widzieć nikogo, rozumiesz! Nikogo prócz ciebie.
Wobec tak stanowczo wyrażonego postanowienia, matka wraz z synem odeszli z niczem od drzwi hrabiego, bardzo zmięszani i niespokojni.


XV.

Zbliżająca się śmierć zwiększyła jeszcze wyrzuty jakie hrabia sobie czynił. Dniem i nocą myślał o Genowefie, sierocie, opuszczonej. Któż wie, czy to dziecko o którem słyszeć nie chciał od dnia jego urodzenia, od lat osiemnastu, żyje jeszcze? Maksymilian chociaż pod tym względem pragnął by mieć pewność, lecz trzebaby pytać, a duma jego zawsze przeciwko temu się oburzała.
— Jednakże — mówił sobie — jeżeli Genowefa żyje, obowiązkiem jest moim zapewnić jej przyszłość... Jej ojciec był bogaty... Dam jej majątek...
Pewnego dnia pod naciskiem tej myśli, pan de Vadans podobny do szkieletu i zaledwie mogący oddychać, korzystając z chwili w której był sam, wstał z łóżka, okrył się szlafrokiem i zawlókł się do biurka stojącego przy oknie, upadł na krzesło, wziął arkusz papieru, pióro i drżącą ręką nakreślił kilka wyrazów, grubym, nieforemnym charakterem i podpisał. Potem wyjął ze skrytej szuflady, arkusz stemplowego papieru zapisanego, złożył we czworo, wraz z papierem tylko co podpisanym, i wsunął w grubą kopertę. Kopertę zapieczętował lakiem, na którym wycisnął herb pierścieniem, który nosił na palcu.
Na kopercie grubem pismem, napisał cztery następujące wyrazy: „To jest mój testament14, poczem wysuszył mokry atrament, przyciskając arkuszem bibuły leżącym na biurku, i arkusz ten bibuły pozostawił. Na biurku znajdował się pulpit hebanowy z inkrustacyami z miedzi. Maksymilian otworzył ten pulpit, włożył kopertę i zamknął.
Wysilenie to, wyczerpało niemal do szczętu siły umierającego. Z wielkim trudem zawlókł się napowrót do łóżka, którego już nie miał więcej opuścić. Rozpoczęło się konanie, konanie powolne, bez cierpień. Konanie trwało pięć dni.
Hrabia wiedział, że umiera, i śmierć przywoływał.
Raul nie opuszczał go ani na jedną chwilę.
Piątego dnia, w chwili kiedy świt rozpraszał ciemności nocne, pan de Vadans, którego głos słabnął coraz bardziej, zażądał pomocy religijnej.
Kamerdyner Honoryusz pobiegł do kościoła Saint-Sulpice i przyprowadził księdza, który przyjął ostatnią spowiedź starca i dał mu rozgrzeszenie.
Po odejściu księdza, Maksymilian dał znak Raulowi ażeby się nad nim pochylił.
— Doznałem ulgi!... nie czuję już tego ciężaru który mnie przygniatał — rzekł uśmiechając się poraz pierwszy od lat osiemnastu... Mogę odejść... żegnam cię moje dziecię... Chcę być pochowanym w Compiegne, w grobie mojej famili.
Były to ostatnie słowa hr. de Vadans.
Oczy mu się zamknęły, jak gdyby zasypiał.
Westchnienie wydobyło się z piersi... Dusza opuściła ciało.
Kiedy Raul spostrzegł, że to zaśnięcie było snem wiecznym, pobożnie pocałował czoło już lodowate starca, którego koniec jakkolwiek przewidziany, sprawiał mu boleść głęboką.
Potem zapytał Honoryusza, jakie kroki należy poczynić, aby otrzymać pozwolenie przewiezienia zwłok do Compiègne.
— Administracya przedsiębierstwa pogrzebowego — odrzekł — wskaże panu wicehrabiemu drogę...
— Udam się tam natychmiast.
— Czy pozwoli mi pan powiedzieć słów parę?
— Mów, o co chodzi?
— Znałem dobrze charakter mego biednego pana i myślę, że nie przyszło mu na myśl napisać testamentu... Nie miał dzieci, zatem pan i pańska ciotka pani de Garennes, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą dziedziczyć...
— To mnie mało obchodzi... — odrzekł Raul. — Mój osobisty majątek wystarcza mi aż nadto.
— Jeżeli pozwoliłem sobie wspomnieć o spadku, to jedynie dla tego, ażeby panu przypomnieć, że opanowany boleścią, mógłby pan zapomnieć uprzedzić panią baronowę i jej syna...
— Nie zapomniałem o tem Honoryuszu... Zawsze ubolewałem nad niepojętą antypatyą wuja do mego kuzyna, którego... szanuję... Idę natychmiast uprzedzić moją ciotkę i Filipa, przyjdą tu zastąpić mnie przez kilka godzin, bo już nie czuję sił, i potrzebuję koniecznie trochę spoczynku... Nim oni tu przyjdą, i podczas kiedy ja będę w merowstwie i w administracyi pogrzebowej, nie odchodź z tego pokoju. Zmarły nie powinien zostawać sam...
Raul poszedł przywdziać żałobne suknie, zaopatrzył się w konieczne papiery do zadeklarowania aktu zejścia i wyszedł z pałacu.
Fiakr wzięty na placu Saint-Sulpice zawiózł go naprzód do pani de Grammes. Baronowa jak wiemy mieszkała przy ulicy de Madame. Filip był u matki.
Wiedząc, że hrabia jest umierającym, oboje rozmawiali o nadziei spadku, i zapytywali się wzajemnie, czy nadzieje te nie zakończą się okrótnym zawodem.
Matka zarówno jak syn niczego przed sobą nie ukrywali, rozumieli się przewybornie, gdyż jedno warte było drugiego.
Dzwonek dał się słyszeć.
W parę sekund pokojówka oznajmiła wizytę pana de Challins.
Filip i baronowa spojrzeli się po sobie.
— Prosić... — rzekła pani de Garennes.
Raul wszedł.
— Przynosisz nam złą nowinę? — zawołał Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł młody człowiek — Drogi nasz wuj, żyć przestał.
Baronowa zasłoniła suche oczy chustką.
— Biedny mój brat — wyszeptała głosem, który usiłowała uczynić drżącym. — Okazywał się niesprawiedliwym, okrótnym względem mnie i mego syna, a pomimo to kochałam go... Śmierć jego głęboko mnie zasmuca...
— Niecałe dwie godziny upłynęły, jak zgasł... — odrzekł Raul — przyszedłem umyślnie, żeby was uprzedzić, sam zaś idę wyjednać upoważnienie do przewiezienia zwłok do Compiègne, tak a bowiem była je go ostatnia wola...
— A czy zrobił testament? — zapytał Filip.
— Nie sądzę... ustnie dał mi poznać swoje życzenie.
— Czy opieczętowanie zostało zrobione w pałacu?
— A pocóż?... Słyszałem nieraz wuja jak mówił, że brat jego Gilbert umarł przed wielu laty w Ameryce, a więc dwóch tylko jest spadkobierców, moja ciotka i ja, majątek musi być przecież podzielony między nas...
— Słusznie — rzekła baronowa — opieczętowanie jest zbyteczne. Czy potrzebujesz nas Raulu?
— Tak jest moja ciotko. Przyszedłem was prosić, ciebie i Filipa, ażebyście mnie zastąpili przy zwłokach naszego krewnego, podczas mojej nieobecności.
— Jesteśmy gotowi — rzekł Filip z żywością — matka i ja udamy się natychmiast do pałacu. Zresztą potrzebujesz zapewne spoczynku, wydajesz się całkiem wyczerpany ze zmęczenia.
— Pięć nocy nie kładłem się spać...
— Zastąpimy cię tej dzisiejszej nocy — rzekła baronowa — idźże za swemi interesami.. Za dwadzieścia minut będziemy na ulicy Garancière.
Raul uścisnął rękę ciotki i kuzyna, wsiadł do fiakra oczekującego go na dole.
Matka z synem pozostali sami.
— Jeżeli szczęśliwa nasza gwiazda sprawi, że nie ma testamentu — rzekła baronowa — weźmiemy połowę spadku.
— Cały majątek powinniśmy wziąść — rzekł Filip.
— Cały majątek? — powtórzyła pani de Garennes.
— Tak, cały.
— Ależ to niepodobna.
— Kto wie.
Baronowa spojrzała na syna z ciekawością i niepokojem.
— Jakąż ty masz myśl? — zapytała.
— Powiem ci później, matko.
— Dla czegóż nie teraz?
— Dla tego, że naprzód chcę wiedzieć, czy plan mój jest możliwy do wykonania, a to zależy od wielu rzeczy... Tymczasem pałac jest dla nas otwarty... Spieszmy korzystać z tego.
— Włożę tylko żałobne ubranie i zaraz powrócę.
Pani de Garennes wyszła z salonu.
Filip przechadzał się wzdłuż i wszerz ze wzruszeniem, widocznie zaprzątnięty jakąś myślą, niedającą mu pokoju.
— Jeśli Raul myli się — mówił do siebie — jeżeli testament znajduje się w rękach notaryusza, wszystko przepadło... Jeżeli przeciwnie wuj zaniedbał napisania ostatniej swej woli, moja matka sama będzie dziedziczyć... to już moja rzecz.
Baronowa ukazała się, ubrana całkiem czarno.
— Otóż jestem... — rzekła.
— Idźmy.
Oboje skierowali się ku ulicy Garancière i przez całą drogę nie zamienili ani słowa.
Oboje pogrążeni byli w myślach.
Berthaud stangret odźwierny zmarłego hrabiego otworzył im bramę.
— Co za nieszczęście pani baronowo, co za nieszczęście! — rzekł stary sługa łkając.
— Tylko co powiedziano nam tę smutną nowinę — odpowiedziała pani de Garennes — i przychodzimy.
Honoryusz usłyszawszy dzwonek, otworzył drzwi przedsionka.
Zobaczywszy baronowę z synem pospieszył na ich spotkanie, i kłaniając się nizko, zapytał:
— Pan de Challins uprzedził panią baronowę?
— Tak, Honoryuszu, i przychodzę z synem pomodlić się przy zwłokach mego biednego brata... zaprowadź nas do jego pokoju... proszę cię.
— Pani baronowa znajdzie tam Zuzannę.
Zastąpimy ją.
Wszyscy troje skierowali się ku pokojowi hrabiego de Vadans.
Zuzanna uporządkowała wszystko.
Świece paliły się przy zwłokach.
Krucyfiks spoczywał na piersiach zmarłego i poczciwa kobieta klęczała przy łóżku i modliła się.
Wstała posłyszawszy kroki wchodzących.
Filip i pani de Garennes zbliżyli się do łoża śmiertelnego i przyglądali się bladej i wychudłej twarzy Maksymiliana. Trup, którego sztywne kształty rysowały się pod kołdrą, podobny był do szkieletu.
Pani de Garennes wydała jęk sztucznie modulowany, z akompaniamentem tych słów:
— Oh! mój biedny bracie... nie mogłam cię zobaczyć za życia! nie mogłam uścisnąć cię poraz ostatni!...
I zakrywając twarz rękami zdawała się płakać.
— Możesz odejść Zuzanno — rzekł Filip do starej służącej bardzo cichym głosem — wszyscy tu zapewne potrzebujecie spoczynku. Matka moja i ja będziemy czuwać przy zwłokach.
Zuzanna przeżegnała się, przyklękła przed łóżkiem i odeszła.
Baronowa uklękła przy krześle i zdawała się zabierać do modlitwy. Filip ze zmarszczonemi brwiami, spuszczoną głową, umiał minę dziwnie zamyśloną.
Nagle zwrócił się do Honoryusza i zapytał:
— Który lekarz bywał u wuja?
— Żaden panie Filipie — odpowiedział kamerdyner.
— Jakto żaden? Więc mój wuj był opuszczony?
— Pan Raul nieraz chciał sprowadzić doktora, ale mój pan nie chciał nawet o tem słuchać.
— Nie trzeba było zwracać na to uwagi i sprowadzić doktora pomimo jego woli.
— Ah, panie Filipie, kiedy pan hrabia, czegoś nie chciał uczynić, niepodobna było nie być mu po słusznym.


XVI.

Filip zadrżał widocznie słuchając kamerdynera i dziwny jakiś ogień błysnął mu w oczach.
Po chwili namysłu, mówił dalej:
— A więc mój wuj, nie brał żadnych lekarstw?
— Właściwych lekarstw nie brał, tylko jakąś uspakajającą miksturę, którą sam sobie przepisywał.
— A gdzie przyprawiano tę miksturę?
— W aptece pałacowej.
— Nigdy nie słyszałem o tej aptece.
— Jest ona tu jednak zawsze, od czasu kiedy p. doktór Gilbert, zmarły w Ameryce osiemnaście lat temu, mieszkał tu z bratem.
— Czy ty podawałeś tę miksturę mojemu wujowi?
— W pierwszych chwilach, ja podawałem, ale choroba uczyniła mego biednego pana tak nerwowym, tak mizantropijnym, że wkrótce nie chciał nic przyjmować z moich rąk.
— I któż wtedy mu podawał?
— Pan Raul... Mój pan nikogo nie znosił prócz niego... Ah! pan Raul, ile on miał cierpliwości, i poświęcenia! Dniem i nocą siedział przy wuju, nie opuszczał go ani na chwilę... Pielęgnował go tak jak gdyby był jego synem a nie siostrzeńcem, i dla tego to, jak mówiłem pan hrabia jego jednego tylko znosił.
— Czy sądzisz, że mój wuj zrobił testament? — zapytał Filip.
— Nie sądzę... pocóż by miał robić testament? Czyż pan hrabia nie miał naturalnych spadkobierców, którzyby się podzielili tem co po nim zostanie?
— Właśnie dla tego ażeby ten podział nie był równy, mógł uczynić testament — odrzekł Filip.
— Wszak wiesz o tem, że mój wuj mało miał bardzo sympatyi do mojej matki i do mnie, gdy tymczasem kochał bardzo mego kuzyna Raula... Trudno przypuszczać, ażeby nie pragnął odznaczyć i to w wielkich rozmiarach, swego ulubionego siostrzeńca...
— A na cóżby? Pan Raul i tak jest dość bogaty...
— Eh! mój kochany Honoryuszu, wszak wiesz... woda zawsze płynie do rzeki!... Z resztą jeśli nawet taki jest, to sprawiedliwie, nie myślałbym się skarżyć... Poddając się wszystkim wymaganiom, wszystkim kaprysom, chorego, zgryźliwego i samowolnego starca, mój kuzynek zasłużył n a większą część sukcesyi.
— To prawda panie Filipie, pomimo to jednak przekonany jestem, że biedny mój pan żadnego nie napisał testamentu.
Badanie to kamerdynera wuja, młody baron na tem zakończył.
— Idź spocząć, mój przyjacielu — rzekł Filip — bardzo zapewne tego potrzebujesz.
Honoryusz ukłonił się nizko i wyszedł.
Filip odprowadził go do drzwi, które za nim zamknął, pilnie przez chwilę słuchając oddalających się kroków starego kamerdynera.
Powrócił do matki.
— Słyszałaś matko? — zapytał.
— Wszystko. Uważałam dobrze i zrozumiałam zaraz, że nie bez celu wypytywałeś go.
— Honoryusz wydaje się być przekonanym, że nie ma testamentu.
— Podzielam to przekonanie.
— Żadnego doktora nie było u wuja... Mikstury, które mu Raul podawał, były tu na miejscu przygotowywane, z preparatów wziętych z apteki pałacowej... Nareszcie, kuzynek mój sam jeden był przy śmierci hrabiego, zawiadomił nas dopiero kiedy już umarł!!
Pani de Garennes poczuła lekki dreszcz prze chodzący ją od głowy do stóp.
— I cóż za wnioski wyprowadzasz — zapytała — z tego wszystkiego?
— Nic zupełnie, dotychczas... szukam...
— Czego?
— Sposobu, ażeby cały majątek nam się dostał. Podwójnie byłbym szczęśliwy: raz mając miliony, drugi raz mając je wbrew woli człowieka który nas nienawidził, którego ja pamięć przeklinam...
Mówiąc te słowa Filip uniesiony gniewem, podniósł głos...
— Milcz, milcz! zawołała przestraszona baronowa. — Nierozsądny! gdyby cię kto usłyszał.
— To prawda — szepnął kuzyn Raula.
I zamyślony usiadł koło biurka, w którem przed dwoma dniami hrabia de Vadans złożył swój testament. Na biurku leżało jeszcze pióro, którem hrabia pisał, lak którym kopertę zapieczętował i arkusz bibuły, którym suszył napis na kopercie.
Imaginacya Filipa budowała ponury dramat. Rozwiązanie tego dramatu, jeśli potrafi go doprowadzić do upragnionego rezultatu, wprowadzi matkę a tem samem i jego, w posiadanie całego majątku hrabiego de Vadans.
Jaka mogła być cyfra tego majątku, zwiększonego dochodami, których hrabia ałą tylko cząstkę wydawał od lat tylu, żyjąc w zupełnem odosobnieniu? Nie wiedział, ale przypuszczał, że musiała być olbrzymią.
Miliony tańczyły mu przed oczami.
Przyszła mu do głowy myśl ażeby co do tego wybadać Honoryusza, lecz przez rozsądek wstrzymać się postanowił.
Spojrzenia jego błądziły po pokoju nie zatrzymując się na żądnym przedmiocie, jak zwykle u człowieka owładniętego jedną myślą i pracującego umysłem. Machinalnie wzrok jego padł na leżące na biurku arkusze bibuły służące do suszenia atramento, na których dawały się widzieć ślady pisma, podobne do dziwacznych hieroglifów, pokrzyżowane w rozmaitych kierunkach i zupełnie nieczytelne. Nagle zadrżał.
Kilka liter grubszych, a zatem wyraźniejszych od innych, uderzyło go w oczy.
Cztery słowa zwróciły jego uwagę. Słowa te były w ten sposób rozstawione:

tnematset jóm tsej oT

Filip zadrżał.
— Mój wuj widocznie użył tej bibuły aby wysuszyć pismo... szepnął, frazes jest wywrócony, ale czytając od prawej ręki do lewej, znaczy; To jest mój testament. Wątpić nie podobna... Testament napisany! — dodał podnosząc cokolwiek głos.
Baronowa zadrżała, szybko wstała z krzesła na którem siedziała przy łożu śmiertelnem i zbliżyła się do syna.
— Co ty mówisz? — zawołała z przerażeniem.
— Mówię ci moja matko — rzekł — że wuj przed śmiercią napisał swoją ostatnią wolę.
— Jesteś tego pewny?
— Mam dowód.
— Gdzież ten dowód?
— Patrz...
Filip wskazał baronowej arkusz bibuły, wytłomaczył znaczenie tych czterech słów, równie strasznych dla niego jak Mane, Tecel, Phares ukazujące się podczas uczty Baltazara, i zakonkludował:
— A więc jest testamet, a testament ten zawiera bądź pewna moja matko, wydziedziczenie nas na korzyść kuzynka, będącego ogólnym spadkobiercą. Wszystko przepadło!
I Filip z gestem wściekłości odrzucił arkusz bibuły, który zsunął się po pulpicie i upadł za biurko.
Pani de Garennes szybkie rzuciła do koła pokoju spojrzenie.
— Ależ — rzekła półgłosem — wszak Raul i Honoriusz obaj utrzymują, że nie ma testamentu...
— Cóż to znaczy?
— Przynajmniej to, że obaj nie podejrzywają istnienia tego aktu...
— Czyż to przeszkadza mu istnieć?...
— Nie zapewne, ale możliwem jest, a nawet prawdopodobnem, że testament, w ostatniej napisany chwili, znajduje się tu, w jednej z tych szuflad. Oddawna już hrabia nie opuszczał pokoju. Honoryusz zatem musiałby mieć sobie powierzone odniesienie testamentu do notaryusza, a kiedyś go zapytywał o to, byłby ci powiedział.. żadnej przecież me miał przyczyny ukrywać tego przed tobą...
— To prawda — zawołał Filip, którego oczy się zaświeciły.
— A jeżeli znajdziemy — mówiła dalej baronowa — ten testament, będziemy mogli go... usunąć...
— I to prawda! — powtórzył młody człowiek z radosnym dreszczem. — Pilnuj tych drzwi moja matko.
I wskazał na drzwi, któremi wyszedł stary sługa. Pani de Garennes podbiegła ku drzwiom.
— Szukaj bez obawy — rzekła — nikt nas podejść nie może.
Filip szybko obejrzał meble stojące w pokoju. Wszystkie klucze znajdowały się w zamkach. Pierwsze przejrzał biurko, na którem wsparty był przed chwilą. Koleino przepatrzył cztery szuflady lecz nic nie znalazł. Wtedy otworzył pulpit hebanowy i wydał okrzyk tryumfu.
— Nie trzeba było długo szukać — rzekł biorąc kopertę. — Oto testament...
Baronowa zbliżyła się.
— Czy rzeczywiście? — zapytała.
— Zobacz... Napisane własną jego ręką.. Zobaczymy zaraz, czy wuj traktował nas jak obcych, jak wrogów.
Zabierał się do rozerwania koperty, pani de Garennes schwyciła go za rękę.
— Nierozsądny — rzekła — wstrzymaj się.
— Dla czego?
— Jeżeli duplikat tego testamentu złożony jest u notaryusza, lub jeżeli Raul pomimo tego co mówił, wiedział o jego istnieniu, moglibyśmy być oskarżeni o zniszczenie go.
— To słusznie.. a jednakże chciałbym wiedzieć...
— Zaczekaj aż Raul zawiadomi notaryusza o śmierci mego brata... Wtedy nie będziem się mieli czego obawiać, i będziesz mógł postąpić jak ci się podoba...
— Tymczasem ja to zatrzymuję... — rzekł Filip wsuwając kopertę do kieszeni.
Odgłos kroków dał się słyszeć w sąsiednim pokoju. Baronowa spiesznie zajęła miejsce przy łóżku i przybrała postawę płaczącą. Filip stanął przy niej z wyrazem twarzy poważnym i smutnym.
Drzwi otworzyły się i Raul Challins wszedł do pokoju.
— Kochany Filipie — rzekł — skończyłem już wszystkie interesa, akt zejścia już spisany. Jutro mieć będę upoważnienie przewiezienia do Compiègne zwłok naszego biednego wuja. Jutro o czwartej popołudniu furgon pogrzebowy przybędzie do pałacu, zabrać trumnę...
— O czwartej popołudniu? — powtórzył Filip z zadziwieniem.
— Tak.
— Ależ nie możecie jednym tchem jechać aż do Compiègne.
— Zatrzymamy się w Pontarmé i tam odpoczniemy przez kilka godzin nocnych. Woźnica będzie miał co do tego instrukcyę...
— A tak, to rozumiem...
— Myślałem o wszystkich szczegółach, doktór dziś jeszcze przybędzie sprawdzić śmierć. Administracya jutro przyszłe swoich ludzi wraz z trumną, do której zostanie przybitą tablica nosząca imiona i nazwisko hrabiego de Vadans, datę urodzenia i datę śmierci. Pozostaje mi tylko jedna rzecz do zrobienia i to natychmiast.
— Cóż takiego?
— Jechać do Compiègne.
— W jakim celu?
— W celu uprzedzenia o przybyciu zwłok, urządzenia nabożeństwa i pogrzebu... Administracja ułatwi wszelkie trudności, jeżeli się jakie znajdą...
— Ależ zabijesz się z utrudzenia mój biedny Raulu!... Ty, który i tak potrzebujesz spoczynku...
— Później odpocznę... Teraz proszę ciotkę i ciebie, żebyście mnie tu zastąpili.
— Nie wyjdziemy z pałacu... będziemy czuwać w tym pokoju...
— A więc odjeżdżam...
— Czy nie sądzisz kochany Raulu, że zanim wyjedziesz należało by uczynić jeden krok konieczny, chyba, że uważasz za stosowne ażebym ja to spełnił.
— O czemże to mówisz?
— O uprzedzeniu notaryusza mego wuja.
— Myślałem już o tem.
— Ah! — rzekł Filip, którego wzrok wyrażał niepokój. — Widziałeś więc notaryusza?


XVII.

— A... — zaczął Filip drżącym głosem, gdyż pomimo panowania nad sobą, nie był w stanie ukryć wzruszenia — a czy nie powiedział ci, że jest depozytaryuszem testamentu?
— Nie ma on nic podobnego w swoich rękach — odrzekł Raul — nawet jest przekonany, że nasz wuj nie zostawił żadnego rozporządzenia. Z resztą gotowe ma dla nas, rachunki wartości deponowanych u niego i w banku...
— A czy radził ci jak postąpić?
— Nic mi nie radził zupełnie, wszystko pójdzie naturalną koleją rzeczy.
W tej chwili wszedł Honoryusz.
— Czego chcesz mój przyjacielu — zapytał Raul.
— Kazałem przygotować śniadanie — odrzekł stary sługa — myślałem, że pani baronowa i panowie będą potrzebowali jakiegoś posiłku...
— Miałeś słuszność, trzeba podtrzymać siły... będą nam one potrzebne... Honoryusz zostanie w tym pokoju, podczas gdy my zejdziemy do sali jadalnej... proszę cię moja ciotko.
Jedząc pośpiesznie, zredagowano zawiadomienie o śmierci i ułożono listę osób, które wypadało zaprosić na pogrzeb hrabiego de Vadans.
Przy stole siedzieli bardzo krótko.
Przed opuszczeniem pałacu, Raul wydał rozkazy Honoryuszowi co do drukowania i rozesłania biletów zapraszających.
Baronowa z synem powróciła do pokoju zmarłego. Jak tylko pozostali sami, Filip odezwał się do matki:
— Słyszałaś matko, nie ma innego testamentu prócz tego który mam w kieszeni...
— Tak — odrzekła pani de Garennes — i możesz teraz bez obawy zobaczyć, jaką część mój brat nam w nim przeznaczył.
Filip wyjął z kieszeni kopertę, której część górną przeciął scyzorykiem. Arkusz papieru stemplowego, włożony tam przez hrabiego pierwszy wpadł mu w oczy.
— Co to jest? — rzekł zadziwiony.
I półgłosem odczytał znane już czytelnikowi pokwitowanie Mikołaja Vendame z odbioru dziecka, wystawione na imię Honoryny Lefebvre.
Usłyszawszy nazwisko Mikołaja Vendame pani de Garennes zawołała:
— Vendame! ależ to nazwisko twego służącego.
— Tak jest — odpowiedział Filip — Julian Vendame pochodzi z Nanteuil-le-Haudoin, a Mikołaj Vendame jest jego ojcem, ale to nam nie wyjaśnia co znaczy ten papier...
— Obawiam się odgadnąć — rzekła pani de Grarennes. — Przeczytaj testament.
Filip wziął arkusz papieru i czytał głuchym głosem:
„Ja, Karol-Maksymilian hrabia de Vadans, zapisuję cały mój majątek, wynoszący sześć milionów, siedemkroć sto tysięcy franków, mojej prawej córce...“
— Jego prawej córce! — przerwała baronowa z gestem zdumienia. — On miał córkę!
— Słuchaj dalej, moja matko! — rzekł Filip, którego czoło potem było okryte. Czytał dalej:
„Mojej prawej córce zapisanej w książkach stanu cywilnego w Compiègne 17 grudnia 1863 pod imieniem Genowefy de Vadans, córki hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville, umieszczonej tegoż samego dnia u Mikołaja Vendame rolnika w Nanteuil-le-Haudoin, jak to zaświadcza dołączone tu pokwitowanie, które ma służyć egzekutorowi mego testamentu, do reklamowania mej córki i wprowadzenia jej w posiadanie majątku...“
— Córka! — zawołał Filip — jakaś nieznajoma kradnie nam nasze miliony!
Tym razem baronowa przerwała:
— Czytaj dalej, czytaj! Czyż nie widzisz, że siedzę jak na rozpalonych węglach.
Młody człowiek czytał dalej:
„mianuję siostrzeńca mego Raula de Challins egzekutorem mego testamentu i pragnę, jeżeli serce jego jest wolne, aby zaślubił porzucone okrutnie przezemnie dziecko od czasu śmierci jego matki, za co błagam Boga o przebaczenie.
„w Paryżu 25 lipca 1881 „Maksymilian de Vadans“.
Filip wyczerpany, dyszący, zwiesił głowę na piersi.
— Rozumiem wszystko — rzekła baronowa. Tajemnica, którą podejrzywałam osiemnaście lat temu, jest dla mnie dziś jasną. Hrabina Joanna kochała sWego szwagra Gilberta. Maksymilian zabił Gilberta i ukrył trupa, rozgłosiwszy o śmierci jego w Ameryce. Joanna wkrótce za nim poszła do grobu. Hrabia usunął dziecko nienawidząc go zapewne, potem po osiemnastu latach, osłabł na umyśle i ogarnęły go niedorzeczne wyrzuty sumienia, wtedy napisał testament.
Filip szybko podniósł głowę.
— A więc cóż, cóż nas to obchodzi! — odrzekł dzikim jakimś tonem. Testament w moich jest rękach! Ta dziewczyna nigdy się nie dowie kto był jej ojcem... pozostanie Genowefą, niczem więcej jak Genowefą...
— Czyż to podobna?
— Dla czegóżby nie?
— Śmierć twego wuja wiadomą będzie wszędzie, za kilka dni.
— A więc?
— Ludzie, którym dziecko zostało powierzone nie będą milczeć...
— Vendamowie? jakżeż mówić mają, kiedy nie znają nazwiska ojca Genowefy?...
— Ale ta Honoryna Lefebvre, ta wie dobrze! Może wydać tajemnicę, a raczej sprzedać...
— Zajmę się nią, i jeśli będzie potrzeba, kupię jej milczenie... Genowefy nie ma się co obawiać. Miliony do nas należą!!
Mówiąc to Filip włożył papiery w kopertę, a kopertę do kieszeni...
— Miliony... — powtórzyła pani de Garennes.
— Naturalnie.
— Chcesz powiedzieć, połowa tych milionów, bo jak nie ma testamentu, Raul bierze swoją część.
Młody baron potrząsnął głową.
— Raul nic nie weźmie... — rzekł. — Wszystko będzie nasze!
— Nie rozumiem... o czem ty myślisz? Wytłomacz się.
— Chcesz tego matko?
— Proszę cię...
— A nie uczujesz słabości, ani przerażenia? Nie zechcesz sprzeciwić się mojemu planowi?
— Wiem, że toby się na nic nie przydało, że nikt w świecie, nie mógłby przeszkodzić ci dokonać tego co raz postanowiłeś.
— Posłuchaj więc moja matko... Nie znasz kodeksu, ale ja który jestem adwokatem, a tem samem prawnikiem, znam go we wszystkich szczegółach... Otóż artykuł 727 kodeksu cywilnego, księga 3, tytuł 1, rozdział 2 mówi:
„Niegodni są brania spadku, i jako tacy wyłączeni od sukcesyi: 1-o ten który zostanie skazany za targnięcie się na życie zmarłego...“
— Nieszczęśliwy!! — zawołała pani de Garennes. Co za przerażająca myśl przyszła ci do głowy?
— Myśl zabrania bez podziału milionów mojego wuja... Cóż nad to prostszego?
— Obawiam się zrozumieć cię...
— To znaczy, że mnie rozumiesz...
— Chcesz zgubić Raula...
— Chcę mieć miliony... Tem gorzej dla Raula jeżeli mi staje na zawadzie!
— Cóż chcesz uczynić?
— Mistrzowski zamach, bądź pewna, gdyż znalazłem to czego szukałem... przypadek nastręcza mi sposobność, mam pod ręką człowieka który może mi pomódz, sam bowiem działać nie mogę.
— Któż jest ten człowiek?
— Julian Vendame.
— Twój lokaj?
— Tak jest.
— I ośmielisz się zaufać mu? Wziąść go za wspólnika?
— Wybrałbym go z tysiąca... Jestem jego pewny...
— Wierzysz w jego poświęcenie?
Filip pogardliwie wzruszył ramionami.
— Jego poświęcenie! — powtórzył śmiejąc się — oh! bynajmniej! Julian poświęca się tylko dla własnego interesu. Otóż w jego interesie leży pomagać mi... Z resztą wskutek pewnych szczególnych okoliczności znajduje się on w absolutnej odemnie zależności... A zatem nic nie ryzykuję a mam prawo na niego rachować... Pozostań tu moja matko... Wychodzę na godzinę.
— Gdzie idziesz?
— Idę do siebie...
— Widzieć się z tym lokajem, zapewne?
— Właśnie.
— Ostrzegam cię raz jeszcze, strzeż się...
Filip nic nie odpowiedział i wyszedł. Na dziedzińcu spotkał odźwiernego.
— Berthaud — rzekł mu — jak Honoryuaz powróci, uprzedź go, że interes powołuje mnie do sądu... Za godzinę lub dwie powrócę...
— Polecenie pana barona, zostanie spełnione — odrzekł Berthaud.
Młody człowiek poszedł ulicą Garancière, minął ogród Luksemburski i w niecałe dziesięć minut znalazł się na ulicy d’Assas, w domu który zamieszkiwał. Julian Vendame porządkował w mieszkaniu.
— Pan baron, już powraca! — zawołał — sądziłem, że pan baron będzie w mieście jadł śniadanie... Czy przynieść kotlety?
— Niepotrzeba — odrzekł Filip — mam z tobą do pomówienia. Chodź ze mną do gabinetu.
Kamerdyner udał się za swym panem, nie bez pewnej niespokojności. Badał swoje sumienie. Czy nie zbroił czego za co by mógł mieć głowę porządnie zmytą?
Filip usiadł przed biurkiem.
— Zamknij drzwi — rozkazał.
Vendame drzwi zamknął.
— Teraz, posłuchaj mnie uważnie.
— Panie baronie, słucham z całą uwagą.
— Mogę liczyć na ciebie stanowczo, nieprawdaż?.
— Mam nadzieję, że pan baron nie wątpi o tem! — odrzekł kamerdyner tonem przejętym, nadając swej twarzy wyraz hypokryckiego rozczulenia. — Mam pamięć serca, wiem dobrze com winien panu baronowi i nigdy niezapomnę! Dałem się uwieść... dostałem się przed sąd policyi poprawczej... Pan baron raczył się mną zainteresować, i siłą swego talentu zmusił sąd do uwolnienia mnie.
— Wyrywając z twoich akt, które mi sąd powierzył, dowód stanowczy...
— Nie ma wątpliwości, że pan baron odegrał dla mnie rolę Opatrzności!...
— Dowód ten pociągał za sobą twoje potępienie — mówił dalej Filip. — Zachowałem go... Znajduje się w pewnem miejscu... i znalazłby się w potrzebie.
— Wiem o tem, ale pan baron nie potrzebował wcale tego środka, aby mnie do siebie przywiązać... Dla duszy człowieka dobrze urządzonego jak ja, wdzięczność silniejszym jest bezporównania węzłem, aniżeli obawa.
— Mówisz o twej wdzięczności.
— Z całą szczerością, panie baronie... przysięgam.
— A więc zdarza się sposobność dać mi jej dowody.
— Jestem gotów!.. Po słowach, czyny! Takim jest mój charakter...


XVIII.

— Więc uczynisz cokolwiek ci zaproponuję? — zapytał Filip.
— Bez wahania, panie baronie... — odrzekł Vendame.
— I będziesz miał słuszność we własnym nawet twoim interesie... Pracując dla mnie, będziesz pracował dla siebie... Zrobię cię bogatym.
— Przyklaskuję z całej duszy tym szlachetnym chęciom pana barona! — zawołał kamerdyner z komiczną intonacyą. — Zawsze ubóstwiałem fortunę... zdaleka... platonicznie... bardzo by mi było przyjemnie znaleźć się z nią w blizkich i poufałych stosunkach.
— W razie powodzenia wyliczę ci sto pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Sto pięćdziesiąt tysięcy frankow — powtórzył Vendame nie bardzo olśniony. — Wcale to ładna sumka bezwątpienia. A kiedy kasa będzie otwarta?
— W dniu w którym wejdę w posiadanie sukcesyi po moim wuju.
— Więc pan hrabia de Vadans jest gorzej?
— Umarł.
— Szlachetny gentleman, i dobrze uczynił raz zdecydowawszy się... — rzekł zimno Julian. — Wiele zostawił?
— Około sześciu milionów.
— Nie ma testamentu?
— Nie ma.
— A zatem połowa spadku przypada z prawa panu baronowi. To wcale ładny grosz.
— To za mało! — odrzekł Filip. — Ja chcę wszystkiego.
— Rozumiem to, ale czy to możliwe?
— Możliwe i łatwe.
— Czy to dla osiągnięcia tego celu moja kolaboracya potrzebną jest panu baronowi?
— Tak.
— Czy pan baron raczy wytłumaczyć mi co mam robić?...
— Słuchaj więc: Ciało mojego wuja przewiezione zostanie jutro do Compiègne, gdzie się znajduje grób familijny hrabiów de Vadans... Furgon przedsiębiorstwa pogrzebowego zabierze trumnę z pałacu przy ulicy Garancière jutro o godzinie czwartej i uda się jednym tchem aż do Pontarmé, gdzie się zatrzyma. Woźnica i mój kuzyn Raul de Challins który zwłokom towarzyszy, nocować będą w Pontarmé w oberży. Otóż potrzeba, ażeby w czasie między ich przyjazdem a wyjazdem, trumna zawierająca w sobie ziemię, umieszczoną została w furgonie w miejsce trumny ze zwłokami... Czy zrozumiano?
Vendame słuchał z natężoną uwagą.
— Najzupełniej zrozumiana.. — odpowiedział. — Chodzi o przygotowanie środków, a zatem mam natychmiast zaopatrzyć się w konia, wóz, trumnę, narzędzia, nakoniec wszystko co jest potrzebnem do uskutecznienia zamiany...
— Tak jest.
— Dziś wieczór wszystko będzie zamówione, a jutro rano udam się w drogę do... właściwie nie wiem gdzie się mam naprzód udać?
— Do Chapelle en-Serval... Będę tam około wpół do dziewiątej wieczór.
— Dobrze, w ciągu dnia przejdę się spacerem do Pontarmé, zwiedzę oberżę i ułożę wszystko...
— Trzeba wyszukać w polu miejsca gdzieby można bez wielkiego trudu zakopać trumnę.
— Znajdę, ale jak otworzyć furgon?
— Szukaj sposobu. Co do szczegółów spuszczam się na ciebie. Musisz się zaopatrzyć w tablicę miedzianą, na której każesz wyryć nazwiska i tytuły mego wuja, datę urodzenia i datę śmierci.
— Muszę to mieć na piśmie.
— Napiszę ci...
Filip wziął arkusz papieru i zmieniwszy charakter pisma napisał to co miało być wyryte na tablicy.
— Dla czegóż nie mamy użyć tablicy z tam tej trumny? — zapytał Vendame.
— Nie mielibyśmy dosyć czasu... Chodzi jak największe uproszczenie, ażeby można działać szybko...
— To słusznie.
Julian włożył papier do kieszeni i zdawał się nad czemś zastanawiać.
— Zdawałoby się, że cię coś niepokoi? — rzekł Filip.
— Nic mnie nie niepokoi, ale jedna rzecz mnie intryguje...
— Cóż takiego?
— Zapytuję siebie, jakim sposobem ukrycie zwłok może pana barona wprowadzić w posiadanie całej sukcesyi?
— Nie trudź się odgadywaniem... — rzekł Filip z uśmiechem. — To moja tajemnica. Zresztą później zrozumiesz to co ci się wydaje teraz niepojętem. Masz moje instrukcye... Działaj.
— Aby działać, brakuje mi najważniejszej rzeczy...
— Czego?
— Nerwu wojny...
— Pieniędzy?
— Tak jest jest pieniędzy, tak panie baronie.
— Wieleż ci potrzeba?
— Na kupno wozu i konia nie podobna oznaczyć cyfry, dla tego głównie, że nie będę miał czasu targować się... Pójdę na koński targ... Czasami można tam znaleźć coś niezłego... Nie wiem co kosztuje trumna dębowa w najlepszym gatunku... Potem tablica, wyrycie napisu, narzędzia... Niech mi pan baron da trzy tysiące franków... Podam panu wiernie ścisły obrachunek moich operacyi.
Filip otworzył szufladę wyjął trzy bilety bankowe i podał je Julianowi.
— Masz wszystko co ci potrzeba, idź i załatw się szybko...
Idę natychmiast, aby być gotowym na jutro rano nie mam chwili do stracenia.
— Jutro między ósmą a dziewiątą będę w Chapelle-en-Serval...
— Będę oczekiwał na pana barona...
Julian Vendame włożywszy ubranie, przez nas opisywane, nadające mu pozór wieśniaka, nałożył rudą perukę, pozostałą z jakiegoś maskaradowego przebrania, która zmieniła go nie do poznania, włożył miękki kapelusz, i przez bulwar Montparnasse udał się na koński targ.
Na targu nabył konia młodego i silnego, mocny zaprząg i karyolkę czyli szaraban, który już znamy. Potem udał się do administracyi pogrzebowej. Zapytano go czego sobie życzy:
— Jutro rano mój kochany panie, wyjeżdżam do Seine-Port — odpowiedział tonem i z ruchami prawdziwego wieśniaka. — Jadę pochować jednego z moich wujaszków, poczciwego człeka, który umierając zostawił mi niezłą sumkę. Przez wdzięczność chciałbym go porządnie pochować i kochanemu nieboszczykowi sprawić dobrą trumnę dębową, coś lepszego. Nie idzie mi o cenę... Przychodzę więc prosić, żeby panowie odstąpili mi jedną taką trumnę... Czy to możliwe...
— Naturalnie.
— A czy mogę zobaczyć towar?
— Masz pan kartkę do fabryki, ulica Chemin Vert... Zapłacisz pan tam w kasie.
Urzędnik dał kartkę Julianowi, ten wziąwszy ją zapytał:
— A kiedy będę mógł przyjechać jutro rano, aby zabrać?
— Choćby nawet o siódmej, jeśli pan tego sobie życzysz...
— Bardzo dziękuję kochanemu panu, do przyjemnego widzenia się, jeżeli drugi spadek otrzymam.
Vendame wyszedł z biura administracyi pogrzebowej.
— Teraz — rzekł — trzeba do jutra umieścić gdzie wóz i konia.
Na ulicy Saint Denis znalazł oberżę gdzie postawiono wóz w wozowni a konia wzięto do stajni. Potem poszedł do rytownika i kazał wygotować tablicę na wieczór.
Filip de Garennes po odejściu lokaja wyjął z kieszeni kopertę zawierającą testament hrabiego Maksymiliana de Vada»s i pokwitowanie Mikołaja Vendame. Odczytał oba te dokumenty z wielką uwagą i zapalił świecę aby je zniszczyć.
Już dotykał prawie płomienia, gdy nagle powstrzymał się, zastanowił przez kilka sekund i rzekł głośno prawie:
— Co ja chciałem uczynić? Spalić te papiery byłoby szaleństwem! Jeżeliby wypadkiem jakimś którego niepodobna przewidzieć, pierwszy mój projekt się nie udał, staną się one dla mnie deską zbawienia!
Schował testament i pokwitowanie w szufladę biurka i powrócił do pałacu przy ulicy Garancière, gdzie nic nowego nie zaszło podczas jego nieobecności.
Jak wiemy Julian święcie zastosował się do otrzymanych rozkazów, i plan Filipa wykonany został z najzupełniejszem powodzeniem.
Powróćmy teraz do doktora Gilberta, którego dwa psy Agra i Nello wykopały głęboki dół na polu Pontarmé.
Zeszedłszy do tego dołu, doktór ujrzał deskę dębową a na niej tablicę miedzianą noszącą napis: Karol-Maksymilian hrabia de Vadans...
— Trumna! — wykrzyknął — trumna, nosząca nazwisko mego brata!
Blady, drżący z twarzą zmienioną ze wzruszenia, dodał:
— Brat mój umarł!... i na tej ziemi nie będącej cmentarzem, ani nawet ogrodzonej, pochowano go! Co to może znaczyć? Wszak hrabiowie de Vadans posiadają grób familijny na cmentarzu Compiègne. Dla czegóż trumna mojego brata leży tu na czystem polu?... Cóż to za tajemnica otacza jego śmierć? Jakaż dziwna okoliczność, zapewne kryminalna, spowodowała ukrycie tu tego trupa?
Po chwili namysłu, Gilbert nachylił się i raz jeszcze odczytał napis wyryty na tablicy miedzianej:
Zmarł 25 lipca 1881 — rzekł przeczytawszy. — A więc trzy dni temu!... Cóż się to działo przed trzema dniami? Co za zadziwiająca, niesłychana fantazya losu, przyprowadziła mnie dziś właśnie na to miejsce gdzie spoczywa ziemska powłoka brata, znieważonego przezemnie, osiemnaście lat temu!... Czy to sprawiedliwość Boska przywiodła mnie tu aby mi przypomnieć zbrodnię jakiej się dopuściłem, odżywić wyrzuty sumienia? Czy też rozkazuje mi pomścić te go którego kiedyś znieważyłem? Zbrodnia jakaś została spełnioną... Chcę wiedzieć... będę wiedział. Powinienem może zawiadomić natychmiast sąd o mojem odkryciu?... Bezwątpienia powinien bym... a jednak nie uczynię tego, zanim nie obejrzę trumny, i nie przekonam się jaką śmiercią brat mój umarł.
Doktór obu rękami ścisnął czoło, które zdawało się że pęknie i powtarzał:
— Umarł! umarł! Więc wolno mi szukać mojej córki, wziąść ją do siebie, żyć dla niej, kochać ją... Oh! jakże ja kocham to dziecię, dziecię Joanny! Moją córkę, moją drogą córkę!
I Gilbert złamany wzruszeniem, upadł na kolana w głębi fosy wykopanej przez jego psy, i zalał się łzami. Łzy te ulgę mu przyniosły.
Od lat osiemnastu pomimo cierpień, goryczy, nieszczęśliwy nie mógł płakać.
Agra i Nello rozciągnięte na świeżo poruszonej ziemi, odzyskały oddech, boki ich nie poruszały się już jak miechy kowalskie.
Wlepiły w pana z niepokojem, wielkie swe oczy, w których błyszczała ludzka prawie inteligencya i dobroć z pewnością nadludzka, a widząc łzy płynące z jego powiek, otarły swe mordy o jego twarz smutno skowycząc.
Doktór stojący w fosie ramiona miał na jednym z psami poziomie, objął je rękami i oddał im pieszczoty, mówiąc, jak gdyby go one mogły zrozumieć.
— Moje drogie pieski! jedyni moi przyjaciele, wierni towarzysze, wam to być może zawdzięczać będę szczęście mej starości, wszak dzięki wam dowiedziałem się, że mam prawo poszukiwać mojej córki. Jeżeli Bóg pozwoli, że znajdę moje dziecię, nas dwoje będzie was kochało...
Inteligentne stworzenia zrozumiały jeżeli nie słowa to przynajmniej akcent i skakać poczęły około swego pana radośnie poszczekując.
— No, dość tego moje pieski! — rzekł im po chwili — tej nocy przyjdę po trumnę... Muszę obejrzeć zwłoki które się w niej znajdują, muszę znaleźć klucz do tej dziwnej i ponurej zagadki. Lecz zanim noc nadejdzie, nie trzeba aby ktokolwiek na świecie, mógł się domyśleć tego cośmy znaleźli.
I doktór począł przykrywać ziemią trumnę i rękami zapełniać dół wykopany.
Agra i Nello widząc co robi i domyślając się w jakim celu, naśladowały go drapiąc ziemię z szybkością i pracując z równym zapałem nad zakopaniem dołu, z jakim przed chwilą pracowały nad jego wykopaniem.
Po upływie pół godziny wszelki ślad dołu zniknął. Gilbert włożył w ziemię gałąź, aby rozpoznać w śród ciemności nocnych miejsce, w którem trumna była zakopana i oddalił się razem z psami, wysilając umysł nad rozwiązaniem tej ponurej zagadki.
— Którędy tu przyjechano? — zapytał siebie.
Na polu kartofli, Gilbert dostrzegł ślady kół. Ślady te były dość nieznaczne, burza poprzedniej nocy prawie je zatarła. Mógł jednak śledzić je aż do drogi. Na drodze znikły już zupełnie; grunt był piaszczysty a ulewa zatarła wszelkie ślady.
— Przyjechali tu z wozem — rzekł doktór. — Zkąd przyjechali? Zanim znajdę rozwiązanie tej zagadki wiele rzeczy muszę się dowiedzieć... i dowiem się...
Nie miał już ochoty przedłużać swej rannej przechadzki, i zwrócił kroki ku Morfontaine, cała je go postać się zmieniła, szedł zwolna, z pochyloną głową, czołem zmarszczonem; wzrok zapatrzony w przestrzeń dowodził, że cały był zatopiony w myślach, które umysł jego ogarnęły.
Agra i Nello znużone niezwykłą dla nich pracą kopaczy, szły zwolna u nóg pana z wywieszonemi ozorami, nie myśląc wcale o zwykłych skokach i szalonych gonitwach.
Przyszedłszy do domu na schodach wiodących do przedsionka, Gilbert spotkał Małgorzatę, starą służącę wraz z mężem Wilhelmem stanowiącą całą służbę doktora.
— Małgorzato — rzekł jej — powiedz proszę cię Wilhelmowi aby przyszedł do mnie do biblioteki.
— Dobrze, panie doktorze.
Małgorzata poszła wyszukać swego męża i znalazła go w głębi parku zajętego budowaniem groty z odłamków skał.
Gilbert wszedł do swej wielkiej pracowni, z ścianami założonemi książkami, dotykającej do laboratoryum, w której spędzał większą część życia. Wszedłszy upadł na krzesło. Charty położyły się u nóg jego.
Wkrótce dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł doktór.
Drzwi się otworzyły i Wilhelm wszedł do pracowni.
— Jestem panie — rzekł — żona mi mówiła, że pan mnie potrzebuje... Czy ma pan mi wydać jakie rozkazy?
— Tak jest. Czy w Morfontaine lub w okolicy można wynająć powóz?
— Można, u Naveleta w samem Morfontaine. Posiada on karyolkę i długi wóz, i wynajmuje, jeżeli ktoś potrzebuje.
— Potrzebuję właśnie długiego wozu.
— Będzie go pan miał... Czy to na dziś?
— Na dziś wieczór.
— Z woźnicą?
— Nie, bez woźnicy. O godzinie dziewiątej pójdziesz sam po wóz i sprowadzisz go tutaj.
— Długo go pan zatrzyma?
— Do jutra rana... Jeżeli cię będą pytać, powiedz, że wóz zawiezie mnie tej nocy do Senlis, gdzie mam asystować operacyi chirurgicznej.
— Dobrze panie.
— Wieczorem, kiedy wóz będzie już na podwórzu, włożysz na niego dwie motyki, silny powróz i drąg żelazny... Włożysz także pięć lub sześć snopków słomy, a sam będziesz w pogotowiu. Pojedziesz ze mną.
— Dobrze panie. Czy pan nic więcej nie ma do rozkazania?
— Nie! Idź zaraz za wynajęciem wozu.
— Idę panie.
Wilhelm odszedł.
— Stary służący i jego żona od tylu lat będąc na służbie u doktora Gilberta, przywykli nie dziwić się niczemu i nie pozwalać sobie nigdy, żadnych pytań.
Jednakże pomimo przywyknięcia do dziwactw pana, Wilhelm nie mógł się oprzeć pewnemu zadziwieniu. Zaintrygowany starzec, zapytywał siebie co mogła znaczyć ta podróż daleka, z motykami, powrozami i żelaznym drągiem. Zadając sobie to pytanie skierował się ku wsi.
W godzinę później powrócił, i poraz drugi wszedł do biblioteki.
— I cóż? — zapytał doktór.
— Wszystko zrobione — rzekł — wóz Naveleta będzie dziś wieczór o dziewiątej, resztę przygotuję.


XIX.

Porzućmy chwilowo Gilberta i powróćmy do Paryża, gdzie zapoznamy czytelnika z nowemi osobami, mającemi w tem opowiadaniu ważną odegrać rolę.
Przed opuszczeniem pałacu przy ulicy Garancière w kabryolecie furgonu pogrzebowego, Raul de Challins jak wiemy, przykazał Honoryuszowi, kamerdynerowi zmarłego hrabiego, wręczyć zawiadomienia o zejściu osobom, których listę układał z Filipem de Garennes. Na tej liście znajdowały się nazwiska p ani i panny de Brénnes.
Margrabina de Brénnes, jak mówiliśmy, była przyjaciółką z lat dziecinnych, pani de Challins, matki Raula.
Wieczorem stary sługa część zaproszeń wysłał przez pocztę, poroznoszenie zaś innych poruczył Berthaud. List adresowany do pani de Brénnes należał do tych ostatnich.
Berthaud zaniósł go na ulicę Saint-Dominique, gdzie margrabina zajmowała lokal w maleńkim pałacyku... W trzech czwartych zrujnowana, wskutek ryzykownych spekulacyi nieboszczyka męża, nie mogła prowadzić domu, jak tylko na bardzo skromną stopę.
Służba jej domowa składała się z lokaja i stangreta w jednej osobie, obsługującego jedynego konia, powożącego i usługującego przy stole, z kucharki i młodej dziewczyny, spełniającej rolę lektorki i panny do towarzystwa.
Leonida, jedyna córka margrabiny, uwielbianą była przez matkę. Jeżeli opłakiwała zmniejszenie fortuny, to jedynie myśląc o przyszłości swej córki, której posag dalekim był od tych grubych sum, za któremi uganiają się poszukujący żon.
Panna de Brénnes, wysoka, brunetka z czarne mi oczami, była bardzo ładną, a nawet piękną. Lecz piękność niestety nie jest w stanie zastąpić bogactwa w naszej epoce, w której gorączka złota jest panującą chorobą, a oprócz tego Leonida pomimo swej zręcznej kibici i regularnych rysów nie była bynajmniej przyciągającą z powodu swej natury wyniosłej, dumnej, braku serca i pewnej ostrości charakteru.
Dochodziła lat dwudziestu dwóch a nikt dotychczas nie oświadczył się o jej rękę.
Szczupłość dochodów matki, niedozwalała jej często bywać w świecie, za czem przepadała, lecz przytem pragnęłaby zbytkiem tualet i elegancyą rywalizować z córkami milionerów, miłość więc własna zmuszała ją najczęściej do wstrzymywania się od wizyt i balów.
Pomimo wad, bardzo inteligentna, Leonida rozumiała wybornie, że trudno jej będzie wyjść za mąż, tem bardziej, że próżność nie dozwoliła by jej nigdy, oddać rękę człowiekowi skromnego stanowiska.
Sto razy lepiej zostać starą panną, myślała, jak nazywać się panią a nie módz w wielkim świecie utrzymać stanowiska zgodnego z urodzeniem i przyzwyczajeniami.
Nagle, jak jej się zdawało znalazł się środek urzeczywistnienia tych pięknych marzeń.
W dniu, w którym dowiedziała się o złym stanie zdrowia hrabiego de Vadans, znanego powszechnie jako milionera, poczęła myśleć o Raulu de Challins, dziedzicu połowy tej fortuny.
Dotychczas uważała Raula poprostu za przyjaciela domu; odtąd jednak widząc, że niedługo zostanie milionerem (nie mówiąc, że już i bez tego miał znaczny majątek) — postanowiła wydać się za niego. Nie ukrywała się z tym zamiarem przed matką, która myśl tę w zupełności podzielała i życzyła powodzenia.
— Powiedzie mi się niezawodnie! — mówiło sobie zarozumiałe stworzenie. — Oddawna powinnam była spostrzedz, że jeżeli Raul tak często u nas bywa to tylko dla mnie! Skromność moja oślepiała mnie... Zanadto jestem piękna żeby mógł patrzeć się na mnie a nie pokochać... nie uważał się dość bogatym, a szczególniej dość swobodnym, aby się oświadczyć, lecz wkrótce wahanie to nie będzie miało racyi bytu... potrafię skłonić go do mówienia.
Powiedzmy od razu, że Leonida, co do uczuć Raula, w najzupełniejszym była błędzie, jak również co do istotnego powodu, częstych jego odwiedzin w domu margrabiny.
Blizka bardzo przyjaźń łącząca kiedyś panią de Brénnes z panią de Challins była jednym z powodów częstego bywania Raula w pałacyku przy ulicy Saint-Dominique, powód ten jednak nie był jedynym, wiele do tego przyczyniała się obecność przy Leonidzie panny do towarzystwa, o której wspominaliśmy.
Panna ta zdawała się mieć około osiemnastu lat i nosiła imię Genowefy.
Może nie tak klasycznie piękna jak panna de Brénnes, nieskończenie jednak więcej miała wdzięku i stokroć była powabniejszą ze swemi wielkiemi niebieskiemi, oczami, i jasno-bląd włosami. Sam a nie wiedziała o wdzięku swej postaci, otaczającym ją jak by aureolą.
Od roku przebywała u pani de Brénnes jako panna do towarzystwa jej córki.
Raul od pierwszego zaraz dnia, bezwiednie uległ czarowi jaki to dziewczę w koło siebie roztaczało.
W krótce poznawszy bliżej Genowefę i niezwalczony czując do niej pociąg, poddał mu się bez oporu.
Pewnego dnia powiedział sobie: A więc tak, to prawda... ja ją kocham! Strzegł się jednak wyznać jej swoją miłość.
Biednemu dziewczęciu ani przez myśl nie przechodziło, że była kochaną czule, głęboko przez tego, któremu, nie wiedząc o tem oddała już dziewicze swe serce.
Często widywała Raula, słuchała go, gdy mówił wystarczało to aby uczynić ją szczęśliwą, miłość jej była nieśmiała: — ani żądała, ani się niczego spodziewała więcej.
Genowefa dostatecznie wykształcona, bardzo muzykalna, głos miała prześliczny, głos, którego me je dna ze znanych artystek mogłaby jej pozazdrościć.
Leonida próżna we wszystkiem, dumną była ze swej panny do towarzystwa, co jej nie przeszkadzało postępować z nią często z wyniosłością pogardliwą a nawet obrażającą a młoda dziewczyna jednak nie obrażała się za to wcale, a nawet zaledwie to spostrzegała.
Genowefa była szczęśliwą.
A przynajmniej tak jej się zdawało, lecz głębi jej serca tyle było melancholii, że często kiedy się nie pilnowała, na jej twarzy odbijał się wyraz smutku i rezygnacyi. Czyżby miała cierpieć rzeczywiście?
Tak jest, gdyż pomimo, że miłość jej nie miała ambicyi ani też nadziei, ściskało się jednakże boleśnie jej serce, gdy słuchała planów Leonidy względem Raula, i tej pewności z jaką utrzymywała, że on ją kocha.
Znając dobrze charakter panny de Brénnes, Genowefa mówiła sobie po cichu:
— Jeżeli ją kocha... będzie nieszczęśliwym.
A myśląc o tem, że Raul cierpieć może przez Leonidę, łez nie mogła powstrzymać.
Taki był stan rzeczy, kiedy w hoteliku na ulicy Saint-Dominique, otrzymano zawiadomienie o śmierci hrabiego de Vadans, i zaproszenie na pogrzeb do Compiègne nazajutrz.
Panie de Brénnes siedziały przy stole z Genowefą, w chwili kiedy żałobna koperta wręczoną została margrabinie.
— Jeśli się nie mylę — odezwała się Leonida tonem, w którym się radość przebijała — list ten donosi nam o śmierci Wujaszka Raula.
Pani de Brénnes otworzyła kopertę.
— Nie mylisz się... — odrzekła — Karol-Maksymilian de Vadans, zeszedł z tego świata.
— W tym razie przebaczam Raulowi, że nie był u nas od dni pięciu... musiał być bardzo zajęty.
— Ah! zajęty... — rzekła pani de Brénnes — on tak kochał swego wuja...
— Kiedyż odbędzie się pogrzeb?
— Jutro.
— Tu?
— Nie, w Compiégne.
— Jakież to nieznośne! — zawołała Leonida — bo wszakże nam nie wypada tam nie być...
— Nie ma wątpliwości, że to strasznie nudne, ale Raul dziedziczy, jestto pewna pociecha.
Genowefa słuchając tej rozmowy, nieśmiało się odezwała:
— Pan de Challins musi być bardzo smutny — rzekła — jego wuj był podobno dla niego bardzo dobry.
— Wielka sukcesya pociesza we wszelkich zmartwieniach — rzekła Leonida śmiejąc się, potem zwracając się do matki, zapytała:
— O której godzinie ceremonia?
— O dwunastej.
— Trzeb a będzie wstać najpóźniej o ósmej, ubierać się... zaledwie będziemy mieli czas zjeść śniadanie przed wyjazdem... Ah! gdybym nie obawiała się obrazić Raula, jakżebym chętnie pozostała w domu... Ale cóż robić trzeba jechać do Compiègne, więc pojedziemy. Czy Genowefa pojedzie z nami?
— Naturalnie.
Panna do towarzystwa zaczerwieniła się po uszy. Nigdy nie ośmieliłaby się prosić aby ją zabrano, chociaż pragnęła tego z całego serca.
Raul dotknięty głębokiem zmartwienieniem. Zdawało jej się, że widząc go weźmie na siebie część je go boleści.
Leonida mówiła dalej:
— Nakoniec chwila, której tak niecierpliwie oczekiwałam, nadeszła... Pan de Challins będzie bardzo bogatym, i zupełnie wolnym.. Będzie mógł odtąd poświęcać nam swój cały czas. Czy nie wiesz mamo wiele Raul będzie miał majątku, jak wejdzie w posiadanie sukcesyi po swoim wuju?
— Hrabia de Vadans, jak mówiono, miał przeszło sześć milionów. Raul bierze połowę, jeżeli hrabia nie wyróżnił go w testamencie.
— Trzy miliony co najmniej! — rzekła Leonida a oczy zabłyszczały z chciwości. — A wszak już przedtem posiadał jwięcej aniżeli niezależną pozycyę. To przepyszne! Widzisz mamo, że dobrze uczyniłam odmawiając wszystkim konkurentom?
— Powiem, że dobrze zrobiłaś, jeżeli Raul się z tobą ożeni.
— Ożeni się z pewnością.
— Życzę togo...
— Czyżbyś wątpić miała mamo? — zawołała młoda dziewczyna gwałtownie.
— Małżeństwo dopiero jest pewnem, kiedy się wychodzi z merowstwa.
— Ale Raul jest we mnie zakochany.
— Czy ci to powiedział?
— Nie, on jest trochę nieśmiały, ależ to przecież widoczne. Jeżeli by nie kochał się we mnie czyżby tak często tu bywał? Byłaś przyjaciółką je go matki, wiem o tem dobrze, ale to by nie wystarczało żeby miał ciągle u nas przesiadywać... Zresztą rozumie on dobrze, że jeżeli dotychczas za mąż nie wyszłam to dla tego, że na niego czekam, że go kocham.
Genowefa słuchała milcząc i myślała:
— Nie jego to ona kocha... ale jego miliony...
Pani de Brennes uśmiechnęła się.
— Nie gniewaj się jeżeli ci przemawiam do rozsądku — rzekła. — Posiadasz wszystko aby być uwielbianą, i pragnę z całej duszy, żeby to twoje marzenie urzeczywistniło się jak najprędzej.
— Nie wątpię, moja mamo, że się urzeczywistni... chwila w której będę nosić nazwisko wicehrabiny de Challins, jest bardzo bliska...
— Trzebaż Raulowi zostawić przynajmniej czas do uporządkowania interesów wuja... swoich...
— To nie długo potrwa... Pan de Vadans tak czule kochał swego siostrzeńca Raula de Challins, a tak serdecznie nienawidził tego drugiego, Filipa de Garennes... Musiał więc zrobić testament z wyróżnieniem pierwszego, a może nawet wydziedziczył drugiego... W każdym razie wprowadzenie go w posiadanie nie potrwa długo... Wszystko dobrze pójdzie... Mam dobre przeczucie, czuję się szczęśliwą i wszystko w różowym widzę kolorze.
Leonida mówiąc te słowa owijała na maleńkim zgrabnym paluszku zawiadomienie o śmierci z czarną obwódką: Źródłem tego nadmiaru radości, była — śmierć!
— Czyż ona ma serce? — zapytywała siebie Genowefa. — Uwierzyć temu trudno.
Obiad się skończył.
Wszystkie trzy kobiety przeszły do salonu.
Leonida usiadła przy fortepianie i przebiegała palcami po klawiaturze wydając kapryśne tony i motywa zapożyczone z najszaleńszych modnych operetek.
Nagle przerwała, ucałowała matkę i poszła do swego pokoju, powiedziawszy swej pannie do towarzystwa:
— Idź spocząć Genowefo... trzeba będzie wstać jutro o wschodzie słońca, chciałabym żebyś mi pomogła przy ubieraniu się, sama nie dojdę do ładu. Zapukaj do moich drzwi punkt o ósmej, proszę cię.
— Dobrze.
Genowefa skłoniła się pani de Brénnes i udała się do swego pokoiku.
Biedne dziecko czuło się niespokojne, serce jej biło. Jak tylko znalazła się sama, łzy rzuciły się jej do oczu. Upadła na kolana, złożyła ręce i poczęła szeptać:
— Mój Boże, mój dobry Boże, dla czego dozwoliłeś aby w mem sercu zrodziła się ta miłość bez nadziei, mogąca mi przynieść tylko boleść i upokorzenie? Dla czego weszłam do tego domu, w którym się duszę? dla czego brak mi siły ażeby go opuścić. Boże mój, opiekuj się Raulem! Oświeć go! Uczyń żeby to stworzenie bez serca nie zostało nigdy jego żoną! Uczyń ażeby nie kochał tej, która nic nie kocha! Niech będzie szczęśliwy mój Boże, a nie będę się nigdy skarżyć, że cierpię...
Ostatnie słowa tej wzruszającej modlitwy zamieniły się w łkanie.
Genowefa pozostała czas jakiś jeszcze klęcząc ze schyloną głową, twarzą łzami zalaną.
Zwolna uspokoiła się, wstała czując ulgę, prawie pocieszona i nie myślała już tylko o spoczynku.
Nazajutrz o godzinie wpół do dziesiątej rano, pani de Brénnes, Leonida i Genowefa udały się w powozie na dworzec Północny, gdzie wsiadły w pociąg idący do Compiègne.


XX.

Filip de Garennes powrócił z nocnej wyprawy około szóstej rano i natychmiast rzucił się na łóżko.
O ósmej Julian Vendame obudził go, mówiąc:
— Pan baron wie, że musi być na dwunastą w Compiègne...
Jakkolwiek znużony (czytelnicy wiedzą, że miał do tego powody) młody człowiek zerwał się z łóżka, wdział szybko żałobne, ubranie jakiego wymagały okoliczności, posłał Juliana po fiakra i pojechał po matkę na ulicę Madame.
Baronowa oczekiwała go z gorączkową niecierpliwością.
Niepokój, niedozwolił jej przez noc całą oka zamknąć.
Najgorsze przeczucia ogarniały jej umysł.
Widząc syna wchodzącego, bladego, ze zmienioną twarzą, przeraziła się.
— Złe nowiny, nieprawdaż? — zapytała ze drżeniem. Nie powiodło ci się.
— Ale owszem, moja matko... — odrzekł Filip.
— Naprawdę?
— Przysięgam ci.
— A zatem, trumna?
— Na sześć stóp w ziemi, w miejscu, w którem nikt jej szukać nie będzie! Nie podobna jej znaleźć, zapewniam cię...
— A czy nie będą podejrzywać zamiany?
— Nie... szystko było cudownie wykonane. Wiedziałem, że Vendame jest człowiekiem niezwykłej inteligencyi.
— Taka nadzwyczajna inteligencya, bywa czasami niebezpieczną.
— Przyznaję, lecz nie w tym razie. Mówiłem ci już, że trzymam Juliana...
— Co nie przeszkodzi, że go bardzo drogo zapłacisz.
— Naturalnie.
— Obiecałeś mu dużą sumę? Sto pięćdziesiąt tysięcy franków, jeżeli się powiedzie.
— To drobnostka, zapłacimy nie czując tego. Czy zapytywałeś go?
— O co?
— O tę dziewczynkę umieszczoną u jego rodziców w Nanteuil-le-Haudoin, osiemnaście lat temu.
— Strzegłem się tego uczynić.
— Jednakże... — zaczęła baronowa.
— Pocóż go zapytywać? — przerwał Filip. — Dziecko to powinno pozostać nieznanem, i nikt na świecie nie myśli nią się zajmować... Mówić o niej, byłoby to narażać się na obudzenie podejrzeń, przypuszczeń, byłby to jednem słowem, szczyt niezręczności... Uchodzi ona za córkę Mikołaja Vendame. Pozostawmy ją w cieniu, dla nas daleko lepiej... Jedną tylko rzeczą zająć się muszę...
— Jaką?
— Dowiedzieć co się dzieje z tak zwaną Honoryną Lefebvre...
— To będzie trudno...
— Nie tak trudno, jak ci się zdaje matko.
— Gdzież znaleźć tę kobietę?
— Hrabina Joanna de Vadans umarła w szalecie, w Compiègne, nieprawdaż?
— Tak. — 17-go grudnia 1863?
— Tak.
— Tegoż samego dnia dziecko zapisane zostało w księgach stanu cywilnego Compiègne, a jeżeli wierzyć można deklaracyi testamentu i pokwitowaniu, tegoż samego również dnia zaniesiono je do Nanteuille-Haudoin, widocznie więc ta Honoryna mieszkała w Compiègne... w Compiègne zatem będę się dowiadywał... Ale jedźmy już moja matko... Zaledwie mamy dość czasu, aby dojechać do dworca przed odejściem pociągu... pogadamy w drodze.
Pani de Garennes była gotową.
Zeszła z synem i wsiadła do fiakra, który ich dowiózł do dworca Północnego.
Podczas drogi przerwana rozmowa, zawiązała się na nowo.
— I cóż powiesz tej... tej Honorynie? — zapytała baronowa.
— Nic zupełnie... — odrzekł młody człowiek — strzedz się będę wchodzić w jakiekolwiek z nią stosunki... Potrzebuję tylko wiedzieć co ona robi i co się z nią działo przez ciąg tych lat osiemnastu.
— Może ona już nie żyje...
— Toby wszelkie kroki uczyniło zbytecznemi.
— W każdym razie, bądź ostrożnym.
Filip uśmiechnął się.
— Zawierz mi moja matko — rzekł — z mojej winy nasze interesa z pewnością skompromitowane nie Fiakr stanął przy dworcu.
W parę minut pociąg wiózł do Compiègne baronowę z synem, a jednocześnie kilka osób zaproszonych na pogrzeb.
Filip i pani de Garennes uważając w dobrym tonie udawać pogrążonych w boleści, ukłonem powitali towarzyszów podróży, nie przemawiając wszakże ani słowa.
Na dworcu w Compiègne Honoryusz i Berthaud przybyli od rana, oczekiwali przy powozach wynajętych poprzedniego dnia. Otwierali kolejno portyery i ze trzydzieści osób udało się do szaletu.
Matka i syn połączyli się z Raulem de Challins, i wszyscy troje, w charakterze najbliższych krewnych zmarłego, czynili zaproszonym honory domu okrytego żałobą.
Raul zdawał się szukać wzrokiem kogoś, którego dotychczas nie było.
Nagle zadrżał ujrzawszy wchodzące do salonu panie de Brénnes i Genowefę.
Zbliżył się do nich prędko i ściskając ręce Leonidy i margrabiny, powiedział:
— Dziękuję paniom po tysiąc razy z głębi serca, żeście zechciały przyjechać oddać ostatnią posługę temu, który był dla mnie ojcem prawie. W zrusza mnie głęboko ten dowód sympatyi... Nie zapomnę go. Nigdy nie zapomnę...
Słowa te wypowiedziane ze wzruszeniem, sprawiły pannie de Brénnes radość nie do opisania.
Wdzięczność Raula łączyła się z miłością... Rozwiązanie nie długo da na siebie oczekiwać.
Młody człowiek zwrócił się do Genowefy:
— I pani także panno Genowefo, jestem bardzo wdzięczny — wyjąknął — dziękuję pani że przyjechałaś, a tym paniom dziękuję, że panią przywiozły...
Wyciągnął do niej rękę, na której Genowefa nieśmiało złożyła drżącą swą dłoń.
Spojrzeli sobie w oczy.
Młodej dziewczynie zdawało się, że ją siły opuszczą.
Zwolna cofnęła rękę. Raul opuścił panie de Brénnes aby się zbliżyć do kuzyna Filipa de Garennes.
Leonida oddana cala radości, nie zauważyła pomieszania Genowefy. Ta ostatnia zwolna przyszła do siebie, lecz jej serce nie przestawało skakać w piersiach, jak ptaszek w klatce zamknięty.
Mistrz ceremonii wszedł zapowiadając wyniesienie zwłok.
Zaproszeni wyszli uszykować się za karawanem na którym żałobnicy umieścili trumnę dębową.
Damy zajęły miejsca w powozach.
Mężczyźni szli pieszo za karawanem, z Raulem i Filipem na czele.
Z kościoła po mszy śpiewanej, udano się na cmentarz i trumna wstawioną została do grobu familijnego, tego samego, w którym osiemnaście lat temu złożone były zwłoki hrabiny Joanny.
Panie de Brénnes, chcąc pomówić z p. de Challins pozostały cokolwiek w tyle.
— Powracasz pan zaraz do Paryża? — zapytała margrabina Raula.
— Nie, nie zaraz — odpowiedział młody człowiek.
— Dla czegóż nie jedziesz pan z nami? — rzekła Leonida.
— Mam pewne rozkazy wydać w szalecie...
— Ale zobaczemy pana nie długo?
— O tak, wkrótce! i — dodał Raul, patrząc na Genowefę — mam paniom uczynić pewne zwierzenie.
— Zwierzenie? — powtórzyła pani de Brénnes.
— Tak jest, zwierzenie, które jak sądzę bardzo panie zadziwi.
— Kto wie? — rzekła Leonida.
— O cóż więc idzie? — zapytała margrabina z uśmiechem.
— O moje szczęście.
— A czy nie możesz moje drogie dziecię, powiedzieć nam natychmiast?
— Nie, nie długo wszystko wyjaśnię.. i pani mi to pochwalisz, mam nadzieję...
Mówiąc te słowa Raul patrzał ciągle na Genowefę.
Dziewczę mięszało się pod tem spojrzeniem, lecz myśląc zawsze, że Raul jest zakochanym w Leonidzie, nie odgadywała bynajmniej właściwego tych słów znaczenia.
Pani de Brénnes przekonaną była, że mówił 0 jej córce, ta zaś, nie mniej przekonana, mówiła sobie w upojeniu dumy:
— Nakoniec, oświadczy się o moją rękę!!!
Trzy kobiety wsiadły do powozu i odjechały do dworca.
Raul powrócił do ciotki i kuzyna.
— Czy powracacie zaraz do Paryża? — zapytał ich.
— Tak jest — rzekła baronowa.
— Prędko się zobaczemy?
— Tak się spodziewam.
— A przedewszystkiem u notaryusza Hervieux, upoważnionego do dokonania formalności, dotyczących podziału sukcesyi.
— Mój kochany kuzynie — rzekł Filip de Garennes — nie trzeba, ażeby interesa, były jedynym powodem naszego widzenia się... Dość długo żyliśmy zdala od siebie, ponieważ biedny nasz wuj nie okazywał się sprzyjającym zbliżeniu.... Przeszkoda dziejąca nas dotychczas, już nie istnieje, mam nadzieję, że teraz częściej widywać się będziemy.
— I ja także mam nadzieję — rzekła baronowa. Nie wątpisz przecie o mojem przywiązaniu do ciebie moje kochane dziecko... Wielka próżnia nastąpi w twojem życiu, będziesz bardzo osamotnionym... Pamiętaj, że my jesteśmy twoi krewni, najbliżsi, dom nasz uważaj za swój własny...
— Dziękuję ci z głębi serca moja ciotko — odrzekł Raul głęboko wzruszony temi czułemi wyrazami, których fałszu nie podejrzywał. — Korzystać będę z waszych dobrych chęci.
— Będziemy prawdziwie szczęśliwi... ale tym czasem mam prośbę do ciebie...
— Cóż takiego moja ciotko?
— Zajmij się naszemi wspólnęmi interesami. Pragnęłabym zachować tak jak i Filip, jak największą ostrożność w tem co się tyczy kwestyi pieniędzy. Chłód jaki nam okazywał mój brat, zmusza nas do tego... nie chciałabym ażeby ktokolwiek mógł nas podejrzywać, że nam pilno objąć sukcesyę. Działaj więc dla nas i dla siebie zarazem. Interesa nasze są wspólne, a mamy do ciebie nieograniczone zaufanie...
— Uczynię według twego życzenia, kochana ciotko...
Raul uścisnął rękę pani de Garennes i Filipa i odszedł.
— Zostajesz w Compiègne? — zapytała baronowa syna.
— Tak jest, muszę natychmiast zasięgnąć wiadomości o tej Honorynie, czy żyje i gdzie się znajduje. Co do ciebie matko, nic cię tu więcej nie zatrzymuje... Siadaj na pociąg i wracaj do Paryża.
— Kiedyż cię zobaczę?
— Dziś wieczór przyjdę jeszcze powiedzieć ci o rezultacie moich poszukiwań.
Filip odprowadził matkę na dworzec, poczem poszedł do miasta.
— Honoryna — mówił do siebie — musi być tu znaną... Nawet jeżeliby umarła, będą o niej pamiętać.
Jakiegoś przechodzącego zatrzymał, ukłonił się i zapytał:
— Przepraszam pana, że go zatrzymuję... prosiłbym go o informacyę.
— Co pan rozkaże?
— Czy nie mógłby mi pan wskazać adresu lekarki kobiecej?
— I owszem... Plac de Marche... pani Ludovic. Dom, każdy panu wskaże... Zresztą jest znak nad drzwiami.
— Dziękuję panu.
Filip doszedł do placu du Marche i zobaczywszy znak, wszedł na pierwsze piętro zajmowane przez panią Ludovic. Osoba ta sama mu drzwi otworzyła i przyjęła z ukłonem pełnym wymuszonej godności i uśmiechem, któremu starała się nadać wyraz uprzejmości. Może to był przyszły klient...
Filip pospieszył rozczarować ją.
— Przychodzę kochana pani — rzekł do niej — jedynie prosić panią o pewną grzeczność, a raczej informacyę.
— Mów pan, bardzo mi będzie milo przysłużyć się panu w czemkolwiek...
— Czy dawno mieszkasz pani w Compiègne?
— Tu się urodziłam i prawie nigdy nie wyjeżdżałam.
— Wybornie, jestem zatem pewny, że będziesz pani mogła odpowiedzieć mi... Czy znasz pani w Compiègne lub w okolicy osobę trudniącą się tem samem co pani rzemiosłem, nazywającą się Honoryna Lefebvre?
Pani Ludovic pogardliwie skrzywiła się i odpowiedziała:
— Tak panie, znałam tę kobietę... Mieszkała na przedmieściu, lecz szczęściem dla miasta Compiègne wyniosła się z tej okolicy.
— Czyż ona dopuściła się jakiego przestępstwa?
— Nie jednego, panie, lecz wielu. Gdyby była sprawiedliwość na świecie, powinna być stawioną przed sąd przysięgłych, ale miała protekcyę ludzi potężnych. Ograniczono się więc na zabronieniu jej wykonywania profesyi... Kobieta ta ogólnie była pogardzaną... łajdaczka najgorszego gatunku...
— A więc, opuściła Compiégne?
— Tak panie, wielkie to dla nas szczęście — powtarzam...
— A kiedyż ztąd wyjechała?
— Siedemnaście, a może nawet osiemnaście lat temu.
— Nie możesz mi pani powiedzieć gdzie ona się udała?
— Nie panie, wiem że się wyniosła, ale nic więcej... Wierz mi pan proszę, że nigdy nie miałam z nią żadnych stosunków, zbyt wiele miałam dla siebie szacunku! Żyła ona prawie w nędzy... Nagle zaczęto mówić, że odziedziczyła jakiś znaczny spadek... i w tym właśnie czasie zniknęła.
— Nagle?
— Tak jest, z dnia na dzień.
— A zatem nie wiesz pani nawet, czy żyje, czy nie?
— Nie panie, i nie dbam wcale o to aby wiedzieć co się z nią. dzieje. O Honorynie Lefebvre nie słyszałam od lat osiemnastu, pan pierwszy wymówił przy mnie jej nazwisko... Ale może osoba która od niej kupiła chałupę, więcej wie odemnie.
— A gdzie ta osoba mieszka?
— W tym samym domu, na przedmieściu, ulica Rendez-vous-de-Chasse...
— Dziękuję pani...
— Nie ma za co, kochany panie...
Filip wyszedł od pani Ludovic mówiąc sobie:
— Porzuciła Compiègne, i nikt nic o niej nie słyszał od lat osiemnastu, a zatem nie ma co się jej obawiać... nie mam potrzeby zajmować się nią więcej.
Zamiast więc udać się na przedmieście poszedł do dworca, i powrócił do Paryża zupełnie uspokojony.


XXI.

Była godzina wpół do dziewiątej wieczorem.
Dzień się miał ku schyłkowi.
W Kwadratowym domu w Mortontaine robiono przygotowania do nocnej podróży zamierzonej przez doktora Gilberta.
Wilhelm sprowadził wóz zamówiony od rana, wkładał przedmioty wskazane przez doktora: słomę, narzędzia i sznury.
Gilbert chodził nerwowym krokiem tam i z powrotem około wozu. Dwa charty, Agra i Nello, niespokojnie patrzały na swego pana, zadziwione przygotowaniami do wyjazdu, rzeczy tak niezwykłej.
Wilhelm zapalił latarnię u wozu.
— Gotowe już panie — rzekł nakoniec.
Doktór wsiadł do wozu. Psy podskoczyły radośnie szczekając, spodziewając się, że będą zabrane.
— Leżeć! — krzyknął Gilbert.
Posłuszne cofnęły się natychmiast i powróciły do domu ze spuszczonemi łbami, krótko i żałośnie poszczekując.
Gilbert wyjechał z parku bramą wychodzącą do lasu. Wilhelm zamknął tę bramę, i zabrał miejsce w wozie obok swego pana, silną ręką trzymającego lejce.
Noc zapadła. Wielkie czarne chmury płynęły po niebie zwiększając ciemności.
Szybko jadąc, trzeba było godziny czasu aby dojechać do pola sąsiadującego z gruntami Pontarmé wśród których zakopaną była trumna hr. Maksymiliana de Vadans. Gilbert jadąc wolno, zaledwie w półtorej godziny przebył tę odległość.
Zatrzymał wóz na rogu małego lasku, w tem samem miejscu gdzie poprzedniej nocy Filip de Garennes i Julian Vendame również swój wóz zatrzymali.
— Przybyliśmy na miejsce... — rzekł do Wilhelma.
Obydwaj zsiedli z wozu.
Stary sługa uczuwał coś bardzo podobnego do strachu.
Podczas całej podróży, doktór zatopiony w myślach nie wyrzekł ani słowa: — milczenie to przerażało Wilhelma. Przewidywał coś nienaturalnego, dziwnego, tajemniczego...
Gilbert wziął konia za cugle i zaprowadził go na pole aż do miejsca w którem zrana zatknął w ziemię gałąź i zatrzymał go o dwa kroki od tego miejsca.
— Wyjmij z wozu tymczasem motykę, wkrótce potrzebować będziemy i sznurów.
Wilhelm zrobił co mu kazano.
Doktór, mówiąc bardzo cichym głosem, rzekł dalej:
— Teraz, zbliż się i słuchaj...
Stary sługa zbliżył się pośpiesznie.
— Pokładam w tobie zupełne zaufanie — mówił Gilbert — wiem, że mogę pod każdym względom rachować na twoją dyskrecyą... To co się tu stanie niezawodnie zadziwi cię bardzo... Nie żądaj odemnie żadnego wyjaśnienia, nie dam ci go, i przysięgnij mi, że przed nikim nie powiesz o tem co tu zobaczysz, a czego nie zrozumiesz.
Głos Gilberta jakkolwiek stłumiony umyślnie, był ostry i przenikający. Wilhelm słuchając go cały drżał. Wyciągnął rękę, drżącą trochę i wyszeptał:
— Oh! co do tego, panie, przysięgam!
— To dobrze... Teraz weź motykę i rób to samo co ja... Obydwaj będziemy kopać ziemię ażeby wydobyć trumnę zakopaną w tem miejscu.
Chociaż powietrze było bardzo ciepłe, Wilhelm uczuł dreszcz przebiegający go po skórze.
Wziął motykę również jak i doktór i zaczął kopać ziemię tak jak i on.
Wśród milczenia nocy dwa te czarno cienie schylone nad ziemią, którą gorączkowo kopały, miały pozór fantastyczny.
Nagle dał się słyszeć głuchy odgłos żelaza uderzającego o drzewo.
Motyki obu grabarzy uderzyły o trumnę.
— Kopmy ażeby uwolnić boki trumny — rzekł doktór. — Teraz — rzekł po upływie kilku minut — weź jeden ze sznurów, przeciągniemy go przez antaby, to nam ułatwi robotę.
Wilhelm wziął sznur z wozu i uczynił tak jak mu doktór rozkazał.
Dwaj ci ludzie wyszli z dołu i ciągnąc za sznur z całej siły przyprowadzili trumnę do położenia pionowego, poczem już bez wielkiego trudu za pomocą żelaznego drąga wydobyli ją na powierzchnię ziemi.
Po chwili odpoczynku pan i sługa podnieśli rękami ciężką trumnę i złożyli ją na wozie, okrywszy słomą. Kwadrans czasu wystarczył na zasypanie dołu.
Doktór i Wilhelm pozbierali narzędzia, wsiedli na wóz i udali się z powrotem do Morfontaino.
Było już wpół do drugiej po północy, kiedy wóz stanął na podwórzu Kwadratowego domu.
— Co zrobiemy z tą trumną panie doktorze? — zapytał Wilhelm.
— Zaniesiemy ją do naszego laboratoryum.
Uczynili to natychmiast.
— O wschodzie słońca odprowadzisz wóz i konia — rzekł Gilbert.
— Dobrze panie doktorze.
Wilhelm skłonił się i wyszedł.
— No, teraz do dzieła! — rzekł brat Maksymiliana, zamykając na dwa spusty drzwi od laboratoryum. — Dowiem się nareszcie!
U sufitu zawieszony był żyrandol flamandzki z żółtej miedzi, o kilkunastu świecach. Doktór zapalił wszystkie świece i żywe światło zalało laboratoryum.
Potem wyjął z szuflady jednego ze stołów cienki stalowy instrument i począł odkręcać szruby, któremi wierzchnia część trumny była przytwierdzoną.
Ruchy doktora były jakieś nerwowe; dziwne światło zabłysło w jego zapadłych oczach, grube krople potu spływały po skroniach.
Ostatnia szruba została wyjętą.
Gilbert sięgnął ręką do wieka aby go otworzyć.
Nagle zatrzymał się.
Na zsiniałych jego rysach malowało się wzruszenie bardzo podobne do przerażenia. Ręce mu drżały.
— Odwagi! — rzekł prawie głośno. Czegóż mam się obawiać?
Zbierając całą energię, całą siłę woli, otworzył trumnę.
Zesztywniałe ciało ukazało się owinięte całkowicie w całun.
Gilbert odkrył część całunu okrywającą głowę i ukazała mu się twarz strasznie wychudła.
— Mój brat! Więc to mój brat! — wyjęknął doktór. — Nie widziałem go od owej fatalnej nocy, kiedy sądziłem się być jego mordercą, a pomimo to poznaję go od pierwszego rzutu oka!...
Upadłszy na kolana Gilbert długi czas przypatrywał się z rozczuleniem, twarzy hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Powstawszy, mówił do siebie:
— Dla czego trumna mojego brata, zamiast spoczywać w Compiègne w naszym grobie familijnym, była zakopaną na czystem polu, jak gdyby jakiegoś kryminalisty? Czy trup ten okaże mi dowód zbrodni? Dla czego chciano go ukryć, musi być jakiś ważny do tego powód. Czy brat mój umarł otruty, a zabójcy w obawie autopsyi, usunęli zwłoki? Ależ wszak pogrzeb odbył się, kogóż więc pochowano na jego miejscu? Jest w tem tajemnica, którą muszę wyjaśnić... Jeżeli Maksymilian umarł otruty, będę wkrótce miał dowód i podejmuję się zemścić!...
Wtedy doktór wyjął skalpele o błyszczących ostrzach, szczypce zębate i wszystkie narzędzia któremi się w tych razach posługuje nauka, zdjął surdut, zawiązał fartuch z kieszeniami, jaki noszą chirurdzy w szpitalach, założył rękawy od koszuli, i rozpoczął ponure swe dzieło.
Niepozwolimy naturalnie czytelnikom być świadkami przerażającego widowiska dysekcyi. Wystarczy powiedzieć, że o godzinie ósmej rano, Gilbert znajdował się jeszcze około trumny. Ciało Maksymiliana zostało przez niego zabalsamowane, a hermetycznie zamknięte słoje zawierały w sobie trzewia, mające być poddane analizie chemicznej.
Gilbert od czasu powrotu do domu, nie spoczął ani na chwilę.
Wyczerpany ze zmęczenia, zeszedł ażeby odświeżyć się chłodnem, rannem powietrzem, wypił szklankę mleka, przeszedł parę razy przez park, w towarzystwie Agry i Nella, poczem powrócił do laboratoryum.
O jedenastej śniadanie zabrało mu kilka zaledwie minut czasu. Nakouiec o szóstej wieczór analiza chemiczna była ukończoną.
Absolutną miał pewność, materyalną, że żadna trucizna, jakiejbądź natury, nie była przyczyną śmierci brata.
Odkrycie to, którego wcale nie oczekiwał, rzuciło go w morze przypuszczeń, stawiając go wobec enigmatu nie do rozwiązania.
— A więc zbrodnia nie została spełnioną, w jakim że zatem celu usunięto, a raczej usiłowano usunąć ciało Maksymiliana de Vadans?
Ciemności w umyśle doktora zwiększały się, tajemnica stawała się coraz bardziej niedocieczoną.
Gilbert którego od lat tylu pożerała straszna nuda, nagle ożył.
Od tej chwili nudzić się nie będzie. Życie jego będzie miało podwójny cel.
Wszelkie jego zdolności, wszelkie usiłowania, skierowane odtąd będą do rozświecenia tych ciemności i odszukania dziecka Joanny.
Maksymilian pochowany był z pierścieniem na palcu lewej ręki, pierścieniem który mu służył do zapieczętowania testamentu.
Gilbert obejrzał ten pierścień starannie.
Szczegółowe zbadanie doprowadziło go do odkrycia cząstek laku w zagłębieniach herbu. Lak ten był jasno czerwony.
Pierścień użyty był zatem niedawno, gdyż inaczej lak sczerniałby.
Doktór schował pierścień w małe pudełko, pudełko to zamknął na klucz, i pogrążył się w rozmyślaniach. Myślał o dziecku.
— Teraz nic już mnie nie zatrzymuje — mówił do siebie — muszę się dowiedzieć co Maksymilian uczynił z moją córką.
Wieczorem po lekkiej wieczerzy, rzucił się na łóżko, i tak wielkiem było jego znużenie, że pomimo zaprzątnięcia myślami umysłu, spał kamiennym snem aż do rana.
Promień słońca padający na łóżko, obudził go.
W stał, ubrał się szybko, wypił filiżankę bulionu i kieliszek xeresu, uprzedził Wilhelma że wyjeżdża i według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powróci na noc do Kwadratowego domu. Wyszedł z Morfontaine i udał się do stacyi Survilliers, a ztąd koleją do Compiègne.
Przybywszy do tego miasta, udał się na cmentarz, i zgłosił się do urzędnika mającego tam nadzór.
— Chciałbym zadać panu kilka pytań.
— I owszem panie... Odpowiem panu na wszystkie o ile będę mógł najlepiej.
— Wszak pochowano na tym cmentarzu niedawno, zwłoki hrabiego Maksymiliana de Vadans?
— Rzeczywiście panie, bardzo niedawno... po grzeb odbył się wczoraj... Gilbert wyjął portfel ażeby notować.
— Wczoraj... — powtórzył zapisując datę, poczem dodał: — hrabia umarł w Compiègne?
— Nie panie, w Paryżu... Familia otrzymała pozwolenie przewiezienia ciała tutaj, gdzie zmarły posiadał grób familijny. Ceremonia pogrzebowa odbyła się właśnie w Compiègne.
— Czy dużo osób było na pogrzebie?
— Tak dosyć. Z Paryża, piękny świat tamtejszy. Około czterdziestu osób...
— Czy możesz mnie pan powiedzieć w jaki sposób odbyło się przewiezienie zwłok z Paryża do Compidègne?
— W furgonie przedsiębierstwa pogrzebowego. Takie jest rozporządzenie policyi.
— Wiem o tem, ale czy furgon, przewieziony był koleją żelazną, czy też końmi.
— Tego niewiem panie.
— Jakże się o tem można dowiedzieć?
— Zapytując w biurze przedsiębierstwa pogrzebowego w Paryżu. Wszelkie tam panu dadzą wyjaśnienia.
— To prawda... dziękuję panu.
Gilbert wyszedł z cmentarza i udał się do miasta, mówiąc do siebie:
— Nie ulega wątpliwości, że zamiana dokonaną była podczas drogi... Inaczej być nie mogło...
Brat Maksymiliana szedł prędko, kierując się ku przedmieściu, gdzie osiemnaście lat temu widzieliśmy go stukającego do drzwi mieszkania Honoryny Lefebvre.
Szukał domu który dobrze pamiętał.
Domu nie było. Na miejscu na wpół walącej się chałupy, zajmowanej niegdyś przez Honorynę, stał nie wielki budynek prawie ładny.
— Kazała pewno przebudować, za pieniądze które jej dałem... — myślał doktór.
Zbliżył się do drzwi i zadzwonił.
Drzwi otworzył jakiś staruszek i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Szukam — odpowiedział Gilbert — niejakiej Honoryny Lefebvre, i jak się zdaje omyliłem się...
— Nie omyliłeś się pan bynajmniej, dom pani Honoryny Lefebvre, tu był właśnie, kupiłem od niej grunt i kazałem przebudować...
— Dawno temu?
— Siedemnaście, czy osiemnaście lat.
— I pani Honoryna nie mieszka już w tej okolicy?
— Nie mieszka już wcale w Compiègne.
— A czy nie wiesz pan gdzie mógłbym ją znaleźć?
— Kiedy pani Honoryna sprzedała mi swoją własność wybierała się, jak mi mówiła, do kraju zkąd pochodzi i tam stale osiąść zamierzała... jak się zdaje spadła na nią jakaś mała sukcesya.
— A czy wiesz pan gdzie ten kraj leży?
— Wiem bardzo dobrze, ponieważ tam posłałem pieniądze, które jej się odemnie należały za sprzedaną własność. Miejscowość ta nazywa się Vic-sur-Salon, jestto wioska pomiędzy Joigny i Auxerre.
Doktór Gilbert notował to wszystko w swoim portfelu.
— Bardzo panu jestem obowiązany, kochany panie — rzekł do staruszka Gilbert kłaniając mu się — udam się do Vic-sur-Salon.
Opuściwszy przedmieście powrócił do miasta.
Idąc rozmyślał:
— Nagły jej wyjazd osiemnaście lat temu łatwy jest do wytłomaczenia. Obawiając się mego brata, opuściła tę okolicę z pieniędzmi które odemnie dostała... Zapewne nie wie co się stało z Joanną... Maksymilian w pierwszej chwili szalonego gniewu, zdusił może nieszczęśliwe dziecko, lub też kazał je wychowywać zdala od siebie? Jakim sposobem przekonać się o tem? Zanim się udam do Paryża, muszę starać się wszelkiemi siłami dowiedzieć się... Być może dziecko jeżeli żyło, zostało zapisane w księgach stanu cywilnego.
Gilbert udał się do merowstwa Compiègne, i wszedł do biura urodzeń. Tam znalazł młodego urzędnika bardzo uprzejmego.
— Czem mogę panu służyć, kochany panie? — zapytał urzędnik ż uśmiechem, gdyż przy swem monotonnem codziennem zajęciu, a raczej quasi-próżnowaniu, każda wizyta, szczególniej obcego, stanowiła pożądaną dystrakcyę.
— Przychodzę nadużyć pańskiej grzeczności kochany panie... — odrzekł doktór.
— Proszę pana bardzo i owszem. Jestem całkiem na pańskie rozkazy.


XXII.

— Muszę z panem pomówić o rzeczach z przed osiemnastu lat... — rzekł doktór Gilbert.
— Jestem w merowstwie dopiero od lat pięciu... zauważył urzędnik.
— Wszystko to jedno... aby mi odpowiedzieć dość będzie rzucić okiem w księgi stan u cywilnego.
— A czego się pan chce dowiedzieć?
— Czy jedno lub kilkoro dzieci zostało zapisanych w księdze urodzeń, 17 lub 18 grudnia 1863 roku... chodzi o sprawę sukcesyjną...
— Mówisz pan 17 lub 18 grudnia 1863 roku?
— Tak jest panie...
— Księgi z tego roku są w archiwum. Zechciej pan usiąść i chwilkę poczekać... Uczynię wszystko żeby pana zadowolić.
Młody urzędnik zawołał woźnego i rzekł mu:
— Rene, idź proszę do archiwum i poproś dla mnie o księgę urodzeń za rok 1863.
Woźny wyszedł.
Gilbert wziął krzesło i czekał milcząc.
Oczekiwanie, zresztą niedługo trwało.
Po upływie dziesięciu minut woźny ukazał się z księgą wziętą z archiwum i położył ją na biurku przed urzędnikiem.
Urzędnik otworzył ją zaraz.
Doktór wstał i zbliżył się.
— Zaraz się dowiemy, kochany panie — rzekł urzędnik przewracając karty — oto miesiąc grudzień...
Gilbert pozornie bardzo spokojny, w rzeczywistości straszny uczuwał niepokój.
— Siedemnastego grudnia... — mruczał urzędnik. Jedna tylko jest deklaracya pod tą datą.
— Jakaż? — zapytał doktór z żywością.
— Dziecka płci żeńskiej, urodzonego z hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville jego małżonki... Dziecko zapisane zostało pod imieniem Genowefy. Ojciec stawił się osobiście w towarzystwie dwóch świadków... Oto jego podpis... Czy o tem chciał się pan dowiedzieć?
— Tak... — odrzekł Gilbert, którego twarz przybrała wyraz niezmiernej radości, potem dodał: — Czy zechciałbyś pan, wydać mi kopię tego aktu urodzenia?
— Czy chcesz pan ażeby ta kopia była legalizowaną.
— Koniecznie panie.
— W takim razie nie może być na dziś gotową z powodu formalności, które należy dopełnić.
— Czy byłbyś pan łaskaw, przysłać ją do mnie przez pocztę?
— Z największą chęcią.
— Zostawię więc panu mój adres... pisz pan z łaski swojej:
Urzędnik umoczył pióro i na rogu arkusza bibuły napisał za dyktowaniem Gilberta:
Doktór Gilbert w Morfontciine Seine-et Oise.
— A teraz panie — rzekł Gilbert kładąc na stole bilet pięćdziesięciofrankowy, oto na koszta.
— Nie mam drobnych ażeby zdać panu resztę — rzekł urzędnik.
— Oddaj pan na ubogich, to co się zostanie...
Urzędnik skłonił się.
— Liczę na pana, kochany panie — mówił dalej Gilbert.
— Nie stracę ani chwili, możesz pan być pewny.
— Kiedy otrzymam ten wyciąg?
— Pojutrze, najpóźniej.
Gilbert wyszedł z merowstwa.
— Genowefa!... Genowefa!.. — szeptał radośnie idąc szybkim krokiem. — Mój brat miał litość nad tem niewinnem stworzeniem... dał jej nazwisko... Może nawet wychował ją i trzymał przy sobie... Ona żyje, bezwątpienia... jest już duża i prześliczna... Moja Genowefa!! moja córka!! Trzeba udać się do Paryża aby się o wszystkiem dowiedzieć... odnaleźć moją córkę... i odkryć zasłonę tej tajemnicy pokrywającą trumnę mego brata... Jadę do Paryża.
Gilbert spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej. M usiał jeszcze godzinę oczekiwać na pierwszy pociąg idący do Paryża.
Mając dosyć czasu, wszedł do restauracyi w pobliżu dworca i kazał podać śniadanie.
Doktór zmienił się nie do poznania, wydawał się innym człowiekiem, mając teraz cel przed sobą i nadzieję w życiu, odmłodniał o lat dwadzieścia.
Siedząc w wagonie unoszącym go całą siłą pary, zakreślił sobie plan postępowania. Plan ten był nader prosty.
Zamierzał pytać się, szukać, dowiadywać się o całym biegu rzeczy, lecz nie chciał dać się poznać, przynajmniej do czasu...
Przybywszy na dworzec Północny wsiadł w fiakra i kazał się zawieźć na plac Saint-Sulpice.
Od osiemnastu lat doktór nie widział tej strony miasta, w której tak długo mieszkał.
Wysiadając z fiakra w pobliżu jednej z tych dwóch wież, nie skończonej i która zapewnie nigdy ukończoną nie będzie, uczuł lodowate zimno w głowie, i serce mu się ścisnęło.
Skierował kroki ku ulicy Garancière.
W chwili kiedy miał wejść w nią, zmuszony został zatrzymać się na chwilę. Wspomnienia przeszłości dusiły go.
Długo patrzał na tę starą ulicę, gdzie nic się nie zmieniło, poznawał każden dom, każde drzwi, każde okno. Gwałtownem wysileniem zmusił się iść dalej.
Im więcej zbliżał się do pałacu de Vadans, tem silniejsze ogarniało go wzruszenie. Przed bramą pałacu zatrzymał się znowu.
Z po za muru ujrzał zamknięte okna; mieszkanie to kiedyś zajmował, niżej było mieszkanie brata. Wszystko wyglądało ponuro i smutnie.
Oczy doktora skierowały się ku tej części pałacu, którą zajmowała Joanna, jego bratowa... Dwie łzy spłynęły po jego policzkach. W tej chwili doświadczał strasznej boleści. Przed oczami stanęło mu jego szczęście i zbrodnia. Przez ciąg tych kilku minut nanowo przeżył całe przeszłe życie. Gorączkowo ścisnął głowę rękami, nie mało toby dziwić mogło przechodniów... Lecz ulica Garancière była pusta.
Przywołując na pomoc całą odwagę aby dokonać dzieła które przedsięwziął, zbliżył się do drzwi, podniósł młotek znajdujący się w ich punkcie środkowym i opuścił go.
Na bruku dziedzińca dały się słyszeć kroki, klucz zaskrzypiał w zamku; drzwi się otworzyły.
Stary furman-odżwierny Berthaud ukazał się w drzwiach nawpół otwartych.
Gilbert poznał go od pierwszego rzutu oka, choć się bardzo zestarzał.
— Aby tylko on mnie nie poznał — mówił sobie.
Berthaud przypatrywał mu się z uwagą, lecz dalekim był od myśli, że miał przed sobą Gilberta, przekonany, że ten dawno umarł w Ameryce.
— Czem panu mogę służyć? — zapytał z grzecznością starego sługi dobrego domu.
Gilbert poczuł suchość warg i ściśnięcie w gardle.
— Wszak to jest, pałac hrabiego Maksymiliana do Vadans?
— Tak panie — rzekł Berthaud.
— Czy mógłbym widzieć się z panem hrabią?
Słysząc to pytanie Berthaud wzniósł ręce ku niebu, i zawołał:
— Chyba nie mieszkasz pan w Paryżu!?
— Nie, przyjeżdżam...
— A więc nic pan nie wiesz?
— Nic... cóż się stało? — zapytał Gilbert udając zdziwienie.
— Co się stało? stało się, że pan hrabia umarł.
— Umarł! — powtórzył Gilbert.
— Tak jest panie, umarł trzy dni temu! Zwłoki jego zawieziono do Compiègne i złożono w grobie familijnym.
— Nic nie wiedziałem o tem. Ale w pałacu musi być ktoś z jego krewnych...
— Nie, nie ma nikogo...
— Jakto, nikogo — wyjąknął Gilbert z niepokojem. — Czyż pan hrabia nie miał dziecka? córki?
— Nie panie...
— Więc jego córka nie żyje.
— Nigdy nie miał córki... Pan hrabia od wielu lat miał tylko przy sobie, swego siostrzeńca, wicehrabiego Raula de Challins, nieobecnego teraz...
Doktór zapisywał w pamięci każdą odpowiedź Berthaud.
— Ale — rzekł po chwili — pan de Vadans musiał mieć kamerdynera, przywiązanego do jego osoby...
— Tak panie, Honoryusz był przy nim przez dwadzieścia pięć lat.
— Czy pan Honoryusz, jest w pałacu?
— Jest panie...
— Mógłbym się z nim widzieć?
— Naturalnie, jeżeli pan sobie tego życzysz...
— Proszę więc mnie do niego zaprowadzić.
— Bądź pan łaskaw, iść za mną.
Krótki ten dyalog, który tu podaliśmy, miał miejsce około bramy.
Na zaproszenie odźwiernego Gilbert wszedł na dziedziniec.
Bertkaud zamknął drzwi, udał się do swej loży i pocisnął dzwonek, dwa razy. Doktór zwiesił głowę na piersi.
— Nie miał dzieci... — mówił do siebie z goryczą. — Nigdy ich nie miał... Czyż Genowefa wychowywała się zdala od niego? czy żyć przestała zaraz po urodzeniu?...
Na najwyższym schodzie peronu prowadzącego do przedsionka, ukazał się Honoryusz.
— Otóż i kamerdyner zmarłego pana — rzekł Berthaud.
Gilbert postąpił kilka kroków naprzeciw Honoryusza, który ze swej strony podszedł na spotkanie nieznajomego...
Zaufany sługa hrabiego nie miał więcej jak lat sześćdziesiąt, lecz pochylony wskutek trudów służby, bardzo uciążliwej przez ciąg ostatnich lat życia hrabiego, wydawał się daleko starszym. Pomimo jednak tego upadku sił fizycznych, władze umysłowe pozostały nie naruszone. Wzrok osłabł mu bardzo; inteligencya nic nie straciła.
Zbliżywszy się do Gilberta, długo i uważnie przypatrywał się mu, zdawało się, że poznaje te rysy twarzy, lecz nie może sobie przypomnieć.
— Czy ze mną życzy pan sobie widzieć się? — zapytał.
— Tak jest, panie.
Na dźwięk głosu Honoryusz zadrżał. Znowu spojrzał na Gilberta.
Pewnym był, że widział go przedtem, teraz zaś pewnym był również, że już głos ten słyszał.
— Zechciej pan iść za mną — rzekł.
Przebywszy stopnie peronu, wprowadził doktora do małego salonu na dole, a raczej buduaru formy zaokrąglonej, umeblowanego dawnemi sprzętami, temi samemi co przed laty osiemnastu.


XXIII.

Gilberta, gdy przestępował próg tego pokoju wzruszenie o mało nie zadusiło. Tu po raz pierwszy szeptał słowa miłości do ucha Joanny.
Aby ukryć wzruszenie, potrzebował nowego wysiłku woli.
Honoryusz nie spuszczając z nieznajomego badawczego wzroku, wskazał mu krzesło i stając przed nim, zapytał:
— Do kogo mam honor mówić?
— Nazywam się doktór Gilbert — odpowiedział brat zmarłego hrabiego.
Stary kamerdyner zadrżał gwałtownie. To imię Gilbert uderzyło go, dźwięk głosu obudził niejasne wspomnienia.
— On mnie pozna — myślał Gilbert. — Zresztą co to szkodzi?
Honoryusz wyjąknął:
— Zdaje mi się panie, że miałem honor widzieć już pana, dawno temu.
— Być może... Nawet to bardzo prawdopodobne.... kiedyś bywałem często w tym domu.
— A nie byłeś pan od osiemnastu lat, nieprawdaż? — mówił kamerdyner.
— To prawda...
Honoryusz wydał okrzyk.
— A więc — mówił wyciągając drżące ręce do Gilberta — serce moje słusznie zabiło silniej kiedym głos pański usłyszał.. Jesteś pan tym któregośmy mieli za umarłego w Ameryce... Jesteś bratem pana, którego opłakujemy... Jesteś hrabią Gilbertem de Vadans, tak nam drogim, i powracasz pan do domu, do własnego domu... Witam mego pana, bo wszak jesteś moim panem! mówił starzec z oczami pełnemi łez. — Pozwól pan wiernemu słudze wyrazić ile powrót pański tak niespodziany, nieoczekiwany, przynosi mu radości i pociechy.
Stary sługa prawie na klęczkach, schwycił ręce Gilberta i usiłował zbliżyć je do ust.
Doktór wyrwał je z łagodnością.
— Milczenie Honoryuszu! — rzekł — milczenie!... brat hrabiego Maksymiliana de Vadans umarł w Ameryce. Nie powinien żyć! Jestem dla ciebie, jak i dla świata całego doktorem Gilbertem, obcym, nieznanym...
— Rozkazuj pan, będę mu posłusznym! jestto mój obowiązek! — rzekł wstając stary sługa — ale nie chcę słyszeć, żebyś pan nie miał być moim ukochanym panem.
— Tak, jestem Gilbertem de Vadans, twoim panem, jeśli chcesz tego... albo raczej twoim przyjacielem, ale nikt na świecie wiedzieć tego nie powinien.
— Nikt wiedzieć nie będzie! nikt! Rozkazujesz pan milczeć, będę milczał.
— Prosząc cię o to mam bardzo ważne powody.
— Nie potrzebuję ich wiedzieć. Jakiekolwiek one są, szanuję je...
— Uspokój się stary mój przyjacielu i posłuchaj... Chciałbym ci zadać kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiadać...
— Kiedy mój brat umarł?
— Cztery dni temu.
— Który doktór go leczył?
— Żaden.
Gilbert wstrząsnął się.
— Nie było żadnego doktora? — powtórzył.
— Nie panie...
— Dla czego?
— Pan Raul de Challins, pański siostrzeniec, od lat kilku mieszkający tu przy wuju, mówił mi, że kilkakrotnie w ostatnich czasach błagał pana hrabiego o pozwolenie sprowadzenia doktora, lecz on zawsze odmawiał...
— Ależ ty sam Honoryuszu, czyż nie mogłeś wytłomaczyć memu bratu, że stan jego wymaga pomocy nauki? Posiadałeś całe jego zaufanie, pozwalał ci swobodnie mówić co myślisz...
— Niegdyś, tak jest panie... — odrzekł stary sługa — ale wszystko bardzo się zmieniło... pan hrabia przestał mi okazywać dawne zaufanie, tę poufałość, z której byłem tak dumny... trzymał mnie zdala od siebie... co najwyżej pozwalał mi wchodzić do swego pokoju aby posłać łóżko.
— Któż więc go pielęgnował?
— Pan Raul... Mój pan do niego tylko jednego miał przywiązanie...
— Raul de Challins, miał zaledwie siedm lat kiedy opuściłem Francyę — rzekł Gilbert — nie mogłem wtedy wiedzieć co się stanie z tego dziecka, kiedy wyrośnie na mężczyznę... Powiedz mi szczerze Honoryuszu. Jakie jest twoje zdanie o Raulu?
— Jestto zacny i dzielny młodzieniec! — Zawołał kamerdyner z widocznem przekonaniem. — Kochał on bardzo swego wuja, i aż do ostatniej chwili okazywał mu głębokie przywiązanie...
— Kiedy mój brat ostatnia wydał tchnienie, kto był przy nim?
— Pan Raul.
— Sam?
— Sam, tak panie.
— Kto towarzyszył furgonowi pogrzebowemu przewożącemu do Compiègne ciało mego brata?
— Pan Raul...
— Zawsze on! — pomyślał doktór i pochyliwszy głowę zatopił się w myślach przez chwil kilka.
Kamerdyner myśląc o pytaniach, jakie mu zadawał, spoglądał na niego niespokojny.
Gilbert mówił dalej.
— Czy mój siostrzeniec Raul de Challins, widząc zbliżającą się ostatnią chwilę nie kazał wezwać mojej siostry baronowej de Garennes?
— Pan hrabia nie chciał widzieć, ani pani de Garennes ani drugiego swego siostrzeńca, pana Filipa.. — odpowiedział Honoryusz — nie lubił ich...
— Cóż się stało z Filipem, co robi teraz?
— Jest adwokatem.
— Bardzo to szlachetne powołanie. Dla czegóż mój brat odsuwał od siebie siostrzeńca?
— Pan hrabia zarzucał panu Filipowi, że jest marnotrawcą, hulaką, tracącym pieniądze...
— Ah! — rzekł Gilbert marszcząc brwi — człowiek dotrzymał, co dziecko obiecywało... Dobrzem osądził Filipa... — po chwili dodał:
— Ale pan de Challins, po śmierci mego brata, zawiadomił natychmiast swoją ciotkę i kuzyna... nieprawdaż?
— Tak jest panie, zrana w sam dzień zgonu... pan Raul i ja upadaliśmy z utrudzenia, czuwaliśmy kilka nocy z rzędu... Pani baronowa i pan Filip zastąpili nas przy łożu śmiertelnem naszego biednego pana...
— Siostra moja razem z synem tu przyszła?
— Tak jest; razem...
— A czy przed śmiercią brat mój napisał ostatnie rozporządzenie?
— Nie panie...
— Jesteś tego pewny?
— Tak mi się zdaje...
— Na czemże opierasz to przekonanie?
— Notaryusz pana hrabiego, którego pan Raul zapytywał, czy jest depozytaryuszem testamentu, odpowiedział przecząco.
— Wszak brat mój mógł złożyć testament w szufladzie jakiego sprzętu.
— Żadna szuflada nie była zamknięta. Szukałem ale nic nie znalazłem...
— Czy dopełniono opieczętowania?
— Nie panie.
— Z jakiej przyczyny?
— Pani de Garennes i pan Raul jedyni sukcesorowie ponieważ pana uważano za umarłego: sądzili to zbytecznem.
Gilbert nic nie odpowiedział. Zdawał się być coraz bardziej zaprzątniętym.
Honoryuszu — rzekł nagle — oczekuję po tobie formalnego zobowiązania się, uroczystej obietnicy...
— Przyrzekam bez wahania.
— Przysięgnij mi, nie wyjawić nikomu ani władnym wypadku, że ja żyję, przysięgnij zachować w tajemnicy, to co mówiliśmy i to co mi pozostaje do powiedzenia.
— Przysięgam!
— Trzeba zrozumieć całą rozciągłość obietnicy jakiej od ciebie wymagam... W tem słowie nikomu nie ma żadnych wyjątków... powinieneś milczeć, choćbyś miał być zapytywany przez policyę, przez sędziego śledczego, lub przez prokuratora rzeczypospolitej...
— Sędziego śledczego.. prokuratora — powtórzył kamerdyner zdumiony.
— Tak jest...
— Ależ panie czyż to jest możliwe?
— Nie chodzi o wypytywanie mnie, tylko o przyrzeczenie.
— A zatem panie, przysięgam na mój honor, na wszystko co mam najświętszego w życiu, że będę niemym, jakkolwiek upoważnieni będą ci, którzy by żądali abym mówił.
— To dobrze, liczę na ciebie.
— Może pan liczyć... Choćby mnie głowę ucięto, nie powiem ani słowa...
— Teraz, Honoryuszu, zbierz swoje wspomnienia, i odpowiadaj mi z zupełną szczerością.
— Do tego także panie zobowiązuję się.
— Czy nie słyszałeś nigdy ażeby mój brat miał córkę?
Kamerdyner spojrzał na Gilberta z widocznem zadziwieniem.
— Córkę... — powtórzył potrząsając głową — córkę... pan hrabia... Ależ nie, z pewnością nie, nigdy o czemś podobnem nie słyszałem...
— Nie widziałeś tu nigdy młodej jakiej dziewczyny?
— Nigdy, mogę pana zapewnić, że żadna młoda dziewczyna nie przestąpiła progów tego domu w jakiejkolwiek bądź okoliczności.
— A czy nic w papierach mego brata nie nasuwa myśli o urodzeniu dziecka?
— Nie... przeglądałem papiery aby je uporządkować... nie było w nich nic... chyba...
Honoryusz przerwał.
— Chyba co? — powtórzył Gilbert, którego oddech zatrzymał się.
— Pan hrabia chował niektóre papiery, w małem biurku w sypialnym pokoju.
— Nie oglądałeś więc tego biurka?
— Nie panie... Chciałem to uczynić, ale coś mi przeszkodziło, nie pamiętam już co, a później nie myślałem już o tem.
— Szkoda że zapomniałeś. Być może to biurko zawiera testament, może jest w nim jakaś notatka odnosząca się do dziecka, o którem mówię...
— Pozwoli mi pan z kolei zadać sobie pytanie? — rzekł Honoryusz nieśmiało.
— Bezwątpienia.
— Jest więc pan zupełnie pewny istnienia tego dziecka?
— Zdaje mi się że tak, i chciałbym zapewnić się, że się nie mylę. Czy nie moglibyśmy obejrzeć tego biurka o którym mowa, Honoryuszu?
— Dla czego nie? Masz pan do tego wszelkie prawo... Jesteś pan u siebie!
— Nie jestem wcale u siebie, nie mam prawa do niczego, i mieć nie chcę.
— Jednakże...
— Powiedziałem ci już raz, przerwał doktór — powiedziałem, że Gilbert de Vadans, brat zmarłego hrabiego Maksymiliana nie żyje! Powtarzam ci raz jeszcze i proszę, żebyś odtąd pamiętał o tem... Jednocześnie proszę cię o obejrzenie tego biurka w mojej obecności...
— Chodźmy panie...
Honoryusz zaprowadził Gilberta do pokoju, w którym hrabia oddał ostatnie tchnienie.
Pokój ten znamy. Tam to właśnie, około śmiertelnego łoża, czytelnik widział jak Filip ukradł testament swego wuja.
W pokoju wszystko było uporządkowane.
Jedno tylko biurko i pulpit na niem stojący, pozostały w tym samym stanie, jak w chwili śmierci hrabiego.
Pióra, lak leżały tam dotychczas. Stary sługa porządkując pokój, podniósł i położył na biurku arkusz bibuły, rzucony przez Filipa na ziemię poza biurko.
— Oto jest ten sprzęt — rzekł Honoryusz do Gilberta, którego łzami okryte oczy patrzały na łóżko na którem brat jego zasnął snem wiecznym.
Gilbert zwrócił się do Honoryusza:
— Czy masz klucze? — zapytał go.
— Są w zamkach — odrzekł kamerdyner.
— Zobacz więc czy to biurko nie zawiera czasem jakich papierów odnoszących się do tego czego poszukuję.
Honoryusz przejrzał wszystkie szuflady. Nie zawierały one nic coby mogło przedstawiać jakikolwiek interes. Kamerdyner wtedy podniósł wieko pulpitu hebanowego inkrustowanego miedzią.
Kilka arkuszy bibuły zsunęło się na ziemię.
Gibert schylił się aby je podnieść i z roztargnieniem spojrzał na hieroglify prawie nieczytelne, którem i były okryte.
Nagle zadrżał, tak samo jak przedtem zadrżał Filip de Garennes, i spojrzał uważniej.
Litery cokolwiek nie jasne, lecz nie trudne do odczytania, formowały, czytając z prawej do lewej ręki, ten krótki frazes:

To jest mój testament“.

— Wszak to nie złudzenie. Najwyraźniej cztery słowa: „to jest mój testament!’* — mówił do siebie brat Maksymiliana.
Poczem rzekł głośno do Honoryusza:
— Cóż znalazłeś cokolwiek?...
— Nic, panie doktorze...
— Ani testamentu, ani notatki odnoszącej się do istnienia testamentu?
— Nie, nie ma nic podobnego.
Gilbert złożył arkusz bibuły, ze śladami pisma i włożył je do kieszeni, podczas gdy Honoryusz zamknął pulpit, i rzekł:
— Wszak mówiłeś, że mój siostrzeniec Filip de Garennes przebył kilka godzin w tym pokoju?
— Tak, panie.
— Sam?
— Z panią baronową, swoją matką.
— W nocy, czy w dzień?
— W połowie w nocy, a w połowie w dzień.
— A kiedy wyszli z pałacu?
— Po wyniesieniu zwłok mego nieodżałowanego pana... przed wczoraj o czwartej popołudniu.
— Dziękuję ci Honoryuszu... Nie mam już, przynajmniej jak na teraz, nic więcej do pytania... i zbytecznem uważam przypominać ci znowu zupełne milczenie o tem, co się tutaj stało.
— Dałem panu słowo, że będę milczał, i nikt nie będzie w stanie zmusić mnie do złamania przyrzeczenia.
— Ah! ale słówko jeszcze... Czy wiesz kiedy spadkobiercy zostaną wprowadzeni w posiadanie sukcesji po moim bracie?
— Nie panie i jak sądzę żadne kroki dotychczas w tym przedmiocie nie zostały jeszcze poczynione.
— Chciałbym być uprzedzonym o dniu, w którym wezwani zostaną do notaryusza.
— Dam panu znać...
— Liczę na ciebie...
— Gdzie mam panu przysłać to zawiadomienie?
Gilbert zbliżył się do pulpitu, wziął pióro i nakreślił kilka wyrazów na arkuszu listowego papieru, który mu podał Honoryusz.
— Pod tym adresem, który ty jeden będziesz znał — rzekł.
— Panie doktorze — rzekł stary sługa — cała ta tajemnica przestrasza mnie, pytania jakie mi pan zadawał przerażają mnie.
— Dlaczegóż?
— Zdaje się, że pan wierzysz, że coś strasznego zdarzyło się w pałacu, jakaś niegodziwość...
— Niczemu jeszcze nie wierzę Honoryuszu, nie podejrzywam niczego i nikogo — odrzekł doktór. — Szukam dowodów których potrzebuję aby rzucić światło na pewne rzeczy... Do widzenia... wkrótce być może...
Ścisnął rękę starego sługi, który go odprowadził do bramy od ulicy Garancière, potem poszedł przez plac Saint-Sulpice, gdzie czekał fiakr którym przyjechał, i kazał mu jechać do biura administracyi pogrzebowej, na ulicę Aubervillers.
— Gubię się w domysłach — mówił do siebie jadąc — co za labirynt! co za przepaść ciemności! Żadnego śladu Genowefy, której urodzenie brat mój ukrywał, chociaż zapisał ją pod swojem nazwiskiem w księgach stanu cywilnego... Nie ma testamentu, gdy tym czasem słowa odbite na bibule są dla mnie niezbitym dowodem, że testament był napisany! — Został zatem usunięty... Przez kogo? Dla czego, w jakim celu? wszak żadna zbrodnia nie została spełnioną, śmierć Maksymiliana była naturalną, niczego nie potrzebowano ukrywać, dla czegóż więc odmówiono memu bratu spoczynku w grobie familijnym i zakopano jego zwłoki na polu, tak jak się zakopuje trupa jakiegoś wstrętnego zwierzęcia? Nie pojmuję! lecz choćbym miał świat poruszyć, muszę znaleźć rozwiązanie tej ponurej zagadki...
W pałacu nikt nie wiedział o istnieniu Genowefy, nie ona jest zatem powodem usunięcia testamentu.
Wypowiedziawszy te słowa Gilbert zatrzymał się i począł się zastanawiać.
— Kto wie? — rzekł nareszcie — nic nie dowodzi, żeby w ostatniej chwili brat mój nie zwierzył się ze swej tajemnicy przed Raulem de Challins, który go nie opuszczał. Być może — testament wyjawiał istnienie córki, miejsce w którem była ukrytą, a wtedy Raul, ażeby odzyskać sukcesyę, której go Genowefa pozbawiała, zniszczył ten akt... Ah! nie masz go jeszcze, tego majątku panie Raulu de Challins, i jeżeli córka moja żyje, nie będziesz go miał nigdy... przysięgam!
W tem miejscu monologu Gilberta, fiakr się zatrzymał.
— Stanęliśmy już panie — rzekł woźnica nachylając się do portyery.
Doktór wysiadł z powozu i wszedł pod sklepienie prowadzące na wielki dziedziniec dachem szklannym pokryty.
Jeden z urzędników zbliżając się zapytał:
— Czy pan życzy sobie zamówić pogrzeb?
— Nie, przychodzę prosić panów o pewne wyjaśnienie.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie przewiezienia zwłok.
— Które miało miejsce?
— Przed trzema dniami.
— Bardzo dobrze panie... Tam, na lewo, na dole, biuro n r. 3.
Idąc za tą wskazówką, Gilbert wszedł do biura pod nr. 3 gdzie stary urzędnik przyjął go grzecznie i zapytał czego sobie życzy.
— Przychodzę do pana — rzekł mu doktór — aby go prosić o informacyę, w jaki sposób przewiezione zostały zwłoki hrabiego Maksymiliana de Vadans, zmarłego w Paryżu w swoim pałacu, przy ulicy Garancière?
— Nic łatwiejszego, zaraz się dowiem.
Otworzył księgę i zapytał:
— Powiedz mi pan jeżeli łaska ścisłą datę przewiezienia zwłok?
— Dwudziestego siódmego tego miesiąca.
Urzędnik szukał pod wskazaną datą.
— Oto nazwisko, o które pan pytasz. Hrabia Karol Maksymilian de Vadans, zmarły przy ulicy Garancière; przewieziono do Compiègne (Oise) — furgon N. 7, wyjechał z Paryża o czwartej minut trzydzieści popołudniu...
— Zapewne na kolej...
— Nie panie; furgon udał się drogą kołową, a ponieważ odległość jest znaczna, konduktor otrzymał rozkaz, zatrzymania się w wiosce Pontarmé; przybył tam o dziewiątej wieczór, nocował, i pojechał dalej o czwartej rano, na miejscu zaś przeznaczenia w Compiègne stanął o dziewiątej minut trzydzieści zrana...
— A zatem furgon, zatrzymywał się w Pontarmé?
— Tak panie, około siedmiu godzin...
— Czy kto z familii towarzyszył zwłokom?
— Ten który podpisywał papiery, pan Raul de Challins, siostrzeniec zmarłego, jak sądzę...
— A kto prowadził furgon?
— Niejaki Saturnin, jeden z naszych najdawniejszych furmanów, bardzo uczciwy człowiek, na nieszczęście czasem się upija... Może pan jesteś członkiem familii, może masz pan jakie zażalenie przeciw furmanowi?
— Nie bynajmniej, żadnego zażalenia... potrzebowałem tylko dowiedzieć się, czy przewiezienie ciała odbyło się koleją, czy też zwykłą drogą... Wiem co chciałem i pozostaje mi tylko podziękować panu.
— Nie ma pan za co dziękować, jesteśmy na rozkazy publiczności.
Gilbert odszedł.
— To com się dowiedział, upewnia mnie co do jednego punktu: furgon zatrzymał się w Pontarmé, i stał tam około siedmiu godzin. Miejsce w którem Agra i Nello wytropili trumnę, leży na terytoryum Pontarmé, najwyżej o dwa kilometry od wioski. W Pontarmé zatem, podczas nocy, świętokradzka ta zamiana została dokonaną. Raul de Challins towarzyszył furgonowi pogrzebowemu, on zatem spełnił zbrodnię... nikt inny... ale dla czego? Zawsze wychodzi dziwna zagadka, której rozwiązania znaleźć nie mogę!... Znajdę je jednakże! Tak jest, koniecznie muszę znaleźć, przyszłość rzuci na to światło. Teraz zajmę się Genowefą... muszę się dowiedzieć czy ona żyje czy też umarła... Honoryna Lefebvre wyniosła się do Vic-sur-Salon... Pojadę tam odnaleźć ją i to dziś jeszcze, nie czekając jutra!...
Gilbert napowrót wsiadł do fiakra.
— Na dworzec Lyoński — rzekł do woźnicy.
Na dworcu dowiedział się o godzinach odejścia pociągów do Joiguy, stacyi do. której należy dojechać udając się do Vic-sur-Salon, oddalonego się od Joigny o osiem do dziesięciu kilometrów.
Pociąg pośpieszny wychodził z Paryża o siódmej minut czterdzieści, stawał w Joigny na kilka minut przed wpół do jedenastej.
Gilbert postanowił pojechać tym pociągiem.
Przenocuje w Joigny i nazajutrz każe się zawieźć do Vic-sur-Salon.
Tak zdecydowawszy, zjadł obiad w bufecie dworca, i o siódmej minut czterdzieści pojechał do Burgundyi na poszukiwanie Honoryny Lefebvre.


XXIV.

Tegoż samego dnia popołudniu Raul de Challins, odwiedził swą ciotkę baronowę de Garennes. Przedtem jednakże wstąpił do notaryusza swego wuja, aby go zapytać co czynić należy, żeby zakończyć prędko sprawę sukcesyi.
Notaryusz odpowiedział:
— Biorę na siebie załatwienie wszelkich kroków sądowych. Za osiem dni wszystko może być ukończone... Proszę tylko pana o dostarczenie mi bezzwłocznie papierów ustanawiających stopień pokrewieństwa, tak pana samego jak i pani baronowej de Garennes ze zmarłym hrabią de Vadans, niezbędnych jako dowody praw waszych do spadku.
Raul zażądał od baronowej tych papierów. Były one gotowe. Młody człowiek dodawszy swoje odniósł je notaryuszowi, poczem powrócił na obiad, na ulicę Madame.
Wolałby odwiedzić panie de Brénnes, a raczej Genowefę, której zamierzał wyznać swą miłość, lecz nie śmiał odmówić zaproszeniu ciotki i kuzyna.
Około dziesiątej pożegnał się i powrócił na ulicę Garancière.
Filip odprowadził go do placu Saint-Sulpice i poszedł do swego domu na ulicę Assas.
Julian Vendame oczekiwał go w swoim pokoju paląc cygara z pudełka pana, pijąc stary rum po chodzący z pańskiej piwnicy, i czytając najnowszy romans również wzięty z biblioteki swego pana.
Usłyszawszy powracającego Filipa porzucił książkę, rum i cygaro i zeszedł na dół udając wielką pilność.
— Mam z tobą pomówić Julianie — rzekł mu adwokat.
— Czy wszystko idzie według życzenia pana barona? — zapytał kamerdyner z uśmiechem.
— Wszystko idzie jak najlepiej.
— Zamiana nie została odkrytą?
— Naturalnie że nie, zbyt dobrze wszystko było obmyślane...
— Ah! panie baronie, przypadek bywa czasem tak złośliwy...
— Kiedy się przewidziało wszystko, można sobie drwić z przypadków.
Julian Vendame drapał się w ucho.
Znajdował zuchwałem i nierozsądnem takie wyzywanie przypadku, strzegł się jednak głośno z tem odezwać.
Filip mówił dalej.
— Nader ważna rzecz wychodzi na jaw...
— A więc to dla tego pan baron ma taki poważny wyraz twarzy?...
— Są to skutki tego, o czem się dowiedziałem.
— Cóż się stało?
— Chodzą pogłoski, że mój wuj, hrabia de Vardans, umarł otruty.
— Otruty! — powtórzył Vendame blednąc.
— Tak jest.
— Czyż to podobna?
— Na nieszczęście bardzo to prawdopodobne.
— I czy podejrzywają kogo?
Filip dał głową znak potakujący.
— Kogoż więc? zapytał z zajęciem Julian.
— Czyż nie odgadujesz?
— Boże! czy czasem nie pana barona?
— Tracisz głowę mój chłopcze! rzekł adwokat wzruszając ramionami, cóż się stało z tą jasnością umysłu, która dotychczas pozwalała ci zrozumieć wszystko z jednego słówka. Czyż ja byłem przy moim wuju kiedy on umarł? Czyż ja u niego mieszkałem? Czyż go pielęgnowałem? Czyż to ja zadawałem mu bez recepty doktora, owe mikstury preparowane z jakichś ingredyencyi znajdujących się w aptece pałacowej?
— A więc — mówił Julian — a więc to pan Raul de Challins robił to wszystko...
— Mój kuzyn, tak jest...
— A zatem jego posądzają?
— Jego samego... na nieszczęście!
— A czy istotnie jest winny?
— Któż to może wiedzieć; tylko jeżeli mój wuj został otruty, jak utrzymują, nikt inny nie mógł się tej zbrodni dopuścić chyba tylko on.
— To byłoby straszne!
— O tyle straszniejsze, że mój wuj bardzo był dla niego dobry...
— Ależ w jakim celu on to uczynił?
— Ba! w celu prędszego odziedziczenia!
— Wszakże nie sam dziedziczył, pracując dla siebie, pracował i dla pana barona...
— Niewątpliwie, a nawet, nie wiedząc o tem, być może, pracował dla mnie tylko samego.
— Jakto, panie?
— Pogłoski te rozejdą się, ludzie będą gadać... Cóż wtedy nastąpi?
— Pan de Challins znajdzie się pod ciężarem strasznego oskarżenia.
— Na to właśnie rachuję... rzekł Filip ostrym i ponurym tonem.
Vendame pomimo zepsucia i zakamieniałej duszy, spojrzał na swego pana z prawdziwem przerażeniem.
— Ależ, wyjąknął, jeśli oskarżają pana Raula, zostanie aresztowany. — Koniecznie. — A jeśli zostanie aresztowany, będą szukać dowodów... zarządzą ekshumacyą ciała na cmentarzu w Compiègne, aby dopełnić sekcyi...
— To również niewątpliwie nastąpi.
— I znajdą w grobie familijnym trumnę pustą to jest napełnioną ziemią... i...
— I, przerwał baron de Garennes, tak samo jak oskarżają dziś mego kuzyna o otrucie swego wuja, oskarżać go również będą o usunięcie zwłok noszących dowód jego zbrodni.
— Nieszczęśliwy nie będzie mógł się bronić.
— Probować będzie, ale napróżno... Oczywistość będzie przeciwko niemu, oczywistość materyalna, niewątpliwa, ponieważ on sam towarzyszył zwłokom w podróży z Paryża do Compiègne... Zostanie więc skazany, a sam fakt skazania, czyni go niezdolnym do dziedziczenia.. Zaczynasz więc odgadywać do czego zmierzam?...
Julian Vendame podskoczył i uderzył się pięścią w głowę.
— Co za osioł zemnie! zawołał. — Zaczynałem już żałować tego naiwnego chłopca!
— Teraz rozumiesz?
— Rozumiem i podziwiam! Pan baron jest wielkim człowiekiem! Ta mała kombinacyjka w wyższym jest gatunku! Nic równego nie widziałem nawet w Ambigu, najlepsi autorowie nie wpadli na taki pyszny pomysł! Niepodobna sprytniej usunąć współspadkobiercy! Dumnym się czuję, będąc w pańskiej służbie!
— A więc jak widzisz, potrzeba teraz ażeby pogłoski o otruciu hrabiego de Vadans rozeszły się w okolicach placu Saint-Sulpice...
— Tak jest panie, i widzę również, że dość będzie kilku słów zręcznie i w porę rzeczonych... aby ta plotka wielkie przybrała rozmiary, jak to zwykle bywa. Strumyk zamienia się w potok... Komisarz policyi zawiadomi prokuratora, a jak tylko sądy się wdadzą, interes pójdzie jak po mydle...
— Chodzi o założenie grzechotki.
— To rzecz bardzo łatwa.
— Twój własny interes wymaga abyś się tem zajął, ponieważ jak tylko obejmę w posiadanie spadek po wuju, otrzymasz majątek...
— Majątek bardzo skromny — rzekł Vendame. — Pan baron wspominał o stu piędziesięciu tysiącach...
— Tak jest, zdawałeś się zadowolony?...
— Zastanowiłem się później. Spadek jest zbyt piękny... Pan baron podwyższy do dwóchkroć.. przecież to go nie zrujnuje...
— Ależ — rozpoczął Filip.
— Targować się! byłoby to bardzo brzydko... — Przerwał Julian. — Sto pięćdziesiąt tysięcy za interes Pontarmé, a pięćdziesiąt tysięcy za grzechotkę.
— No zresztą, niech tak będzie, zgadzam się.
— Pan baron dobrze czyni... Ja się za to wywdzięczę... dziś już za późno, ale zaraz jutro od samego rana zabiorę się do roboty i zaręczam, że opinia publiczna zapali się jak mina prochu.
— No porozumieliśmy się. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia i idę spać.
— Mam honor życzyć panu baronowi spokojnej nocy...
— Dobranoc Julianie.
Filip poszedł do swego pokoju, położył się do łóżka, trudno jednakże byłoby zaręczyć czy spał spokojnie.
Nazajutrz Julian, uważając, że nowa jego misya zwalnia go od służby przy panu, włożył swą rudą perukę, wyszedł od samego rana udając się w stronę ulicy Garancière.
W tej części miasta nikt go nieznał; mógł się więc pokazać bez obawy, puścić z ust kilka słów mających się stać owym strumykiem, który zamieniwszy się w straszny potok, spadnie na głowę nieszczęśliwego Raula de Challins.
Przeszedł ogród Luksemburski, ulicę Vaugirard aż do placu Saint-Sulpice, z uwagą przyglądając się rzadkim w tej stronie miasta sklepom, poczem wszedł na ulicę Garancière.
Mały zakład fryzyerski, a raczej golarnia zwrócił jego uwagę; sklepik ten znajdował się prawie naprzeciwko pałacu zmarłego hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans.
Nad drzwiami, jak gdyby w jakiemś małem prowincyonalnem miasteczku zawieszona była mosiężna miseczka do golenia, i napis:

Golenie, strzyżenie i fryzowanie
za 30 centymów.

— W golarniach tych, jak wiadomo zbierają się wszystkie plotki z całej okolicy, — rzekł do siebie Vendame. Potrzebuję tylko kazać sobie brodę ogolić.
Wszedł do sklepu.
Gospodarz południowiec, gadatliwy jak sroka, golił jednego ze swoich klientów z sąsiedztwa, którego niebieski fartuch, wskazywał rzemiosło szynkarza.
— Brawo! — pomyślał kamerdyner Filipa — nigdybym sam lepiej nie wybrał, drugiego mego słuchacza.
— Zaraz skończę z tym panem, i za chwileczkę będę na pańskie rozkazy — rzekł golarz obracając się Juliana Vendame i wskazując na krzesło, poczem rozpoczął na nowo z akcentem prowansalskim najlepszego gatunku, rozpoczętą rozmowę.
— Zapewne, że ich jest dwoje do podziału spadku — mówił — to jednak nie przeszkadza, że każde weźmie piękny kawał grosza. Zadowolniłbym się ja sam, jak mnie pan widzisz, połową czwartej części. Powróciłbym do Beaucaire, mego rodzinnego miasta, i żył sobie spokojnie nic nie robiąc, jak jaki gruby mieszczuch.
— Bardzo panu wierzę — rzekł szynkarz — mówią o pół tuzinie milionów.
— Gdyby nawet było więcej, to i to nie zdziwiłoby mnie wcale — odrzekł golarz — ogromne dochody, których się nie wydaje, szybko zwiększają majątek. Bogaty był jak Krezus, ten hrabia de Vadans.
Julian Vendame, nastawiający ucha, a przyznać należy, że przypadek wybornie mu usłużył, uznał chwilę stosowną do wtrącenia się do rozmowy.
— Ah! — rzekł — wszak to o hrabi de Vadans jest mowa?
— Właśnie o nim — odrzekł golarz.
— Czy znałeś go pan?
— Nigdy go nie widziałem, ale dużo o nim mówią u mego pana.
— Mieszkasz pan w tych stronach?
— Tak, właśnie wszedłem do służby na kamerdynera u jednego senatora przy ulicy Vaugirard. Zabawna to śmierć tego hrabiego de Vadans, jakaś tajemnicza, zastanawiająca...
Figaro z ulicy Garanciére, skończył golić swego klienta. Ten wstał i poszedł umyć twarz zimną wodą z dodatkiem octu Bully, i odezwał się:
— Dlaczegóż zastanawiająca, wszakże był już dosyć stary, ani też tajemnicza także, bo umarł bardzo zwyczajną śmiercią.
— To wszystko jeszcze wcale niedowiedzione — rzekł Vendame zagryzając usta.
— Czyś pan co słyszał? — zapytał golarz z ciekawością.
— Ho! ho! bardzo wiele...
— Cóż takiego?
— Naprzód, jak utrzymują, żadnego doktora nie wzywano do chorego.
— Rzeczywiście i ja to słyszałem.
— Ci którzy byli przy nim, nie pozwalali doktorowi przestąpić progu pałacu, rzecz więc prosta, że mieli swoje powody — mówił Julian.
— Ależ,.. — rzekł szynkarz — więc śmierć nie miałaby być tak naturalną, jak się zdawało.
— Eh, eh!
— Przyśpieszono więc hrabiego?
— Ba! być może...
— Trucizną pewnie...
— Wielu jest takich, których by to może nie zadziwiło.
— Ale któżby to mógł uczynić?
— Co do mnie ja nic nie wiem... ale tam w familii są siostrzeńcy, którym pewnie pilno było odziedziczyć.
— Wiesz pan co, że to byłaby gruba historya, gdyby tak policya się o tem dowiedziała!!!
— Zdaje się, że ona już wie — mówił Vendame — i któregokolwiek dnia, możecie panowie zobaczyć prokuratora Rzeczypospolitej, w towarzystwie sędziego śledczego i kilku agentów, stukających do drzwi pałacu.
— Jeden z tych siostrzeńców tam mieszka... — mówił golarz — ten co to nigdy starego nie opuszczał... Nawet to wszystkim wydawało się bardzo dziwnem.
— Ten siostrzeniec, to właśnie lis, który polował na kurę znoszącą złote jaja...
— Tak, tak nie ma wątpliwości... Widzicie panowie, jakoś mi się wszystko w tym pałacu nie wydaje tak jak być powinno... — odezwał się szynkarz. — Nikt nigdy nie wiedział co się tam dzieje... Służący, jakieś niedźwiedzie, a i siostrzeniec ma taki wyraz twarzy, który mi się niepodoba... zawsze sobie coś złego myślałem o tym chłopcu... wczoraj naprzykład mówiliśmy o tem z moją żoną... no pójdę jej to wszystko opowiedzieć... przyzna mi choć raz w życiu, że umiem się poznać na ludziach... ślicznie to będzie i sprawiedliwie jeżeli truciciela poszlą po sukcesyę na plac de la Roquette... Do zobaczenia sąsiedzie...
Szynkarz wyszedł.
Vendame zajął miejsce i rozmawiał dalej z gospodarzem w tym samym przedmiocie.
Ten ostatni, pociągając brzytwą po brodzie swego klijenta, zapewnił go, że oddawna znajdował u tych ludzi z pałacu, jakieś dziwne zachowanie, do najwyższego stopnia podejrzane.
Julian mu potakiwał, i po ogoleniu opuścił sklep.
Tryumfował.
— Nim wieczór nadejdzie — myślał — cała ta okolica wiedzieć będzie co się gadało u golarza...
Powrócił na ulicę Assas.
Filip czekał na niego, i przywitał go słowami:
— No i cóż?
Kamerdyner śmiejąc się opowiedział swemu panu swoje znalezienie się w sklepie golarza przy ulicy Garancière.
— Wybornie! — rzekł Filip kiedy skończył — winszuję ci pośpiechu i inteligencyi. Mina jest założona... Czekajmy aż wybuchnie.


XXV.

Margrabina de Brennes i jej córka, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością oczekiwały przybycia Raula.
Słowa przez niego wyrzeczone w Compiègne, dawały Leonidzie nadzieję, wkrótce jak sądziła, mającą się urzeczywistnić.
Wielokroć razy z matką obracały słowa młodego człowieka na wszystkie strony. Przychodziły zawsze do jednej i tej samej konkluzyi:
Raul de Challins oświadczy swoją miłość i prosić będzie o rękę Leonidy.
Genowefa również przypominała sobie niektóre wyrazy powiedziane przez Raula: Chodziło mu o jego szczęście, o jego przyszłość.
Słowa te nie dające się zastosować do niej, sprawiały w jej sercu boleść.
Nie wątpiła, że pan de Challins mówiąc to, uczynił aluzyę do przyszłego swego związku z panną de Brénnes...
Od tej chwili czuła się bardzo smutną, a próżna radość, której Leonida nie starała się ukrywać, zwiększała coraz bardziej smutek biednego dziewczęcia.
Matki i córki nie było w domu, kiedy Raul przyszedł odwiedzić ich na ulicę Saint-Dominique.
Przyjęła go Genowefa.
Ujrzawszy wchodzącego, oddech jej się zatrzymał i jak gdyby zemdleć miała.
Raul niewątpliwie przychodzi oświadczyć się.
Biedne dziewczę, — pomimo pomięszania i smutku cieszyła ją nieobecność margrabiny i jej córki.
— Pani de Brénnes i panna Leonida wyszły panie — wyszeptała blednąc i czerwieniąc się na przemiany — powrócić mają dopiero w godzinę obiadową.
— A więc... pani — odrzekł Raul nie mniej jak i ona wzruszony i pomięszany, jestem szczęśliwy, że tych pań nie zastałem.
— Szczęśliwy... — powtórzyła Genowefa.
— Tak panno Genowefo...
— Dla czego?
— Dla tego, że daje mi to sposobność pozostania sam na sam z panią, czego oddawna pragnąłem, a nigdybym nie ośmielił się prosić...
— Ze mną? pragnąłeś pan ze mną pomówić sam na sam? — rzekło młode dziewczę zdumione, zaledwie mogące wierzyć temu co słyszało.
— Tak jest panno Genowefo z panią samą...
— Ależ jeszcze raz pytam się: dla czego?
— Bo mam wiele rzeczy pani do powiedzenia... i mam nadzieję, że uczynisz mi ten zaszczyt i tę radość, że zechcesz m nie wysłuchać...
Genowefa chwiała się pod wpływem wzruszenia. Serce jej biło jak gdyby miało wyskoczyć.
Raul chciał z nią długo pomówić. Mój Boże, cóż on jej chce powiedzieć. Czy o pannie de Brénnes mają we dwoje rozmawiać?
— Jestem gotowa słuchać pana — rzekła słabym głosem — siadaj pan proszę...
Pan de Challins usiadł.
Genowefa, której nogi nie były już wstanie utrzymać, upadła prawie na krzesło o kilka kroków od niego. Nerwowe drżenie opanowało ją.
Młody człowiek przez chwilę jak gdyby zbierał myśli, poczem rozpoczął:
— Czy przypominasz sobie pani, słowa które powiedziałem przy niej i w obecności pań de Brénnes w Compiègne, w chwili kiedyście panie odjeżdżały do Paryża?
— Czy przypominam sobie? — odpowiedziała Genowefa z wysileniem. — Oh! tak przypominam sobie!!! Mówiłeś pan pani de Brénnes i jej córce, że masz im uczynić pewne ważne zwierzenie... że chodzi o pańskie szczęście... przyszłość...
— Mówiłem prawdę, chodzi o moją przyszłość, o moje szczęście... Zwierzenie to chciałem uczynić pani de Brénnes... Nie ma jej, cieszy mnie to... Pani więc je uczynię, i tak będzie lepiej, gdyż za nim z temi paniami się rozmówię, będę pewny pani przyzwolenia...
— Mego przyzwolenia? — powtórzyła Genowefa — źle słyszę, albo źle rozumiem...
— Nie, słyszysz pani dobrze, i rozumiesz dobrze.
— Ależ to niepodobna, zbyt mało tu znaczę, ażeby moje zezwolenie, mogło być panu potrzebnem.
— Mylisz się pani... jestto jedyne bez którego nie mogę się obyć, ponieważ chodzi o panią.
— O mnie, — wyjąknęła Genowefa.
— Tak jest pani, o panią? Jeżeli do tej chwili nie uczyniłem ci wyznania, które usłyszysz, ta dla tego, że zanim mogłem pomyśleć o przyszłości, musiałem myśleć o teraźniejszości... Przywiązanie i szacunek zatrzymywały mnie przy boku starca, będącego ojcem dla mnie, obowiązkiem moim było chwilowo poświęcić mu wszystko. Dziś, ten starzec, mój wuj ukochany, żyć przestał... Pozostawia mi wielki majątek, o który mnie nie chodzi, lecz śmierć jego daje mi swobodę rozporządzania moją osobą. Przychodzę więc wyjawić ci pani moje uczucia, i prosić o pozwolenie wypowiedzenia ich przed panią de Brénnes, której powierzyła cię familia i na nią zlała władzę macierzyńską.
Raul zatrzymał się, oczekiwał odpowiedzi.
— Zdaje mi się, że to sen — rzekła cichym głosem Genowefa. — Napróżno usiłuję zrozumieć pana. Słowa twoje uderzają w moje uszy, ale nie nie przedstawiają żadnego umysłowi memu znaczenia. O mnie tu chodzi, mówisz pan i mówisz pan zarazem o swej przyszłości, o szczęściu...
— Naturalnie, że mówię! — rzekł Raul, potem nagle z ogniem, namiętnym tonem dodaje: — Genowefo; od pierwszego dnia kiedym cię ujrzał, pokochałem cię... Genowefo kocham cię...
Genowefa zbladła jak śmierć, wstała i przyciskając obydwoma rękami lewą stronę piersi, wyjąknęła cichym głosem:
— Pan mnie kochasz. Mnie, kochasz.
— Z całego mego serca, z całej mojej duszy. Na zawsze!
Raul również powstał.
Schwycił rękę Genowefy, ta uczuła ogień przebiegający jej ciało i słodkie upojenie ogarniające całą jej istotę. Ręki nie odebrała.
Raul mówił dalej:
— Dziś kiedy niezależę już od nikogo, przychodzę prosić cię o pozwolenie wyjawienia mej dla ciebie miłości przed panią de Brénnes, jako zastępującej twoją rodzinę, i proszenia jej o twoją rękę. Czy pozwalasz mi Genowefo?
— Nie... nie... — zakrzyknęło młode dziewczę — nie... nie uczynisz pan tego!
Potem nagle, zamilkła, obawiając się czy nie powiedziała za wiele...
Raul w tej chwili pobladł, tak jak przedtem pobladła Genowefa. Straszna niepewność opanowała jego serce.
— Czyż pomyliłem się — wyjąknął — kiedy zdawało mi się, że czytam w twoich oczach, że nie jestem ci obojętnym? Kiedy mi się zdawało, że mogę mieć nadzieję posiąść twój szacunek, sympatyę, przyjaźń nakoniec, jeżeli nie miłość? Czyż bym się pomylił?
Zamiast odpowiedzieć wprost na to pytanie, Genowefa wyszeptała:
— Wierz mi panie Raulu, że to coś mi powiedział wzrusza mnie do głębi serca... Ale czy dobrze zastanowiłeś się?
— Nad czem, chcesz abym się zastanawiał? — przerwał Raul. — Jedno wiem tylko... że cię kocham...
— Jestem córką biednych zrujnowanych wieśniaków.
— Cóż mnie to może obchodzić? Ja cię kocham!...
— Jesteś pan człowiekiem światowym, gentlemanem, nazywasz się wicehrabia de Challins, a ja... nazywam się Genowefa Vendame.
— A więc Genowefa Vendame zostanie wicehrabiną de Challins, chyba, że mnie nie możesz kochać, chyba, że oddałaś serce innemu!...
— Ja! — zawołało dziewczę z gwałtownym ruchem przeczenia. — Oddać innemu moje serce! Ah! nie wierz pan temu...
— Powiedz mi więc, że mnie kochasz Genowefo, albo przynajmniej, że kochać mnie będziesz... że mogę mieć nadzieję szczęścia, i że do nikogo innego należeć nie będziesz tylko do mnie...
— Nie będę należeć do innego, przysięgam...
— Słowa te czynią mnie najszczęśliwszym z ludzi, bo widzę w nich wyznanie!... Zaczekam powrotu margrabiny i jej córki, i powtórzę im w twojej obecności, to co tu powiedziałem.
Genowefa złożyła ręce, wyciągnęła je do Raula i zawołała błagającym głosem...
— Ah, nie... nie... proszę pana... zaklinam nie mów nic tym paniom. Proszę cię Raulu na kolanach, błagam cię... niech one nic nie wiedzą...
— Nic!... — powtórzył Raul pognębiony. — A więc odmawiasz zostać moją żoną, i myliłem się sądząc, że mogłabyś mnie pokochać?...
— Ah! milcz pan!... milcz!... — rzekła dziewczyna prawie w obłąkaniu. Rozum tracę, słuchając pana! Nie wątp o mnie! Jeżeli mnie kochasz, ja cię kocham także, kocham cię ze wszystkich sił moich... Ale nie możesz mnie zaślubić... Podobne małżeństwo jest niemożliwe...
— Niemożliwe!! Dla czego?
— Pani de Brénnes, jeżeli trwać pan będzie przy tym zamiarze udania się do niej, powie że jesteś szaleńcem! Dowiedzie panu nieuniknione skutki mezaliansu, którego pierwszy byś pan żałował. Nakoniec ojciec mój nadał jej nademną prawa matki, ona nie zgodziłaby się nigdy na tak niestosowny związek... Oskarżyłaby mnie o przyciąganie pana, bez względu na szacunek jaki winnam samej sobie, na wstyd!... Wypędziłaby mnie ze swego domu!...
Raul zadrżał...
— Wypędzić, ciebie!! — powtórzył. — Margrabina wypędziłaby cię...
— Tak.
— Posłuchaj mnie, Genowefo wytłomacz się, ukrywasz coś, błagam cię otwórz mi swoje serce. Pani de Brénnes ma niewątpliwie przywiązanie do mnie, a przytem zdaje się kochać cię bardzo... Dlaczegożby, widząc wspólną naszą miłość, chciałaby przeszkodzić naszem u szczęściu? Dlaczegóż by miała sprzeciwiać się naszemu małżeństwu, i wypędzać cię z domu?
— Czy chcesz pan wiedzieć, dlaczego?
— Błagam cię, powiedz.
— Dla tego, że miłość którą dla mnie uczuwasz, byłaby ruiną jej nadziei...
— O jakiej mówisz nadziei?
— O nadziei ujrzenia panny de Brénnes wicehrabiną de Challins...
— Leonida! moją żoną!! — zawołał Raul zdumiony, nigdy bowiem myśl wypowiedziana przez Genowefę nie postała w jego umyśle. — Ależ to szaleństwo!
— To jest prawda, przysięgam ci! Oddawna już Leonida sądzi się być kochaną i z dnia na dzień oczekuje, kiedy się pan matce oświadczysz...
— Jakim sposobem wiesz o tem?
— Bez przerwy o tem przy mnie mówią. Panna de Brénnes rachuje na oświadczenie się. Słowa wyrzeczone przez pan a w Compiègne, w dniu pogrzebu pańskiego wuja, nie zostawiły jej żadnej co do tego wątpliwości... Była przekonaną, że pan mówisz o przyszłem z nią małżeństwie, tak jak i ja sama sądziłam, i Bóg wie jak mnie to bolało!
— A zatem Genowefo, sądziłaś, że byłem zakochany w Leonidzie, kiedyś ty tu była?...
— Czyż mogłabym być tak szalona i zarozumiała żeby przypuszczać, że o mnie myślisz? Nie, Bóg widzi, nie przypuszczałam tego ani na jedną chwilę!... a pomimo to cierpiałam myśląc, że panna de Brennes, zostanie twoją żoną.
— Leonida nie kocha mnie.
— Czyż ona zdolną jest kochać?
— Ja ją znam dobrze... Oczekiwała po mnie jednej tylko rzeczy, wielkiego majątku, któryby pozwolił jej zadawalniać pragnienia zbytków i rozkoszy... Niech się zjawi bogatszy, przełoży go nademnie.
— Niewątpliwie, ale ponieważ bogatszy się nie trafia, ciebie ona chce... Rozumiesz pan, że zwierzyć się przed panią de Brénnes, byłoby to wywołać jej gniew.
— O, gniew jej zniosę z lekkiem sercem. Ostatecznie chwilowo tylko zależysz od margrabiny i raczej pozornie aniżeli w rzeczywistości... Ojciec powierzył cię pani de Brénnes, lecz zachował swe prawa nad tobą... Udam się do niego, a z tej strony nie obawiam się odmowy... Szczęśliwym będzie wiedząc, ciebie szczęśliwą... Czy upoważniasz mnie do powiedzenia mu o tem?
— Czyż mogę powiedzieć nie, teraz kiedym ci wyznała tajemnicę mego serca?
— A więc kochasz mnie, droga Genowefo?
— Boże! czy cię kocham!...
Raul upojony, przyciągnął dziewczę i objąwszy ją ramieniem przycisnął usta do jej czoła.
— To pierwszy pocałunek twego narzeczonego — rzekł.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos powozu wjeżdżającego w dziedziniec.


XXVI.

Genowefa szybko wyrwała się z objęć Raula i pobiegła do okna.
— Pani de Brénnes — zawołała z przerażeniem, widząc matkę i córkę wysiadające z powozu.
— Uspokój się moja droga, moja najukochańsza — rzekł młody człowiek z uśmiechem — powitam te panie z całą zimną krwią, bądź pewna, że mowy o tobie nie będzie.., Wkrótce zresztą dom ten opuścisz... Nie tu miejsce przyszłej wicehrabiny de Challins.
W chwili kiedy Raul kończył te słowa, drzwi salonu otwarły się.
Margrabina z Leonidą ukazały się w drzwiach salonu.
— Czegóż to się dowiaduję mój drogi chłopcze, jesteś tu już podobno przeszło od godziny!
Raul uścisnął rękę matki, potem córki i odpowiedział:
— Istotnie... Rozmawiałem z panną Genowefą, która była tak dobrą, że dotrzymywała mi towarzystwa...
— Czas musiał wydawać się panu bardzo długi... — rzekła naiwnie Leonida.
— O nie, wcale nie, zapewniam panią...
— No nareszcie jesteśmy — mówiła pani de Brénnes — i mam nadzieję, że nam przebaczysz to mimowolne opóźnienie... Nie wiedząc, że tu jesteś, nie spieszyłyśmy się z powrotem...
Leonida zdjęła kapelusz i mantylkę... Podała to wszystko Genowefie, mówiąc do niej:
— Zanieś to do mojego pokoju, proszę cię... Nie będę potrzebowała dzwonić na Justynę...
Genowefa zaczerwieniła się po uszy, spoglądając na Raula.
Młody człowiek nagle zbladł. Brwi mu się zmarszczyły, usta poruszyły, lecz powściągnął się i nie rzekł ani słowa.
To co usłyszał niedawno z ust Genowefy o projektach margrabiny i Leonidy zamknęło mu usta. Wzrok jego skrzyżował się z wzrokiem Genowefy, która wyszła niosąc kapelusz i lekkie okrycie panny de Brénnes.
— Siadaj kochany Raulu... — rzekła margrabina biorąc sama krzesło. — Oczekiwałyśmy twojej wizyty z niecierpliwością... Miałeś wiele interesów nieprawdaż?
— Tak droga pani, bardzo wiele... — odrzekł pan de Challins.
— Ale teraz jesteś pan już zupełnie swobodnym? — rzekła Leonida ożywionym tonem: — Będziemy częściej się widywać, mam nadzieję i liczę na to... Czy wiesz pan panie Raulu, że przez pana popełniłyśmy grzech ciekawości...
— Przezemnie pani? a to jakiem sposobem?
— Obiecując nam zwierzyć się...
Raul udał zadziwienie.
— Czyż mówiłem o jakimś zwierzeniu?
— Niewątpliwie, a nawet miało być bardzo ważnem, gdyż jak pan mówiłeś, chodziło o pańskie szczęście...
— Szczęście to rzecz rzadka, pragnie się go — oczekuje — spodziewa... a najczęściej nie przychodzi.
— Jeżeli jest kto, nie mający prawa tego mówić, to chyba ty panie Raulu! — rzekła margrabina. — Szczęście samo do ciebie wchodzi. Śmierć wuja, w tak młodym wieku, robi cię panem olbrzymiej fortuny.
— Pieniądze mogą dać rozkosze, ale nie szczęście.. — rzekł Raul.
— Ależ to paradoks! — odezwała się Leonida — pieniądz jest królem świata, jest wszystkiem!
— Pozwolisz pani, że będę przeciwnego zdania.
— Oh! moje dzieci, nie sprzeczajcie się! — przerwała margrabina. — Pogarda bogactw jest w bardzo dobrym guście, i najmniejszej nie sprawia przykrości kiedy się je posiada. Ale nie o to chodzi. Oczekujemy obiecanego zwierzenia... Wszystko co ciebie dotyczy mój Raulu... bardzo nas interesuje... Mów więc...
Raul miał umysł prawy i zacną z gruntu naturę. Wiedząc o złudzeniach pani de Brénnes względem siebie, uważał za swój obowiązek rozczarować je.
— Będę więc paniom posłusznym — odrzekł — lecz ciekawość wasza nie będzie zadowoloną, nie tyle bowiem pragnę zwierzyć się przed paniami, jak raczej prosić o radę.
— O radę?... — zapytała margrabina.
— Tak jest.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie zamiaru, jaki powziąłem.
Leonida słuchała z łatwą do zrozumienia chciwością, od samego początku całej tej rozmowy. Sama pani de Brénnes również była bardzo wzruszoną.
Raul mówił dalej:
— Byłaś pani przyjaciółką mojej matki i mnie okazywałaś zawsze życzliwość, panią zatem naturalnie, chciałem prosić o radę, kiedy idzie o moją przyszłość.
Margrabina spojrzała na córkę.
Leonida zrozumiała znaczenie tego spojrzenia i zaczerwieniła się po uszy.
Manewr ten nie uszedł uwagi pana de Challins i dowiódł mu, o ile Genowefa miała słuszność.
— Słucham cię Raulu, nietylko z uwagą, ale sercem całem — rzekła pani de Brennes.
— Rzecz to nader prosta... — mówił Raul całkiem naturalnym tonem. — Jestem w położeniu niezależnem... wkrótce obejmę majątek, którego cyfra o wiele przewyższa moją ambicyę i moje nadzieje... Czy nie zdaje się pani, że byłoby rozsądnie ożenić się?...
Leonidzie serce biło gwałtownie.
Nie ma wątpliwości wkrótce zostanie wicehrabiną de Challins i milionerką?
— Istotnie to byłoby bardzo rozsądnie! — odpowiedziała margrabina. — Radzę ci z całej duszy mój Raulu, ażebyś jaknajprędzej przyprowadził do skutku to mądre postanowienie... Ażeby zająć w świecie miejsce godne nazwiska które nosisz, powinieneś kobietę postawić na czele twego domu.
— Tak właśnie myślałem i z góry byłem przekonany, że mogę liczyć na słowa zachęty z ust pani... Otóż mój dług zapłacony, to jest obiecane przezemnie zwierzenie...
Leonida, dotknięta złem jakiemś przeczuciem, zadrżała.
— Czy to wszystko? — zawołała.
— Tak jest pani, to wszystko.
— Ależ — zauważyła pani de Brénnes — słuchając pana, zdawałoby się, że tu chodzi o jakiś mglisty, oddalony projekt.
— Nie pani... Postanowienie moje jest stanowcze, nieodwołalne...
— I czy zarówno jak postanowienie i wybór uczyniony? — wyjąknęła margrabina drżącym głosem.
— Tak pani.
— Czy nie będzie niedyskretnem zapytać się czy wybór pański padł na osobę nam znaną?
Leonida i jej matka przestały oddychać.
— Pytanie nie jest bynajmniej niedyskretnem... rzekł Raul z uśmiechem — chodzi o osobę, której panie nie znacie...
Pani de Bénnes uczuła krew stygnącą w żyłach. Spadła z wysokości!...
— O osobę, która zasługuje zarówno na miłość jak i na szacunek — mówił dalej Raul.
— Kocham ją oddawna... lecz zmuszony byłem czekać, zanim zostałem w zupełności panem samego siebie.
Słowa te Raula nie pozostawiały żadnej nadziei. Matka i córka obie powstały.
— Mój drogi chłopcze — rzekła margrabina z widocznym przymusem, życzę ci aby twój wybór zapewnił ci szczęście.
— Zapewni mi je niezawodnie! — odrzekł Raul z rozjaśnioną twarzą — mam silną wiarę.
— Wierzy się zawsze temu czego się pragnie — rzekła Leonida suchym tonem. — Niech Bóg ustrzeże pana od zawodu!
— Dziękuję pani, że mi tego życzysz... — odpowiedział młody człowiek kłaniając się.
Zrozumiał, że wizyta zbyt długo już trwała i opuścił dom przy ulicy Saint-Dominique nie zobaczywszy Genowefy. Ani matka, ani córka kroku nie zrobiły aby go odprowadzić.
— No i cóż na to powiesz? — zapytała pani de Brénnes Leonidy, skurczonemi palcami rozdzierającej chusteczkę.
— Powiem, że Raul jest głupcem, który zakochał się w jakiejś intrygantce, a my byłyśmy bardzo naiwne sądząc, że on o mnie myśli! Nie sądź matko żebym żałowała tego pana, ale szkoda mi tej pozycyi o której marzyłam, jakiej nigdy nie znajdę, nigdy... nigdy...
— Kto wie?
— Ja wiem, i ty wiesz także moja matko... Mężczyźni mający miliony, nie żenią się z pannami bez posagu! Zamyślałam olśnić Paryż, a z tych świetnych marzeń spadam w miernotę, niedostatek prawie!... Wszelka nawet nadzieja szczęścia znikła już dla mnie! Ah! ten Raul, jak ja go nienawidzę! Gdybym mogła zemścić się nad nim!
Leonida zalała się łzami gniewu, wyszła z salonu trzaskając drzwiami i udała się do swego pokoju.
Genowefa znajdowała się tam.
Widząc twarz strasznie zmienioną i łzy źle otarte w oczach panny de Brénnes, domyśliła się, że Raul rozwiał przywidzenia i złamał nadzieję tych kokiet. Wiedząc, że Leonida nie ma serca, żyje tylko dla zbytków i próżności, nie mogła jej żałować. Boleść jej jednakże nie radowała jej.
— Zostaw mnie samą! — rzekła Leonida rozkazującym tonem.
Genowefa wyszła nie mówiąc ani słowa.
Panna de Brénnes jak tylko została sama puściła wodze wybuchom gniewu, nie bez trudu dotychczas powściąganego.
— A więc oszukałam się! padłam ofiarą własnej pomyłki! — rzekła prawie głośno. — Żeni się, i śmiał mi to powiedzieć! Kocha inną, a ja jestem porzucona, pogardzona, odepchnięta! Głupiec, łotr, nędznik!!
Leonida aby ulżyć swym nerwom, pochwyciła wazon japoński z kominka, gwałtownie cisnęła na ziemię, mówiąc:
— Ah! jakżebym chciała poznać tę niegodną rywalkę, która mi moje dobro zabiera! Dla czego Raul przekłada ją nademnie? Jestem piękna, powabna... mogę się podobać!... Dlaczego się niepodobałam? Dla tego że inna, chytrzejsza odemnie opanowała tego głupca, i kradnie miliony; które powinny do mnie należyć. Oh! ta kobieta! ta kobieta! zemszczę się na niej... i na nim!.. W jaki sposób? nie wiem, a le się zemszczę!!...


XXVII.

Doktór Gilbert o wpół do jedenastej wieczór, wysiadł w Joigny, jakeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów, i noc przepędził w hotelu.
Nazajutrz wstał bardzo rano i zapytał czy może dostać powozu, który by go odwiózł do Vic-sur-Salon.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, przykazał ażeby powóz przygotowano jaknajprędzej, i w godzinę potem był już w drodze do wioski gdzie jak przynajmniej zapewniano, przeniosła się Honoryna Lefebvre.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami oberży pod „Czerwonym koniem“.
— Będzie pan jadł śniadanie? — zapytał go oberżysta.
— Tak jest ale nim będzie gotowe, pójdę załatwić pewien interes. Wskaż mi pan gdzie tu jest merowstwo, jeśli łaska?
— W pośrodku wioski, na placu, obok kościoła, za pięć minut staniesz pan na miejscu.
Wkrótce rzeczywiście doszedł do placu, wszedł do merowstwa, otworzył drzwi kancelaryi, znalazł się wobec małego człowieczka, z piórem za uchem.
— Przychodzę panie — rzekł mu — po pewne objaśnienie... Czy to do pana mam się udać?
— Tak jest panie... jestem jedynym tu urzędnikiem... czego pan sobie życzysz dowiedzieć się.
— Czy w tej wiosce mieszkała lub może mieszka jeszcze, niejaka Honoryna Lefebvre, która ztąd pochodzi?
— Dawna lekarka?
— Właśnie ona.
— Już nie mieszka w Vic-sur-Salon.
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu.
— Ale, wszak ma tu pewno krewnych?
— Nie ma nikogo.
— Ależ nakoniec musi ktoś tu wiedzieć co się stało z panią Lefebvre? — zapytał doktór bardzo zaniepokojony tem co posłyszał.
— Naturalnie, że wiedzą... pani Lefebvre jest w Ameryce.
— W jakiem mieście?
— W Nowym Yorku, gdzie podobno zrobiła wielki majątek.
Gilbert notował wszystko co mu mówił urzędnik.
— Czy możesz mi pan dać bliższe wskazówki? — rzekł.
— Nie mogę... bardzo żałuję — odpowiedział urzędnik.
— A to coś mi pan powiedział, czy jest pewne?
— Najzupełniej.
— Od kogo pan to wiesz?
— Od osoby godnej wszelkiego zaufania, która widziała Honorynę Lefebvre w Nowym Yorku przed paroma miesiącami.
— A czy nie mógłbym skomunikować się z tą osobą?
— Niepodobna. Osoba ta podróżuje za swemi interesami, i w tej chwili znajduje się w głębi Rosyi.
— Dziękuję panu, odniosę się wprost do Nowego Yorku.
Doktór nie nazbyt był zadowolony z rezultatu swojej podróży, ponieważ coraz nowe powstawały trudności, narażając go na utratę drogiego czasu, powrócił do oberży pod „Czerwonym koniem“, kazał się odwieść de Joigny, zaraz po śniadaniu, i tegoż samego wieczora powrócił do Paryża.
Podczas drogi obmyślał sposoby trafienia na ślad Honoryny w Nowym Yorku.
Opuściwszy Francyę przed osiemnastoma laty, Gilbert, jak wiemy, przebywał w Ameryce. W owym czasie liczne tam miał znajomości. Stosunki przerwane, można zawiązać na nowo.
— Napiszę do mego dawnego bankiera... — powiedział sobie. — Chętnie on się podejmie uczynić, a przynajmniej nakazać poszukiwania.
Nazajutrz zatem rano napisał do bankiera Mortimera list długi i naglący, prosząc go o energiczne zajęcie się wyszukaniem w Nowym Yorku francuzki, nazwiskiem Honoryny Lefebvre, lekarki z profesyi, i dowiedzenie się od niej, co się stało z dzieckiem urodzonem w szalecie w Compiègne 17 grudnia 1863 roku. Zakończył prośbą o zawiadomienie depeszą o rezultacie pierwszych poszukiwań.
Gilbert osobiście list oddał na pocztę, i powrócił do Morfontaine.
Za przybyciem do Kwadratowego domu, znalazł kopertę pod swoim adresem. Koperta ta zawierała akt urodzenia Genowefy de Vadans zalegalizowany według wszelkich form prawnych.
— Oto jest dokument — myślał doktór Gilbert — który gdy nadejdzie pora działania, przeszkodzi panom Raulowi de Challins i Filipowi de Garennes, zagrabić majątek mego brata. Dokument ten wybornie zastępuje testament, który ci panowie z pewnością ukryli... Gdyby nie ja, odziedziczyliby!! Na szczęście ja tu jestem.
I schował kosztowny ten arkusz papieru stemplowego w szufladę, od której klucz zawsze nosił przy sobie.


XXVIII.

Kilka dni upłynęło od czasu kiedy widzieliśmy Juliana Vendame, wchodzącego do golarni przy ulicy Garancière, aby rozpuścić tam owe plotki poprzednio przez nas podane.
Filip uważał, że nadeszła sposobna chwila do rozpoczęcia stanowczego działania.
W tym celu wziął arkusz owego ordynarnego listowego papieru, jaki się wszędzie sprzedaje, i napisał kilka następnych wierszy, zmieniwszy charakter pisma:

„Do pana prokuratora Rzeczypospolitej!

„Wielu uczciwych i spokojnych ludzi (do k tórych ja należę) dziwi się, że pogłoski obiegające w okolicy placu Saint-Sulpice, dotyczące śmierci hrabiego de Vadans, zmarłego w swoim pałacu, na ulicy Garanciére, nie doszły jeszcze pańskich uszu, lub jeżeli doszły, że nie zostały przedsięwzięte żadne środki, dojścia do ich źródła i zbadania ich dokładności.
„Nikt nie zdaje się wątpić, że śmierć starego milionera była rezultatem zbrodni...
„Powinno to być dostatecznem, panie prokuratorze Rzeczypospolitej, ażebyś pan postarał się dowiedzieć, czy wszyscy ci ludzie mylą się, czy też wszyscy ci ludzie mają słuszność...
Opinia publiczna domaga się śledztwa“.

„Przyjm pan etc.

Młody baron napisał następnie drugi list tej samej treści w innym tylko stylu i odmiennym charakterem, do szefa Bezpieczeństwa Publicznego... Poczem włożywszy oba listy w koperty i położywszy na nich adresy, wsunął je własnoręcznie, jeden do skrzyńki pocztowej przy merowstwie Saint-Sulpice, drugi zaś do skrzynki na ulicy Dauphine.
— Rezultat będzie nieunikniony — i niedaleki — rzekł do siebie — oczekujmy teraz wypadków.
Rzeczywiście wypadki nie długo kazały na siebie oczekiwać.
Notaryusz, depozytaryusz tytułów majątku ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, pospieszył się z wyrobieniem upoważnienia do wprowadzenia sukcesorów w posiadanie spadku.
Dopełniwszy wszelkich formalności napisał dwa listy wzywające na trzeci dzień do swego gabinetu Raula de Challins i baronowę de Garennes w towarzystwie syna.
Raul ucieszył się bardzo odebrawszy ten list, nie z uczucia chciwości, dalekiej bardzo od jego umysłu, lecz dla tego, że raz pozbywszy się tych interesów dotyczących sukcesyi, będzie mógł wykonać swój projekt proszenia Mikołaja Vendame o rękę je go córki.
Od czasu owej rozmowy z panią de Brénnes, rozmowy nie zostawiającej żadnej nadziei w umyśle matki i córki; pan de Challins nie był ani razu w pałacyku przy ulicy Saint-Dominique. A tym sposobem nie mógł również widzieć Genowefy. Nawet nie śmiał do niej napisać.
Gdyby miłość jego dla Genowefy wyszła na jaw (rozumiał to dobrze), sprowadziłaby na głowę biednego dziewczęcia nienawiść obu tych kobiet, bota śnie dotkniętych zawodem, jaki je spotkał.
Mogłyby więc jeżeli nie przejmować listy do niej pisane, to prawdopodobnie poznałyby charakter jego pisma. Wystarczałoby to ażeby obudzić podejrzenia i wielkie spowodować dla Genowefy przykrości. Rozsądek zatem nakazywał wstrzymać się.
Strasznie długiem wydawało się to oczekiwanie Raulowi, miłość jednakże dodawała mu odwagi...
Filip de Garennes, czytając list powołujący matkę i jego samego do notaryusza, bardzo się zaniepokoił.
Zapytywał siebie dla czego prokurator uprzedzony przez opinię publiczną i anonimy, dotychczas jeszcze nie dał znaku życia.
Czyżby podział majątku hrabiego de Vadans dopełniony być miał bez żadnej przeszkody? Zkąd to niewytłomaczone opóźnienie oczekiwanego wybuchu?
Raul okazujący staremu służącemu Honoryuszowi zwykłe zaufanie, powiedział mu, że za dwa dni zostanie wprowadzony w posiadanie swej części sukcesyi.
Honoryusz ze swej strony pamiętny na instrukcyę daną przez doktora Gilberta, którego uważał teraz za swego prawdziwego pana. Powiedział sobie, że powinien zawiadomić go o dniu i godzinie wprowadzenia w posiadanie, tak jak się zobowiązał, i z obawy aby list się nie spóźnił postanowił wysłać depeszę telegraficzną.
Mając adres zostawiony przez brata ś. p. hrabiego Maksymiliana, poszedł do biura telegraficznego i posłał telegram treści następującej:
Doktór Gilbert, M orfontaine (Oise)
Pojutrze w sobotę, zebranie u notaryusza Hervieux ulica Bonaparte, 29, w celu podziału sukcesyi, {{f|align=left|lewy=70%|Honoryusz“.} W trzy godziny później depesza wręczoną została Gilbertowi w Kwadratowym domu.


XXIX.

Filip de Garennes był w błędzie przypuszczając, że prokuratorya i prefektura policyi, nie zwróciły uwagi na anonimy do nich adresowane.
Przyjmując z pogardą na jaką zasługują podobnie nikczemnie denuncyacye, pisane przez ukrywających swą osobistość, biorą je jednakże względnie pod uwagę.
Dziewięćdziesiąt dziewięć listów anonimowych na sto bywa czystą potwarzą, wykręcającą najniewinniejsze fakta, lecz jedna setna zwraca czasami uwagę na jakąś zbrodnię, która bez tego nigdy nie byłaby wykrytą.
Dwa listy Filipa przybyłe wieczorem, zostały wręczone jeden w biurze prokuratora Rzeczypospolitej drugi w gabinecie szefa Bezpieczeństwa Publicznego.
Szef Bezpieczeństwa przychodzący co rano bardzo wcześnie dla rozpatrzenia korespendencyi i raportów agentów, pierwszy ów list przeczytał.
Po chwili namysłu, schował go portfelu i zajął się dalszem rozpatrywaniem codziennych spraw. Ukończywszy tę pracę, i wydawszy rozkazy udał się do Pałacu Sprawiedliwości i kazał się zameldować u prokuratora Rzeczypospolitej, który przyjął go natychmiast, i powiedział jak tylko się ukazał:
— Przychodzisz pan właśnie w porę... Miałem kazać pana prosić abyś przyszedł pogadać ze mną.
— O czem?
— W przedmiocie listu, który znalazłem w mojej dzisiejszej poczcie.
Prokurator biorąc drugi list Filipa ze stołu, podał go szefowi Bezpieczeństwa.
Ten ostatni szybko go odczytał. Poczem otworzywszy swój portfel wyjął z niego pierwszy list.
— To bardzo ciekawe — rzekł — właśnie przychodzę zakomunikować panu list bardzo do tamtego podobny.
Z kolei prokurator odczytał anonymową denuncyacyę, i rzekł:
— Idzie tu o tę samą sprawę... Chociaż pismo jest różne, listy mogą pochodzić od jednej i tej samej osoby...
— Niewątpliwie.
— Oskarżenie pomimo to może być uzasadnione.
— Być może... Czy znałeś pan tego hrabiego de Vadans?
— Wiele o nim słyszałem. Był to człowiek dawnej rasy, posiadał ogromny majątek, ale przytem dziwny oryginał, oddawna siedział zamknięty w swoim pałacu jak w klasztorze. Synowiec jego, młody baron Filip de Garennes jest tu u nas adwokatem, wielkiej przyszłości.
— Cóż z tem uczynić?
— Wyszlij pan swych agentów na zwiady, nakaż im pan wielką ostrożność, i absolutną dyskrecyę, i niech zasięgną w okolicy pałacu informacyi. Jeżeli pogłoski przez nich zebrane potwierdzą denuncyacyę... Wtedy postanowimy, co czynić.
— Dziś zaraz rozpocznę działanie... Czy możesz mi pan powierzyć oba te listy?
— Oto są.
Szef Bezpieczeństwa powrócił do prefektury, wszedł do swego gabinetu i kazał przywołać jednego z agentów, w którym pokładał całe swoje zaufanie.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, chudy, nerwowy, wieku lat czterdziestu kilku, cokolwiek siwiejący, powierzchowności dość pospolitej, lecz inteligentnej fizyognomii. Nazywał się Jodelet.
— Pan szef ma mi coś do rozkazania? — zapytał nizko kłaniając się.
— Tak jest.
— Oczekuję na instrukcye pana szefa Bezpieczeństwa.
— Przedewszy8tkiem przeczytaj te listy.
— Ab, ah! — rzekł Jodelet rzucając okiem na listy podane mu przez zwierzchnika — anonymowe denuncyacye.
Mówiąc to skrzywił się pogardliwie.
— Pochodzące od dwóch różnych osób, zauważył urzędnik sądowy.
— Albo też od jednej. Oba charaktery pisma widocznie są zmienione, a zatem mogą być napisane przez jedną osobę...
Agent uczynił uwagę, z którą już przedtem wystąpił prokurator Rzeczypospolitej.
— To bardzo być może — rzekł szef. — Pojmujesz czego po tobie oczekuję.
— Rozumiem doskonale, udam się zasięgnąć informacyi, niby nie wiedząc o niczem, co myślą i mówią, w okolicy placu Saint-Sulpice o śmierci hrabiego de Vadans, i czy rzeczywiście zgon jego wydaje się podejrzanym.
— Oto właśnie idzie... Potrzebuję ścisłego raportu o wszystkiem co się tyczy ostatnich chwil hrabiego. Weź się zaraz do roboty. Nie ma w tem nic trudnego. Dziś popołudniu o trzeciej zdasz mi sprawę z tego co zrobisz i z tego czego się dowiesz.
— Pan szef Bezpieczeństwa będzie ze mnie zadowolony.
— Liczę na to.
Jodelet ukłonił się i wyszedł.


XXX.

Jodelet od lat dwunastu należał do służby bezpieczeństwa. Był to agent sumienny, inteligentny i pełen gorliwości.
Nieraz policyjne jego zdolności zwracały uwagę zwierzchników.
Nie posiadał on wprawdzie nieporównanych zalet Lecoq’a albo Jobin’a, nie brakło mu jednak sprytu ani wytrwałości, a kiedy powierzono mu jaką sprawę, osiem razy na dziesięć, doprowadzał ją do dobrego rezultatu.
Wychodząc z prefektury, mówił do siebie:
— Jeżeli gadają o śmierci tego hrabiego, wkrótce będę wiedział. Nie potrzeba wielkiego sprytu aby ludzi wyciągnąć na słowa.
Szybkim krokiem wszedł na plac Saint-Sulpice.
Przeszedł ulicę Garancière, uważnie przyjrzał się pałacowi zamieszkałemu przez wuja Raula i Filipa.
Pałac, jak zwykle, miał pozór dziwnie melancholiczny. Okiennice wszystkich prawie okien szczelnie były zamknięte.
Ukończywszy przegląd pałacu, Jodelet zwrócił uwagę na sklep kupca win, przestąpił próg jego i zapytał, czy mógłby dostać śniadanie?
Gospodarz tego sklepu była to właśnie taż sama osobistość, która znajdowała się u golarza na ulicy Garancière, w dniu kiedy Julian Vendame wszedł tam w celu wiadomym czytelnikom.
— Zwykle nie trzymamy jedzenia dla gości — odrzekł szynkarz — ale za chwilę siadamy do stołu... I jeżeli pan zechcesz zadowolnić się naszą codzienną strawą, potrawką z baraniny, sałatą i serem, mogę panu zaraz służyć?
— I owszem, proszę... — rzekł Jodelet.
— A więc siadaj pan, każę panu przy nas postawić nakrycie.
I szynkarz wskazał na stół, na którym już znajdowały się trzy nakrycia i czterofuntowy bochenek chleba.
Garson dodał talerz, serwetę, szklankę, widelec i nóż, i postawił na stole dymiący półmisek, poczem gospodyni domu weszła i usiadła przy stole.
— Wyborna ta fasola z baraniny! — zawołał Jodelet aby rozpocząć rozmowę.
— Tak, tak... — rzekł szynkarz — gospodyni wcale nieźle kucharuje... W restauracyach nazywają to navarin... I powiedz mi pan dla czego?... Fasola, to rozumiem, boć tu wchodzą kartofle i rzepa; co do mnie jestem za staremi zwyczajami... stare wina... stare ulice.
— A dawno pan mieszkasz na tej ulicy?
— Całe życie mieszkałem w tej stronie miasta, a tu na ulicy Garancière i w tym domu, mieszkam już od lat dziewięciu... Piękny kawałek czasu, nieprawdaż?
— Ulica Garancière mało jest uczęszczana; dziwi mnie, że pan tu możesz robić interesa.
— Nic dziwnego, że pana to zastanawia,.. Wszystkim tak się zdaje jak panu, i wszyscy mylą się. A jednak interes idzie wcale nieźle, nie mogę się skarżyć... klientów mi nie brakuje.
— I z kogóż się głównie składają ci klienci?
— Ze stangretów, masztalerzy, kamerdynerów z pałaców i bogatych domów tej okolicy miasta, jest to solidna klientela... Płacą dobrze, i nigdy nie żądają kredytu...
— Tak... tak służba domowa lubi dobrze żyć, i nie zważa na wydatek... Śluby, chrzty, pogrzeby, wszystko to się kończy w handlu win... Ale mówiąc o pogrzebach, mieliście tu w ostatnich czasach jakiś pogrzeb na waszej ulicy.
— Ależ nie panie... — odezwała się żona szynkarza wtrącając się do rozmowy.
— Jakto! — zawołał Jodelet z miną zdziwioną — wszakże umarł hrabia de Vadans?
— Tak panie, w swoim pałacu, czwarty dom ztąd...
— A więc?
— A więc! W Paryżu nie było ani pogrzebu, ani nabożeństwa żałobnego... Nic, jednem słowem, poprostu wywieziono ciało...
— Gdzie?
— Do Compiègne, gdzie jak się zdaje familia posiada swój grób.
— Czy on był bardzo stary, zmarły hrabia?
— Przeszło sześćdziesiąt lat, co najmniej.
— A czy staro wyglądał?
— Nigdyśmy go nie widzieli.
— Jakto być może, mieszkając na tej samej ulicy?
— Pan de Vadans, wyjeżdżał tylko w powozie, i to bardzo rzadko, a w ostatnich czasach wcale nie opuszczał pałacu... sprzedano nawet konie.
— To był kawaler nieprawdaż?
— Nie, wdowiec.
— Nie miał dzieci?
— Nie miał...
— Ani blizkich krewnych?
— Dwóch siostrzeńców... jeden szczególniej nigdy go nie opuszczał. Miał on tylko dość skromny majątek, a teraz będzie miał niewiedzieć wiele milionów.
Jodelet słuchał z wielką uwagą i zapisywał sobie w pamięci każde słowo gospodyni...
— A na jaką hrabia umarł chorobę?... — zapytał.
Handlarz win przybrał minę tajemniczą, powtarzając:
— Na jaką chorobę umarł?
— Tak, na jaką chorobę?
— Bardzo byłby sprytny ten, ktoby mógł panu na to odpowiedzieć.
— A toż dla czego?
— Bo to cała historya, i dziwi nas tu wszystkich, że ona dotychczas nie doszła do uszu policyi?
— Ba! — rzekł Jodelet z cudownie odegranem zadziwieniem... — Czyżby tam miało być coś nie w porządku, ze śmiercią hrabiego de Vadans?
— Ha! jeśliby wierzyć temu co gadają, jest tam istotnie coś nie zupełnie jasnego. Ja tu w sklepie widzi pan, usługując klientom, mimowoli słyszę co gadają przed bufetem, każden coś dorzuci... otóż zdawało by się, że jeżeli hrabia de Vadans umarł, to dla tego, że go zanadto dobrze pielęgnowano!
— I któż to pielęgnował, go tak zanadto dobrze? — zapytał Jodelet, kładąc również nacisk na te dwa słowa.
— A któżby, do licha, — siostrzeniec, ten który go wcale nie opuszczał...
— No to, to wydaje mi się bardzo nieprawdopodobnem...
— A toż dla czego?
— Przecież doktór byłby spostrzegł, gdyby było coś podejrzanego.
— Ba! doktór!! Tu właśnie cała rzecz się wikła! Nie było żadnego doktora. Siostrzeniec nie wzywał żadnego doktora, tak panie, ani razu przez cały ciąg choroby trwającej sześć miesięcy!... A co? I cóż pan o tem myślisz?
— Myślę, że to nie jest bez znaczenia.
— Tak kochany panie z pewnością nie bez znaczenia!... — mówił szynkarz. — W całej okolicy o niczem więcej nie mówią, a wielu utrzymuje, że wysłano ciało do Compiègne umyślnie dla tego, żeby policya się tem nie zajęła.
— A więc — rzekł agent — przypuszczają zbrodnię?
— Nietylko przypuszczają ale są przekonani, że tak było niezawodnie.
— Zapewne otrucie?
— Tak utrzymują.
— Do licha! kiepski interes dla siostrzeńca, bo łatwo zrozumieć, że jeżeli chodzą takie pogłoski lada chwila policya się dowie, i rozpocznie poszukiwania.
— Będzie miała słuszność!... Zbyt byłoby wygodnie, w ten sposób pozbywać się ludzi, aby po nich spadek zagrabić!! Trzeba żeby winny został ukarany... Tembardziej, że ten okazuje piekielną bezczelność!...
— Jakto, cóż robi?
— Tak jest zuchwały, że ciągle mieszka w pałacu, w którym zadawał pigułki na szczury, swemu pocziwemu wujowi! Chodzi sobie jak gdyby nic się nie stało... Jak gdyby był najpewniejszym, że mu nic nie będzie... Czyż to nie oburzające!
— A służący?
— Jest ich tylko troje; stary kamerdyner, stary stangret i stara również kucharka?
— Czyżby i oni byli w zmowie?
— Oh co do tego to nie, najpoczciwsi to ludzie w świecie, ale stare niedołęgi, którym wszystko wmówić można...
— Mówiłeś pan przed chwilą o dwóch siostrzeńcach?
— Tak, ale jeden się nie liczy.
— Jakto?
— Tamten drugi nie był w łaskach u starego, jak się zdaje i nigdy nie przychodził do pałacu. Niepodobna go podejrzywać. To ten ukochany siostrzeńczyk, faworyt, spiesząc się schwycić sukcesyę dodawał do lekarstw arszeniku, czy innej jakiejś trucizny, której ślady znalezionoby na pewno, jeżeliby wykopano zwłoki i dopełniono autopsyi.
Jak widzimy plotka tak zręcznie rzucona przez Juliana Vendame, rozeszła się szybko i przyjęła ogromne rozmiary.
Najprostsze gadaniny, na żadnej nie oparte podstawie, stają się strasznem oskarżeniem.
— A więc siostrzeniec otrzymał spadek? — zapytał Jodelet.
— Prawdopodobnie, a nawet na pewno... Rozumiesz pan, że nie zrobił by czegoś podobnego ot tak sobie, dla niczego. Łotr pewny był swego. Cała okolica nasza jest oburzona, do najwyższego stopnia.
— Cóż na to mówią służący?
— Nikt ich nigdy nie widzi. Żyją jak niedźwiedzie w swojej jaskini. Zdawałoby się, że boją się pokazać ludziom na oczy i rozmawiać.
W tej chwili kilku klientów weszło do sklepu.
Szynkarz wstał aby im usłużyć.
Jodelet, skończywszy śniadanie, uznał zbytecznem nowe zadawać pytania.
Zapłacił i wyszedł.
— Prawdopodobnie — rzekł do siebie — we wszystkich zakładach tej strony miasta usłyszę toż samo i w tych samych słowach... muszę się o tem zapewnić.
Sklep perukarza znajdował się o parę kroków.
Jodelet pod pozorem odświeżenia włosów wszedł do sklepu. Czytelnicy domyślają się zapewne co usłyszał od wymownego perukarza, podczas gdy pracował nożyczkami.
Wiadomości te jako pochodzące z tego samego źródła, były naturalnie indentycznie też same co i te które posłyszał u handlarza wina.
Nie ma dymu bez ognia!... — rzekł do siebie agent policyjny. — Stare przysłowia zawsze mają słuszność, w głębi tego wszystkiego coś być musi...
Wszedł do jednej z kawiarni Cité, kazał sobie podać szklankę grogu i napisał raport.
Punkt o trzeciej, tak jak mu rozkazano, udał się do gabinetu szefa Bezpieczeństwa i kazał się zameldować woźnemu.
— No i cóż? — zapytał go urzędnik.
— Zdaje mi się — rzekł — że należy zwrócić uwagę na te anonimy, adresowane do pana i do sądu.
— Sprawdziłeś więc istnienie pogłosek oskarżających?
— Tak jest. Wszyscy przekonani są, w okolicy placu Saint-Sulpice, że zbrodnia spełnioną została na osobie hrabiego de Vadans. Może pan raczy rzucić okiem na mój raport... Odpowiem potem na pytania jakie uzna pan za stosowne mi zadać.
Szef Bezpieczeństwa uważnie odczytał raport Jodeleta.
— Istotnie — rzekł ze zmarszczonemi brwiami ukończywszy czytanie — wygląda to bardzo poważnie. Od kogo masz te wyjaśnienia?
— Od dwóch kupców z ulicy Garancière, szynkarza i perukarza; w ich sklepach zbierają się ci ludzie o których wspominałem.
— To dobrze, nie oddalaj się. Zakomunikuję twój raport prokuratorowi Rzeczypospolitej i zażądam od niego instrukcyi... Będę cię potrzebował zapewnie.
— Oczekiwać będę w biurze agentów, na rozkazy pana szefa Bezpieczeństwa.
Jodelet wyszedł, podczas gdy jego zwierzchnik udał się do sądu, i natychmiast wprowadzony do gabinetu prokuratora, rzekł mu:
— Ani minuta nie została straconą. Jeden z moich najinteligentniejszych ludzi, udał się w stronę placu Saint Sulpice, dla zbadania stanu rzeczy, oto jego raport, zawierający rezultat. Przeczytaj pan proszę.
Prokurator Rzeczypospolitej przeczytał pismo Jodeleta.
— Ależ to bardzo ważne... — rzekł — szkoda, że ciało hrabiego de Vadans odwiezione zostało do Compiègne... Gdyby nie to, dziś jeszcze nakazałbym ekshumacyę i autopsyę.
— Nic nie przeszkadza porozumieć się z pańskim kolegą w Beauvais... Pojedziemy do Compiègne... Jeżeli zbrodnia zostanie stwierdzoną, ponieważ spełnioną została w Paryżu, będziemy mogli sprowadzić tu ciało.
Prokurator Rzeczypospolitej wsparł łokcie na biurku, oparł głowę na dłoniach i milczał przez kilka sekund.
— Pozwolisz mi pan zapytać się, o czem myślisz? — rzekł po chwili szef Bezpieczeństwa.
Prokurator podniósł głowę.
— Myślę — odrzekł — że powinniśmy postępować z jak największą ostrożnością, gdyż ostatecznie oskarżenie opiera się jedynie na pogłoskach.
— Bez wątpienia, lecz pogłoski zbyt są rozpowszechnione i zbyt uparte, abyśmy mogli je lekceważyć...
— Jaką jest pańska osobista opinia?
— Jeżeli istotnie Raul de Challins, mieszkając z wujem sam jeden, zamknął umyślnie drzwi pałacu przed lekarzami podczas choroby wuja, tem samem już przyśpieszał śmierć bogatego krewnego, po którym dziedziczył.
— Tak jest, ale nie mamy najmniejszego dowodu, że tak się istotnie rzeczy miały.
— Dowód ten mieć będziemy.
— Koniecznem jest dowiedzieć się prawdy, ale należy przytem strzedz się wejść na fałszywą drogę. Jeden z siostrzeńców hrabiego, jak już panu wspominałem, należy do ciała adwokatów paryzkich, i że ma przed sobą świetną przyszłość..
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść. — Rzekł prokurator Rrzczypospolitej. W drzwiach ukazał się woźny, trzymając w ręku kopertę z żałobną obwódką.


XXXI.

Gilbert otrzymawszy w Morfontaine depeszę Honoryusza uczuł radość.
— Nadeszła chwila wezwania pomocy prawa... — rzekł. — Zbrodnia została spełnioną, pod tym względem nie ma wątpliwości. Brat mój zrobił testament, a testament ten zniknął, dowód to jasny, że aktem tym uznał prawa Genowefy. Prawa te muszą być jej przyznane. Jeżeli żyje, cały majątek hrabiego de Vadans do niej należy. Rzecz ta musi być na jaw wyprowadzoną. Sprawiedliwość ostrzeżona, znajdzie bezwątpienia rozwiązanie zagadki, którego szukam napróżno, i wyjaśni tajemnicę Pontarmé.
Usiadłszy przy biurku Gilbert wziął duży arkusz papieru listowego z szeroką czarną obwódką, i napisał słowa następujące:

„Do prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany.

„Mam zaszczyt podać do pańskiej wiadomości fakta następujące:
„Hrabia Karol Maksymilian de Vadans zmarł w Paryżu w swoim pałacu przy ulicy Garancière.
„Pozostawił znaczny bardzo majątek.
„Baronowa de Garennes, siostra zmarłego, i wicehrabia R aul de Challins, jego siostrzeniec, mają być jutro t. j. w sobotę wprowadzeni w posiadanie sukcesyi, w tym celu wezwani zostali do notaryusza Hervieux, mieszkającego pod nr. 29 na ulicy Bonaparte.
„Pani de Garennes i pan de Challins nie mają żadnego istotnego prawa do majątku, który ma być im oddany.
„Istnieje dziedziczka w prostej linii.
„Dziedziczka ta jest legalną córką hrabiego de Vadans, który z przyczyn niewiadomych, oddalił od siebie to dziecko, i egzystencyę jego w ścisłej zachowywał tajemnicy.
„Jestem być może jedynym człowiekiem znającym prawdę, i uważam za swój obowiązek przeszkodzić uzurpacyi tego spadku.
„ W poparciu mojego twierdzenia, znajdziesz pan dołączoną tu kopię zalegalizowaną aktu urodzenia córki z małżeństwa Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville.
„Czy córka ta istnieje dotychczas? O tem należy się zapewnić...
„Niczego nie zaniedbam aby to wyśledzić, i nie wątpię, że sprawiedliwość ze swej strony nakaże przedsięwzięcie potrzebnych w tym celu kroków.
„Ośmielam się upraszać prokuratora Rzeczypospolitej o zarządzenie opieczętowania w pałacu przy ulicy Garancière. Nie było testamentu, jak mówią. Jestem w możności dowieść gdy zajdzie potrzeba, że testament był napisany, i dziwna tajemnica, niewytłomaczona, jeżeli nie niedowytłomaczenia, otacza śmierć hrabiego.
„Racz pan przyjąć panie prokuratorze zapewnienie szacunku

„Doktór Gilbert“.
Odczytawszy list powyższy, brat hrabiego Maksymiliana, włożył go w kopertę, wraz z aktem urodzenia Genowefy i napisał:
„Do pana prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany. W jego biurze“.

Nazajutrz opuścił Morfontaine, udając się do Paryża.
Na dworcu Północnym wsiadł do fiakra i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości.
Tam zapytał gdzie się znajduje gabinet prokuratora Rzeczypospolitej, oddał list woźnemu, którego widzieliśmy wchodzącym do gabinetu prokuratora.
— Co to jest? — zapytał ten ostatni.
— Pilny list do pana prokuratora Rzeczypospolitej. Osoba która go przyniosła utrzymuje, że chodzi o rzecz wielkiej wagi.
— Kto jest ta osoba?
— Jakiś pan już nie młody, powierzchowności wzbudzającej szacunek... w grubej żałobie...
— Czy czeka na odpowiedź?
— Nie, odszedł zaraz po oddaniu mi listu.
— Daj mi go.
Woźny podał kopertę prokuratorowi, który spiesznie przeciął ją scyzorykiem i wydobył zawierające się w niej papiery.
Akt urodzenia przedewszystkiem zwrócił jego uwagę. Położył go, przebiegł oczami, i na twarzy jego dał się widzieć wyraz głębokiego zadziwienia, zawołał.
— Ależ to cudowne!
— Cóż to takiego? — zapytał szef Bezpieczeństwa.
— Rzecz całkiem nieprzewidziana, zadziwiająca! Zgadnij pan co mi przysłano. Zresztą nie mógłbyś pan nigdy odgadnąć. Wszak mówiliśmy o sprawie hrabiego de Vadans.
— Tak jest, czy ten list sprawy tej dotyczy?
— Jak nie może być więcej, daje mi on wiadomość niesłychaną prawdziwie! Oto akt urodzenia autentyczny legalnej córki hrabiego, córki, której istnienia nikt nie podejrzywał.
— Cóż to znaczy? — poszepnął szef bezpieczeństwa.
— List dołączony do aktu zapewne nas objaśni.
Odczytał głośno, powoli i wyraźnie te kilka frazesów, któreśmy wyżej przytoczyli.
— I któż podpisał? — zapytał szef bezpieczeństwa.
Doktór Gilbert.
— Nazwisko zupełnie mi nieznane.
— Ani mnie także, zdawałoby się, że to pseudonim.
— Sprawa staje się coraz bardziej tajemniczą...
— Nie takiem jest moje zdanie — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej — zaczynam, jak sądzę, odgadywać. Jeden z dwóch siostrzeńców, wicehrabia de Challins, wiedząc o istnieniu legalnej dziedziczki, zniszczył testament i otruł testatora, postarawszy się o zamknięcie go przed całym światem, aby tajemnica na jaw nie wyszła... Cóż pan o tem myślisz?
— Myślę, że to jest logicznem, a tem samem prawdopodobnem...
— Ale, od kogo pochodzi to ostrzeżenie? Kto to może być ten doktór Gilbert.
— Zapewne lekarz przed którym zwierzył się kiedyś hrabia de Vadans, o urodzeniu córki.
— Co za przyczyna tej tajemnicy otaczającej to urodzenie?
Szef Bezpieczeństwa wzniósł w górę ręce i opuścił je z gestem znaczącym jasno:
— Nie pytaj mnie pan o to. Jakim u licha sposobem miałbym wiedzieć.
— Jak się przekonać, czy ta legalna dziedziczka żyje? — mówił dalej prokurator Rzeczypospolitej.
— Pański korespondent donosi, że rozpocznie potrzebne kroki.
— Z naszej strony również należy działać.
— Masz pan carte blanche... Rozpocznij kampanię ze swymi agentami.
— Właśnie to uczynię, ale poszukiwania będą nadzwyczaj trudne, ponieważ brak punktu wyjścia... Czy nakażesz pan dopełnić aresztowania natychmiastowego Raula de Challins, wszystko wskazuje w nim winnego?
— Nie ma nić pilnego. Nie wiedząc, że go podejrzywają nie będzie się starał wymknąć nam... Zbrodniarz zresztą rzadko zrzeka się korzyści swej zbrodni i chętnie ryzykuje... Jednakże przez ostrożność, każ pan pilnować pana de Challins... Zastanowię się nad tem wszystkiem... Jutro powezmę jakieś postanowienie.
— Do jutra więc? O której godzinie przyjść mam do pana?
— Uprzedzę pana.
Szef Bezpieczeństwa oddalił się.


XXXII.

Od dwóch dni Raul de Challins nie był u baronowej de Garennes.
Czyżby nieobecność ta była skutkiem aresztowania? które oboje z Filipem uważali za nieuniknione i nader blizkie, którego pragnęli z całej duszy, oczekiwali z niecierpliwością? Filip udał się na ulicę Madame w porze obiadowej.
— Czy sądzisz, że go już aresztowano? — zapytała baronowa.
— Zdaje się, że nie... — odrzekł — gdyby policya zeszła do pałacu na ulicy Garancière, Honoryusz z pewnością przyszedł by nas uprzedzić.
— Jakoś się bardzo opóźniają...
— Twoje listy, nie były może dość wyraźne?
— Były napisane tak jak być powinny, i bądź pewna, moja matko, że skutek wywarły...
— Pomyśl, że wprowadzenie w posiadanie majątku mego brata, nastąpić ma jutro...
— Cóż to szkodzi? Jeżeli mój kuzynek weźmie swoją część, z łatwością przyjdzie mu ją odebrać. Zresztą nie dziś to jutro niewątpliwie działać zaczną... Oprócz tego mam zamiar napisać znowu dziś wieczór, i list każę zanieść do gabinetu szefa Bezpieczeństwa.
W tej chwili dźwięk dzwonka oznajmił odwiedziny.
Baronowa i Filip zadrżeli.
W usposobieniu umysłu, w jakiem się oboje znajdowali wszystko ich niepokoiło, najprostsze rzeczy wywoływały pomieszanie.
Oznajmiono Raula de Challins.
Matka z synem zamienili spojrzenia, poczem Filip pospiesznie podszedł na spotkanie krewnego i uściskał mu rękę.
— Co się z tobą stało wczoraj, mój kochany kuzynie? — zawołał. Spodziewaliśmy się zobaczyć cię, i zostaliśmy zawiedzeni w naszem oczekiwaniu.
— To moja wina — odrzekł Raul. — Powinienem był uprzedzić drogą ciotkę, że niepodobna mi było przyjść na obiad...
— Dlaczegóż niepodobna? — rzekła baronowa.
— Jeździłem do Compiègne, aby dać pewne polecenie ogrodnikowi szaletu, powróciłem dopiero o dziewiątej wieczór.
— Ale za to dziś zostaniesz u nas n a obiedzie mój kochany chłopcze? — odrzekła pani Garennes.
— Jeżeli pozwalacie...
— A więc wybornie...
Służący oznajmił, że dano do stołu.
Raul podał ramię ciotce, i zaprowadził ją do sali jadalnej.
Podczas obiadu, baronowa pragnąc ukryć myśli jakiemi umysł jej był zaprzątniony, mówiła bez przerwy; w końcu rozmowa skierowała się na sukcesyę po hrabi de Vadans.
— Lubisz tak bardzo szalet? — zapytała.
— Tak jest moja ciotko, bardzo.
— Przekładasz nad pałac przy ulicy Garancière.
— Nieskończenie.
— Dwie te własności równą mają wartość, jak się zdaje.
— Prawie równą, tak jest, moja ciotko.
— A więc przy podziale weźmiesz sobie szalet a ja zadowolnię się pałacem...
Mówiąc to baronowa myślała.
Spodziewam się mieć jedno i drugie.
— Dziękuję ci moja ciotko — odrzekł Raul — i całem sercem korzystać będę z tak życzliwej propozycyi. Lubię bardzo wieś, szczególniej podobają mi się okolice Compiègne... Tam zamieszkam stale, jak tylko się skończą te nudne interesa sukcesyjne.
— Jakto chcesz się zakopać na prowincyi, w twoim wieku! — zawołał Filip śmiejąc się. — Zostać wieśniakiem. Pewno o tem na seryo nie myślisz...
— Ale owszem przeciwnie, myślę i to bardzo seryo.
— Ależ to jest pomysł z tamtego świata!! Nie przypuszczałem żebyś miał takie dzikie zachcenia.
— Nie jestem wcale dziki; — nie mając jednak wcale zamiaru żyć jak wilk, pragnąłbym pozostać w samotności pracować.
— Pracować! na cóż, kiedy się jest bogatym?
— Aby rozszerzyć kres moich wiadomości, rozwinąć inteligencyę... Czyż to nic nie jest?
— Jestto poprostu niedorzeczne, mój drogi Raulu! — rzekła śmiejąc się baronowa — w twoim wieku samotność jest niemożliwa. Nie bierzesz pod uwagę namiętności i jak się zdaje nie podejrzywasz ich w sobie, ale wezmą one z pewnością górę, i przebudzą cię z tych pięknych marzeń o życiu samotnem. Potem przebudzeniu, przyjdzie nieunikniona nuda i uczujesz, że klasztorne życie nie dla ciebie, powrócisz do Paryża dziś pogardzanego, a od którego zdala żyć nie podobna...
Pan de Challins uśmiechnął się.
— Chcesz nawracać już nawróconego moja ciotko — odrzekł.
— Jakto?
— Chwaląc rozkosze samotności porobiłem pewne zastrzeżenia... Przedstawiałem obraz samotności, to prawda, ale samotności we dwoje.
— Założę się, że myślisz o małżeństwie! — zawołała pani de Garennes...
— Możesz się śmiało założyć moja kochana ciotko, wygrasz zakład na pewno.
— Małżeństwo z miłości?
— Tak jest.
— A ja myślałam, że ty nie wiesz co to namiętność!!
— Namiętność która mnie opanowała, jest spokojna, głęboka, bez burz i trwać będzie zawsze.
— Osoba którą kochasz, zapewne posiada piękne nazwisko, majątek odpowiedni twojemu?
— Przeciwnie, pochodzi z nieznanej rodziny, a całym jej posagiem piękność, wdzięk i niewinność...
— A zatem mezalians?
— Nazwij to jak chcesz, moja kochana ciotko... Określenie nic tu na rzecz samą nie wpływa... Najważniejsza być szczęśliwym... i będę nim.
Pani de Garennes wyciągnęła obie ręce do sufitu.
— Jesteś więc na drodze do szaleństwa, kochany siostrzeńcze! — rzekła — ale w ostatniej chwili zastanowisz się mam nadzieję! Powstrzymasz się naczas! Nie zrobisz tej niedorzeczności!
— Niedorzeczność, czy nie, zrobię ją, i bądź pewna moja ciotko, że przyszłość okaże, że miałem słuszność.
— Rób jak ci się podoba... Ostatecznie żenisz się dla siebie, a nie dla mnie.
Raul nie odpowiedział, lecz uśmiech jego mówił jasno:
— Tak jest, uczynię według mojej woli; nie dbam o tych, którym się to niepodoba...
Jednocześnie baronowa myślała:
— Biedny chłopiec, buduje zamki n a lodzie, nie wie co go czeka...
Zaraz po obiedzie Filip pod pozorem pilnej pracy, studyowania akt, pożegnał się z matką i kuzynem.
— Do jutra, u notaryusza na ulicy Bonaparte — rzekł mu Raul — punkt o dwunastej.
— Będziemy tam z matką niezawodnie... — odrzekł adwokat.
Wyszedł i szybko skierował kroki ku ulicy d’Assas.
Julian Veadame oczekiwał go i powitał słowami:
— No cóż, panie, czy już jest w cieniu?
— Jeszcze nie...
— Jakto? czy pan baron jest tego pewny?
— W tej chwili z nim się rozstaję... jedliśmy razem obiad u matki.
Kamerdyner wzruszył ramionami z miną zirytowaną.
— To prawdziwie obrzydliwe, jak ta policya jest dziś urządzoną!! — rzekł — istotnie łotry biorą górę na świecie!!! Może jeszcze pozwolą mu odebrać suk— Nic nie ma dotychczas straconego, ani nawet zepsutego. Od dziś do jutra do południa, wiele się rzeczy może się wydarzyć... Bądź gotów Julianie.
— Pa n mnie gdzie posyła?
— Tak, zaniesiesz natychmiast list.
— Na pocztę?
— Nie, do Prefektury Policyi.
— Zrozumiano... Niech pan pisze, za dwie minuty będę gotów...
Filip wszedł do swego gabinetu, zapalił świecę, i na papierze bez znaków, nakreślił zmienionym charakterem słowa następujące:

„Obywatelu szefie Bezpieczeństwa!

„Co prawda dziennniki napadające na policyę grubo mają słuszność. Jestto instytucya wyszła z mody, która już się zestarzała. Ma oczy aby nie widzieć, uszy aby nie słyszeć, i nie wie albo nie chce wiedzieć, o czem głośno mówią w okolicy placu Saint Sulpice. Wicehrabia Raul de Challins (oh! ta szlachta!) — niewątpliwie otruł swego wuja, hrabiego de Vadans, mieszkającego na ulicy Garancière, co mu nie przeszkadza spacerować z nosem podniesionym w górę zupełnie spokojnie, i naturalnie nie przeszkodzi mu jutro, w sobotę, odebrać u notaryusza swoją część sukcesyi.
„Prosty robotnik, pokorny proletaryusz, oskarżony albo tylko posądzony o podobny fakt, oddawna byłby pod kluczem!...

„Przyjaciel legalności i prawa“.

Filip włożył list w kopertę. W chwili kiedy kończył pisać, Julian ukazał się na progu gabinetu.
— Jestem gotów, panie baronie — rzekł.
— List ten odnieś do biura szefa Bezpieczeństwa. Trzeba żeby otrzymał go dziś wieczór jeszcze, albo co najmniej jutro, bardzo rano.
— Dobrze panie baronie.
Julian wziął list i wyszedł.
Zbliżywszy się do Prefektury Policyi, zatrzymał się, zapytując siebie, czy nie byłoby nierozsądnem samemu list wręczać?
— Nie — odpowiedział sobie po namyśle — nic nie ryzykuję. — Wiem przecie jakie są obyczaje w tem miejscu. Potrzebuję jedynie wejść na podwórze Permanence, wskażą mi skrzynkę do listów, wyłącznie służącą do korespondencyi osobistych szefa Bezpieczeństwa... Wsunę tam kopertę, i nikt na mnie nie zwróci nawet uwagi... No chodźmy!...
I Vendame bez wahania zbliżył się do kraty Permanance. Stało się tak jak przewidział. Agent zapytał go czegoby chciał, a po odpowiedzi wskazał mu skrzynkę. Kamerdyner włożył w nią list i powrócił na ulicę d’Assas.
— Panie baronie — rzekł — czy pan baron ma jeszcze co do rozkazania?
— Nie, już nic więcej.
— Takim razie, życzę dobrej nocy panu baronowi. Położę się do łóżka i spać będę snem niewinności.


XXXIII.

Jeśli Raul gorąco pragnął zobaczyć Genowefę, z niemniejszą niecierpliwością młode dziewczę oczekiwało chwili widzenia się; ponieważ jednak, żadnej nie miała wątpliwości, co do zapewnień pan a de Challins, najzupełniejsze pokładała w nim zaufanie, i czuła się kochaną, uzbroiła się przeto w odwagę i rezygnacyę.
Odwagi i rezygnacyi potrzebowała bardzo wiele, gdyż od chwili ostatniej rozmowy Raula z paniami de Brennes, owej rozmowy, którą czytelnik pamięta, życie stało się nieznośnem w pałacyku na ulicy Saint-Dominique. Szczególniej dla Genowefy; gdyż Leonida zawiedziona, upokorzona, zdenerwowana, mściła się za swoją przygodę na pannie do towarzystwa, i często doprowadzała aż do zuchwalstwa manifestacye złego humoru.
Biedne dziecko cierpiało jak męczennica.
Córka Gilberta de Vadans i Joanny de Viefville, Genowefa, czuła buntującą się pod ciosami obelg szlachetną krew płynącą w jej żyłach, lecz nie śmiała skarżyć się, ani nawet odpowiadać.
— Trzeba czekać cierpliwie — mówiła sobie — myśleć o przyszłości, starać się zapomnieć o tem co się dziś dzieje.
Najczęściej, ile razy to było moźliwem ukrywała się w 6woim pokoju; tam dawała ulgę sercu i swobodnie płakała, myśląc o Raulu, przyjacielu, narzeczonym, zbawcy...
Jednakże pewnego dnia rano wyczerpana z sił, zraniona aż do głębi duszy brutalnością Leonidy, postanowiła napisać do Raula z prośbą aby bez zwłoki wyrwał ją z tego domu, w którym jak gdyby palono ją na wolnym ogniu.
Po krótkiej walce z myślą uczynienia młodego człowieka powiernikiem swych cierpień, i żądania od niego ratunku, boleść wzięła górę.
Poszła do swego pokoju, zamknęła się na klucz i napisała list w tych słowach:

„Panie Raulu!

„Od dnia w którym uznałeś za stosowne odebrać nadzieję pannie de Brénnes, życie stało się dla mnie w tym domu niemożliwem.
„Jeżeli by tylko o mnie samą chodziło, milczałabym, lecz w każdej chwili słyszę imię pańskie wymawiane z wyrazem nienawiści, słyszę dodawane do tego imienia pogardliwe epitety, i to stanowi dla mnie mękę ponad moje siły...
„Można by sądzić, że panna Leonida, odgadła naszą tajemnicę i wie, że moje serce należy do pana, każde bowiem jej słowo, zdaje się mieć na celu znieważanie mojej miłości... To okrucieństwo i nikczemność...
„Upadam pod ciężarem oburzenia ogarniającego moją duszę... Jeżeliby stan ten rzeczy miał się przedłużyć, przestanę panować nad sobą, i zniewagą od powiem aa zniewagę...
„Zanim ośmieliłam odezwać się z tem do pana, walczyłam długo... lecz zostałam zwyciężoną...
„Ty którego kocham, ty który mnie kochasz, przyjdź w pomoc biednej dziewczynie, żyjącej tylko dla ciebie... U ratuj mnie... Mam nadzieję i czekam....

„Genowefa“.

Po napisaniu tego listu, nowa walka rozpoczęła się w umyśle młodej dziewczyny.
— Czyż to co czynię nie jest występnem? — pytała siebie — czyż mogę być pewną, że tak postępując nie przekraczam granic przyzwoitości? Raul powiedział, że mnie kocha i wierzę mu... ale czyż mam prawo narzucać mu sposób postępowania, jeżeli list mój rozgniewa go?
Mówiąc to, Genowefa wkładała list w kopertę i pisała adres.
Zaledwie skończyła, rozległ się odgłos dzwonka.
Genowefa drżąc cała wsunęła list do kieszeni i udała się na wezwanie panny de Brénnes.
— Dzwoniłam dwa razy — rzekła Leonida ostrym tonem.
— Słyszałam tylko raz jeden — — odpowiedziała Genowefa i przychodzę...
— Gdzieś była?
— W moim pokoju.
— Od pewnego czasu zanadto uczuwasz potrzebę samotności... — rzekła ostrym głosem córka margrabiny. — Nie dla tego abyś się zamykała w swoim pokoju przyjęłam cię do służby, nie zapominaj o tem!...
Powiedzieliśmy już, że cierpliwość Genowefy była na schyłku. Napastnicza gwałtowność z jaką Leonida się do niej odezwała, doprowadziła ją do uczynienia pogardliwego ruchu ramionami, którego nie była wstanie całkiem ukryć.
Leonida ruch ten spostrzegła i zbladła ze złości.
— Cóż to na Boga — zawołała — pozwoliłaś sobie wzruszyć ramionami?!
— Bardzo być może — odpowiedziała Genowefa, której oczy okryły się łzami — źle może uczyniłam, lecz zechciej pani pamiętać, że choć jestem u niej na służbie, nie jestem służącą... Racz więc postępować ze mną odpowiednio, gdyż nie pozwolę się upokarzać...
Blada przed chwilą twarz Leonidy, okryła się nagle czerwonością.
— Zapominasz się Genowefo! — rzekła świszczącym głosem — zapominasz nietylko o uszanowaniu ale i o wdzięczności! Zdajesz się nie pamiętać, że jesteś u tych którzy cię przytulili w chwili kiedy miałaś popaść wraz z twojemi w ostatnią nędzę, i że rodzice twoi dali nadali nam prawo robić z tobą co nam się podoba. Na przyszłość nie zapominaj się, radzę ci, jeżeli się to raz jeszcze powtórzy, zostaniesz wypędzona.
Łkania które Genowefa napróżno powstrzymać usiłowała wybuchły.
— Nie idzie tu o płacz — mówiła dalej Leonida — ale o posłuszeństwo. Weź książkę, która tam leży i czytaj głośno dalej to coś wczoraj zaczęła. Prędzej... Czekam!
Genowefa czyniąc heroiczne wysilenie, wstrzymała łkania i wyciągnęła chustkę z kieszeni aby otrzeć łzy spływające po twarzy. Nagłość tego ruchu spowodowała, że list do Raula który miała w kieszeni wypadł na dywan, zanim się spostrzegła.
Nic nie uchodziło badawczego wzroku Leonidy.
— Co to za list? — zapytała.
Genowefa zaczerwieniła się i szybko podniosła kopertę.
— Co to za list? — powtórzyła rozkazującym tonem.
— List do mojej matki — wyjąknęła Genowefa z widocznem pomięszaniem.
Pomieszanie to zdradziło biedną dziewczynę.
Panna de Brénnes odgadła, że Genowefa nie powiedziała prawdy.
— Odkądże to — rzekła — pisujesz do rodziców nie uprzedziwszy matki mojej albo mnie? Miałaś zwyczaj pokazywać nam swoje listy a nie chować je po kieszeniach! Chcę zobaczyć ten list. Pokaż mi go...
— Nie, pani, nie pokażę... — odrzekła Genowefa niemal pewnym głosem.
— Odmawiasz?
— Odmawiam.
— I dla czego, jeśli łaska?
— To co piszę do mnie należy...
Leonida zdumiała się z zadziwienia. Co za przyczyna mogła być tej zmiany tak wielkiej i tak niespodzianej, w tem dziecku tak skromnem i pokornem dotychczas? Zaduszona prawie gniewem zakrzyknęła:
— Przypomnij sobie, że jesteś tylko płatną służącą, i kiedy rozkazuję musisz być posłuszną.
W tej chwili margrabina weszła do pokoju.
— Cóż się tu dzieje — zapytała. — O co chodzi?
— O list napisany przez Genowefę (tak przynajmniej utrzymuje) który jej wypadł z kieszeni — odrzekła Leonida. — Chcę ten list zobaczyć... Ona odmawia... Upiera się przy odmowie... Czyż to naturalne? czyż to można tolerować?
— Naturalnie że nie... — odrzekła pani de Brénnes, potem zwracając się do Genowefy dodała: Masz zwyczaj, pokazywania nam listów do rodziców, nigdy nic przeciwko temu nie miałaś. Dlaczegóż dziś się buntujesz? Opór ten jest dziwny, tajemnica niedowytłomaczenia... Pokaż mi ten list...
— Nie pani... — rzekła Genowefa — nie pokażę go, zarówno pani, jak i pannie Leonidzie... Nie rozporządzam swoją osobą, ani czynami, ale chcę zachować przynajmniej swobodę myśli...
— Kłamie! kłamie! — rzekła Leonida piskliwym od gniewu głosem. — List ten nie jest do matki adresowany! W tem się ukrywa jakaś tajemnica, którą trzeba poznać.
— Nikt jej wiedzieć nie będzie! — odrzekła Genowefa drąc kopertę, potem otworzyła okno, i rzuciła na ulicę kawałki papieru, które wiatr porwał i poroznosił na wszystkie strony.
Leonida chciała mówić.
Margrabina ruchem ręki nakazała jej milczenie.
— Genowefo — rzekła — niegodny czyn którego się dopuściłaś dowodzi, że kłamiesz! Ten list przez ciebie podarty, nie był do matki pisany... Rodzice twoi nadali mi prawo i obowiązek czuwania nad tobą, widzę że obowiązku tego nie spełniłam, ponieważ nie myślałabyś ukrywać rzeczy, do której mogłabyś się przyznać... Dotychczas, za wiele pozostawiałam ci wolności, żałuję tego... Odtąd mniej będziesz jej miała i postaram się poznać tę tajemnicę, mogącą prawdopodobnie skompromitować twój honor i dobrą sławę mojego domu.
— Uspokój się pani! — odrzekła z dumą Genowefa podnosząc głowę. — Ani o mój honor ani o sławę swego domu, nie potrzebujesz się obawiać.
— Życzę sobie tego więcej aniżeli spodziewam, i napiszę do twoich rodziców zdając im sprawę z twe go postępowania. Od kilku dni spostrzegam w tobie chęć buntowania się, zachcenia niepodległości, które są całkiem w niezgodzie, z zależnością twego stanowiska. Postaraj się ażeby to drugi raz się nie powtórzyło! Powróć do tego czem byłaś, inaczej będę zmuszoną rozstać się z tobą. Staraj się mieć to na myśli.
Genowefa płakała już nie z boleści ale z gniewu.
Zdawało jej się, że upokarzając ją, depcząc nogami, podejrzywając o coś przynoszącego ujmę honorowi, ją, narzeczonę Raula, — pani de Brénnes jego samego znieważała.
— Otrzyj te śmieszne łzy — rzekła ostro margrabina i nie zapominaj mego ultimatum! Odejdź!
Młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju.
— O Raulu, Raulu! — mówiła wśród łkań — kiedyż mnie wydobędziesz z tego przeklętego domu!


XXXIV.

Podczas gdy w pałacyku na ulicy Saint Dominique odegrywała się tylko co opisana scena, pani de Garennes z Filipem udali się na ulicę Bonaparte na czas jakiś przed godziną oznaczoną na zebranie się spadkobierców. Wezwani na dwunastą przybyli o kwadrans wcześniej.
Filip bardzo był blady. Rysy jego wyrażały niepokój.
Nic nie dozwalało mu przypuszczać, żeby Raul miał już być uwięzionym. Od rana, Julian Vendame chodził tam i z powrotem około pałacu przy ulicy Garancière.
Około dziesiątej ujrzał wychodzącego wicehrabiego de Challins, i nie straciwszy ani minuty, uprzedził o tem swego pana.
A więc według wszelkich pozorów Raul swobodnie chodził po Paryżu, nie będąc wcale niepokojonym.
Baronowa więc z synem znajdowali się u notaryusza Hervieux, który zajęty w swoim pokoju układaniem punktów jakiegoś kontraktu ślubnego, nie mógł ich przyjąć natychmiast i prosił aby zaczekali.
W samo południe starszy dependent notaryusza wszedł do salonu i oświadczył im, że pan Hervieux oczekuje ich.
Filip i jego matka przez chwilę mieli nadzieję. Raula nie było dotychczas.
Notaryusz grzecznie powitawszy nowoprzybyłych, zapytał:
— Pan de Challins jeszcze nie przyszedł?
— Nie panie — odpowiedział pisarz.
— To mnie dziwi... — rzekł Filip — kuzyn mój zwykle nadzwyczaj jest akuratnym.
— Dotychczas spóźnił się dopiero o pół minuty — rzekł pan Hervieux z uśmiechem, jeszcze to nic wielkiego.
— Pewno zaraz przyjdzie... — rzekła baronowa.
W chwili kiedy wymawiała te słowa, drzwi gabinetu otwarły się i wszedł Raul.
— Proszę przebaczyć mi to mimowolne opóźnienie — rzekł — ale to nie moja wina... Jechałem w powozie... Koń przewrócił się łamiąc hołoble. Musiałem dokończyć drogi pieszo.
— Jesteś pan zupełnie wytłomaczony panie wicehrabio — rzekł notaryusz — racz pan zająć miejsce. Zajmijmy się więc naszym interesem.
Raul usiadł obok ciotki.
Pan Hervieux rozłożył arkusz papieru stemplowego, rzucił nań okiem i zaczął mówić:
— Wartości z których się składa sukcesya ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, nieodżałowanego mego klienta, reprezentują sumę siedmiu milionów, trzysta siedemdziesiąt siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia dziewięć franków, sześćdziesiąt pięć centymów. Oprócz tego dwie nieruchomości stanowią również część sukcesyi, mianowicie pałac przy ulicy Garancière, i majątek ziemski w Compiègne. Majątek i pałac ocenione są każde w okrągłych cyfrach, po trzykroć sto tysięcy franków.
— Ciotka moja życzy sobie, aby pałac przy ulicy Garancière wszedł do jej działu... Co do mnie wezmę majątek w Compiègne.
— Wybornie — rzekł notaryusz — nic łatwiejszego jak to urządzić... Sukcesya podzieloną być ma na trzy części...
— Jakto na trzy części! — zawołała baronowa — wszak dwóch jest tylko sukcesorów, ja, jako siostra zmarłego i mój siostrzeniec Raul, syn drugiej jego siostry.
— Pani baronowa zapomina, że pan de Vadans, oprócz dwóch sióstr miał jeszcze brata...
— Gilberta... Nie, nie zapominam o tem wcale... Ale on umarł w Ameryce, osiemnaście lat temu... Nikt o tem nie wątpi.
— Nikt o tem nie wątpi, ale nic tego nie dowodzi — odrzekł notaryusz. — Mamy tylko deklaracye nieobecności, lecz część nieobecnego, będzie mogła być podniesioną dopiero po trzydziestu latach, od czasu zniknięcia, chyba jeżeli przed tym terminem złożony zostanie autentyczny akt zejścia... Pan Filip de Garennes, jako adwokat, wie o tem tak dobrze jak i ja...
— To prawda — odezwał się Filip — nie wiedziałem tylko, że nie ma dowodu śmierci mojego wuja.
— Nie ma go dotychczas, a zatem powtarzam, sukcesya dzieli się na trzy części...
Baronowa z synem zamienili spojrzenia, w których malowało się uczucie zawodu.
Notaryusz zabierał się rzecz swoją dalej prowadzić, gdy zapukano z żywością do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść — rzekł notaryusz z gestem niecierpliwości.
Starszy dependent ukazał się z twarzą wzburzoną.
— Co tam takiego?
— Pan prokurator Rzeczypospolitej, z szefem Bezpieczeństwa... Proszą o przyjęcie ich natychmiast pomimo wszelkich choćby najpilniejszych spraw — rzekł dependent.
Filip i pani de Garennes zamienili spojrzenia tym razem wyrażające zadowolenie.
— Prokurator Rzeczypospolitej i szef Bezpieczeństwa u mnie!... — zawołał notaryusz. — Cóż za interes sprowadza tych panów?
Drzwi pozostały otwarte. Prokurator ukazał się w nich.
— Odpowiem panu w dwóch słowach — rzekł kłaniając się notaryuszowi. — Przychodzimy tu w imieniu prawa.
Mówiąc prokurator ukłonił się baronowej i mówił dalej:
— Bardzo żałuję, że interwencya nasza musi mieć miejsce wobec pani, ale nie wybieraliśmy ani miejsca ani godziny... Nagłość sprawy nakazuje to nam.
Filip odezwał się:
— Pozwól pan zapytać się, czy matka moja i ja nie moglibyśmy oddalić się?
— Nie kochany adwokacie; proszę pana pozostać — obecność pańska może być konieczną, ale wkrótce wolność zostanie panu powróconą... Pan de Challins znajduje się tu, nieprawdaż?
Raul zdziwiony, postąpił kilka kroków i odpowiedział:
— Tak panie, jestem tu.
— Mam zadać panu kilka pytań.
— Służę panu...
— Byłeś pan obecny przy ostatnich chwilach życia pańskiego wuja, hrabiego de Vadans?
— Tak panie.
— Mieszkałeś pan w pałacu?
— Tak.
— Byłeś pan zwykle sam w jego pokoju?
— Bardzo rzadko opuszczałem pokój mego wuja od początku choroby.
— Pielęgnowałeś go pan ciągle?
— Było to moim obowiązkiem i szczęśliwy byłem mogąc go wypełniać.
— Te ciągłe starania spełniałeś pan sam jeden?
— Tak jest, prawie zawsze sam.
— Dla czego? Czyż nie było służących... zaufanego kamerdynera?
— Przez czas ostatnich kilku tygodni, poprzedzających śmierć, mój wuj z trudnością znosił obecność Honoryusza swego kamerdynera, pomimo, że nie wątpił o jego przywiązaniu i wierności.
— A zatem hrabia de Vadans, wyjawił panu ostatnią swoją wolę?
— Tylko pod jednym względem...
Filip i jego matka zadrżeli. Jakaś niespokojność poczęła ogarniać ich umysł.
— Jakaż to była ta ostatnia wola? — zapytał prokurator.
— Aby po śmierci ciało odwiezione było do Compiègne i pochowane w grobie familijnym.
Pani de Garennes i Filip odetchnęli.
— Czy to wszystko? — zapytał prokurator.
— Tak, wszystko.
— Jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— Hrabia de Vadans nie powiedział panu, że zrobił testament?
Baronowa i adwokat znowu poczuli dreszcz przechodzący po skórze. Filip zapytywał siebie, czy czasem duplikat testamentu, nie znajduje się w rękach prokuratora.
Raul odrzekł z żywością:
— Nic mi o tem nie wspominał. Ze wszystkiego wnoszę, że nie napisał testamentu... Robiliśmy wraz z Honoryuszem poszukiwania we wszystkich sprzętach jego pokoju, żadna szuflada nie była zamkniętą.
— I nic pan nie odkryłeś?
— Nic zupełnie... Zdaje mi się zresztą, że gdyby testament, był napisany byłby zdeponowany u notaryusza mego wuja.
Po chwili milczenia prokurator Rzeczypospolitej odezwał się:
— Czy w chwili śmierci, lub podczas choroby, czy też nakoniec w epoce poprzedniej, pan de Vadans nigdy nie dał panu do zrozumienia, że istnieje spadkobierca, którego prawa mają pierwszeństwo przed prawami pańskiej ciotki i pana samego?
— Nigdy panie.
Prokurator zwrócił się ku baronowej:
— A czy pani, swojej siostrze, nie wspominał nigdy o czemś podobnem?
— Oddawna, rzadko tylko bardzo widywałam mego brata — odpowiedziała pani de Garennes. Charaktery nasze mało z sobą sympatyzowały... Maksymilian nie zwierzał się z niczem przedemną... Ale rodzina nasza nie jest liczną i jedyni jej reprezentanci tu się znajdują...
— Przyznać należy, że tajemnica dobrze była utrzymaną!
Słowa te pozostawiły Raula zupełnie spokojnym, lecz wywołały głęboki niepokój w pani de Garennes i w Filipie.
— Miałże by być testament, o którym ja bym nie wiedział? — zawołał notaryusz.
— My o tem nie wiemy — odrzekł prokurator — lecz wiemy, że jest sukcesor w prostej linii, którego prawa nie podlegają zaprzeczeniu i który bez żadnej wątpliwości zajmuje miejsce sukcesorów kolateralnych.
Słowa te wywołały piorunujące wrażenie.
Raul był zdumiony.
Baronowa i Filip uczuli zawrót głowy.
Oboje jednak zbyt byli mistrzami w sztuce udawania. Niepokój i przerażenie ukryli pod pozorem prostego zadziwienia.
— Słuchając pana, panie prokuratorze Rzeczypospolitej, zdawałoby się, że tu idzie o legalne dziecko — rzekł notaryusz. — A wszakżeż to być nie może.
— Dla czego?
— Hrabia Maksymilian de Vadans nie miał nigdy dzieci.
— Mylisz się pan, hrabia de Vadans miał córkę.
— Córkę! — zawołali interesowani jedni z niekłamanem zadziwieniem, inni ze zdumieniem cudownie odegranem.
— Córkę! — powtórzył notaryusz.
— Tak.
— Córkę więc naturalną?
— Przeciwnie najzupełniej legalną, urodzoną w Compègne 17 grudnia 1863 roku z hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefviile jego żony, i zapisaną pod tą samą datą w księgach stanu cywilnego.
— Zdaje mi się, że marzę! — rzekł pan Hervieux — Jakto, żeby o tem nic nie wiedziano w rodzinie i w domu hrabiego. Wydaje mi się to niepodobnem.
— Rzeczywiście! — poparła baronowa z czelnością — w 1863 bardzo często widywałam mego brata i bratowę, a nigdy o przyjściu na świat dziecka ale słyszałam.
— Nie ma nic bardziej rzeczywistego jednakże — mówił prokurator — fakt ten stwierdzony jest autentycznym aktem. Oto ten akt:
Podał notaryuszowi arkusz papieru stemplowego przysłany mu przez doktora Gilberta.
— Jestto — dodał — akt urodzenia córki hrabiego de Vadans; hrabia podpisał oryginał wraz z dwoma świadkami... Powtarzam, że autentyczność tego aktu żadnej nie podlega wątpliwości.
Filip słuchał, a słuchając czuł, że zaczyna mu brakować gruntu pod nogami. Jednakże usiłował szukać ratunku.
— Jestto akt urodzenia, to prawda — rzekł nagle słabym głosem — należy uznać oczywistość... dziecko przyszło na świat... lecz to dziecko, czy żyje dotychczas? Co się z niem stało? Jeżeli żyje, gdzie się znajduje?
— Tego nie wiemy, kochany adwokacie — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej, mogę dodać jednakże, że osoba przez pośrednictwo której akt ten dostał się do moich rąk, czyni w tej chwili poszukiwania potrzebne do odszukania córki hrabiego de Vadans; z naszej strony, szukamy także...
— Dla czego mój wuj ukrył to dziecko?
— Z powodów których nie znamy, i o których wcale nie wydawalibyśmy sądu, gdybyśmy je znali... Sytuacya więc przedstawia się w sposób następujący: Legalna córka, dziedzicząca z prawa, przypuszczalnie żyje — aż do przeciwnego więc dowodu, żaden podział majątkowy miejsca mieć nie może. Kolateralni staną się spadkobiercami jeśli okażą akt zejścia córki hrabiego de Vadans.
— Szczerze pragnę, żeby dziecko zostało odnalezione i weszło w posiadanie majątku... — rzekł Raul.
Podczas gdy mówił, prokurator bystro patrzał mu w oczy z wyrazem szczególnie niedowierzającym.
— Musimy więc tylko uchylić głowy... — rzekł Filip — upadający pod ciężarem tego ciosu. Oddalmy się moja matko.
— Chwilę jeszcze, proszę — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — Kwestya sukcesyi jest rozwiązaną, na teraz przynajmniej... Lecz pozostaje jeszcze inna ważniejsza, o której musiemy pomówić.
— O co chodzi? — zapytał notaryusz.
— Od czasu śmierci pana de Vadans, dziwne pogłoski, smutnej natury plotki, krążą w okolicy pałacu hrabiego de Vadans, a odnoszą się do jego śmierci. Pogłoski te w rozmaitej formie dochodziły do sądu i zaniepokoiły go... Obowiązkiem naszym przekonać się o ile one opierają się na rzeczywistej podstawie.
— Objaśnij pan nas — rzekł Raul — jakiej natury są te pogłoski?
— Czyż one nie doszły do pańskich uszu?
— Nie panie.
— Opowiem je panu w czasie właściwym. Na teraz proszę pana, panie de Challins, abyś mi towarzyszył do Compiègne, jak również panią de Garennes i jej syna...
— Do Compiègne? — zapytał Raul zadziwiony.
— Tak, aby być obecnymi przy ekshumacyi ciała pana de Vadans, które zostanie przewiezione do Paryża, i poddane autopsyi...
Raul zbladł.
— Ekshumacyi!... autopsyi! — zawołał — sądzisz więc pan, że mój wuj nie umarł naturalną śmiercią?
— Nie sądzimy, chcemy tylko dowiedzieć się...
— Przypuszczasz pan, że zbrodnia została spełnioną?
— Jeżeli można powołać się na opinię publiczną, zbrodnia jest niewątpliwą...
— Ależ w takim razie — zawołał Raul gwałtownie — mnie może podejrzywają, mnie oskarżają?...
— A toż dla czego? — zapytał prokurator suchym tonem. — Dlaczegóż by pana miano podejrzywać, a nie kogo innego?
— Dla tego, że mieszkałem z moim wujem, dla tego, że nie opuszczałem go podczas choroby, że pielęgnowałem go sam jeden prawie... Au! to ohydne, przerażające!
Filip zbliżył się z hypokryzyą wziął obie ręce Raula:
— Uspokój się kochany kuzynie — rzekł słodkim głosem. — Nie może być nic przykrzejszego nad to co się stało, przyznaję, że nic niedorzeczniejszego nad te pogłoski niewiadomo zkąd powstałe, i przez kogo rozpuszczane. Ale koniec końcem czegóż się obawiasz? Koniecznem jest dla twego i mego honoru gdyż jesteśmy solidarni, ażeby opinii publicznej zadać formalne zaprzeczenie, a zaprzeczenie to wyjdzie na jaw skutkiem śledztwa, które ma nastąpić, śledztwa, którego powinniśmy żądać, gdyby nie miało mieć miejsca...
— Masz słuszność mój kuzynie — odrzekł Raul cokolwiek uspokojony słowami Filipa, — trzeba koniecznie rzecz tę wyjaśnić... Wiedząc o podejrzeniu ciążącem na mnie, żyć bym nie mógł. Panie prokuratorze Rzeczypospolitej jestem na pańskie rozkazy...
— Czy moja obecność w Compiègne, koniecznie jest potrzebną? — zapytała baronowa, pragnąc uniknąć tej podróży w tak przykrych mającej się dopełnić i w tak niemiłych okolicznościach.
— Tak jest, bezwarunkowo nie mógłbym uwolnić pani od towarzyszenia nam.
— Mamy powóz na dole, powóz ten zawiezie nas moją matkę, kuzyna i mnie na dworzec Północny, gdzie staniemy jednocześnie z panami.
Prokurator poruszył głową.
— Prosiłbym pana de Challins aby mnie nie opuszczał — odpowiedział — po drodze mam mu zadać kilka pytań...
Formuła ta, jak się czytelnicy domyślają, ukrywała chęć nie tracenia z oczu młodego człowieka, nie aresztując go jednak oficyalnie.
Filip i baronowa zeszli pierwsi i wsiedli do najętego powozu, którym przyjechali.
Prokurator Rzeczypospolitej powiedział słów kilka na ucho notaryuszowi, wyszedł z gabinetu z Raulem i szefem Bezpieczeństwa, prosił ich żeby zabrali miejsce w powozie i sam usiadł przy nich.
Udano się do dworca Północnego.
Powóz baronowej jechał o sto kroków naprzód.
— I cóż moja matko — zapytał Filip — co myślisz o tem wszystkiem co się dzieje?
— Myślę — rzekła pani de Garennes, że po waryacku rozpocząłeś niebezpieczną partyę i przegrywasz ją! Potrzebnem było usuwać testament, i robić to coś ty robił, żeby doświadczyć zupełnego zawodu, i upadku wszystkich naszych nadziei.
— Czy obawiasz się matko?
— Szczerze mówiąc, tak jest, obawiam się...
— Czego?
— Nieznanego, nieprzewidzianego, przypadku, wszystkiego nakoniec... Szukam zkąd spadnie cios który nam grozi... Jakąż to tajemniczą drogą ten akt urodzenia dostał się do rąk prokuratora Rzeczypospolitej?
— To właśnie o czem dowiedzieć się należy! Gdybyśmy to wiedzieli, mielibyśmy rozwiązanie za gadki, i moglibyśmy przeszkodzić, krokom jakie będą czynione... Ostatecznie nie ma czego rozpaczać... Nikt nie wie dotychczas, czy córka mego wuja żyje... Zaczną jej poszukiwać, ale bez żadnych wskazówek, bez bussoli... A my, my wiemy gdzie ją znaleźć... I to stanowi naszą siłę...
— To prawda — rzekła baronowa — papier dodany do testamentu objaśnia nas, że Genowefa została powierzoną, wieśniakom w Nanteuil-le Haudoin.
— Rodzinie Vendame... a Julian mój lokaj, jest właśnie synem tych Vendamów... Przez niego dowiem się co się stało z Genowefą... Jeżeli żyje, potrzeba aby była nam użyteczną, lub też żeby zniknęła bez śladu... Biorę to na siebie... Ostatecznie nie wyrzekam się sukcesyi, moja matko, gotów jestem do walki, i liczę na zwycięztwo. Nie potrzebuję już kłopotać się o Raula i zajmę się wyłącznie Genowefą.
Ostatnie słowa wymówił głosem tak okrutnym, że baronowa uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy.
— Mówiłeś przed chwilą o zniknięciu Genowefy? — rzekła z widoczną niespokojnością.
— Naturalnie...
— Mam nadzieję, że nie zamierzasz...
Pani de Garennes zatrzymała się.
Usunąć ją... — dokończył Filip śmiejąc się i podkreślając wyraz usunąć. — Nie obawiaj się moja matko, nie myślę o tom wcale...
I dodał cichym głosem:
— Nateraz przynajmniej... Przedewszystkiem chcę ją wynaleźć... Później zobaczę jak trzeb a będzie postąpić...
— Strzeż się — wyszeptała pani de Garennes.
— Czego?
— Niebezbieczna to gra i straszna...
— Nie odstąpię jednakże partyi... Mam w ręku wszystkie atuty... zacząłem, pójdę do końca...
Powóz zatrzymując się, przerwał rozmowę...
Przyjechano do dworca Północnego.
Filip wysiadł, pomógł wysiąść matce i zapytał urzędnika o czas odejścia pociągu. Trzeba było piętnaście minut oczekiwać na odejście pierwszego pociągu do Compiègne. Baronowa z synem weszła do sali pasażerskiej.
Ani jednego słowa nie zamieniono w powozie, w którym znajdowali się: prokurator Rzeczypospolitej, Raul de Challins i szef Bezpieczeństwa.
Raul pod ciosem oskarżenia, niepewnego lecz strasznego, które czuł ciążącem na sobie, stał się ponurym.
Chociaż nic nie miał sobie do wyrzucenia, ani w czynach, ani nawet w myśli, chociaż nie rozumiał jakim sposobem postępowanie jego dawać mogło powód do posądzenia, nie mniej jednakże uczuwał głęboki niepokój i przerażenie.
Napróżno mówił sobie i powtarzał:
— Autopsya przekona, że te pogłoski o śmierci mego wuja są potwarzą.
Postawa jego i wyraz twarzy, studyowane przez dwóch urzędników sądowych, wlewały w nich niemal pewność winy, powstałej w ich umysłach wskutek kłamliwych plotek i potwarczych denuncyacyi.
Od czasu do czasu zamieniali spójrzenia, zdające się mówić.
— Winnym jest, to oczywiste!...
Na dworcu spotkali Filipa i baronowę.
Prokurator Rzeczypospolitej, kazał się zaprowadzić do naczelnika stacyi i otrzymał od niego upoważnienie zajęcia miejsca natychmiast, wraz z osobami towarzyszącemi mu w przedziale pociągu mającego iść do Compiègne.
Po kilku minutach odgłos świstawki dał sygnał do odjazdu.
Przez czas drogi nie było już wcale mowy o powodach podróży. Prokurator Rzeczypospolitej, unikając wszelkiej o tem wzmianki, rozpoczął z Filipem de Garennes ożywioną rozmowę o wszelkiego rodzaju rzeczach światowych, artystycznych i literackich.


XXXV.

Czytelników obznajmionych ze zwyczajami sądowemi, zadziwiać może, że szef prokuratoryi departamentu Sekwany, udaje się sam osobiście spełniać czynności sądowe w departamencia Oise, co się sprzeciwia praktyce sądowej.
Należy się krótkie objaśnienie:
Tegoż samego dnia rano prokurator Rzeczypospolitej w Paryżu wysłał swego pisarza do Compiègne i do Beauvais, aby sprawdzić autentyczność aktu urodzenia przysłanego przez doktora Gilberta, i uprzedzić prokuratora Rzeczypospolitej w Beauvais, że na mocy wezwania sądu ma oczekiwać w godzinie oznaczonej na swego kolegę z Paryża na dworcu w Compiègne.
Wskutek tego przy wysiadaniu z wagonu spotkano szefa prokuratoryi z Beauvais przybyłego przed kilku minutami, w towarzystwie paru agentów niższego rzędu.
Dwaj sądownicy pocichu przez chwilę naradzali się. Poczem prokurator z Beauvais, zbliżając się do Raula de Challins, którego mu wskazał jego kolega, zapytał:
— Czy masz pan klucze od grobu familijnego hrabiów de Vadans?
— Nie panie — odrzekł Raul.
— Gdzież się te klucze znajdują?
— Powierzone są odźwiernemu szaletu. Mogę iść po nie...
— Niepotrzeba... Jeden z agentów uda się do szaletu i przyniesie klucze, lub też przyprowadzi odźwiernego.
Jakoż jeden z przybyłych z Beauvais agentów, mając sobie wskazaną drogę skierował się ku własności ś. p. hrabiego Maksymiliana.
— Udajmy się na cmentarz... — rzekł prokurator podając ramię pani de Garennes. Wszyscy udali się ku miejscu wiecznego spoczynku.
Raul szedł obok Filipa.
Szef Bezpieczeństwa postępował za nimi w towarzystwie prokuratora z Beauvais.
— Pan i drżysz, baronowo?... — zapytał prokurator paryzki, czując, że ręka pani de Garennes wsparta na jego ramieniu, zadrżała.
— Ah! panie, czyż mogę zapanować nad wzruszeniem, myśląc o tem co się dzieje? — odrzekło chytre stworzenie. — Naturalnie wierzę, pragnę wierzyć w niewinność mego siostrzeńca, ale jeżeli zostanie dowiedzionem, że pogłoski które nas tu sprowadziły mają słuszną podstawę, co za skandal, i jakiej wtedy nabierze wagi, ciążące na Raulu de Challins podejrzenie!
— Oskarżenie wtedy stanie się przerażająco ważnem, istotnie pani....
— Co za wstyd dla rodziny!
— Co do tego, przesadzasz pani... Błędy są osobiste... Hańba zbrodni spełnionej przez siostrzeńca, nie może dotykać pani...
Przeszedłszy dwie trzecie drogi, Raul przybity i nie mówiący ani słowa, nagle podniósł głowę.
— Filipie... — rzekł.
— Czego chcesz kuzynie?
— Czy ty rozumiesz wszystko to, co się tu dzieje? Zkąd pochodzi tajemnicze to oskarżenie, zdające się spadać na moją głowę?
— Jakaś anonimowa i pogardy godna denuncyacya zapewne... — odrzekł Filip. — Ale cóż to ciebie może obchodzić? Jakież mogą być dla ciebie złe skutki... nie bądźże tak ponury i zakłopotany, proszę cię kochany kuzynie... widząc twoją twarz zmienioną możnaby sądzić, że się obawiasz...
— Nie omylono by się tak sądząc... — wyszeptał młodzieniec — boję się.
— Cóż znowu! Czegóż się boisz?
— Ci sądownicy, przestraszają mnie pomimo woli...
— Ależ mój kochany kuzynie — rzekł Filip podnosząc głos tak aby być słyszanym przez idących z tyłu urzędników sądowych — kiedy się ma spokojne sumienie, sprawiedliwość nie powinna wzbudzać obawy... Ponieważ jesteś niewinny, niemasz się czego obawiać, bądź tak spokojnym, jak ja.
Raul znowu głowę pochylił i zamilkł.
Radby bardzo, rzeczywiście posiadać ten spokój, który mu tak po przyjacielsku doradzał Filip. Lecz nie mógł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyli do wrót cmentarza.
Z drugiej strony kraty, około furgonu, stało kilku urzędników przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Wszystko było przewidziane i z góry przygotowane. Furgon ten, miał odwieźć do Paryża trumnę Maksymiliana de Vadans.
Agent posłany do szaletu po klucz od grobowca, klucz ten przyniósł.
Wtedy udano się ku miejscu, na którem wznosiło się Mausoleum, dosyć wielkie, lecz bardzo prostej architektury, którego fryz nosił uwieńczony koroną o dziewięciu gałkach, napis:

„Grób Familii de Vadans“.

— To tutaj — rzekł stróż cmentarny.
Naczelnik Bezpieczeństwa otworzył brązowe drzwi i dał rozkaz dwóm robotnikom, odjąć kamień grobowy. Ci natychmiast zabrali się do roboty.
Głębokie milczenie panowało na cmentarzu.
Słyszano tylko głuchy odgłos dłuta, młotków i drąga żelaznego.
Raul nieruchomy bladł coraz bardziej. Drżenie nerwowe poruszało mu ręce.
Podejrzliwe spojrzenia sądowników, badały go bezustannie; czuł on na sobie ciężar tych spojrzeń, po upływie dziesięciu minut robota odmurowania kamienia była skończoną. Chodziło teraz o wydobycie trumny z grobowca.
Ludzie przedsiębierstwa pogrzebowego wzięli się do dzieła. Robota była trudną.
Skończyli ją jednakże w czasie stosunkowo krótkim; dębowa trumna ukazała się na poziomie marmurowej posadzki, i wyniesiono ją z Mausoleum.
— Kochany kolego — rzekł prokurator z Beauvais do prokuratora paryzkiego — wszak otworzenie trumny, dla wstępnego sprawdzenia odbędzie się tu na miejscu?
— Takiem jest moje zdanie — odpowiedział paryzki sądownik.
Jeden z robotników zbliżył się do trumny z narzędziem do odkręcania śrub. Pisarz usiadł na jednym z kamieni grobowych, położył na kolanach swój portfel a na nim arkusz papieru stemplowego, i przygotował się do zredagowania protokołu tej ponurej ceremonii.
— Wykręć śruby — rozkazał prokurator ź Beauvais.
Filip, od chwili otworzenia grobu, z prawdziwym talentem aktorskim, przybrał wyraz odpowiedni do okoliczności.
W chwili ukazania się trumny, lewą. ręką zdjął z głowy kapelusz, prawą przyłożył chustkę do oczu, aby obetrzeć łzy, których naturalnie nie było.
Baronowa de Garennes klęczała i zakrywając twarz obu rękami, udawała ze płacze.
Raul z oczami wlepionemi w trumnę, czuł w swem sercu odradzającą się tę boleść głęboką, jakiej doświadczał w chwili pogrzebu wuja.
Dwie wielkie łzy spływały po jego bladych policzkach.
Śruby zostały wyjęte. Człowiek odkręcający je zdawał się mieć wiele trudności.
— Spiesz się — rzekł mu szef Bezpieczeństwa.
— Robię jak mogę najlepiej, panie... — odrzekł — drzewo spęczniało wskutek wilgoci, śruby zardzewiały, i strasznie je trudno wykręcić.
Nakoniec robota ta została skończoną.
— Cóż teraz mam robić? — zapytał robotnik.
— Podnieś wieko.
Uczynił to w jednej chwili.
Zdziwienie i przerażenie odbiło się na twarzach wszystkich obecnych, z wyjątkiem baronowej i Filipa.
Okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
Czytelnicy znają przyczynę tego zadziwienia i przerażenia.
W otwartej trumnie ujrzano ziemię pokrytą kilku garściami słomy.
Prokurator paryzki włożył rękę w ziemię aby zapewnić czy nic się tam nie ukrywało, i patrząc w oczy panu de Challins, zawołał:
— Co to znaczy? Jakaż ta nowa zbrodnia, nowa profanacya?
Raul pomięszany, jakby szalony, stał osłupiały, z oczami strasznie rozszerzonemi.
— Do pana mówię! — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — odpowiadaj pan!
— Kuzynie! — rzekł Filip — kładąc rękę na ramieniu nieszczęśliwego młodzieńca. — Wszak to ty sam jeden, byłeś przy włożeniu trupa do trumny, ty sam towarzyszyłeś furgonowi przewożącemu zwłoki mego wuja... A zatem tylko ty jeden możesz wyjaśnić tę zagadkę? Co się stało z ciałem hrabiego de Vadans naszego wuja? Wszak musisz wiedzieć? Odpowiadaj!
Pan de Challins myślał.
— Albo śnię, albo jestem szalony!
I uczuł szaleństwo ogarniające jego umysł, wobec tego położenia jedynego w swoim rodzaju, które zdawało się bez wyjścia.
— Mój kuzynie... panowie... — wyjąknął z pomięszaniem łatwiejszem do zrozumienia aniżeli do opisaniu. — Jak wy również jestem w najwyższem oburzeniu, i przerażeniu, jak wy patrzę i nie rozumiem.
— Co do mnie panie de Challins — rzekł szef Bezpieczeństwa — rozumiem, że opinia publiczna nie myliła się! Vox populi, vox Dei!... Rozumiem, że hrabia de Vadans umarł otruty i usunięto jego ciało, ażeby przeszkodzić sprawiedliwości znaleźć materyalny dowód zbrodni! Ale nie przewidziałeś wszystkiego, panie de Challins. Nie pomyślałeś, że zniknięcie ciała jest także dowodem... Dowodem stanowczym. Brak trupa w tej trumnie potępia cię!
Raul czuł straszną suchość w gardle, język wyschnięty przylepił mu się do podniebienia.
Chciał mówić...
Żaden choćby najcichszy ton nie wydobył się z jego ust, ruchy jego wydawały się jak gdyby człowieka pozbawionego zmysłów.
— Jakto — rzekł Filip udając oburzenie — brak ci słów na zbicie oskarżenia ciążącego na tobie! Zwłoki zniknęły! co się z niemi stało? Ohydne dzieło zostało spełnione! Kto z niego korzystał? No Raulu, broń się!
I chwytając go za ramię potrząsnął nim gwałtownie.
— Ja! — wyjąknął nakoniec Raul odzyskując głos... — Mnie oskarżają o otrucie wuja! Mnie oskarżają o wykradzenie jego zwłok! Ależ to szaleństwo!! Wszak ty temu nie wierzysz Filipie. Nie wierzycie temu panowie?
— A zatem wytłomacz się pan — rzekł prokurator paryzki — wytłomacz jakim sposobem znajdujemy trumnę napełnioną ziemią zamiast zwłok?
— Ah! a czyż ja mogę wiedzieć? Jakim sposobem mógłbym wiedzieć? Któżby mi powiedział? Tak jak wy wszyscy, jestem wobec problematu nie do rozwiązania.
— Sprawiedliwość rozwiąże ten problemat.
Prokurator Rzeczypospolitej dał znak szefowi Bezpieczeństwa, który działając w charakterze komisarza policyi, wyrzekł następujące słowa:
— Panie de Challins, w imieniu prawa aresztuję pana!
— Nieszczęśliwe dziecko! — zawołała baronowa de Garennes płacząc krokodylowemi łzami.
— Aresztujesz mnie pan!... — powtórzył Raul, pod wpływem prawdziwego szaleństwa. — Oh! nie uczynicie tego panowie... nie postąpicie ze mną jak ze zbrodniarzem! Przysięgam wam, że jestem niewinny... przysięgam, że kochałem mego wuja, kochałem calem sercem, głęboko... że oddałbym bez żalu życie moje aby jego życie przedłużyć... Nie tylko przeciwko niemu nic nie zamierzałem, lecz pielęgnowałem z synowskiem poświęceniem, nakoniec nie jestem ani sprawcą ani spólnikiem tego świętokradzkiego zniknięcia i nie mogę zrozumieć jego powodu.
— Śledztwo wykaże prawdę i przekona pana o kłamstwie.
— A więc nie wierzysz mi pan?
— Nie.
— Jestem więźniem?
— Jesteś pan więźniem.
— Mój Boże! mój Boże!
Raul upadły na duchu wybuchnął łkaniem.
— Spisałeś pan protokół? — zapytał prokurator Rzeczypospolitej pisarza.
— Tak jest panie...
— Odczytaj pan, podpiszemy go.
Pisarz odczytał natychmiast i protokół został podpisany.
Prokurator Rzeczypospolitej kazał zamknąć trumnę, położyć pieczęcie i wysłać furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, również opieczętowanym do Paryża, gdzie służyć miała jako corpus delicti.
Drzwi od grobowca zamknięto.
— Chodź pan z nami — rzekł rozkazującym tonem szef Bezpieczeństwa po pana de Challins.
Raul machinalnie usłuchał, i poszedł jak gdyby pijany, chwiejącym się krokiem.
— Panią baronowę, i pana kochany adwokacie — rzekł prokurator paryzki do pani de Garennes i jej syna — nic więcej tu nie zatrzymuje. Możecie państwo udać się gdzie się wam podoba...
Filip skłonił się prokuratorowi, potem zbliżając się po Raula podał mu rękę z wyrazem głębokiego współczucia.
— Kochany kuzynie — szepnął mu do ucha — jeżeli w chwili obłędu, szaleństwa, spełniłeś coś złego, czego niewątpliwie dziś żałujesz, dowiedź że żałujesz, szczerem, zupełnem wyznaniem... Oświeć sprawiedliwość... Wpłynie to dobrze na przebieg sprawy... Odwagi! licz na mnie, pomimo wszystkiego, nie opuszczę cię nigdy.
— Więc ty sądzisz, że ja jestem zbrodniarzem, Filipie? — wyjąknąt Raul z niewysłowioną rozpaczą.
— Pytanie to zasmuca mnie i nie wiem prawdziwie co na to odpowiedzieć — odrzekł pan de Garennes. — Najdroższem mojem życzeniem, najgorętszym pragnieniem, jest ażeby niewinność twoja została dowiedzioną... Nieszczęściem musisz walczyć z oczywistością, ona to bowiem oskarża cię...
Z kolei baronowa zbliżyła się do Raula i rzekła mu:
— Idź za radami Filipa, biedne moje dziecię... Wejdź na drogę wyznań... W tem tylko jedyna dla ciebie nadzieja.
— Mój Boże! mój Boże! — rzekł pan de Challins skurczonemi rękami cisnąc rozpalone gorączką czoło — wszyscy mają mnie za zabójcę... Jestem zgubiony...
I w nagłem osłabieniu, byłby upadł na ziemię, gdyby szef Bezpieczeństwa stojący obok niego nie podtrzymał go ramieniem.
Filip i baronowa wyszli ze cmentarza, i szybko udali się do dworca.
Pociąg nadchodził. Zajęli w nim miejsca i odjechali do Paryża.


XXXVI.

Podczas gdy fakta poprzednio opisane miały miejsce w gabinecie notaryusza Hervieux i na cmentarzu w Compiegne, oto co się działo w pałacu na ulicy Garancière.
O wpół do pierwszej sędzia pokoju miejscowego okręgu, jego pisarz, komisarz policyi z swym sekretarzem, zadzwonili do drzwi pałacu.
Berthaud otworzył.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Chcemy widzieć się z kamerdynerem Honoryuszem... — odpowiedział sędzia pokoju.
Honoryusz przybiegł natychmiast, i dowiedział się z zadziwieniem i przerażeniem, że przybyli w imieniu prawa, opieczętować wszystkie drzwi i zamknięcia.
— Ależ panowie, ja sam tu jestem — odrzekł. — Pana Raula de Challins, siostrzeńca zmarłego hrabiego nie ma w domu.
— Wiemy o tem — odrzekł sędzia pokoju — obecność pana de Challins nie jest potrzebną do tego co tu robić mamy... Z wyjątkiem jedynie drzwi pokojów zajętych przez służących domowych, pieczęcie muszą być wszędzie położone.
— Panie — rzekł kamerdyner z pewną stałością — reprezentuję tu spadkobierców ś. p. hrabiego de Vadans... sądzę, że mam prawo prosić panów, abyście mi powiedzieli na czyje żądanie przychodzicie tu panowie?
— Na żądanie prokuratora Rzeczypospolitej... Oto rozkaz... przeczytaj pan...
Honoryusz skłonił się, mówiąc:
— Proszę więc panów...
— Prowadź nas pan.
— Jestem na rozkazy panów. Od czego zaczniemy?
— Zaczniemy od pokoju, w którym hrabia de Vadans oddał ostatnie tchnienie. Czy masz pan klucze od sprzętów?
— Klucze były w zamkach, kiedy hrabia umarł... Dotychczas nie zostały wyjęte... Chodźcie panowie...
Dwaj urzędnicy, pisarz i sekretarz komisarza, poszli za starym służącym do pokoju zmarłego hrabiego.
Sędzia pokoju rozpoczął swą czynność; podczas gdy pisarz redagował protokół, zapisując każden sprzęt; komisarz policyi dał znak swemu sekretarzowi, aby notował, i zwracając się do Honoryusza zapytał:
— Od jak dawna jesteś pan na. służbie u hrabiego de Vadans?
— Od dwudziestu pięciu lat.
— Pan hrabia miał do niego zupełne zaufanie?
— Pan hrabia wiedział czego się trzymać co do mej uczciwości i poświęcenia, ale nigdy nie mówił mi o swoich interesach...
— Czy nic nie każe panu przypuszczać, że pan de Vadans napisał ostatnią swoją wolę?
— Nie sądzę żeby to miał uczynić.
— Dla czego?
— Pan de Challins, po śmierci swego wuja, szukał wszędzie i nic nie znalazł.
— Czy znasz pan sukcesorów ś. p. hrabiego.
— Naturalnie że znam: pani baronowa de Garennes, siostra zmarłego hrabiego i pan Raul de Challins, jego siostrzeniec...
— Ale oprócz tych?
W tej chwili Honoryusz przypomniał sobie słowa doktora Gilberta:
Przysięgnij mi, że nawet zapytywany przez sąd, nie powiesz niczego, o czem pomiędzy sobą mówimy.
I przysięgę wykonał.
Chwila dotrzymania tej przysięgi nadeszła. Odpowiedział więc bez wahania:
— Żadnych innych nie znam.
Komisarz pytał dalej:
— Kto pielęgnował hrabiego de Vadans podczas jego ostatniej choroby?
— Siostrzeniec, pan de Challins.
— Wiemy już o tem, ale pytam się jaki doktór go odwiedzał?
— Żaden.
— Tak? Wydaje się to co najmniej dziwnem...
— Nie panie... Biedny mój pan nie chciał wcale widzieć doktora.
— Czy mówił o tem panu?
— Nie mnie, ale panu Raulowi, i ten mi to powtórzył.
Komisarz nie uczynił żadnych uwag co do tej odpowiedzi, lecz zmarszczył brwi i o nic więcej już się nie pytał.
Sędzia pokoju ukończywszy opieczętowanie sprzętów w pokoju zmarłego hrabiego, przeszedł do innego.
Spieszył się bardzo i wkrótce pozostało tylko do obejrzenia mieszkanie Raula.
— Zaprowadź nas pan do pokojów zajmowanych przez pana de Challins... — rzekł.
Honoryusz zdumiony zawołał:
— Jakto panie, czy chcesz pan opieczętować mieszkanie pana Raula?
— Tak jest.
— Meble, ale nie drzwi przecież?
— I drzwi także.
— A jak pan Raul powróci?
— Pan de Challins zapewne nie powróci tak prędko do pałacu — odrzekł komisarz.
Honoryusz wcale Się nie domyślał strasznego znaczenia tych słów, i przypuszczał jedynie, że młody człowiek mieszkać będzie gdzieindziej aż do chwili zdjęcia opieczętowania.
Zaprowadził więc urzędników do pokojów Raula.
— Czy mieszkanie to łączy się z jakiem innem? — zapytał sędzia pokoju.
— Tak jest panie.
— Gdzie się znajdują drzwi łączące?
— Oto są.
Pieczęcie na tych drzwiach zostały umieszczone, potem komisarz zaczął:
— Teraz przystąpięmy do obejrzenia pańskiego pokoju, kucharki i odźwiernego... Nie ma w tem nic dla was ubliżającego... Jestto tylko prosta formalność.
Poszukiwania te nie doprowadziły do żadnego odkrycia.
— Jesteś pan mianowany nadzorcą pieczęci — rzekł sędzia pokoju do Honoryusza. Znasz prawo i wiesz jakie ciążyć będą na nim obowiązki?
— Tak panie!
— Podpisz więc protokół.
— Honoryusz podpisał.
Urzędnicy odeszli pozostawiając trzech służących zaniepokojonych, i nie pojmujących tego wszystkiego co się dzieje.


XXXVII.

Opuszczając cmentarz Compiègne, i udając się do stacyi kolei żelaznej, Filip powiedział do matki te tylko słowa:
— Miliony do nas należą.
— A córka legalna? — wyszeptała pani de Garennes.
— Ja się nią zajmę...
Podczas drogi z Compiègne do Paryża, matka z synem nie zamienili ani jednego słowa. Oboje zatopieni byli w myślach.
Przybywszy na dworzec Północny wsiedli do powozu.
Filip odwiózł baronowę na ulicę Madame, wysadził ją przed domem i obiecał tegoż samego jeszcze wieczoru przyjść jeżeliby okoliczności tego wymagały, lub miał jej coś nowego do zakomunikowania, poczem kazał się odwieźć na ulicę d’Assas.
Noc zapadła.
Julian Vendame pewny majątku jeżeli zamach, zamach przygotowany z taką piekielną zręcznością powiedzie się, oczekiwał powrotu swego pana z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
Siedząc przy otwartem oknie i paląc papierosy jeden po drugim, oczekiwał.
Podczas gdy fiakr wiozący Filipa, toczył się po bruku, rozbierał on w myśli wszystko co się dotychczas zdarzyło.
Raula wcale się nie obawiał, lecz plany mogły być wywrócone przez istnienie owej legalnej córki, której prawa jak mu się zdawało unicestwił wykradzeniem testamentu hrabiego i dołączonego do niego pokwitowania.
— Nikt nie wie czy ta dziewczyna jeszcze żyje — mówił do siebie — poszukują jej, i ja także szukać jej będę. Trzeba przybyć pierwszemu do mety aby schwycić miliony mego wujaszka.
Biorąc pod uwagę owo powiązanie okoliczności, które znają już czytelnicy, Julian Vendame musiał znowu i to więcej niż kiedykolwiek, stać się narzędziem i spólnikiem swego pana, ponieważ, cudownym wypadkiem, jedynym był człowiekiem mogącym objaśnić go co się dzieje z Genowefą.
Przypadek dał wszystkie atuty Filipowi, lecz nie należało tracić czasu.
Pokwitowanie wykradzione, wraz z testamentem mówiło o pewnej Honorynie Lefebvre, która powierzyła dziecię Vendamom. Honoryna ta opuściła już Compiègne. Filip był tego pewnym. Nie wiadomo co się z nią stało, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa tajemniczy ów korespondent prokuratora Rzeczypospolitej, wiedział o egzystencyi Honoryny.
Do niej więc on się uda, ażeby odnaleźć ślady Genowefy.
— Na szczęście — mówił sobie Filip — zanim on potrafi odszukać Honorynę dość czasu upłynie, ja zaś działać będę na pewno. Jeżeli Genowefa nie żyje, wszystko pójdzie jak najlepiej. — Jeżeli żyje... No, to zobaczymy...
Jedna rzecz szczególniej intrygowała młodego barona.
— Kto to mógł być ów tajemniczy korespondent prokuratora Rzeczypospolitej?
Jakim sposobem jest on w posiadaniu tajemnicy nieznanej nawet familii?
Na pytania te nie był w stanie odpowiedzieć i zagadka pozostała nierozwiązaną.
Fiakr zatrzymując się wyrwał go z tego zamyślenia. Wysiadł przed domem na ulicy d’Assas.
Julian Vendame, który jak wiemy, palił papierosy w oknie, ujrzawszy swego pana wysiadającego z powozu, zszedł na dół otworzył mu drzwi, potem je za nim zamknął i z pośpiechem udał się za nim do gabinetu. Zastał Filipa chodzącego wzdłuż i wszerz pokoju wielkiemi krokami, po zrzuceniu kapelusza i rękawiczek.
— Oh, oh! — mruknął lokaj, przyglądając się zmienionej twarzy Filipa. — Zdaje mi się, że nie wszystko idzie tak jakby powinno... Coś tam się stało nic dobrego sądząc z powykręcanej miny pana barona... Czyżby pan Raul de Challins wszedł w posiadanie swojej części sukcesyi?
— Mój kuzyn znajduje się pod kluczem — nagle odpowiedział pan de Garennes.
Vendame radośnie uderzył w dłonie.
— A więc tedy — zawołał — nie będzie trzeba dzielić się z nikim milionami! Jeżeli to fortuna nadaje panu baronowi ten ponury wyraz twarzy, nie życzę mu codzieć dziedziczyć!
— Fortuna wymyka mi się z ręki — rzekł Filip głuchym głosem.
Julian Vendame z oczyma wytrzeszczonemi i ostami roztwartemi, oniemiały z przerażenia, stał przez chwilę, nareszcie przychodząc do siebie, uderzył pięścią w stół i powtórzył słowa Filipa, lecz zamieniając liczbę pojedynczą na mnogą:
— Fortuna nam się wymyka?
— Tak.
— Ależ to niepodobna! Wszak pan baron zawsze swoją część odbierze...
— Nic nie odbiorę.
Rysy twarzy lokaja strasznie się zmieniły.
— Nic! — zawołał. — Jak to być może? Czyżby znalazł się testament wydziedziczający pana barona?
— Nie ma testamentu...
— A więc cóż się stało? Ośmielam się wypytywać pana barona, co nie jest może właściwem, ależ do licha! — rzecz ta interesuje mnie tyle prawie co i pana...
— Stało się, że prokurator Rzeczypospolitej wystąpił z zastrzeżeniem praw spadkobierczyni bliższej aniżeli moja matka...
— Bliższej aniżeli matka pana barona, siostra nieboszczyka!
— Tak.
— Któż więc to taki?
— Dziecko mego wuja... córka...
— Nieprawa?...
— Owszem legalna jego córka.
Zadziwienie Vendama zaczynało przybierać niesłychane rozmiary.
— Pan hrabia de Vadans miał legalną córkę! — wyjąknął. — I nikt o tem nie wiedział?
— Nikt, przyjście na świat otoczone było głęboką tajemnicą.
— Ależ to jakiś romans pan baron mi opowiada!
— Wygląda to na romans, a tymczasem jest to prawda.
— Otóż masz i sukcesyę licho wzięło!... Prawa pana barona idą do wszystkieh dyabłów, tyle zadaliśmy sobie pracy, trudu, narażaliśmy się na takie niebezpieczeństwo i to wszystko dla króla Pruskiego! Niech pioruny spalą, to przestaje być zabawnem!
Filip zmienił cokolwiek zachmurzony dotychczas wyraz twarzy.
— Ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — rzekł.
— Pan baron ma jeszcze nadzieję...
— Tak... mam...
— A więc przez odbicie, i ja także pozwalam sobie mieć nadzieję...
— Julianie...
— Słucham pana barona?
— Czy zawsze jesteś gotów służyć mi we wszystkiem, walczyć wraz ze mną?
— Do licha! wszak już zbyt dużo zrobiłem drogi, żeby nie iść aż do końca! Zresztą walka ma dla mnie coś przyciągającego... Urodziłem się aby zostać bohaterem...
— Sądu przysięgłych... — pomyślał Filip uśmiechając się, potem dodał głośno: — Jak widzę nie omyliłem się rachując na ciebie...
— I ja nawzajem, ponieważ i ja rachuję na pana! Jakież są nadzieje pana barona?
— Pokazano akt urodzenia legalnej córki mojego wuja, ale nie okazano samej córki,..
— Aha!
— Osoba nieznana mi, która wręczyła ten akt prokuratorowi Rzeczypospolitej — odrzekł Filip — nie wie sama czy dziecko to żyje... ma, jak powiada, rozpocząć natychmiast energiczne kroki do wyszukania jej.
— No! no! no! — zawołał Vendame — a zatem nic jeszcze nie dowodzi, ażeby ta nieoczekiwana dziedziczka żyła...
— Nic zupełnie...
— A to sławne!
— Nic to jednak nie znaczy, ponieważ przypuszczając nawet że umarła, dopóki nie zostanie okazany formalny akt zejścia, sukcesya pozostanie wakującą.
— Zrozumiano. A zatem, chodzi o wyszukanie tej dziewczyny, lub też zaprodukowanie aktu zejścia...
— Tak.
Julian począł się drapać w ucho.
— To poszukiwanie wydaje mi się diablo skomplikowane i trudne do doprowadzenia do dobrego rezultatu — rzekł nakoniec — bardzo to słaba nadzieja kiedy się ma działać na ślepo, w ciemnościach, potrzeba by mieć przynajmniej punkt wyjścia, ślad jakikolwiek...
Filip spojrzał swemu kamerdynerowi prosto w oczy i odpowiedział:
— Mam jedno i drugie.
— Brawo! — rzekł Julian Vendame zacierając ręce. — Ponieważ pan baron ma już ślad, od jutra można się wziąść do roboty.
— Od dziś wieczora może — odrzekł Filip.
— Od dziś wieczór?
— Tak jest. Będzie to zależeć...
— Od czego?
— Od wyjaśnień które ty mi dostarczysz...
— Ja! mógłbym panu baronowi dać wyjaśnienia? — rzekł Vendame zadziwiony.
— Możesz.
— A to jakie?
— Zaraz się dowiesz. Dziecko o które chodzi urodziło się w Compiègne.
— Miejscowość tę znam tylko ze słyszenia.
— Zostało oddane w ręce lekarki nazwiskiem Honoryny Lefebvre.
— Nigdy o niej nie słyszałem... Ale mając nazwisko, z łatwością można poszukać w Compiègne i odkryć gdzie się gnieździ ta imość.
— Opuściła Compiègne przed osiemnastu laty...
— Do stu dyabłów! gdzież więc na nią zapolować?
— Ona nam wcale niepotrzebna. Zajmijmy się temi, którym ona dziecko powierzyła.
— A czy pan baron wie, gdzie się ci znajdują?
— Wiem.
— A więc gdzie?
— W Nanteuil-le-Haudoin...
— W mojej ojczyźnie!! — zawołał Vendame — ah! o to dopiero oryginalne!! — dodał uderzając się w czoło, i szukając w pamięci — osiemnaście lat temu miałem wtedy lat dziewięć, ale mój móżdżek zadziwiająco już nad wiek funkcyonował... Coś sobie przypominam; zdaje mi się jakbym tam był... wspomnienia pomięszane zaczynają się wyjaśniać, tak, stają się coraz wyraźniejsze... Było to wieczorem, w zimie... cienka głowienka dymiła się w kominie wśród popiołu, na dworzu śniegu na pół stopy... kończyliśmy wieczerzać, smutna to była uczta panie baronie, ściskałem sobie brzuch nie podjadłszy do syta... Drzwi się otwarły... Weszła kobieta otulona na wszystkie strony chustkami i wielkim szalem... Kobieta ta w ręku trzymała dziecko i pokazała je mojej matce... Do licha!... panie baronie, czyby ten bęben, miał być tą której szukamy?
— Była to właśnie ta, której szukamy.
— A to wyborne, mamy zatem ptaszka w klatce.
— Być może. Jakże się nazywała? — Genowefa.
— To właśnie taż sama.
— Potem — mówił dalej Vendame — owa kobieta z szalem, rozłożyła na stole sumę, której cyfry nie pamiętam, ale wydawała mi się olbrzymią. Nakoniec kazała memu ojcu napisać parę słów.
— Wiedziałem o tem wszystkiem — rzekł Filip.
— Jakim sposobem?
— Papier znaleziony w pałacu przy ulicy Garancière, objaśnił mnie, że córka mego wuja powierzoną została Mikołajowi Vendame i jego żonie rolnikom w Nanteuil-le-Haudoin... Zapłacono twoim rodzicom ażeby wychowywali dziecko, i ażeby nigdy nie dowiedziało się tajemnicy swego urodzenia...
— Tak, tak, i Genowefa wychowaną była na pannę... Oddano ją do pensyonatu... Wraz z nią dostatek wszedł do naszego domu.
— Czy ona jeszcze żyje? — zapytał z żywością Filip.
— Przynajmniej żyła, kiedy ja opuściłem Nanteuil-le-Haudoin.
— Jak to dawno temu?
— Około pięciu lat.
— I nie miałeś żadnych o niej wiadomości od tego czasu?
— Ani o niej, ani o moich starych, ani o siostrze Teresie... Ojciec nie chciał słyszeć o mnie więcej, i to tak za nic... prawie... za jakieś głupstwa...
— Trzeba się dowiedzieć co się stało z Genowefą... Zresztą jak mi się zdaje nic łatwiejszego, udawszy się do Nanteuil-le-Haudoin.
Julian Vendame skrzywił się.
— O co do tego panie baronie — rzekł — zdaje mi się, że należy się jeszcze zastanowić.
— Zastanowić? — nad czem...
— Papa Vendame bardzo jest twardy, ani go ugryść! i do tego trzyma się rękami i nogami tych odwiecznych zasad, które już dawno wyszły z mody... Nie idzie wcale z postępem, ani na tyle!!.. Jestem pewny, że dotychczas śmiertelnie jest na mnie zagniewany, i nigdy nie przebaczy, że stawałem przed sądem policyi poprawczej.
— Wszakże byłeś uniewinniony...
— Dzięki panu baronowi, ale ja znam mego starego... będzie utrzymywał, że zawsze tam coś zostało, i wyrzuci mnie za drzwi, nie wkładając rękawiczek... Zresztą ta myśl, ażebym ja tam jechał, nie wydaje mi się ani rozsądną, ani też praktyczną... Jeżeliby słyszano mnie w Nanteuil, rozpytującego się o Genowefę, mnie który jestem na służbie u pana barona, przypuszczano by naturalnie, że to robię na rachunek mego pana, a to mogłoby stać się kompromitującem.
Filip zastanowił się.
— Masz słuszność — rzekł po chwili — pomimo to jednakże musimy dowiedzieć się, czy Genowefa żyje, czy ciągle mieszka u twojej rodziny i nakoniec co robi...
— Rozumiem to doskonale, ale jakże się o tem dowiedzieć tak żebym ja w to nie był wmięszany?
— Szukajmy... Mówisz, że nie widziano cię tam od lat pięciu?
— Tak jest, od czasu mego wyjazdu z Nanteuille-Haudoin.
— Czyż nie dość się zmieniłeś o tego czasu, żeby cię nie mogli poznać? Czyż nie mógłbyś udać się do wioski, albo też do sąsiedniej wsi, i nie pokazując się rodzicom, zręcznie wybadać tamtejszych mieszkańców? Przez nich możemy się dowiedzieć wszystkiego czego nam potrzeba... A jeżeli się to uda nie będę wątpił o wywalczeniu sukcesyi, nateraz tak prawie jak straconej.. Majątek nasz w twojem ręku...
— Pojadę — zawołał nagle Vendame — i nie skompromituję nikogo... Mam sposób...
— Czasu mało... kiedy pojedziesz?
— Dziś w nocy.
— A powrócisz?
— Jak tylko zbiorę wiadomości...
Cała ta rozmowa między panem a służącym miała miejsce wśród ciemności.
Julian zapalił świecę i spojrzał na zegar.
Dziewiąta tylko co miała uderzyć.
— Mam przed sobą trzy godziny — rzekł — ostatni pociąg odchodzi o dwunastej, minut dwadzieścia... Czy pan baron jadł obiad?
— Nie.
— A więc, niech pan baron zejdzie zjeść talerz zupy i skrzydełko kurczęcia do Foyota... A ja tymczasem przygotuję się do podróży... Chodzi mi o to żeby mnie nikt tam nie poznał...
— Pomyśl, że będę oczekiwał twego powrotu jak na rozpalonych węglach.
— Postaram się żeby pan baron długo za mną nie tęsknił.
Filip wyszedł na obiad.
Vendame poszedł do swego pokoju.
Julian, kiedy opuszczał Nanteuil-le-Haudoin, był typowym wieśniakiem, ciężkim parobkiem, umizgającym się po wiejsku do dziewek, i ubierającym się tak jak wszyscy na wsi. Ruchy miał chłopskie, mówił przeciągając, i mięszając miejscowe wyrazy. Oprócz tego nosił brodę i to bardzo gęstą.
Od tego jednak czasu, mieszkając w Paryżu, pozbył się dawno tej chłopskiej skorupy, i prowadząc cygański żywot, a później na służbie u Filipa de Garennes, nabrał nałogów i sposobu zachowania się, które go zmieniały nie do poznania.
Mówił z łatwością i z werwą niewyczerpaną.
Akcentu chłopskiego nie pozostało ani śladu, oprócz tego łotr umiał się ubierać i prawie elegancko wyglądał; — kiedy mu przyszła fantazya ubrać się w suknie swego pana i iść na bal Bullier umizgać się do ładnych dziewczyn, brały go one zawsze za studenta i nie okazywały się okrótniejszemi dla niego jak i dla innych.
Zapaliwszy dwie świece, rzekł, przypatrując się sobie w źwierciadle:
— Pan baron ma słuszność zupełną... Niepodobna, żeby mnie kto poznał na wsi, szczególniej jeżeli sobie pożyczę z jego garderoby jedno z jego szykownych ubrań.
Przeszedł do gabinetu tualetowego Filipa i wyjął z szafy czarny tużurek, kamizelkę i spodnie i włożył je na siebie, do tego poważnego stroju dodał paltot letni eleganckiego kroju i ciemnego koloru. Krawat atłasowy i nowy jedwabny kapelusz dopełniały przebrania.
Po ubraniu się stanął przed zwierciadłem i przeglądając się, nie mógł się powstrzymać od uśmiechnięcia się do swego obrazu.


XXXVIII.

Syn Mikołaja Vendame istotnie wyglądał prawie na przyzwoitego człowieka.
Poważne jego ubranie, twarz starannie wygolona, dawały mu pozór jakiegoś plenipotenta, urzędnika, agenta giełdowego lub lekarza.
Zachwycony tak udatną metamorfozą, wyszedł z gabinetu swego pana i wziął z biurka portfel adwokata wypakowawszy go staremi aktami.
Zajrzawszy do portmonetki w której znajdowało się kilka luidorów i cokolwiek drobnej monety wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą, udał się do stacyi fiakrów i kazał się zawieźć na dworzec Północny.
Dwie godziny miał jeszcze przed sobą, a żołądek dopominał się o swoje prawa.
Wszedł do poblizkiej restauracyi i starał się jak najprzyjemniej przepędzić czas w oczekiwaniu północy, chwili odejścia pociągu, który w dwie godziny później przywiózł go do Nanteuil-le-Haudoin.
Znając dobrze tę miejscowość wiedział, że jedynem miejscem gdzie mógł się schronić, był hotel Dworca kolejowego.
Udał się więc tam, zażądał pokoju, położył się do łóżka, i zasnął snem głębokim, a obudził się dopiero kiedy słońce już było wysoko.
Około wpół do dziesiątej, starannie się ubrawszy i zawsze z portfelem pod pachą, wszedł do ogólnej sali hotelu.
Gospodarz wziął go za młodego urzędnika sądowego, przystąpił i zapytał o rozkazy z nadskakującą grzecznością.
— Każ mi pan podać śniadanie, proszę — rzekł mu Julian — a później będę pana prosić o pewne wyjaśnienia, których potrzebuję.
— Biegnę obstalować śniadanie i natychmiast powracam i będę gotów do pańskiego rozporządzenia... co pan każe sobie jeść podać?
— Co pan masz najlepszego.
— A jakie wino?
— Najstarsze jakie pan masz w piwnicy.
— Bardzo dobrze, posiadam pewien Pomard... Będzie pan kontent niezawodnie.
Julian pozostał sam, siedząc za stołem, na którym ostentacyjnie położył portfel wypakowany staremi aktami.
W tej chwili kilku wieśniaków świątecznie wystrojonych weszło do sali.
Julian poznał jednego z nich, jako jednego z bogatszych fermerów okolicy.
Wieśniak sękatym swoim kijem uderzył gwałtownie w podłogę.
Przybiegła służąca i zapytała:
— Co panowie rozkażą?
— Butelkę białego i coś do zjedzenia.
— Zimnego mięsa?
— Dobrze, a przytem kawałek sera. Niezdrowo puszczać się w podróż koleją z pustym żołądkiem.
Służąca pospiesznie ułożyła talerze i szklanki na ceracie służącej za obrus, poczem przyniosła chleb, wino i porządny kawał pieczonej cielęciny na zimno.
Gospodarz powrócił powrócił do Vendama:
— Otóż jestem na pańskie rozkazy — rzekł — potrzebujesz pan czegoś się dowiedzieć?
— Tak jest panie.
— Pytaj mnie pan, odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Przyjechałem dziś do tej miejscowości poraz pierwszy, i radbym wiedzieć jak daleko ztąd znajduje się ferma jednego wieśniaka, nazwiskiem Mikołaj Vendame?
Słysząc wymówione nazwisko Mikołaja Vendame, fermer krający przepyszny kawał cielęciny odwrócił głowę i spojrzał na Juliana.
— Nie masz pan szczęścia, mój panie — rzekł gospodarz hotelu — niepodobna mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Dla czego?
— Dopiero od roku trzymam ten zakład i żywej duszy nie znam w Nanteuil-le-Haudoin oprócz tych który mnie zaszczycają swoją klientelą... a osoba którą pan wymieniłeś do nich nie należy.
Fermer odezwał się:
— Ja jestem tutejszy — rzekł, i mogę pana objaśnić.
— Bardzo panu będę wdzięczny.
— Czy to do fermy Mikołaja Vendame, czy też do niego samego masz pan interes?
— Do niego samego.
— A zatem nie potrzebujesz pan chodzić do fermy...
— Dla czego?
— Dla tego że dom, ruchomości, pługi, wszystko jednem słowem, przeszłego roku sprzedane zostało przez władze sądowe... Jeżeli jesteś pan notaryuszem czy tam adwokatem, jak na to wyglądasz, i przyjechałeś odebrać pieniądze od Mikołaja, to najlepiej pan uczynisz, powracając pierwszym pociągiem tam zkąd przyjechałeś. Unikniesz pan niepotrzebnych kroków.
— Sądziłem, że Vendamowie dobrze się mają — rzekł Julian.
— Mieli się dobrze, mój kochany panie, ale to już dawno temu... Teraz gniją z nędzy... mieszkają w takiej ruderze, w której nie chciałbym świń swoich, uczciwszy uszy, pomieścić. Matka Vendame leży nawpół sparaliżowana na nędznym tapczanie, a i Mikołaj nie wiele lepiej się ma od swojej żony... Była chwila, że mieli nie mało pieniędzy, alej powoli, pola, ruchomości, narzędzia, wyprzedawać zaczęli jedno po drugiem. Biedak mógłby stanąć znowu na nogi, bo to bardzo uczciwy człowiek i dzielny robotnik, którego wszyscy żałują, a ja najpierwszy, ale do tego musiałby mieć swego chłopca przy sobie, aby mu pomagał.
— I nie ma go? — zapytał Julian.
— Nie, nie ma.
— Gdzież on był ten chłopiec?
— W Paryżu, gdzie niewiedzieć co robił; ale pewnie nic dobrego. Drapnął ztąd, zostawiając reputacyę ostatniego łajdaka. Ah, urwis, łotr nikczemny! Na szczęście nic o nim nie wiemy. Pewno zdechł, albo siedzi na galerach!
Julian, aby ukryć nieprzyjemne wrażenie jakiego doznał, uśmiechnął się z przymusem.
Po chwili odezwał się znowu:
— A więc Mikołaj Vendame miał tylko tego jednego syna?
— Miał także córkę... umarła w służbie, akurat półtora roku temu.
— Jedną tylko córkę?
— Tak.
— A ja słyszałem o dwóch.
— Ah! więc pan wiesz o tem! A więc to prawda, miał dwie: ale ta druga, Genowefa, nie była jego córką, — ludzie nazywali ją panienką.
— To nie ta umarła, tylko Teresa... Genowefa także oddaną została do służby, i ona to właśnie poczciwa dziewczyna, całemi siłami pomaga starym, których nazywa rodzicami, i przysyła im nędzne swoje zasługi... bez niej umarli by z głodu.
— I ta Genowefa jest w służbie? — zapytał Julian.
— Tak, jest panną do towarzystwa, tak się jej służba nazywa...
— Gdzie?
— W Paryżu.
— U kogo?
— U jednej wielkiej damy... margrabiny...
— A nie wiesz przypadkiem nazwiska tej damy?
— Naturalnie, że wiem, ponieważ posiada ona małą własność nie daleko ztąd... Margrabina de Brénnes...
— Genowefa u pani de Brénnes, znajomej mego pana!! — myślał Julian — co to za niespodzianki robi czasem przypadek!!
— Jednem słowem — mówił dalej fermer — jeżeli pan przyjechałeś pan odbiór pieniędzy to jakem już powiedział daremna fatyga... Vendamowie nie mają nic prócz oczu do płaczu...
— Rzeczywiście przyjechałem uregulować dawny rachunek...
— Ten z góry już uregulowany.
— Naturalnie niczego od tych biednych ludzi żądać nie będę. Ale chciałbym zobaczyć się z nimi.
— W takim razie, idź pan do miejsca zwanego małe krzaki... Na samym skraju lasu w górze Nanteuil. Zobaczysz pan mały nawpół walący się domek... tam mieszkają Vendanrowie...
— Dziękuję panu...
— O, nie ma za co... radbym czemś więcej przysłużyć się panu innym razem.
Na tem rozmowa skończyła się.
Julian zjadł śniadanie.
Jakkolwiek złym był z natury, jednakże to co posłyszał zachmurzyło mu czoło. Niewątpliwie nie odznaczał się miłością synowską, pomimo to opowiadanie fermera cokolwiek go wzruszyło. W zruszenie to zresztą krótko trwało.
Zaczął myśleć o Genowefie... o Genowefie od której zależał majątek jego pana, a tem samem i jego.
Pani de Brénnes z córką, mieszkały podczas lata — jak wiemy — w willi o trzy kilometry od Nanteuille-Haudoin.
— Pójdę aż tam — rzekł do siebie — ażeby się zapewnić o stanowisku jakie Genowefa zajmuje przy tych paniach...
Tak postanowiwszy, Julian po śniadaniu, zamiast udać się do mieszkania ojca poszedł w kierunku mieszkania pani de Brénnes.
Willa margrabiny nie miała wielkiej wartości, i zamiast cokolwiek przynosić, kosztowała jeszcze, gdyż dość obszerny park wymagał trzymania ogrodnika zamieszkującego pawilon około żelaznej kraty i spełniającego zarazem obowiązki odźwiernego.
Zbliżając się do willi Julian zobaczył, że wszystkie okna są zamknięte.
— Czyżby tych pań nie było w willi — rzekł.
Aby się o tem przekonać zadzwonił do drzwi żelaznej kraty.
Tłusta wieśniaczka otworzyła mu. Była to żona ogrodnika.
Widząc pana tak dobrze ubranego, ukłoniła się z pokorą.
— Przychodzi pan zapewne odwiedzić panią margrabinę i jej panienką? — zapytała.
— Tak jest, moja dobra kobieto.
— Widać pan nie wie, że te panie od roku prawie wcale tu nie mieszkają.
— Istotnie nie wiedziałem o tem... — odrzekł Julian. — Jestem notaryuszem... Mówią, że ta własność jest do sprzedania, jeden z moich klientów chciał ją nabyć — polecił mi zatem obejrzeć ją.
— Słyszałam istotnie, że pani chciałaby sprzedać... ale mój mąż żadnych dotychczas nie odebrał rozkazów; — to panna Genowefa wspominała nam o tem.
Imię to przypadkowo powiedziane przez wieśniaczkę ułatwiło wypytywanie Vendamowi. Skorzystał więc z tego:
— Panna Genowefa... — powtórzył — córka pani margrabiny de Brénnes?
— Nie panie... Panna Genowefa jest panną do towarzystwa panienki mojej pani, — jestto dziewczyna ztąd, z Nanteuil-le-Haudoin... jej rodzice są w potrzebie, i pani margrabina wzięła ją więcej z miłosierdzia, jak dla czego innego... Jestto piękna i dzielna dziewczyna, panna Genowefa, a uczona jak ksiądz proboszcz... Była na pensyi kiedy jej rodzice byli jeszcze w dobrych pierzach. Ona także mieszka w Paryżu razem z temi paniami... Może pan udać się do pani margrabiny, to się pan dowie na pewno, czy ta własność jest naprawdę do sprzedania.
— Pójdę z pewnością... Czy mogę się dowiedzieć o adresie pani de Brénnes?
— Ulica Saint-Dominique — Saint-Germain N.** Tam właśnie mój mąż co tydzień i jej posyła jarzyny i owoce z ogrodu.
Vendame zapisał adres, podziękował żonie ogrodnika i powrócił do Nanteuil-le-Haudoin.
Aby dojść do Dworca przeszedł wioskę w całej jej długości.
Spotykał mnóstwo ludzi, których poznawał odrazu, przyglądali mu się ciekawie, nie domyślając się, że ten pan tak przyzwoity, prawie imponujący, jest dzieckiem wioski, synem Mikołaja Vendame zrujnowanego i umierającego z głodu.
Nędzny łotr nie pomyślał nawet, aby pozostawić jakieś wsparcie biednym rodzicom, i rozradowany udaniem się swej wyprawy, wsiadł na pociąg idący do Paryża.
— Genowefa do nas należy — mówił sobie — ponieważ jest w Paryżu, a Paryż to miasto w którem wszystko jest możliwe dla tego, który potrafi na wszystko się odważyć.


XXXIX.

Filip de Garennes oczekiwał Juliana z taką samą niecierpliwością, z jaką ten ostatni poprzedniego dnia oczekiwał na swego pana.
Aby osiągnąć możliwość udania się tej trudnej i pełnej niebezpieczeństw antrepryzy, należało działać szybko, trzeba było dojść do celu prędzej aniżeli ów nieznajomy zapowiadający poszukiwanie z innej strony.
Wszystko więc zależało od podróży Julian a do Nanteuil-le-Haudoin, a raczej od rezultatu tej podróży.
Julian był z powrotem na ulicy Assas o godzinie szóstej wieczorem. Filip z uznaniem odezwał się o jego przebraniu, dającem mu pozór wysokiej dystynkcyi, potem zaczął zaraz wypytywać.
Odpowiedzi były krótkie, lecz zadawalniające.
— Genowefa mieszka w Paryżu... Jest panną do towarzystwa u margrabiny de Brénnes, przy ulicy Saint-Dominique...
Pan de Garennes bardzo mało znał panią de Brénnes, ale w każdym razie był jej przedstawionym. A zatem [w razie potrzeby możliwem będzie zawiązać stałe stosunki.
— Cóż teraz robić będziemy? — zapytał Julian po skończeniu opowiadania — czy pan baron ma jaką myśl?
Filip zastanawiał się przez kilka minut chodząc wielkiemi krokami po pokoju.
Nagle zatrzymał się.
Główne linie szeroko zakreślonego planu zarysowały się w jego umyśle.
— Trzeba ażeby Genowefa opuściła dom pani de Brénnes — rzekł — i w dniu w którym wyjdzie z domu na ulicy Saint-Dominique, wejść musi do domu mojej matki w charakterze również panny do towarzystwa...
— Wybornie! — rzekł Julian — jasnem jest, że w mieszkaniu pani baronowej będziemy mieli małą pod ręką i na naszej dyskrecyi, ale nie będzie to tak bardzo łatwo jak się wydaje, doprowadzić rzecz tę do tego rezultatu.
— Łatwo czy trudno, trzeba koniecznie ażeby tak się stało, i tak się stanie.
— Nie wątpię ani na chwilę, szukam tylko sposobu...
— Noc przynosi myśli. Tymczasem idź na obiad i połóż się spać... Jutro pogadamy... Idę teraz do mojej matki...
Filip de Garennes udał się na ulicę Madame w myśli opracowując scenariusz, jak by można wyrazić się o autorze dramatycznym.
Na ulicy Garancière, stary kamerdyner bardzo był zaniepokojony, tem wszystkiem co się stało w pałacu podczas nieobecności Raula de Challins.
Pilno mu było doczekać się młodego pana aby z ust jego usłyszeć uspakajające wyjaśnienie.
Na nieszczęście Raul, z przyczyn nam wiadomych, nie miał powrócić do domu ś. p. swego wuja.
Zawieziony z Compiègne do Paryża został uwięziony w Conciergerie i zamknięty w celi, w najsroższem odosobnieniu.
Aż do godziny pierwszej po północy Honoryusz oczekiwał, nie mogąc się zdecydować położyć się do łóżka.
O pierwszej powiedział sobie:
— Pewnie pan Raul nocuje u swego kuzyna.
Uspokojony cokolwiek tą myślą położył się.
Nazajutrz pan de Challins również się nie ukazał.
Honoryusż oczekiwał do dwunastej, potem przypomniawszy sobie polecenie doktora Gilberta, udał się do biura telegraficznego i posłał do Morfontaine depeszę tej treści:
Opieczętowanie dokonane w pałacu wczoraj. Pan de Challins nie powrócił do domu... Nie wiem co się z nim stało“.
Poczem powrócił do pałacu mając nadzieję zastać już Raula.
— Nie było nikogo... Nikogo!
Po południu postanowił udać się do pani de Garennes, aby zasięgnąć wiadomości.
Panna służąca powiedziała mu, że pani baronowej nie ma w domu, i powróci późno zapewne. Wrócił więc do pałacu na ulicy Garancière nie dowiedziawszy się niczego.
Niepokój coraz większy począł ogarniać go i zaprzątać mu umysł.
— Co się to stać mogło?
Pytanie to stawało w jego umyśle jak zagadka nie podobna do rozwiązania.
Wieczorem powrócił na ulicę Madame.
Baronowa de Garennes będąca w towarzystwie Filipa, uprzedzona o przyjściu Honoryusza w ciągu dnia, kazała odpowiedzieć z natchnienia syna, że czuje się bardzo cierpiącą i przyjąć go nie może.
Stary sługa oddalił się zakłopotany i strasznie niespokojny, obiecując sobie ponowić szturm nazajutrz, jeżeli nic się nie zdarzy nowego.
Liczył, że za powrotem do pałacu znajdzie wiadomość od doktora Gilberta, lecz i ten nie dał znaku życia.
Depesza jednakże w swoim czasie przybyła do Kwadratowego domu.
Czytając ją, brat ś. p. hrabiego Maksymiliana rzekł do siebie:
— Sprawiedliwość postąpiła według moich instrukcyi i spodziewane przezemnie komplikacye nastąpią. Pan Raul de Challins, nie powrócił do domu, prawdopodobnie został aresztowany... Czyż mu dowiedziono że ukradł testament? Bardzo być może, nawet to dość prawdopodobne. Przedewszystkiem należy dalej prowadzić rozpoczęte dzieło, dozwolić policyi pierwsze uderzać ciosy... Jedna tylko rzecz pozostaje mi do uczynienia... czekać... Teraz jestem pewny, że moja córka nie będzie wydziedziczoną, jeśli żyje... Ale czy żyje?... Jeżeli zdarzyło jej się jakie nieszczęście przez tych nikczemników, co za odwet! Ale pocóż te smutne myśli? Mam prawo mieć jeszcze nadzieję... Odszukam Honorynę Lefebvre; i za jej sprawą dziecko mi będzie powrócone...
Doktór nie uważał właściwem odpowiadać na depeszę starego kamerdynera swego brata.
Chociaż zejście sprawiedliwości w Compiègne dokonane zostało bez żadnych przygotowań, i chociaż aresztowanie Raula de Challins miało tylko sądowników za świadków, sprawa cała wyszła na jaw w Paryżu zaraz nazajutrz. Dobrze poinformowane dzienniki podały artykuł pod tytułem:

Zbrodnia przy ulicy Garancière“.

zawierający szczegóły bardzo ścisłe i prawdziwe, dotyczące tego co się stało na ulicy Bonaparte u notaryusza Hervieux i na cmentarzu w Compiègne.
Jakim sposobem szczegóły te dostały się do dzienników? Sąd sam postarał się o to. Prokurator Rzeczyposlitej, któremu o zbrodni doniósł głos opinii publicznej, uznał za potrzebne zadowolnić sumienie publiczności dając wielki rozgłos faktom spełnionym, i tym sposobem dowodząc, że sprawiedliwość nie pozostała bezczynną.
Dodać należy, że spodziewał się wskutek tego wywołać nowe anonymowe delacye, rzucić mogące jakieś światło wpośród tych ciemności, zaledwie co do pewnych tylko punktów dotychczas rozjaśnionych.
Artykuły bardzo stanowcze ukazujące się w najbardziej rozpowszechnionych dziennikach, wywołały nadzwyczajne w Paryżu wzruszenie.
Zbrodnia była dziwną, tajemniczą, w okolicznościach, jak gdyby zapożyczonych z jakiegoś sensacyjnego romansu.
Trumna zawierająca ziemię zamiast trupa, a złożona na cmentarzu w Compiègne w grobie familii Vadans wprawiała czytelników w prawdziwe osłupienie.
Zapytywano siebie, z lekkim dreszczem, co się stać mogło z ciałem hrabiego Maksymiliana de Vadans?
Ostatecznie sprawa ta była niewyczerpanym tematem wszystkich rozmów.
W pałacyku na ulicy Saint-Dominique otrzymywano „Figaro“.
Co rano po śniadaniu. Genowefa miała obowiązek odczytywać pani de Brénnes ten najbardziej paryzki ze wszystkich dzienników francuzkich.
Lektura ta odbywała się zwykle w jadalnym pokoju po śniadaniu, podczas gdy margrabina piła kawę.
Było około dwunastej.
Scena poprzednia, gdy po raz pierwszy Genowefa zbuntowała się przeciwko swoim paniom, zdawała się być zapomnianą a przynajmniej dla tych pań, bo młoda dziewczyna za to ciągle była milcząca, ponura, nie mówiąc tylko gdy była zapytaną i odpowiadając krótko.
Pani de Brénnes zażądała zwykłego czytania.
Genowefa powstała, wzięła dziennik i usiadła napowrót, rozwinęła go, głośno przeczytała dwa pierwsze artykuły i doszła do trzeciego, o którym mówiliśmy, zatytułowanego: Zbrodnia przy ulicy Garancière.
Odczytawszy te słowa, zatrzymała się zadziwiona i patrzała na panią de Brénnes, której twarz również wyrażała zadziwienie.
— Wszakże — rzekła Leonida — na ulicy Garancière znajduje się pałac ś. p. hrabiego de Vadans.
— Tak — odpowiedziała margrabina — i w nim to właśnie mieszka pan de Challins.
Lektorka czytała dalej:
„Jedna z najdziwniejszych zbrodni doszła do wiadomości sądu za pośrednictwem pogłosek i denuncyacyi anonimowych, tak iż prokurator Rzeczypospolitej uznał za konieczne rozpocząć śledztwo w celu sprawdzenia faktów. W skutku tego w chwili kiedy kolateralni spadkobiercy hrabiego de Vadans...“
Genowefa nazwisko to wymówiła z drżeniem.
Margrabina przerwała.
— Hrabiego de Vadans! — zawołała — czyż to podobna!
— Zaraz się dowiemy... — rzekła Leonida z niecierpliwością. — Czytaj dalej Genowefo...
Młoda dziewczyna czytała z coraz wzrastającem wzruszeniem:
„W chwili kiedy spadkobiercy kolateralni hrabiego de Vadans, mieli być wprowadzeni w posiadanie majątku po swym krewnym, reprezentanci sprawiedliwości weszli do gabinetu notaryusza, i wystąpili w imieniu spadkobierczyni w prostej linii, której istnienia nikt się nie domyślał; legalnej córki hrabiego de Vadans i jego żony Joanny de Viefville, oddawna zmarłej... Natychmiast potem prokurator Rzeczypospolitej i szef Bezpieczeństwa, w towarzystwie familii udali się do Compiègne, celem asystowania ekshumacyi zwłok hrabiego de Vadans, ciało jego bowiem miało być sprowadzone do Paryża, i poddane autopsyi...“
Leonida przerwała z kolei.
— Autopsyi! — rzekła. — Czyżby hrabia nie umarł naturalną śmiercią?
— Jużbyśmy wiedzieli, gdybyś nie przerywała czytania!... — rzekła margrabina.
Genowefa ze ścieśnionem sercem czytała dalej:
„W Compiègne prawda wyszła na jaw, aż nadto jasno dowodząc, aż do oczywistości, słuszność denuncyacyi anonimowych i oskarżających pogłosek... Trumna wydobyta z grobu familijnego, otwarta została w obecności urzędników sądowych z Paryża i z Beauvais i najbliższych krewnych hrabiego. Trumna ta była próżna, albo raczej świętokradzka ręka w miejsce zwłok napełniła ją ziemią“.
— Ależ to okropne! przerażające! — zawołały razem matka z córką.
Biedna Genowefa drżała tak silnie, że wiersza dziennika skakały jej przed oczami; pragnęła jednak jaknajprędzej dowiedzieć się końca tej ponurej historyi, i czyniąc nadludzkie wysilenie, nakazując sobie spokój, czytała dalej przytłumionym głosem:
— „Zbrodnia niepodlegała wątpliwości. — Opinia publiczna twierdziła, że hrabia de Vadans umarł otruty, i że usunięto i zniszczono testament, aby zagubić ślad legalnej sukcesorki. Zbrodniarza wskazywała nietylko opinia publiczna, ale i fakta; nie mógł to być nikt inny, tylko ten który przez cały czas choroby nie opuszczał pokoju hrabiego, od którego odsuwał wszystkich, ten którem u zbrodnia korzyść przynosiła, — wicehrabia Raul de Challin“.
W tem miejscu Genowefa dostała pewnego rodzaju konwulsyi, głos jej ucichł w ścieśnionem gardle.
— Raul de Challins! — zakrzyknęły z przerażeniem obie panie de Brénnes. — On dopuścił się tak ohydnej zbrodni! on! Ah! podły!
Słysząc te słowa, córka Gilberta i Joanny, zerwała się jak gdyby zgalwanizowana, drżąca, z rozwartemi nozdrzami, oczami rzucającemi błyskawice:
— On, zbrodniarz! — zawołała głosem drżącym z gniewu i oburzenia. — To fałsz, to szaleństwo! Nie wolno powtarzać tak potwornej potwarzy! Pan de Challins nie popełnił tej zbrodni! Jest niewinny, przysięgam! Trzeba, być szaloną aby o tem wątpić!
Margrabina i Leonida powstały z kolei, oniemiałe z początku, potem oburzone i rozgniewane postawą panny do towarzystwa.
— A toż co? Ależ to ty jesteś szaloną, jak się zdaje!! — zawołała pani de Brénnes tonem pogardliwym.
Leonida dodała:
— Także to daleko posuwasz pogardę konwenansów, zapomnienie dobrodziejstw, niewdzięczność, brak serca, aby ośmielić się w mojej obecności brać stronę człowieka, który postąpił sobie ze mną jak wiesz, w sposób nikczemny! Nie dziwi mnie teraz jego znalezienie się! Nieuczciwością rozpoczął i doszedł do zbrodni, o którą go sprawiedliwość oskarża, a nigdybym uwierzyć nie mogła, że ty ośmielisz się stanąć w obronie tego nędznika.
Genowefa rzuciła na Leonidę spojrzenie pełne krwawej pogardy, potem odpowiedziała stanowczo i namiętnie:
— Tak jest, staję w obronę tego, którego ośmielasz się nazywać nędznikiem! Bronię go przeciwko tobie, która mu nigdy nie przebaczysz, że odgadł i w niwecz obrócił twoje rachuby, nie chcąc ciebie uczynić wicehrabiną de Challins! Bronię tego zacnego i szlachetnego człowieka nie zdolnego nietylko zbrodni się dopuścić, ale żadnego nawet czynu wątpliwego, niedelikatnego lub podłego! Bronię go, gdyż serce moje powstaje przeciwko kłamstwu! Bronię go, ponieważ oskarżając go rzucasz potwarz na niego! Bronię go dla tego, że go kocham!!
Pani de Brénnes i Leonida widząc taką zmianę w Genowefie i słuchając jej słów niedowierzały ani swym oczom ani uszom.
Kiedy skończyła wydały okrzyk oburzenia.
Margrabina wstając groźna, rzekła tonem pełnym wściekłości:
— Kochasz Raula de Challins?
— Przyznaje się! — rzekła Leonida — przyznaje się!
— Tak — odrzekła z dumą Genowefa. — Kocham go! Kocham go całą siłą mojej duszy, i jestem kochaną! Słyszycie, jestem kochaną!
— Otóż to więc — zawołała panna de Brénnes, w najwyższem rozdrażnieniu — otóż to zero, tę dziewczynę, służącą u nas za pieniądze, przekładał nademnie! i ona ośmiela się zrzucać maskę, bezwstydna! W naszej obecności, w naszym domu utrzymywała z tym nędznikiem haniebne stosunki! Matko, obecność tego stworzenia hańbi nasz dom... Niech się ztąd wynosi, niech się wynosi natychmiast!...
— Wypędzam cię! — rzekła margrabina — idź z a bierz twoje rzeczy... Zapłacę co ci się należy. Daję ci godzinę czasu do opuszczenia mego domu... Idź połączyć się z twoim kochankiem! Jesteście godni siebie nawzajem.
— Wyjdę ztąd z podniesioną głową, moja pani! — odrzekła Genowefa dodając: — Wasze obelgi nigdy nie dorównają mojej pogardzie!...
I wyszła.


XL.

Wieczorem poprzedniego dnia — czytelnik przypomina sobie zapewne, Filip wyszedł ze swego domku przy ulicy Assas, aby się udać do matki. Chciał ją jak najprędzej zawiadomić o swoich projektach.
— No i cóż? — zapytała widząc go wchodzącego. — Masz mi co do powiedzenia?
— Tak jest, mam.
— Mów prędko.
— Genowefa żyje.
— Jesteś tego pewny?
— Zupełnie pewny.
— Opowiedzże mi.
— Julian Vendame jeździł do Nanteuil-le-Haudoin i tam się dowiedział o wszystkiem... Vendamowie dali tej dziewczynie staranne wychowanie, stosownie do polecenia, które im uczyniono przy wręczeniu sumy pięćdziesięciu tysięcy franków... Genowefę oddano do pensyonatu i tam otrzymała wyższe wykształcenie... Interesa Vendamów pomyślne z początku, zaczęły później iść bardzo źle. Ludzie ci od lat dwóch popadli w taką nędzę, że byli zmuszeni oddać Genowefę do służby.
— Do służby? — rzekła pani de Garennes zadziwiona.
— Tak.
— Pomimo więc wyższego wychowania jest panną służącą?
— Nie, ale panną do towarzystwa, lektorką...
— A czy wiesz u kogo?
— U naszych znajomych, u margrabiny de Brénnes i jej córki.
— U pani de Brénnes! — wykrzyknęła baronowa. — Ależ w takim razie Genowefa musi to być ta młoda osoba, która towarzyszyła tym paniom w Comiègne, na pogrzebie twego wuja.
— Tak sądzę.
— A zatem znajduje się w Paryżu?
— Tak, na ulicy Saint-Dominique.
— Cóż zamierzasz uczynić?
— Przedewszystkiem szukam sposobu i znajdę go, ażeby bez skompromitowania się, skłonić Genowefę do porzucenia swego stanowiska panny do towarzystwa, w domu margrabiny.
— A potem?
— Wystarać się dla niej o inne miejsce w podobnym rodzaju.
— Przy kim?
— Przy tobie, moja matko!
— Jakże możesz myśleć o czemś podobnem?
— Rzecz naturalna, że przedewszystkiem o tem pomyślałem, — tym sposobem będziemy ją mieli pod ręką.
— Strzeż się, to niebezpieczne!
— A toż dla czego, jeżeli łaska?
— Jeżeli przypadkiem trafią na ślad Genowefy, oskarżą nas o działanie z wiedzą a głównie to, że zabierając ją do siebie, chcieliśmy przeszkodzić jej dać się poznać i odzyskać majątek.
Filip wzruszył ramionami.
— Dla nas zarówno jak i dla wszystkich — odrzekł — dziecko to jest Genowefą Vendame siostrą mego kamerdynera... Trzymanie jej w twoim domu moja matko, nie może być podejrzanem. Traf, wypadek wszystko tu tłomaczy. Zresztą zanim ktokolwiek na jej ślad natrafi, zdołam usunąć niebezpieczeństwo... A zatem moja matko, potrzebujesz panny do towarzystwa... Cóż nadto prostszego? Jeżeli Genowefa stawi się, przyjmiesz jej usługi, i każesz jej natychmiast objąć obowiązki...
— Ależ ona musi nas znać...
— Z nazwiska, niewątpliwie, a nawet z widzenia, jeżeli nas zauważyła na pogrzebie, co zresztą mało prawdopodobne... Lecz cóż nas to obchodzi? Ona sama do nas przyjdzie. Nie uczyniemy żadnego kroku aby ją przyciągnąć... a zatem nie damy powodu do żadnego podejrzenia... Najważniejszem jest aby opuściła dom pani de Brénnes, i tak się stanie...
— Rób więc jak chcesz, co do mnie zgadzam się na wszystko.
Filip nie wątpił ani chwilę o przyzwoleniu matki, a raczej o przyjęciu spólnictwa.
Wieczór przepędził na ulicy Madame i późno w nocy powrócił do siebie.
Nazajutrz bardzo rano zadzwonił na Juliana Vendame.
— Czy wymyśliłeś już co? — zapytał go.
— Tak i nie... — odpowiedział kamerdyner.
— Wytłomacz się.
— Mam pewną myśl, ale żeby się upewnić, czy ona jest praktyczną, potrzebowałbym wiedzieć, co się dzieje na ulicy Saint-Dominique.
— Trzeba się o to postarać.
— Pan baron w domu jeść będzie śniadanie?
— Tak.
— A więc jak tylko usłużę panu baronowi, pójdę na zwiady.
— Czy pamiętasz o głównym punkcie?
— Pamiętam. Koniecznem jest aby Genowefa opuściła dom pani de Brénnes i weszła do domu pani baronowej.
— To właśnie.
Filip nie wiedział, że w tej samej chwili, kiedy on się naradzał ze swoim kamerdynerem, przypadek pracował dla niego, aby mu oddać na łaskę lub niełaskę bezbronną Genowefę.
Spiesznie zjadł śniadanie, ubrał się i udał się do sądu, gdzie jako obrońca miał stawać w jakiejś sprawie.
Julian Vendame, ubrany starannie, jako sługa z arystokratycznego domu, około południa wyszedł z domu przy ulicy Assas i skierował swe kroki ku ulicy Saint-Dominique, aby się zająć Genowefą.
W tymto właśnie czasie, po odczytaniu „Figara“ miała miejsce scena, którą opisaliśmy, a rezultatem której, było natychmiastowe odprawienie panny do towarzystwa.
Idąc zwolna, nie spiesząc się wcale, kamerdyner, a raczej zaprzedany pomocnik Filipa, szukał sposobu, wydobycia swej jakoby siostry z domu pani de Brénnes, i dodać należy, że imaginacya jego, zwykle płodna w wykręty, nie była wstanie poddać mu żadnej praktycznej myśli.
Zbliżywszy się do pałacyku pani de Brénnes, zatrzymał się.
— Zaczekam... — rzekł do siebie. Wcześniej lub później wyjdzie jakiś służący... zaczepię go... zawiążę rozmowę... ofiaruję mu kieliszek fine... Jestto grzeczność której nie odmawia się między kolegami... wyciągnę go na słowa i dowiem się o wszystkiem... Pomysł to nie bardzo głęboki, ale cóż robić, spróbować trzeba...
Vendame, stał tak jakby na szyldwachu od dziesięciu minut, kiedy nagle drzwi pałacyku się otworzyły i ukazała się w nich młoda dziewczyna, ubrana skromnie lecz z elegancyą; zdaj ca się bardzo być wzruszoną, i szybkim krokiem iść poczęła.
Julian od lat pięciu nie widział Genowefy.
Miała lat trzynaście, w epoce kiedy opuszczał rodzinną wioskę. Od lat trzynastu do osiemnastu, twarz kobieca często zmienia się do tego stopnia, że staje się niedopoznania.
Jednakże ujrzawszy tę młodą dziewczynę Julian zadrżał.
— Wyrosła, wyładniała — rzekł — ale pomimo to, zdaje mi się, że to ta mała.
Porzucając więc swoje obserwacyjne stanowisko, szybko iść począł za nieznajomą, minął ją, zwrócił się na miejscu i zdejmując kapelusz rzekł do niej:
— Przepraszam panią... Albo się bardzo mylę, albo pani jesteś panną Genowefą Vendame z Nanteuil-le-Haudoin?
Młoda dziewczyna niepomiernie zadziwiona, spojrzała z uwagą na zatrzymującego ją i odrzekła cichym i pomięszanym cokolwiek głosem:
— Jestem Genowefą Vendame, tak panie... ale...
— Czyż nie poznajesz mnie pani? — przerwał lokaj Filipa.
— Nie panie... Chociaż zdaje mi się...
— Że widziałaś mnie, co? nieprawdaż... Tylko że od lat pięciu, od czasu jak z podlotka wyrosłaś na piękną pannę, zapomniałaś o mnie cokolwiek, siostrzyczko...
— Julian! wszak to Julian! — zawołała Genowefa z wybuchem radości ściskając ręce, które łotr ten do niej wyciągnął. — Ah! to Opatrzność pozwala mi spotkać ciebie... Kocham cię zawsze... Chociaż wiele zmartwienia przyczyniłeś naszym rodzicom od lat pięciu, często jednak myślałam o tobie, pragnęłam cię widzieć...
— Poczciwa siostrzyczka! — rzekł Vendame udając rozczulenie.
— Ale jak się zmieniłeś mój bracie... na korzyść zresztą...
— A ty!... wszak jesteś piękną panną w całem znaczeniu tego wyrazu!
— A i ty masz minę pana.. Jakież jest twoje stanowisko?
— Jestem człowiekiem zaufania i factotum pewnego młodego barona, uchodzącego za jednego z najpierwszych adwokatów.
— A więc jesteś zadowolony ze swego losu?
— Bardzo zadowolony, a ty? Jakimże to sposobem spotykam cię w Paryżu, kiedy pewny byłem, że jesteś w Nanteuil-le-Haudoin?
— Tak, bo nie wiesz...
— Nie wiem nic...
— Odkąd rodzice nasi stracili wszystko co mieli... Bo stracili wszystko i są w strasznej nędzy, odkąd siostra nasza umarła, a matka zachorowała i ojciec nie może pracować, to jest od dwóch lat, — opuściłam wioskę...
Genowefa zmuszoną była przerwać; — wzruszenie ściskało jej serce, a powieki napełniły się łzami.
Julian podniósł chustkę do oczu i udawał, że obciera łzy, których wcale nie było.
— Biedny ojciec... biedna matka... — wybąknął prawie niedosłyszanym głosem. — Oh tak! bardzo zawiniłem... nigdy sobie tego nie daruję... Ale, ciebie znalazłem siostrzyczko... Pomówiemy o nich... Dopomożemy im...
— Właśnie aby im pomódz całemi siłami memi udałam się do Paryża... — mówiła dalej Genowefa.
— Pomódz im, jakim sposobem?
— Ofiarowano mi miejsce... Przyjęłam je...
— W służbie, ty!!! — zawołał Julian z cudownie udanem zdziwieniem.
— Naturalnie, zkądże to zadziwienie?... Margrabina de Brénnes przyjęła mnie jako pannę do towarzystwa, jako lektorkę...
— I dobrze ci jest u tej margrabiny?
— Już nie jestem u niej.
— Nie jesteś u niej! — powtórzył Vendame, którego zadziwienie tym razem nie było wcale udane.
— Nie.
— Od jak dawna?
— Od tej chwili...
— A to z jakiego powodu?
— Pomiędzy parną de Brénnes, a mną wybuchła gwałtowna sprzeczka, zamieniłyśmy niemiłe słowa... I stało się to powodem mojego nagłego opuszczenia jej domu. Wybiegłam aby znaleźć komisyonera dla zaniesienia moich rzeczy.
— Mogę ci pomódz.
— Przyjmuję chętnie.
— Ale gdzie każesz zanieść twoje rzeczy?
— Do hotelu, tam będę mieszkać do czasu aż znajdę sobie inne miejsce... Rozumiesz przecie, że nie mogę pozostać bez zajęcia...
Mówiąc te słowa biedne dziecko myślało o Raulu oskarżonym, uwięzionym, o jego złamanej przyszłości, o swem marzeniu szczęścia, które zniknęło...


XLI.

— Ależ do licha! mam na to lekarstwo! — rzekł nagle Julian po chwili milczenia.
— Miejsce? — zapytała z żywością Genowefa.
— Tak, a nawet dobre miejsce...
— Kiedyż mogłabym je zająć?
— Choćby od dnia dzisiejszego.
— Byłoby to zbyt wiele szczęścia.
— I robić będziesz to tylko co musisz umieć wybornie... — odrzekł Vendame. — Właśnie poszukują panny do towarzystwa, lektorki...
— U kogo?
— U własnej matki barona, którego jestem człowiekiem zaufania...
— I nazywa się? — zapytała Genowefa.
— Baronowa de Garennes. Jej syn jedyny, pan Filip de Garennes, jest moim pryncypałem.
— Baronowa de Garennes!... — powtórzyło dziewczę z mimowolnym dreszczem. — Czyż ona nie jest krewną hrabiego de Vadans?
— Jego rodzona siostra... Jakimże u licha sposobem wiesz o tem?
Genowefa odpowiadając zarumieniła się:
— Słyszałam o niej u margrabiny de Brénnes... więc to ona właśnie potrzebuje panny do towarzystwa?
— Ona sama, siostrzyczko...
— Ale, czy jej się podobam?
— Jak mi się zdaje, mogę cię zapewnić że tak... Baronowa mnie zna i wie, że jej syn bardzo mnie szanuje... Rekomendacya moja będzie miała u niej wagę... Zresztą dowiemy się natychmiast czego się mamy trzymać... Chodzi o te żeby żadna inna nie uprzedziła cię.
— Cóż robić?
— Udamy się do baronowej.
— Gdzie ona mieszka?
— Na ulicy Madame.
— Zaprowadzisz mnie?
— Naturalnie...
— Ale moje rzeczy?
— Gdzież one są?
— Na dziedzińcu około loży odźwiernego.
— No to odźwierny będzie ich pilnował. Siadajmy w fiakra i jedźmy do pani de Garennes... Jeżeli cię przyjmie powrócimy zabrać rzeczy.
— Jedźmy!
Spotkali pusty fiakr. Julian i Genowefa zabrali w nim miejsca.
Biedne dziecko gwałtowne czyniło wysilenia aby mieć minę spokojną a nawet wesołą, nie bez wielkiego jednak udawało się jej trudu, straszny niepokój bowiem uciskał jej piersi.
Wiadomość podana przez „Figaro“ spadła na nią jak piorun. — Raul pod ciężarem tak przerażającego oskarżenia! Raul w więzieniu!
Niewątpiła ani na chwilę o jego niewinności, cóż kiedy sprawiedliwość miała go za winnego, ponieważ go uwięziono.
Biedne dziewczę pragnęłoby wypytywać Juliana. Lecz nie śmiała; ukrywając swój niepokój chowała w głębi serca całą swoją boleść.
Fiakr stanął przy trotuarze na ulicy Madame, przy drzwiach domu noszącego numer 60.
— To tu — rzekł Vendame — idź prędko.
— Czy ty ze mną nie pójdziesz?
— Niepotrzeba...
— A jeżeli pani de Garennes nie zechce umie przyjąć?
— Każesz jej powiedzieć, że przychodzisz w mojem imieniu i że jesteś moją siostrą. Przyjmie cię natychmiast.
— Obawiam się czy jej się podobam...
— A ja zaręczam za powodzenie... Spiesz że się mały tchórzu... Idź na trzecie piętro, drzwi na prawo.
Genowefa wysiadła z fiakra przestąpiła próg domu i weszła na schody.
Doświadczała strasznego wzruszenia...
Jej spotkanie z Julianem, spotkanie które przypisywała jedynie przypadkowi, wprowadzić ją miało do domu rodziny Raula.
Czyż to nie było dziwne? jak gdyby jakieś przeznaczenie tajemnicze.
Na piętrze wskazanem przez Juliana, Genowefa zatrzymała się i zadzwoniła.
Służący otworzył drzwi.
— Pani baronowa de Garennes?-zapytała drżącym głosem.
— Tak, tutaj, proszę panienki.
— Czy mogłabym z nią się widzieć?
— Nie wiem czy pani baronowa może przyjąć... niech mi pani da kartę...
— Nie mam jej.
— A więc powiedz mi pani swoje nazwisko.
— Pani baronowa nigdy nic o mnie nie słyszała. Przychodzę ponieważ mnie do niej przysłano, zapewniając, że ona potrzebuje panny do towarzystwa, pragnę więc ofiarować jej moje usługi.
— Wejdź pani i zechciej zaczekać... uprzedzę panią baronowę.
Genowefa weszła do przedpokoju, usiadła na ławce.
Pani de Garennes jak wiemy uprzedzoną była przez syna.
Nie mogła inaczej postąpić jak przyjąć Genowefę, chociaż zdumioną była szybkością z jaką interes ten był poprowadzony.
Służący dostał rozkaz przyprowadzenia jej do salonu, poszedł po nią i wprowadził ją.
Baronowa czuła się bardzo poruszoną, i przyznać należy, że wzruszenie to nigdy ważniejszych nie miało powodów.
Przybycie do niej Genowefy, córki jej brata, dziecka, którego samo istnienie pozbawić mogło ją i Filipa, tak gorąco upragnionego spadku, dla otrzymania którego Filip nie cofnął się przed zbrodnią, było rzeczywiście wypadkiem niemałej wagi.
Genowefa pomimo swej naturalnej nieśmiałości i pomimo zakłopotania, ukłoniła się baronowej z wielkim wdziękiem.
— Jest ładna, dystyngowana i twarz wyraża inteligencyę... — myślała pani de Garennes — poczem rzekła głośno, z uśmiechem pełnym życzliwości: Chciałaś ze mną widzieć się moja panienko?
— Tak jest pani...
— I cóż za powód sprowadza do mnie panienkę? Ale przedewszystkiem proszę usiąść.
— Przychodzę do pani baronowej aby spełniać przy niej obowiązki panny do towarzystwa... Byłabym szczęśliwą, gdyby mnie pani przyjąć zechciała.
— Któż ciebie moje dziecię do mnie przysyła?
— Mój brat, Julian Vendame.
— Julian Vendame, czy nic kamerdyner mego syna?
— On sam pani.
— Przypominam sobie istotnie, że wspominałam Filipowi o zamiarze przyjęcia lektorki... Czy byłaś już gdzie panną do towarzystwa, moje dziecię? — dodała baronowa, chcąc okazać, że nie wie z góry o niczem.
— Tak jest pani.
— U kogo?
— U pani margrabiny de Brénnes.
— I długo tam byłaś moje dziecię?
— Dwa lata.
— I porzuciłaś to miejsce?
— Tak pani.
— Z jakiego powodu?
Pytanie to wywołało rumieniec na lica Genowefy. Jednakże ażeby nie dać powodu do niewłaściwych podejrzeń należało odpowiedzieć. Genowefa więc wyszeptała:
— Powstała sprzeczka pomiędzy panną de Brénnes a mną, i jak się zdaje przeszłam pewne granice... Panna de Brénnes dała mi to uczuć w wyrazach tak ostrych, że godność moja nie pozwoliła mi dłużej pozostać w domu pani margrabiny.
— I kiedyż ta sprzeczka miała miejsce?
— Dziś rano.
— A zatem od dziś zrana dopiero jesteś wolną?
— Tak pani.
— I twój brat, korzystając z okoliczności przysłał cię do mnie?
— Tak pani.
Pani de Garennes nie chciała przyjąć nowej panny do towarzystwa, zanim nie okaże niby chęci dowiedzenia się o jej przeszłości.
— Otrzymałaś jak widzę wyborną edukacyę — mówiła.
— Byłam wychowana w dobrym pensyonacie w Beauvais.
— Czy jesteś muzykalna?
— Gram na fortepianie i śpiewam trochę.
— Umiesz haftować zapewne?
— Tak pani, umiem haftować, krajać i szyć suknie.
— Czy rodzice twoi żyją?
— Tak pani, żyją... lecz są chorzy oboje od dawna.
— A gdzie mieszkają?
— W Nanteuil-le-Haudoin.
— Jestto wioska w której się urodziłaś?
— Tak pani.
Uśmiech ukryty ukazał się na ustach baronowej.
— Filip nie mylił się — myślała. — To dziecko całkiem nie domyśla się tajemnicy swego urodzenia i pokrewieństwo z Vendamami bierze na seryo... Wszystko zatem dobrze idzie.
Genowefa oczekując na decyzyę, z niepokojem spoglądała na panią de Garennes i studyowała jej fizyonomię.
— Upraszam panią — rzekła prawie błagającym głosem — jeżeli pani miała już kogo na myśli za nim ja tu przyszłam, daj mi pani pierwszeństwo... Całe moje życie będę pani wdzięczną.
— Podobasz mi się bardzo, moje kochane dziecię — odrzekła baronowa — i pragnę całem sercem zatrzymać cię przy sobie, ale majątek mój jest nie wielki, i nie mogłabym porozumieć się z tobą, jeżeli wymagania twoje nie będą skromne...
— One są bardzo skromne...
— Wiele brałaś u margrabiny de Brennes?
— Sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jeżeli pani baronowa uważa, że to zbyt wiele...
— Nie, nie — przerwała pani de Garennes — będziesz brała u mnie toż samo.
— Więc pani zgadza się wziąść mnie? — zawołała Genowefa.
— Tak moje dziecię.
— Ah! pani, dziękuję z całej duszy nietylko w mojem imieniu ale i w imieniu moich biednych starych rodziców; co by się z nimi stało gdybym miejsca nie dostała? Wszystko co zarabiam idzie na to ażeby im trochę życie polepszyć.
Pani de Garennes uśmiechnęła się:
— Uczucia te zaszczyt ci przynoszą — rzekła — jesteś dobrą i dzielną dziewczyną.
— Spełniam tylko mój obowiązek...
— Być może, ale takich co dobrze postępują niestety nie często zdarza się spotykać... Kiedy będziesz mogła objąć u mnie obowiązki?
— Kiedy tylko pani sobie życzy; jestem wolna...
— A więc zaraz od dziś...
— Dobrze pani, od dziś.
— Masz rzeczy?
— Jeden tylko kuferek, pani.
— Idź po ten kuferek i sprowadź go tu, a umieszczę cię w pokoju dla ciebie przeznaczonym.
— Ah! pani, jakie jesteś dobrą.
— Idź moje dziecię, idź i powracaj prędko, będę cię oczekiwać...
Genowefa skłoniła się i wyszła pomimo zmartwienia, prawie uradowana.
Julian oczekiwał chodząc wzdłuż i wszerz po trotuarze.
— No i cóż? — zapytał widząc ją wychodzącą z domu.
— Bracie, Opatrzność postawiła cię na mojej drodze!! — odpowiedziała.
— Jesteś przyjęta?
— Tak.
— Byłem tego z góry pewny...
— Chodźmy prędko po mój kufer i powracajmy... Pani Garennes czeka na mnie... Powiedziała, że jej się bardzo podobałam...
— Brawo! siostrzyczko! To mnie nie dziwi... Woźnica! na ulicę Saint-Dominique, prędko!!
W godzinę później Genowefa była zainstalowaną u baronowej, na łasce swych nieubłaganych wrogów.


CZĘŚĆ DRUGA.
Willa róż.

I.

Wszystkie dzienniki rozpisywały się o zbrodni przy ulicy Garancière i o aresztowaniu Raula de Challins, a jednakże Honoryusz, stary kamerdyner zmarłego Maksymiliana de Vadans, niewiedział jeszcze o niczem.
Rzecz ta, tak nieprawdopodobna była jednak nader prostą.
Żaden dziennik nie dostawał się do pałacu, a Honoryusz krokiem z domu nie wychodził, nie miał z nikim żadnych stosunków, i plotki uliczne nie dochodziły do jego uszu.
Co raz bardziej zdziwiony i niespokojny tą niewytłomaczoną dla niego nieobecnością młodego pana, i nie wiedząc gdzie zasięgnąć informacyi, chciał się już udać do pani de Garennes, gdy w tej samej chwili przeszkodziło mu przybycie sędziego śledczego, w towarzystwie pisarza, szefa Bezpieczeństwa i sędziego pokoju.
— Przychodzimy zdjąć pieczęcie i dopełnić rewizyi papierów pozostałych po zmarłym hrabi de Vadans — rzekł mu sędzia śledczy.
Kamerdyner skłonił głowę.
— Czy wolno mi zadać panu jedno pytanie? — wyjąknął po chwili.
— Jakież to pytanie?
— Od trzech dni nie widziałem pana Raula de Challins i żadnej nie miałem o nim wiadomości... Czy możesz mi pan wyjaśnić przyczynę tej nieobecności, w której zapewne ukrywają się ważne jakieś powody.
— Wyjaśnię to panu... lecz przedewszystkiem oddaj do naszego rozporządzenia jeden z pokojów pałacu.
Honoryusz zaprowadził ich do małego salonu na dole.
Sędzia śledczy z ogromnego portfelu wydobył papiery, przeglądał je, poczem cichym głosem dał ja kiś rozkaz pisarzowi.
Ten usiadł przy stoliku i przygotował się do pisania.
— Kiedy sąd zeszedł tu poraz pierwszy — rzekł sędzia śledczy do Honoryusza — zdawałeś się pan być przekonany, że pan de Vadans nie zostawił testamentu?...
— Tak panie...
— Przekonanie to masz zawsze?
— Zawsze.
— Utrzymywałeś pan, że żaden lekarz nie przestąpił progów pałacu, podczas ostatniej choroby zmarłego hrabiego?
— Utrzymywałem, ponieważ to jest prawdą...
— Czy nie wydawało się to panu podejrzanem?
— Nie panie... wiedziałem, że pan mój był człowiekiem oryginalnym, bardzo samowolnym, nie cofającym się nigdy przed raz powziętem postanowieniem... wiedziałem przytem, że nienawidził lekarzy.
— Czy hrabia długo chorował?
— Stopniowe osłabienie zwiększało się od wna, na trzy lub cztery miesiące przed śmiercią stan jego stał się bardzo groźnym.
— Podobno podczas tych ostatnich miesięcy mało miałeś pan dostępu do swego pana?
— Bardzo mało.
— Dlaczego?
— Pan de Challins był jedyną osobą, której obecność była mu przyjemną.
— Czemu przypisujesz pan śmierć hrabiego de Vadans?
— Starości.
— Ależ tego trudno dopuścić. Wiek jego i silna budowa pozwalały mu żyć bez porównania dłużej.
— Pan hrabia miał wielkie zmartwienia...
— Czy mówił panu kiedy o nich?
— Nigdy... Mój pan cały był w sobie zamknięty.
— Jakież było zwykłe zachowanie się pana de Challins w ostatnich czasach.
— Pan Raul na każdym kroku dawał dowody najzupełniejszego poświęcenia i ogromnej energii... Okazywał się niezmęczonym... Nie mogłem go namówić aby spoczął choć na jedną chwilę... Tak kochał swego wuja!
— A kiedy pan de Vadans oddał ostatnie tchnienie, czy znajdowałeś się pan w jego pokoju?
— Nie, panie.
— Czy byłeś przy wkładaniu ciała do trumny?
— Tak panie, pomagałem w oddaniu ostatniej posługi memu panu.
— Któż zajmował się wyrobieniem pozwolenia na przewiezie zwłok do Compiégne?
— Pan de Challins.
— I czy to on towarzyszył zwłokom podczas podróży?
— Tak panie.
— Sam?
— Tak jest panie, sam.
— Nakoniec, żadne podejrzenie nie powstało w pańskim umyśle?
— Podejrzenie? jakie podejrzenie?
— Co do śmierci hrabiego...
— Nie rozumiem pana, cóż takiego miałbym podejrzywać?
— Ależ, że naprzykład śmierć nastąpiła skutkiem otrucia.
— Otrucia!! — powtórzył stary kamerdyner z przerażeniem. — Ależ panie, to być nie może! to nie podobna!
— To co pan mówisz — odrzekł sędzia śledczy — jest to twoja opinia osobista, której jednakże ludzie z okolicy mniej dowierzający lub też jaśniej widzący rzeczy wcale nie podzielają. Śmierć hrabiego de Vadans wydała im się do tego stopnia nienaturalną i tajemniczą, że czuli się w obowiązku wprowadzić sprawiedliwość na ślady zbrodni.
Honoryusz nie mógł się powstrzymać i wybuchnął:
— Ależ to potwarz panie, potwarz nikczemna! — zawołał. — Któżby miał otruć mego biednego pana? Kogóż ośmielają się oskarżać o czyn tak niesłychany?..
— Tego, którego od trzech dni oczekujesz pan napróżno, ponieważ jest w więzieniu.
— Pana Raula de Challins!! — rzekł — nigdy temu nie uwierzę! nigdy! nigdy! Pan Raul jest niewinny... Odpowiadam za niego, jak za siebie.
Sędzia śledczy wpoił oczy w bladą twarz starca i rzekł powoli kładąc nacisk na każdy wyraz:
— Jakim zatem sposobem wytłomaczyć zniknięcie ciała?
Kamerdyner począł drżeć nerwowo.
— Ciało zniknęło... — wyjąknął.
— Tak jest; ekshumacya trumny odbyła się w obecności sądu i członków familii... Trumna została otwartą... okazała się pustą, albo raczej, zamiast trupa znaleziono ziemię.
— Boże, mój Boże! — rzekł starzec, wznosząc w górę ręce. — Któż więc dopuścił się tego świętokradztwa?
— Kto? Raul de Challins.
— Jakto on?
— Tak, zawsze on, ponieważ on jeden miał interes w ukryciu trupa, aby usunąć dowód zbrodni, — ciało napojone trucizną.
— Ależ ta zbrodnia, w jakim celu?
— Aby prędzej odziedziczyć...
— Oh! nieszczęsny, nieszczęsny, wyjąknął Honoryusz pochylając głowę.
— Litujesz się nad tym zbrodniarzem?
— Lituję się nad nim z całej duszy, jeżeli jest winny.
— A więc wątpisz jeszcze?
— Tak panie, i błagam pozwól mi pan wierzyć w jego niewinność.
— Pomimo to prawda skacze do oczu... Sam towarzyszył zwłokom, sam zatem mógł tylko dokonać tej świętokradzkiej zamiany... Wszak to oczywiste, niezbite!
Istotnie wydawało się to niewątpliwem. Przybity straszną tą logiką Honoryusz zamilkł.
— Panie sędzio pokoju — mówił dalej sędzia śledczy — pójdźmy zdjąć pieczęcie i przystąpić do przejrzenia papierów...
Praca ta zajęła wiele czasu. Wszystkie sprzęty zostały przejrzane. Wszystkie papiery złożone razem, związane sznurkiem i opieczętowane, miały być odniesione do gabinetu sędziego, aby je mógł przejrzeć swobodnie.
Kiedy sądownicy oddalili się było już około ósmej wieczorem.
Podczas gdy w Paryżu odbywano rewizyę w pałacu przy ulicy Garancière, tej samej natury poszukiwania dopełnione były w Compiègne, w szalecie zmarłego hrabiego de Vadans.
W Compiègne, zarówno jak i w Paryżu, nie znaleziono ani testamentu, ani jakiejbądź wskazówki, mogącej naprowadzać na myśl, że Raul zniszczył ostatnią wolę swego wuja.
Dla sprawiedliwości jednak pusta trumna była dowodem najważniejszym, zastępującym wszelkie inne.
Sędzia śledczy zbrodnię uważał za dowiedzioną i zdawał się być najzupełniej pewny osobistości zbrodniarza, chciał jednak wiedzieć w którem miejscu i kiedy nastąpiło porwanie ciała, lub też zamiana jednej trumny na drugą, gdyż ostatecznie zamiany był pewnym.
Tu była zagadka, wzbudzająca jego ciekawość, i aby ją rozwiązać, postanowił poświęcić wszystkie swoje siły.
Przed poddaniem Raula ostatecznej indagacyi, postanowił wybadać świadków aby jeśli się uda zaczerpnąć pożyteczne dla sprawy wyjaśnienia.
Świadków tych było dwóch.
Pierwszym był Saturnin, woźnica furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego, który przewoził w towarzystwie Raula trumnę hrabiego de Vadans, z Paryża do Compiègne.
Drugim świadkiem była wdowa Magloire gospodyni oberży w Pontarmé, w której furgon noc przepędził.
Woźnica i wdowa otrzymali wezwanie.
W dniu i godzinie oznaczonej stawili się.
Sędzia śledczy badał ich długo, lecz z odpowiedzi ich jasnych i ścisłych nie wyszło żadne choćby najmniejsze podejrzenie, na pana da Challins.
Co ro bił młody człowiek podczas nocy?
Oto, o czem sędzia śledczy, chciał się dowiedzieć za jakąbądź cenę.
Od dziesiątej wieczór do trzeciej z rana, czy nie wychodził z pokoju do którego zaprowadziła go oberżystka?
Na to pytanie wdowa Magloire i stangret Saturnin nie mogli dać odpowiedzi, i rzekli jedynie:
— Wszystko zdaje się zapewniać, że podróżny krokiem nie wyszedł z pokoju, straszna bowiem burza szalała i deszcz lał jak z cebra.
Saturnin dodał:
— Mój pokój dotykał pokoju młodego człowieka a nie słyszałem go wychodzącego, chociaż pioruny spać mi nie dały prawie całą noc...
— Drzwi od podwórza były otwarte? — zapytał sędzia.
— Oh! tak panie — odrzekła wdowa Magloire — na wsi nigdy się nie zamyka.
Sędzia przekonany, że zamiana trumien nie mogła być dokonaną gdzieindziej jak w oberży Pontarmé, postanowił aby wyjaśnić tę tajemnicę, udać się do Pontarmé.
Żadnego jednak śladu nie odkrył.
Zwiedzenie jedn ak oberży dowiodło mu jednej tylko rzeczy, mianowicie że łatwo było wyjść z podwórza przez drzwi wychodzące na drogę do Baron.
Niewątpliwie użyto tych drzwi, ale Raul nie był wstanie dopełnić sam jeden tej zamiany.
Musiał mieć spólnika.
Gdzie znaleźć tego spólnika?
Szef Bezpieczeństwa i najsprytniejsi ludzie z jego brygady robili co mogli. Wyczerpywali się na próżne usiłowania, poszukiwania bezowocne.
— Rzecz ta musiała być ułożona i przygotowana oddawna przed śmiercią hrabiego de Vadans — mówił szef do sędziego śledczego... Nadzieja jest tylko w zeznaniach oskarżonego.
— A jeżeli będzie milczał?
— To nieprawdopodobne... Ścisłe osamotnienie w jakiem pozostaje, zmusi go do zastanowienia... Czuje się złapanym, i wie doskonale, że wina jego nie ulega wątpliwości... Badaj go pan częściej... Przyciśnięty pytaniami skończy na zagmatwaniu się w odpowiedziach i zręcznie, zwolna, doprowadzisz go pan do wyznania.
— Pierwsze badanie miało miejsce w dwadzieścia cztery godziny po aresztowaniu, lecz uczyniłem to jedynie zastosowując się do prawa, była to prosta formalność — rzekł sędzia. — Chciałem, zanim rozpocznę sprawę na seryo, uzbroić się w wyjaśnienia... Teraz mogę zacząć działać... Jakąż jest pańska osobista opinia o tym Raulu de Challins?
Mam go za nadzwyczaj skrytego, bardzo zręcznego, obrachowującego wszystko, wszystko przewidującego — odpowiedział szef Bezpieczeństwa. — Walka będzie długa i trudna, lecz zwyciężysz pan niewątpliwie, ponieważ prawda jest przy panu, on zaś trzyma się kłamstwa, a kłamstwo nigdy nie wygrywa...
— Jutro zawezwę go do śledztwa.
I sędzia wydał rozkazy ażeby nazajutrz o jedenastej rano Raul został przyprowadzony do jego gabinetu.
Poczem posłał wezwanie do pani baronowej de Garénnes i jej syna, aby się stawili jako świadkowie, oprócz tego do Berthaud odźwiernego i Zuzanny kucharki zmarłego hrabiego de Vadans.


II.

Filip de Garennes polecając Vendamowi wyszukanie sposobu porwania Genowefy, z domu w którym spełniała obowiązki panny do towarzystwa, i przeprowadzenia jej w tym samym charakterze do domu matki, do tego stopnia rachował na jego płodną imaginacyę, że ani na chwilę nie wątpił o udaniu się tego planu.
Lecz, z góry pewny powodzenia, nie spodziewał sia aby ono tak prędko nastąpiło, i ani marzył aby było tak zupełne.
Wielce się zatem zadziwił, kiedy kamerdyner powracając wieczorem do domu, oświadczył mu, że Genowefa, od kilku godzin jest zainstalowaną u baronowej de Garennes.
Wydał okrzyk zwycięztwa, a jednocześnie radość zabłysnęła w jego oczach.
— Brawo! — rzekł nakoniec do Juliana — oto mi się nazywa interes dobrze poprowadzony, rezultat ten przynosi ci wiele zaszczytu.
Vandame zadowolony w gruncie z pochwały pana, odrzekł jednak z udaną skromnością:
— Przyjmuję, lecz z dobrodziejstwem inwentarza, pochwały pana barona... Istotnie robiłem co mogłem, lecz gdyby nie przyszedł mi w pomoc przypadek, nie byłbym w możności załatwić się tak prędko.
— Co rozumiesz pod tym wyrazem przypadek?
— Zwykle nasze szczęście, a w tym razie znalezienie Genowefy bez miejsca.
Julian pokrótce opowiedział swemu panu, wszystko to, co mu mu młode dziewczę, spotkane na ulicy opowiedziało o nagłem swem opuszczeniu domu pani de Brénnes.
— A więc — zapytał Filip — margrabina jej córka niewiedzą gdzie się udała Genowefa opuściwszy ich dom?
— Nic a nic nie wiedzą.
— Jeżeli tak, to wszystko idzie wybornie. Idę natychmiast do mojej matki, aby zobaczyć Genowefę.
— Czy pan baron już co postanowił względem niej?
— Nic jeszcze, twoja przybrana siostra nie ma się czego obawiać... jak na teraz...
Jak na teraz... — powtórzył Julian ze złośliwym uśmiechem. — Małe to zastrzeżenie wydaje mi się groźnem na przyszłość...
— Będzie to zależeć od samej Genowefy.
— Zresztą mało mnie to obchodzi — odrzekł Vendame — nie należy ona do mojej familii... Czuję się w obowiązku zwrócić uwagę pana barona, na jedną rzecz, która się może wydarzyć...
— Cóż takiego?
— Należy spodziewać, że Genowefie przyjdzie na myśl napisać do tych, których uważa za swoich rodziców, zawiadamiając o zmianie służby... pewnem jest nawet, że będzie chciała to uczynić...
— Byłoby to bardzo niebezpiecznem — rzekł Filip.
— Tak jest, bardzo niebezpiecznem, gdyż ojciec i matka Vendame, wiedząc gdzie się znajduje Genowefa, mogliby odpowiedzieć gdyby ich zapytywano...
— Jest tylko jeden środek uniknięcia tego.
— Do licha, przejmować listy... Ale któż się tego podejmie?
— Moja matka, uprzedzę ją... strzedz będzie doskonale... zaręczam ci...
— Wybornie! nie ma już zatem żadnej, obawy.
Filip opuścił swego wspólnika i udał się na ulicę Madame.
— Czy moja matka jest samą — zapytał służącego który drzwi mu otworzył.
— Pani baronowa, jest ze swoją panną do towarzystwa...
Młody człowiek udał zadziwienie.
— Aha! nareszcie znalazła?
— Tak jest panie baronie.
— Zapewne osoba w dojrzałym wieku?
— Nie panie baronie, jest to młoda panienka.
— A kiedyż ta młoda panienka, objęła swe obowiązki?
— Od dwóch albo może trzech godzin.
— Gdzież jest moja matka w tej chwili?
— Pani baronowa jest w swoim pokoju.
— Uprzedź ją, że czekam na nią w salonie.
— Dobrze, panie baronie.
Służący poszedł spełnić to polecenie.
Filip nie długo oczekiwał, po kilku minutach pani de Garennes weszła do salonu.
— Wiesz, co się stało? — rzekła półgłosem.
— Wiem, Vendame uprzedził mnie. No cóż, jakże znajdujesz tę młodą dziewczynę?...
— Jest zachwycającą.
— Ah! Ah!...
— Wykształcona, skromna i dystyngowana — mówiła dalej pani de Garennes. — Zdawałoby się, że się wychowywała w Sacré-Cour lub aux-Oiseaux... Odgaduje się w niej rasę na pierwszy rzut oka, co zresztą nic dziwnego, ponieważ krew naszej rodziny płynie w jej żyłach.
Filip uśmiechnął się...
— Istotnie — rzekł — wszystko to zachwyca mnie prawdziwie...
— A toż dla czego? — rzekła baronowa zadziwioną.
— Dla tego, że zadanie moje staje się nietylko łatwem, ale i bardzo przyjemnem...
— O jakimże mówisz zadaniu?
— Nie odgadujesz więc matko?
— Nie.
— Szukaj a znajdziesz...
Pani de Garennes spojrzała na sufit, i poczęła zastanawiać się i po chwili rzekła:
— Szukam, ale nic nie znajduję.
— A zatem oto rozwiązanie zagadki: Genowefa jakeś mi matka powiedziała, jest zachwycającą, dystyngowaną, odgaduje się w niej rasę...
— Powiedziałam to i powtarzam...
— A więc dla czegożby baron de Garennes nie miał się zakochać w pannie do towarzystwa swej matki? Byłoby to romansowo, przyznaję ale całkiem prawdopodobnie...
— Jakto, ty chciałbyś...
— Zaślubić Genowefę Vendame, tak jest moja matko, i zaślubię ją bądź przekonana! Cóż mówisz moja matko o moim pomyśle?
— Wydaje mi się świetnym...
— A co najważniejsze praktycznym o tyle o ile świetnym, odsuwającym na bok wszelkie melodramatyczne kombinacye, i zapewniającym w przyszłości, z jakiegokolwiek punktu będziemy się zapatrywać, najzupełniejsze bezpieczeństwo! Zaślubię Genowefę jak można najprędzej... Jeżeli prawdziwe jej pochodzenie wyjdzie na jaw, odziedziczy cały majątek z moją szkodą jako kuzyna, ale na moją korzyść jako męża, gdyż w kontrakcie ślubnym zawarowaną będzie wspólność majątkowa... Jeżeli się nic nie odkryje, dziedziczymy pomimo to dwie trzecie majątku, ponieważ Raul skazany za otrucie wuja, będzie tem samem pozbawiony wszelkich praw do sukcesyi! Zdaje mi się, że to dość sprytnie obmyślane, co? Dla czegóż moja matko nie okazujesz zapału?
— Dla tego, że myślę o czemś, o czem ty całkiem zapominasz.
— O czem że?
— Aby się ożenić, należy dostarczyć akt urodzenia Genowefy... Otóż ponieważ Vendamowie nie wiedzą miejsca urodzenia dziecka im powierzonego, poszukiwanie stanie się niepodobnem?
— Cóż to szkodzi? — odrzekł Filip. — Jeżeli poszukiwanie celu nie osiągnie, otrzymam legalne upoważnienie do ożenienia się bez składania aktu urodzenia; codzień się to przytrafia... Jeżeli zaś przeciwnie, okaże się, że Genowefa jest moją kuzynką, córką hrabiego de Vadans, cały świat podziwiać będzie zrządzenie Opatrzności, które ją postawiło na mej drodze, i cudowny instynkt mego serca, który mnie natchnął miłością dla niej.
— Potrzeba jeszcze aby to młode dziewczę zgodziło się oddać ci rękę.
— Czyż naprawdę przypuszczać możesz moja matko, aby panna do towarzystwa, biorąca tysiąc osiemset franków rocznej pensyi, odmówiła zaślubienia barona Filipa de Garennes, i to jeszcze kiedy ten baron ma dwadzieścia pięć lat i uchodzi za ładnego chłopca?
— Przyznaję, że zgodzi się bez wahania, dopóki uważać się będzie za córkę Vendamów, w mniej jak skromnem położeniu będącą, ale czy również pragnąć będzie tego związku jeżeli się odkryje, że należy do wielkiej familii, i posiada olbrzymią fortunę?
— Jakto, pamiętając że ją kochałem kiedy była biedną i nieznaną, nie, to niepodobna! — Ale tymczasem musisz mnie pomódz moja matko w pewnej bardzo ważnej rzeczy.
— Mów...
— Koniecznem jest aby Genowefa nie mogła zawiadomić Vendamów, że się tu znajduje. Z pewnością do nich pisać będzie.
— Nie widzę żadnego sposobu przeszkodzenia temu.
— Ani ja także! ale cóż to szkodzi? Może pisać ile razy jej się podoba, aby tylko listy nie odchodziły.
— Jakto więc mam je przejmować?
— Jestto niezbędnem. Czuwaj więc nad tem moja matko... Genowefa nie powinna nigdy sama wychodzić. Ciągle będzie przy tobie, albo do twego rozporządzenia. Z łatwością zatem przyjdzie dowiedzieć się kiedy pisać będzie, a wtedy rzeczą jest nader łatwą usunąć korespondencyę, która mogłaby dla nas być bardzo niedobrą w skutkach...
— Spróbuję...
— Dość będzie chcieć aby się to udało.
— Zostajesz z nami na obiedzie?
— Naturalnie! Od dziś rozpoczynam przygotowywać się do ataku, i grą fizyonomii, półsłówkami tak łatwo rozumianemi przez młode dziewczęta, dam poznać pannie Vendame, że wkrótce będę w niej zakochany...
— Chodź więc, przedstawię cię jej.
Genowefa od kilku godzin objęła w posiadanie pokój dla niej przeznaczony.
Po zainstalowaniu się i poprawieniu tualety, przyszła zapytać nową swą panią o rozkazy.
Pani de Garennes prosiła ją aby usiadła do fortepianu.
Młoda dziewczyna siadła do fortepianu.
Gra jej świetna, pełna zapału, wywołała słuszne pochwały.
Po muzyce nastąpiło głośne czytanie.
Genowefa czytała dobrze, poprostu i pięknym bardzo organem głosu.
Baronowa przyznać sobie musiała, że towarzystwo tego dziewczęcia nie będzie dla niej nieprzyjemnem.
Oznajmiono jej przybycie Filipa; udała się do niego do salonu. Wtedy to miała miejsce rozmowa tylko co opisana.
Kiedy pani de Garennes weszła do swego pokoju z Filipem, Genowefa haftowała.
Wstała z krzesła, ukłoniła się młodemu człowiekowi nie podnosząc na niego oczu, i chciała się na nowo wziąść do roboty.
— Dość już pracowałaś moje dziecię — rzekła baronowa, zbliż się, przedstawię cię mojemu synowi.
Genowefa spojrzała na Filipa i zlekka zadrżała. Nie mogła w myśli oddzielić go od Raula, w Compiègne widziała go poraz pierwszy przy jego boku.
— Znam już pana barona — rzekła swym dźwięcznym jak kryształ głosem.
— Znasz Filipa? — zawołała pani de Garennes bardzo zadziwiona.
— Miałam honor widzieć pana barona w dniu pogrzebu hrabiego de Vadans.
Młody człowiek skłonił głowę.
— I ja również poznaję panią — rzekł głosem w którym lekkie drżenie objawiało początek wzruszenia. — Zauważyłem śliczną pani twarzyczkę... Odrazu uczułem dla pani jakąś bezwiedną sympatyę i szczęśliwy jestem prawdziwie znajdując panią u mej matki, będziesz zachwycającą towarzyszką.
Ten powitalny komplement tak pełen grzeczności trafił prosto do serca Genowefy. Krew uderzyła jej do głowy i lica pokryły się rumieńcem.
Filip mówił dalej:
— Jesteś pani siostrą Juliana Vendame nieprawdaż?
— Tak panie — odpowiedziała Genowefa — i on mi to właśnie powiedział, że jeżeli ofiaruję moje usługi pani baronowej, być może będę miała szczęście być przyjętą.
— Julian posyłając tu panią, prawdziwą mojej matce wyświadczył przysługę, to dzielny chłopiec, pełen serca i który panią kocha z czułością prawdziwie braterską... Mówiąc o pani nie ustaje w pochwałach.
— Bo patrzy na mnie oczami brata... — rzekła młoda dziewczyna z uśmiechem.
— Kocha panią i szanuje — mówił dalej Filip — szczególniej dla tego, że masz więcej od niego poczucia obowiązku i miłości dla rodziców, podziwia pani poświęcenie się dla nich.
— Niebezpieczne znajomości i złe rady chwilowo zbiły z drogi mego brata... — odrzekła Genowefa. — Na szczęście zmienił się on zupełnie... bardzo byłam szczęśliwa znalazłszy go takim jakim jest dzisiaj.
— Julian dla mnie jest nieoceniony, jego inteligencya zastępuje to czego mu brak pod względem wykształcenia... Nie był tak wychowany jak ty pani. Skromna pozycya, którą przy mnie zajmuje wystarcza mu, podczas gdy pani godną jesteś najwyższego stanowiska... Natura i wychowanie uczyniły z ciebie kobietę światową.
Genowefa zarumieniła się znowu.
— Ah! panie... — wyjąknęła w pomięszaniu.
— Niech się skromność pani nie opiera — mówił dalej młody baron — mówię to co myślę, i żadnej w moich słowach nie ma przesady... Nie jesteś pani przeznaczoną pozostać na zawsze panną do towarzystwa, i przyszłość jestem pewny, przyniesie pani wiele niespodzianek.
Słowa te sprawiły Genowefie przykre wrażenie.
Odnosiła je do tych widoków, które chwilowo jej się ukazały, tych marzeń złamanych, zawiedzionych nadziei, do Raula de Challins, oskarżonego i uwięzionego.
— Moje dziecię — rzekła z kolei pani de Garennes — będziemy się starali z Filipem, poprawić, o ile to od nas zależeć będzie, niesprawiedliwość losu względem ciebie... Nie będziesz u mnie bynajmniej uważana za coś niższego, ale za przyjaciółkę, domową.
— Jakże pani dobrą jesteś — zawołało dziewczę — dziękuję Bogu który tu mnie zaprowadził... Moi biedni rodzice będą bardzo szczęśliwi... Pozwoli mi pani napisać do nich, nieprawdaż? — muszę ich zawiadomić o mojem szczęściu.
Filip rzucił wyraziste spojrzenie na matkę, która odpowiedziała Genowefie:
— Upoważniam cię z ochotą moje dziecię. Napisz i przynieś mi list... Dodam słów parę od siebie, które pewno uczynią przyjemność twoim rodzicom.
— Wdzięczność ich będzie wielką... zarówno jak i moja pani baronowo... Chciałabym dodać do listu cokolwiek pieniędzy...
— Wiele chcesz pani posłać? — zapytał Filip.
— Sto franków, które otrzymałam od pani margrabiny de Brénnes.
— Biorę na siebie przesłanie tych pieniędzy — rzekła baronowa — poszlę je w twojem imieniu: a ty zatrzymaj swoje sto franków na tualetę. Jestto mały podarunek na powitanie, przyjm go proszę.
Genowefy oczy napełniły się łzami.
W wybuchu wdzięczności schwyciła rękę pani de Garennes i przycisnęła ją do ust w wymownem milczeniu.
— Na honor, ta mała mogłaby niejednego rozczulić! — myślał Filip. — Co do mnie pragnę ją uszczęśliwić, zaślubiając ją i jej miliony!! Gdyby z jej winy miało ją spotkać nieszczęście, byłaby to szkoda prawdziwa...
Służący oznajmił, że dano do stołu.
Młoda dziewczyna zajęła miejsce przy stole, naprzeciwko baronowej, obok Filipa.
Ten ostatni tak był pełen starań przez cały ciąg obiadu, że Genowefa doświadczała pewnego zaambarasowania.
Po obiedzie, który wydawał jej się bardzo długim, na prośbę pani de Garennes siadła do fortepianu, i odegrała świetnie kilka sztuk, za które spotkały ją przesadne pochwały matki i syna.
— Dzień był bardzo męczący dla ciebie moje dziecko — rzekła nakoniec baronowa. — Idź już spocząć cokolwiek. Dobrej nocy i do widzenia jutro...
Genowefa podziękowała baronowej, skłoniła głowę przed Filipem i odeszła do swego pokoju.
Tam rzuciła się na kolana, wzniosła duszę ku niebu, i błagała Boga dobroci i sprawiedliwości, o wolność dla niewinnego Raula, potem położyła się na łóżku i oczekiwała snu myśląc o uwięzionym.
Pani de Garennes została się z synem sam na sam.
— Cóż myślisz o kuzynce? — zapytała baronowa kładąc nacisk na ostatnie słowo.
— Jestto mała osóbka prześliczna pod każdym względem! — odrzekł Filip. — Śliczna jak amorek i na honor! bardzo dobrze wychowana! Będzie zachwycającą baronową de Garennes. Jestem gotów zostać jej najpoddanniejszym mężem. Z twojej strony moja matko, musisz mnie pomagać.
— Bądź spokojny, nie zaniedbam niczego.
— Liczę na to, i życzę ci dobrej nocy moja matko.
— Kiedyż cię zobaczę? — zapytała baronowa.
— Jutro na pewno.
— A więc do jutra.
I Filip udał się w stronę ulicy Assas.
Genowefa, korzystając z otrzymanego pozwolenia, nazajutrz napisała do Mikołaja Vendame i jego żony w Nanteuil-le-Haudoin i starała się wzmocnić 1 pocieszyć biednych starców, zapowiadając im spokojną przyszłość, i względny dobrobyt.
Po skończeniu, list zaniosła pani de Garennes, która rzekła po przeczytaniu:
— Dodam kilka wyrazów do twych serdecznych słów, tak jak ci to wczoraj obiecałam... Włożę w kopertę bilet stufrankowy, i poszlę wszystko na pocztę... Czy jesteś zadowoloną moje dziecię?
— Musiałabym być bardzo niewdzięczną gdybym nią nie była, — i pytam siebie jakim cudem zasłużyłam na tyle dobroci z pani strony.
— Droga moja mała, masz dar podobania się...
nie podobna cię nie kochać... Dość cię zobaczyć, aby uledz twemu wdziękowi.
— Oh! pani, pani... — wyszeptała Genowefa zarumieniona.
— Tak, tak... jesteś czarownicą — mówiła dalej baronowa. — Jestto niezawodna prawda, a najlepszym tego dowodem, że znając cię dopiero od dwudziestu czterech godzin, kocham cię już, i nigdybym się niepocieszyła, gdybyś mnie opuściła. Muszę mieć wiele do ciebie zaufania, aby tak szczerze mówić, i łatwo by ci przyszło nadużyć mojej słabości — wiem jednak, że pod tym względem mogę być spokojną... Jesteś doskonałością...
— Oh! pani... — powtórzyła Genowefa.
— Mówię to co myślę... I nie ja sama takie mam o tobie zdanie... Filip w zupełności podziela to moje zapatrywanie się... uczuwa dla ciebie sympatyę głęboką i opartą na rozsądku, mówiliśmy długo o tobie wczoraj wieczorem, nie ustawał w pochwałach... wyrażał się z takim ogniem, entuzyazmem, że mnie samą to zadziwiło, bo zwykle jest spokojny, prawie zimny, i nigdy nie daje się porwać.
— Pan Filip jest bardzo dobry, że tak się mną interesuje — wyszepnęła Genowefa.
— Podobałaś mu się bardzo, a tem bardziej masz prawo być z tego dumną, że mój syn ma naturę poważną i prawą, lada czem się nie zachwyca... Miłość macierzyńska nie zaślepia mnie. Widzę Filipa takim jakim jest rzeczywiście, nie ma na świecie lepszego ani zacniejszego stworzenia.
— Takim też mnie się wydawał, pani baronowo.
— Dogodzi to, że umiesz właściwie oceniać ludzi... Proszę cię, bądź przyjaciółką mego syna.
— Już on ma mój szacunek i wdzięczność.
— Nie chodzi tu ani o wdzięczność, ani o szacunek, lecz przyjaźń — odrzekła baronowa. — Powiedziałam ci już i powtarzam, będziesz naszem dzieckiem domowem... Lecz pomówiemy jeszcze o tem... muszę wyjść... Dopiszę do twego listu, zapieczętuję go i oddam sama na pocztę... Powrócę o wpół do dwunastej na śniadanie.
— Co mam robić podczas nieobecności pani baronowej?
— Co tylko sama chcesz. Czytaj, haftuj, graj na fortepianie... jesteś u siebie.
Pani de Garennes uściskała Genowefę i wyszła.
Zbytecznem zdaje się utrzymywać, że list nie był oddany na pocztę.
Przeciwko swemu zwyczajowi, Filip przyszedł do matki na śniadanie.
Powrócił na obiad.
Nazajutrz i dni następnych, było toż samo, zajmował się Genowefą, w sposób oględny, lecz bardzo widoczny.
Panna do towarzystwa z początku nie zwracała uwagi na to nadskakiwanie barona i żadnego nie przypisywała temu znaczenia, widząc w tem tylko dowody tej sympatyi, o której ją zapewniał.
Lecz zwolna grzeczności te zmieniły naturę i przybrały cechę wyraźną miłosnych umizgów.
Genowefa zaniepokoiła się, później nawet przestraszyła się.
Zdawało jej się, że Filip w niej się zakochał.
Odkrycie to zwiększyło smutek uciskający ją bez przerwy, którego nie mogła się pozbyć i poczęła żałować, że weszła do domu pani de Garennes.
Przedewszystkiem zawiodła ją najdroższa nadzieja, dowiedzenia się czegoś o położeniu Raula.
Nigdy przy niej nie było mowy o panu de Challins pomiędzy baronową a jej synem.
Naturalnie, nie śmiała wypytywać.
Niepokój o los uwięzionego wzrastał z dniem każdym, i tem większe sprawiał jej cierpienie, że usiłowała nie dać poznać swej tortury.
Odbierano dzienniki u baronowej.
Genowefa codzień czytała je głośno baronowej, spodziewając się i obawiając zarazem spotkać się z nazwiskiem Raula.
Nadzieja zawodna, obawa próżna.
Dzienniki, jakby posłuszne rozkazowi, nie wspominały ani słowa o Zbrodni przy ulicy Garancière.
Dla czego to niewytłomaczone milczenie?
Co się dzieje z Raulem? co o nim postanowi w błąd wprowadzona sprawiedliwość?
Bez przestanku Genowefa stawiała sobie te pytania nie do rozwiązania, a wiemy wszyscy jaką męką nie do zniesienia jest taka niepewność.
Z tem cierpieniem łączyła się obawa usłyszenia wyznania z ust Filipa, wyznania uczuć których nie nie mogła przyjąć ani podzielać.
Obawa ta zwiększała się w miarę jak grzeczności młodego człowieka, przyjmowały coraz bardziej znaczący charakter.
Od dziesięciu dni pan de Garennes przychodził codzień rano na śniadanie a wieczorem na obiad, i za każdym razem przynosił Genowefie kwiatek, książkę, nuty lub jakiś drobny przedmiot bez wartości.
Biedne dziecię, nie mogło długo oszukiwać siebie samej co do znaczenia tych codziennych grzeczności, i nie pojmowała dla czego są one tolerowane, a nawet prawie zachęcane przez baronowę, która przecież nie mogła myśleć, aby z panny do towarzystwa uczynić żonę swego syna.
Genowefa zdwajała ostrożność, nie mogła jednak uniknąć; częstych sam na sam z baronem, który nie oświadczywszy się dotychczas, jak najlepszy aktor odegrywał komedyę miłości.
Pewnego poranku Filip przyszedł wcześniej aniżeli zwykle. Genowefa sama w salonie haftowała na kanwie.
Widząc wchodzącego młodego człowieka wstała, ukłoniła się i zabrała się na nowo do przerwanej roboty.
Filip zbliżył się.
— Panno Genowefo — rzekł kładąc na stoliku mały bukiecik róż — dla czego nie traktujesz mnie jak przyjaciela?
Mówiąc te słowa wyciągnął rękę do młodej dziewczyny, która zarumieniła się i po chwili wahania podała mu swoją.
Filip schwycił, lecz zamiast uścisnąć poprostu rękę, przycisnął ją do swych ust z namiętną żywością.
Genowefa wydała okrzyk zadziwienia, wyrwała swą rękę, i wyjąknęła tonem wyrzutu:
— Oh! panie Filipie!
Młody człowiek odrzekł słodkim głosem:
— Czyż podobna, żebyś się pani na mnie gniewała za pocałunek złożony na twoich ślicznych paluszkach! Czy istotnie gniewasz się pani?
— Tak jest.
— Dla czego? Czyż ten pocałunek nie jest dowodem mojej sympatyi?
— Wdzięczną jestem za sympatyę... ale pragnęłabym, żeby ona nie dawała panu zapominać o szacunku należnym kobiecie, młodej dziewczynie... choćby nawet tak skromnej pozycyi...
— Bóg mi świadkiem, że szacunek mój dla pani nie ma granic.
— Dowiedź więc pan tego.
— Dobrze, dowiodę ci pani — rzekł z żywością....
— Jakim sposobem?
— Najprostszym w świecie... Mówiąc pani to co się we mnie dzieje, otwierając ci moje serce...


III.

Genowefa odgadła, że chwila której się obawiała nadeszła.
Filip oświadczy się.
Usiłowała wstrzymać wyznanie.
— Oh! nie! — zawołała — proszę pana, błagam, nie nie mów...
— Chcesz pani żebym milczał£ — rzekł pan de Garennes.
— Tak, tak! chcę tego.
— Milcz pan zaklinam.
— Rozkazujesz mi pani milczyć. To znaczy, że mnie pani zrozumiałaś. Chciałbym być posłusznym, ale to niepodobna — potężniejsza od woli mej siła zmusza mnie do powiedzenia pani co uczuwam od chwili, kiedym ujrzał cię poraz pierwszy... Zresztą wiesz pani o tem, czytałaś w mem sercu i pomimo mego milczenia, wiesz pani dobrze, że cię kocham.
Młoda dziewczyna wstała i odpowiedziała z tą naturalną godnością która chwilami czyniła ją tak imponującą:
— A więc tak, czytałam nie w pańskiem sercu lecz w pańskiej imaginacyi; zrozumiałam, że zdaje się panu, że mnie kochasz, ale liczyłam na pański honor, miałam nadzieję, że baron de Garennes przypomni sobie kim jest, a kim ja jestem...
— Czemże więc pani jesteś?
— Podwładną sługą, zapłaconą... Genowefą Vendame, córką chłopów i to biednych...
Sposobność umieszczenia efektownego frazesu zdarzała się. Filip jej nie pominął.
— Co pani mówisz o nizkiej pozycyi? — zawołał. — Czyż miłość kiedy jest głęboką i szczerą dopuszcza różnice kastowe, nierówności towarzyskie? Czy zresztą córka Vendamów biednych wieśniaków, lecz królowa wdziękami i inteligencyą, nie jest równą wszystkim damom światowym, choćby niewiedzieć jak dumnym ze swego urodzenia? Spójrz pani na siebie panno Genowefo!! Czyż korona heraldyczna nie zdaje się być przyrzeczoną twemu młodemu czołu... Żadna sytuacya nie jest zbyt wysoką dla ciebie panno Genowefo! Kocham panią i proszę o jej wzajemność.
— A ja panie baronie — odrzekła Genowefa ze stałością — proszę pana abyś nie przedłużał mojej męczarni! Nie powinnam i niechcę słuchać dłużej podobnej mowy... To mnie ubliża, rani, sprawia mi cierpienia... Oszczędź więc mnie pan! Jesteś tu panem, wiem o tem, lecz ja jestem swobodna, mogę opuścić ten dom, i opuszczę go jeśli do tego będę zmuszoną.
— Opuścić ten dom! — powtórzył Filip z wybornie odegranem przerażeniem.
— Wahać się nie będę.
— Porzuciłabyś pani moją matkę, dla której jesteś tak drogą?
— Z żalem, ale uczynię to.
— I to dla tego, że powiedziałem, że panią kocham?
— Tak panie baronie.
— Więc pani mną pogardzasz, nienawidzisz?
— Ani jedno, ani drugie, mam dla pana szacunek i wdzięczność, boś pan był dla mnie dobry; mam dla pańskiej matki czułe przywiązanie, ale chcę być szanowaną, a nie byłabym nią gdybym pana słuchała.... Błagam więc pana, uczyń to dla mnie, dla moich biednych rodziców, których jestem jedyną podporą, nie mów mi o tem więcej... Nie zmuszaj mnie pan do odejścia. — Błagam pana ze złożonemi rękami, błagam na kolanach...
I młoda dziewczyna wyciągając ręce, uklękła prawie przed Filipem, który pośpieszył ją podnieść, mówiąc z bolesnym wyrazem:
— Ah! nie kochasz mnie! nie kochasz!
— Nie powinnam pana kochać...
— Gdybyś wiedziała panno Genowefo, ile mi sprawiasz cierpienia, miałabyś litość nademną...
— Poraz ostatni panie, ani słowa więcej, bo pójdę, powiem wszystko pani baronowej i odejdę...
Widząc silne i stanowcze postanowienie Genowefy, głos jej bowiem stał się suchym i ucinanym, Filip zrozumiał, że niebezpiecznie byłoby nateraz przedłużać tę nikczemną komedyę. Jedno nierozsądne słowo wyprowadzić by mogło młodą dziewczynę z cierpliwości i nie zdołałoby powstrzymać jej od opuszczenia domu.
Postanowił więc zmienić taktykę i rzekł:
— Zanadto kocham panią, aby jej nie być posłusznym.... — wyjąknął z wyrazem nieskończonego smutku... — Niech czas za mnie działa... Będę czekał, nie będę pani wspominał o mojej miłości, przyrzekam pani... Przysięgam...
Twarz Genowefy rozjaśniła się.
— Dziękuję panu panie Filipie. Czynisz mnie pan bardzo szczęśliwą... Przymus jakiego doświadczałam przy panu zniknie, a miejsce jego zastąpi przyjaźń — zaufanie... Dziękuję raz jeszcze... dziękuję z całej duszy!...
W tej chwili pani de Garennes weszła do salonu...
Genowefa wzięła się na nowo do roboty.
Filip podszedł naprzeciwko matki, która ścisnąwszy go za rękę, zaprowadziła go do swego pokoju...
— Mam ci coś nowego do powiedzenia moja matko — rzekł Filip — skoro tylko drzwi się za nim zamknęły.
— Wiem — odpowiedziała baronowa.
— Jakim sposobem?
— Słyszałam wszystko.
— I cóż myślisz matko o sposobie w jakim przyjęła mnie to głupia dziewczyna?
— Sądzę, że chwila była źle obraną.
— Ależ nie mogę czekać bez końca...
— Widzisz jednak, że należało być cierpliwym.
— Czemuż mam przypisać to niepowodzenie? Czyżby Genowefa kogoś kochała?
— Nie zdaje mi się.
— A więc jakaż inna może być tego przyczyna?
— Ta mała ma zasady nieugięte — odrzekła baronowa — sądząc, że jest córką Vendamów, nie chce oddać swego serca, jak tylko człowiekowi ze swej sfery.
— Trudno będzie zwalczyć jej upór.
— Uzbrój się w cierpliwość... na mnie teraz kolej działać... Scena ta pozostanie na zawsze w pamięci Genowefy, i po złagodzeniu się pierwszego wrażenia, uważać w końcu będzie bardzo dla siebie pochlebnym obudzenie tak silnej namiętności doprowadzającej aż do małżeństwa... Nie zmieniaj swego z nią postępowania, przybierz minę melancholiczną... z chmurą nieszczęśliwej miłości na czole, i pozostań milczącym... Przyrzekłeś nie wspominać jej o miłości, dotrzymaj słowa... Będzie ci za to wdzięczną... To uosobiona cnota, ta dziewczyna! I co za godność jakby jaka księżniczka! Widać zaraz, że krew patrycyuszów płynie w jej żyłach.
— Zdaje się, że nie uwłaczałaby sobie zostając moją żoną — odrzekł Filip.
— Nie, bezwątpienia, bądź pewny, Genowefa będzie twoją...
— Moją lub niczyją! — myślał Filip brwi marszcząc. — Jeśli nie zostanie baronową de Garennes, stanie się tem samem przeszkodą i niebezpieczeństwem... Przeszkody łamię, niebezpieczeństwa... usuwam...
Matka z synem powrócili do salonu.
Kamerdyner wszedł oznajmić, że śniadanie jest gotowe.


IV.

Powróćmy znowu do pałacu na ulicy Garancière.
Honoryusz nie wychodził wcale z rezydencyi ś. p. hrabiego de Vadans od chwili kiedy się dowiedział o aresztowaniu Raula de Challins i o strasznem oskarżeniu wiszącem nad głową młodzieńca.
Okropna ta wiadomość wywołała wstrząśnienie mózgu i spowodowała gwałtowną gorączkę, stary sługa położył się do łóżka bardzo chory, tegoż samego jeszcze wieczora, kiedy odbywało się zdjęcie pieczęci.
Lekarz mieszkający w pobliżu, wezwany natychmiast przez Berthaud, na widok chorego kręcił głową w sposób wcale nie uspakajający, i skonstatował zapalenie mózgu.
— Ho! ho! — rzekł nakoniec — to nie są żarty! może nam się uda wyratować tego poczciwca, ale trzeba będzie użyć bardzo energicznych środków, czy jednak zniesie je w tym wieku, to pytanie? Za nic ręczyć nie mogę.
Środki energiczne i początku żadnego nie wywierały skutku. Gorączka nie zmniejszała się.
Zuzanna i Berthaud kolejno czuwali przy chorym Honoryuszu, przez tydzień przeszło zawieszonym między życiem a śmiercią.
Nakoniec dziesiątego dnia gorączka uspokoiła się, i chory wpadł w stan zupełnej utraty sił.
— Niebezpieczeństwo już minęło — rzekł doktór — ale może powstać na nowo, i stan rekonwalescenta wymaga jak największych starań.
— Tych mu tu niezabraknie — zawołali Berthaud i Zuzanna.
Istotnie na staraniach mu nie zbywało i uwieńczone one zostały jaknajpomyślniejszym skutkiem.
Honoryusz odzyskał panowanie nad sobą. — Mowa mu powróciła a jednocześnie i myśli mózg ogarniać poczęły.
— Jak długo jestem chory? — zapytał Honoryusz słabym głosem.
— Od dziesięciu dni, stary mój towarzyszu.
— Dziesięć dni — powtórzył Honoryusz, a lekki dreszcz przebiegł mu po skórze.
— Tak jest, całe dziesięć dni.
— Czy sąd nie schodził powtórnie do pałacu?
— Nie.
— A pan de Challins czy powrócił?
— Nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości.
— To znaczy, że nie przekonano się jeszcze o jego niewinności...
— To prawdopodobne...
— Niestety, zanadto prawdopodobne!..
— Jak się czujesz? — zapytał Berthaud.
— Czuję się bardzo słaby, mówienie męczy mnie.. spać mi się chce... idź spocząć, pewno potrzebujesz tego bardzo.
Berthaud wyszedł.
Honoryusz nie myślał o śnie, lecz począł się zastanawiać.
Wszystko co się stało od pewnego czasu nie wyszło mu z pamięci, — pamiętał najdrobniejsze słowa wymówione przez reprezentantów sprawiedliwości.
— Przyrzekłem doktorowi Gilbertowi zawiadamiać go o wszystkiem co się tu dziać będzie — mówił do siebie — a mimowoli od dziesięciu już dni przyrzeczenia tego nie dotrzymuję... Muszę go uprzedzić o aresztowaniu pana Raula... jest to rzecz wielkiej wagi... ale jakim sposobem? Zaledwie miałbym dość siły poruszyć się na łóżku, a nie mogę i nie powinienem zwierzać się przed nikim.
Przez czas jakiś, chory wysilał całą swoją imaginacyę, aby jakiś sposób wynaleźć. Nagle wychudła tego twarz, jak gdyby okryta pargaminem, rozjaśniła się. Światło zabłysnęło w jego zapadłych oczach.
— Znalazłem... — szepnął.
Powoli, z ogromnym trudem, po wielu długich cierpliwych usiłowaniach, udało mu się przybrać postawę siedzącą, wyciągnął rękę, i chwytając sznurek od dzwonka, pociągnął za niego.
Zuzanna weszła na to wezwanie i zapytała:
— Czego sobie życzysz, panie Honoryuszu?
— Chciałem cię o coś prosić, moja dobra Zuzanno.
— O cóż chodzi, mów pan prędko.
— Przed chwilą pozwoliłem aby Berthaud poszedł spocząć, a teraz chciałbym go widzieć...
— Biegnę żeby go uprzedzić.
Za chwilę potem wszedł Berthaud.
— Cóż to takiego? — zawołał wchodząc, spodziewam się, że nie czujesz się gorzej panie Honoryuszu?
— Nie, mój przyjacielu, czuję się tylko bardzo osłabionym.
— No, to całkiem naturalne. Gorączka i dyeta muszą osłabiać człowieka, nie ma w tem nic niepokojącego, siły powrócą prędko...
— Kto wie?
— Doktór zapewniał.
— Właśnie o doktorze chciałem z tobą pomówić.
— To bardzo dobry człowiek i zdatny, dużo umie! — wyprowadził cię z wielkiego niebezpieczeństwa.
— Niewątpliwie, bardzo mu jestem wdzięczny za jego starania. Oddaję całą sprawiedliwość jego zasługom. — Ale kiedy się jest już starym tak jak ja, ma się czasami pewne myśli, manje, urojenia jeśli chcesz... więc i mnie się zdaje, że pomimo całej nauki, doktór ten nie leczy mnie tak jakby potrzeba ażebym jak najprędzej mógł stanąć na nogach.
— Mylisz się, stary kolego.
— Być może, ale wlazło mi w głowę, może niesłusznie, że powinienem poradzić się innego lekarza.
— A dlaczegóż by nie? — rzekł Berthaud z uległością... Jeżeli to nie pomoże, z pewnością nie zaszkodzi. Pójdę zaraz sprowadzić drugiego doktora, a nawet jeżeli chcesz sprowadzę trzeciego...
— Kiedy tylko jeden jest doktór na świecie, do którego mam zaufanie... Dawny mój znajomy, niezmiernie uczony człowiek.
— Bardzo dobrze... Jakże się nazywa?
— Doktór Gilbert...
— Daj mi jego adres, pobiegnę zaraz...
— Nie mieszka w Paryżu.
— A gdzież mieszka?
— W Morfontaine...
— Znam Morfontaine... śliczna okolica o dwie mile od Chapelle-en-Serval. Ale to trochę za daleko żeby tam iść po niego... Czy chcesz żebym napisał aby do ciebie przyjechał?...
— Napisać... — rzekł chory. — A która teraz godzina?
— Piąta bez kilku minut — odrzekł Berthaud.
— Na list już dziś zapóźno, nie odszedłby, a chciałbym koniecznie jutro zobaczyć doktora Gilberta...
— W takim razie, nic łatwiejszego jak posłać mu depeszę... odbierze ją jeszcze dziś wieczorem.
— To prawda...
— Powiedz czego chcesz, napiszę i pobiegnę do biura telegraficznego.
— Tak, tak, proszę cię o to.
Berthaud wziął arkusz papieru i pióro.
— Jestem gotów... — rzekł — dyktuj...
Honoryusz znużony rozmową, dyktował słabym głosem:
Doktór Gilbert — Morfontaine — Oise.
Chory pragnie widzieć pana, na ulicy Garancière jutro“.
— Muszę uprzedzić cię ojednej rzeczy... — przerwał Berthaud.
— O czem?
— Zuzanna i ja dostaliśmy wezwanie, aby się stawić jutro o pierwszej popołudniu w Pałacu Sprawiedliwości, do sędziego śledczego, prawdopodobnie w sprawie biednego pana Raula... Wyjdziemy z pałacu, o dwunastej nikogo zatem nie będzie aby drzwi otworzyć, jeżeli doktór nadejdzie.
— Coś napisał?
Chory pragnie widzieć pana na ulicy Garancière, jutro...“
— Dodaj te słowa: „Przed południem. Bardzo pilno“.
— Już jest.
— Podpisz teraz depeszę mojem imieniem: „Honoryusz“ i odnieś do biura telegraficznego.
— Biegnę! Aby tylko przyszedł ten doktór Gilbert...
— Przyjdzie, jestem tego pewny.
— Dobrze się zdarza, że tem samem będziesz miał kogoś przy tobie, podczas gdy Zuzanna i ja będziemy w sądzie. Niepokoiło nas tak samego zostawiać cię.
Po tych słowach Berthaud wyszedł i udał się do biura telegraficznego.
Gilbert jak zwykle samotny w swojej willi w Morfontaine, oczekiwał z gorączkową niecierpliwością wypadków, które według niego z dnia na dzień nastąpić powinny, odnośnie do tego co nazywał Tajemnicą Pontarmé, a jeszcze ze stokroć większą niecierpliwością odpowiedzi od swego przyjaciela Mortimera, bankiera w Nowym Yorku. Myśl o córce nie opuszczała go ani na chwilę.
— Nie należało się spuszczać na nikogo, trzeba było jechać samemu do Ameryki — mówił sobie czasami.
Potem zastanawiając się dochodził do przekonania, że podróż nie wpłynęłaby bynajmniej na przyśpieszenie rezultatu, i że obecność jego konieczną jest we Francyi, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa przyjdzie mu odegrać niedługo czynną rolę.
W chwili kiedy powracamy do Kwadratowego domu, była godzina dziewiąta wieczorem.
Brat ś. p. hrabiego Maksymiliana tylko co wstał od stołu.
Oparty na poręczy krzesła z roztargnieniem głaskał Agrę i Nella których ostro zakończone mordy spoczywały na jego kolanach.
Nagle odgłos dzwonka u drzwi kraty dał się słyszeć.
Oba charty skoczyły i gwałtownie szczekać poczęły.
— Leżeć! — zawołał doktór.
Psy usłuchały w połowie, zamiast zamilczeć zupełnie, głucho tylko warczały.
— Kto to może być tak późno? — zapytał siebie doktór Gilbert.
Czekał.
Po kilku minutach wszedł Wilhelm i na zapytanie:
— Co się stało? Kto dzwonił?
Odpowiedział:
— Człowiek z biura telegraficznego... Przyniósł dla pana doktora dwie depesze... Oto są... Czeka na pokwitowanie.
Gilbert podpisał pokwitowanie, i ręką drżącą ze wzruszenia wziął dwa telegramy.
— Co zawierają te telegramy? Co w nich wyczytam, szczęśliwe, czy też opłakane nowiny?
Potem przysuwając lampę stojącą na stole, przedarł jedną z dwóch kopert i przebiegł ją oczami.
— Honoryusz chory, i wzywa mnie — poszepnął marszcząc brwi. — Bardzo pilne! A zatem ma coś ważnego mi do powiedzenia... Pojadę jutro do Paryża pierwszym pociągiem.
Gilbert odpieczętował drugą kopertę, rzucił na nią okiem i wydał okrzyk radości, i zawołał.
Od Mortimera... Nakoniec!
Czytał:
Lecz bladość śmiertelna twarz jego okrzyła:
Telegram nowojorski zawierał tylko kilka słów:
Honoryna Lefebvre to domu zdrowia, w niebezpieczeństwie życia. Niepodobna wypytywać. Czekam“.

Mortimer“.

Doktór z gniewem zgniótł papier.
— To prawdziwa fatalność — rzekł do siebie głośno. — Ta kobieta, jedyna osoba, która może rzucić jakieś światło na te ciemności które mnie otaczają, w niebezpieczeństwie życia! Ah! powinienem był pojechać! Gdybym tam był przy niej, potrafiłbym przyprowadzić ją do takiego stanu, żeby mogła odpowiadać. Jeżeli umrze zanim odpowie, wszystko stracone! stracone bez ratunku! Nigdy nie dowiem się co się stało z Genowefą!
I ukrywszy twarz w dłoniach płakał, myśląc o swojej córce.
Północ wybiła w chwili kiedy wyrwał się nakoniec z tych bolesnych myśli i rzucił się na łóżko, aby odpocząć cokolwiek.
Sen jednakże nie przybywał na zawołanie.
Na nogach o samym wschodzie słońca, Gilbert wyszedł z psami, aby odetchnąć chłodnem rannem powietrzem i uspokoić wrzącą krew.
Powrócił mniej wzburzony, ubrał się czarno 1 pojechał do Paryża, przybył na ulicę Garancière i przed południem zadzwonił do drzwi pałacu.
Berthaud otworzył, poznał nieznajomego gościa z przed dwóch tygodni i powitał go słowami:
— Jesteś pan doktorem Gilbertem, nieprawdaż?
— Tak jest, odebrałem depeszę od Honoryusza, czy bardzo chory?
— Był bardzo chory, panie... Byliśmy w obawie... lecz niebezpieczeństwo minęło... takie jest przynajmniej zdanie doktora, który go leczył... Czeka na pana z niecierpliwością...
— Proszę mnie do niego zaprowadzić — rzekł mu.
— W tej chwili. Racz pan iść za mną.
Berthaud zaprowadził doktora Gilberta do pokoju chorego.


V.

Sędzia śledczy poprzedniego jeszcze dnia wydał rozkaz, przyprowadzenia do swego gabinetu Raula de Challins na godzinę drugą popołudniu.
Od chwili aresztowania, młody człowiek był trzymany w jaknajściślejszem odosobnieniu.
Obdarzony charakterem energicznym, nie upadł na duchu, jak wielu innych w tem samem położeniu, skazanych na torturę milczenia i samotności; Raul zastanawiał się bez przerwy, szukając rozwiązania tego problematu: — Kto mógł wykraść ciało hrabiego de Vadans i w jakim celu?
Problemat jednak pozostał bez rozwiązania.
Jedna rzecz tylko jasno przedstawiała się oczom Raula, że wszystko składało się aby go potępić.
Czuł ciążące na sobie straszne zarzuty, pojmował, że w oczach osób najmniej uprzedzonych, musiał uchodzić za winnego, ponieważ usprawiedliwienie się było niemożliwem.
— Jestem ofiarą nędzników, którzy wszystko obrachowali i wykombinowali aby mnie zgubić! — mówił do siebie. — Mam jakichś nieubłaganych wrogów, których nie znam. Ale za cóż mnie nienawidzą? Dlaczego chcą posłać mnie na galery, albo na rusztowanie? Nie uczuwam jednakże nienawiści do nikogo! Nigdy nic złego nikomu nie uczyniłem!
Myśli te same z siebie ponure, stawały się bardziej jeszcze gorzkiemi, kiedy więzień myślał o Genowefie...
O Genowefie, pierwszej i jedynej miłości.
O Genowefie, w której złożył wszystkie swoje nadzieje szczęścia i przyszłości.
Co ona powiedziała dowiedziawszy się o jego uwięzieniu? Może wątpiła o jego niewinności?...
Drżała może z przerażenia na myśl oddania choćby na chwilę serca swego mordercy, trucicielowi?...
Kiedy wątpliwości tej natury opanowywały jego umysł, Raul uczuwał zawrót głowy, i oarniające go zniechęcenie.
Godziny mijały jednakże, dni upływały za dniami z przerażającą powolnością.
Nareszcie drzwi celi otwarły się.
Wzywano pana de Challins.
Pomiędzy dwoma strażnikami wszedł do gabinetu sędziego śledczego.
Sędzia, jak wiedzą już czytelnicy, kazał go wezwać do siebie na kilka minut, zaraz nazajutrz po podróży do Compiègne, stosując się do przepisu prawa, nakazującego aby każdy oskarżony był przesłuchany w ciągu dwudziestu czterech godzin po aresztowaniu.
Sędzia pragnął zebrać jak najwięcej wyjaśnień, zanim rozpocznie ten straszny pojedynek pomiędzy sprawiedliwością a człowiekiem podejrzanym o zbrodnię.
Po zebranych wyjaśnieniach, sędzia czuł się silnym i pewnym zwycięztwa.
Podtrzymywany czystością sumienia Raul wszedł z czołem w górę podniesionem. — Spojrzenie jego i postawa okazywały zadziwiającą pewność siebie.
Sędzia rzucił na mego szybkie spojrzenie.
Pewność ta młodego człowieka nie podobała mu się... postawę jego pełną stałości i godności uważał za bezczelną junakieryę.
Raul zbliżył się aż do biurka, po za którem siedział sędzia.
— Pozwól mi pan zapytać się — rzekł — dla czego od tylu dni, dni tak długich, nie raczyłeś pan dać mi sposobności wytłomaczenia się, wzywając mnie do siebie?
— Nie jesteś pan tutaj po to aby zapytywać, lecz aby odpowiadać... — odrzekł sędzia suchym tonem.
— Wiem o tem mój panie, lecz jakkolwiek jestem oskarżony o spełnienie ohydnej zbrodni, najprostsza przyzwoitość skłonić pana powinna, jak mi się zdaje, do postępowania ze mną, jak z człowiekiem który być może jest niewinnym, i nie przedłużać bez potrzeby moich cierpień...
— Nie mam potrzeby słuchać nauk od pana!
— Nie mam bynajmniej zamiaru dawać ich panu, lecz upominam się w imieniu ludzkości... Mam prawo do wszelkich względów...
— Milcz pan i strzeż się! Zachowanie się pańskie uprzedzam pana, może tylko pogorszyć położenie i tak już dość groźne...
Raul chciał mówić.
Sędzia śledczy nie pozwolił i rzekł rzucając okiem na papier, na którym spisane było pierwsze pośpieszne badanie młodego człowieka:
— Nazywasz się pan Raul, wicehrabia de Challins... Masz pan dwadzieścia pięć lat. Jesteś pan sierotą bez ojca i matki, i byłeś wychowywany przez swego wuja, hrabiego Maksymiliana de Vadans. Wszak to pan zeznałeś?
— Tak panie...
— Przyznajesz pan, że wuj pański otaczał pana staraniami, okazywał panu czułość prawdziwie ojcowską?
— Przyznaję...
— Znalazłeś pan jednakże, że zbyt długo żyje. Jakiej trucizny użyłeś pan aby go zabić?
Raul uczynił gest wstrętu.
— Pytasz mnie pan jakiej użyłem trucizny!! — zawołał. — Ależ to okropne mój panie! Pytanie to które mi zadajesz oburza mnie. — Oskarżenie takie jest ohydne! Dla czego oskarżasz mnie pan o zbrodnię, kiedy nie masz nawet dowodu, że ona była spełnioną?
Pogardliwy uśmiech ukazał się na ustach sędziego.
— A więc taki jest pański system obrony? — rzekł. — Kiedy oskarżenie powie: — Otrułeś hrabiego de de Vadans, odpowiesz: Jakim sposobem wiecie, że hrabia został otruty?
— Naturalnie! odpowiem tak! Powtarzać to będę zawsze, a aby mnie skazać potrzeba będzie dowodów!
— Dowodów!... Mamy je.
— Jakie?
— Podstawienie pustej trumny, w miejsce trumny zawierającej ciało, jasnym jest dowodem winy.
— Jestem niewinny tej substytucyi.
— Dowiedź pan tego!... Milczysz! Oczywistość przygniata pana! Kazałeś pan usunąć trumnę aby nie znaleziono śladów zbrodni...
— Zaprzeczam temu.
— Nie chodzi o zaprzeczanie, trzeba dowieść!... Oh! logika jest niezwalczoną!... Wszystko się wiąże! Dla czego nie wezwałeś pan lekarza do chorego wuja?
— Niechciał żadnego widzieć.
— Komuż to powiedział?
— Mnie.
— A pan powtórzyłeś to kamerdynerowi, ale stary ten sługa nigdy nic podobnego nie słyszał z ust swego pana...
— Mój wuj wstręt miał do lekarzy — odrzekł Raul — mówił często, że nigdy, ani w żadnym wypadku członek fakultetu medycznego, nie przestąpi progów jego pałacu...
— Jakiż tego dowód? — zapytał sędzia.
— W mojem twierdzeniu.
— Twierdzenie to nie ma żadnej wartości, zarówno jak i cały pański system obrony. — Prawdą jest żeś pan odosabniał chorego, aby módz robić co się panu podobało... Oddalałeś od łóżka umierającego reprezentantów nauki, dla tego, że byliby przeszkodą w spełnieniu zbrodni, wstrzymaliby rękę zabójcy... Najbliżsi nawet krewni, baronowa de Garennes ani jej syn nie mogli się zbliżyć.
— Mój wuj nie chciał widzieć ani swej siostry ani siostrzeńca...
— Kłamstwo!! Obawiając się ich przenikliwości, postawiłeś pan nieprzebytą przeszkodę między niemi a hrabią de Vadans. Dopiero po śmierci uprzedziłeś ich, kiedy w niczem już przeszkodzić nie mogli... Cóż możesz na to odpowiedzieć?
— To tylko, że przypisujesz mi pan czyny których niedopuściłem się i zamiary, których przysięgam, nie miałem...
— Zaprzeczasz pan oczywistości?
— Oczywistość ta istnieje tylko dla uprzedzonych oczu.
Sędzia namyślał się przez chwilę, zaglądał w papiery, poczem w następny sposób rozpoczął na owo badanie:
— Wszak pan sam a nikt inny zajmowałeś się formalnościami potrzebnemi, do przewiezienia do Compiègne zwłok hrabiego de Vadans?
— Tak jest, ja sam.
— Po cóż to przewiezienie?
— Taką była wola mego wuja.
— Kiedy wyraził tę wolę.
— Podczas ostatniej swej choroby.
— Komu?
— Mnie.
— Przy świadkach?
— Nie panie, byłem sam wtedy kiedy to mówił...
— Tym razem również twierdzisz pan, ale nie dajesz dowodów.
— Ależ panie, gdybym nie otrzymał od mego wuja rozkazu, któremu czułem się obowiązany być posłusznym, w jakim że celu podejmowałbym się rzeczy wcale nieprzyjemnej?
— W celu który znamy dokładnie. Stawało się bowiem możliwem i łatwem w ciągu podróży dokonać zamiany trumien, rzecz która w Paryżu przedstawiała by trudności prawie nie do zwalczenia.
— Zaprzeczam temu z całych moich sił! — zawołał Raul.
— Zaprzeczanie uparte, stanowi część pańskiego systematu obrony. — Wuj pański miał dziecko, — legalną córkę wychowywaną zdala od siebie... Utrzymywać pan będziesz zapewne, że niewiedziaieś o istnieniu tej córki?
— Rzeczywiście nie wiedziałem...
— Twierdziłeś pan, że hrabia umarł bez napisania testamentu?
— Nie twierdziłem bynajmniej... Powiedziałem tylko poprostu, że tak sądzę.
— Nie mogłeś pan sam bez pomocy, dokonać zamiany trumien... Kto był pańskim wspólnikiem?
Raul ruszył ramionami.
— Żadnej nie dokonywałem zamiany — odrzekł — a zatem niepotrzebowałem wspólnika.
— Jeżeli nie pan to uczyniłeś, przez kogo zatem zamiana była dokonaną?
— Nie wiem.
— Otrzymałeś pan w Paryżu, z rąk woźnicy Saturnina, klucz od furgonu pogrzebowego, w którym umieszczoną była trumna?
— Tak panie.
— Wsiadłeś na przednie siedzenie furgonu aby towarzyszyć zwłokom?
— Tak panie?
— Sam?
— Sam.
— Zatrzymałeś się pan w Pontarmé i tam noc przepędziłeś?
— Tak panie.
— Według zebranych wiadomości okazuje się, że furgon wyprzężony, został umieszczony pod szopą, i że drzwi znajdujące się w blizkości tej szopy, z a wsze otwarte, wychodzą na drogę przecinającą mały lasek. Tam to podczas nocy, wśród strasznej burzy, przybył pański wspólnik na schadzkę... W godzinie oznaczonej, opuszczając swój pokój spotkałeś się pan z nim i świętokradztwa zostało spełnione. — Tak się rzeczy miały, nieprawda?
— Możliwem jest, że świętokradzki czyn zamiany trumny spełniony był rzeczywiście w Pontarme... Wydaje mi się to nawet prawdopodobnem, lecz ponieważ tego ja nie uczyniłem, nie mogę potwierdzić.
— Więc ciągle zaprzeczasz pan?
— Tak jest i to z całą energią do jakiej tylko jestem zdolny...
— Dla czegóż zamiast odbywać tak długą podróż furgonem, i nocować na drodze, nie kazałeś pan przewieźć furgonu pociągiem kolei żelaznej, co uprościłoby znacznie rzecz całą.
— Nie pomyślałem o tem, nikt mi na to nie zwrócił uwagi.
— A gdyby tak uczynił, naturalnie odrzuciłbyś pan tę myśl, przejazd koleją żelazną, czyniłby pański plan niewykonalnym.
— Widocznem jest, że jakaś tajemnicza fatalność ciąży na mnie... — rzekł Raul de Challins, czujący ogarniające go zniechęcenie i siły wyczerpujące się w tej nierównej walce — lecz zbrodni tej o jaką mnie oskarżają, w jakimże dopuściłbym się celu?
— W jakim celu? — zawołał z gwałtownością sędzia śledczy. — W celu prędszego odziedziczenia majątku, który pragnąłeś schwycić, a szczególniej aby przeszkodzić wujowi oznajmienia egzysteneyi legalnego dziecka, którego prawa unicestwiłyby pańskie! Zabiłeś ojca ażeby ukraść majątek córki...
Raul blady z czołem okrytym potem, chwiał się na nogach słuchając tych słów.
— Jestem zgubiony! — wyjąknął w napadzie jak gdyby pomięszania. — Wszystko mnie potępia...
— Przyznaj się pan zatem, przyznaj! — rzekł sędzia, spodziewając się skorzystać z tej chwili słabości fizycznej i moralnej oskarżonego.
Pan de Challins nagle podniósł głowę:
— Nie — odrzekł — nie przyznaję się do niczego, i jeżeli sprawiedliwość oszukana potępi mnie, uderzy tem samem niewinnego.
Od tej chwili badanie ograniczało się na drobnych szczegółach, których nie widzimy potrzeby powtarzać.
Było już blizko trzeciej popołudniu kiedy Raul został odprowadzony do celi przez tych samych dwóch strażników, którzy poprzednio przyprowadzili go do gabinetu sędziego śledczego.
Pani de Garenncs wraz z synem zostali wezwani tegoż samego dnia, lecz w innych godzinach.
Baronowa nie przynosząc żadnego nowego faktu, starała się wszelkiemi siłami jak najwięcej obciążyć biednego Raula udając, że staje w jego obronie.


VI.

Berthaud jakeśmy powiedzieli, przed udaniem się do Pałacu Sprawiedliwości, wprowadził doktora Gilberta do pokoju chorego Honoryusza.
Ujrzawszy wychudła twarz i zapadłe oczy starego sługi, brat hrabiego Maksymiliana zmarszczył brwi.
Zbliżył się do łóżka, uścisnął rękę rekonwalescenta, przyglądał mu się przez chwilę potem rzekł:
— Byłeś chory mój przyjacielu, ciężko chory jak widzę... Powinieneś był uprzedzić mnie.
— Było to niepodobna panie Gilbercie.
— Dla czego?
— Zapadłem nagle na zapalenie mózgu. Straciłem przytomność i dopiero wczoraj byłem w stanie posłać panu depeszę; ale teraz mam się daleko lepiej, jak pan widzisz. — Zdaje mi się, że wyszedłem z niebezpieczeństwa...
— Nie mylisz się... — przerwał Gilbert.
Honoryusz mówił dalej:
— Nateraz zatem nie o mnie chodzi... przykazałeś mi pan zawiadamiać cię o wszystkiem co się tu stanie... Uprzedziłem pana, że dopełniono opieczętowania... Jeżeli zaś teraz prosiłem żebyś pan tu przyszedł to dla tego, że chodzi o nierównie ważniejsze rzeczy.
— Ważniejsze — powtórzył doktór — cóż to takiego?
— Pański siostrzeniec... pan Raul de Challins.
Honoryusz wstrzymał się.
— Cóż dalej zapytał Gilbert.
— Jest w więzieniu.
— Aha! — rzekł doktór nie wydając się zadziwionym. — Zapewne oskarżają go o zniszczenie testamentu mego brata...
— Niestety! panie, oskarżenie jest bezporównania straszniejszem! Pan Raul jest uwięziony pod zarzutem otrucia swego wuja.
— To fałsz!! — zawołał Gilbert — Raul jest niewinny, co do tego przynajmniej.
— Jestto również mojem najsilniejszem przekonaniem — odrzekł stary kamerdyner... lecz jak się zdaje mają dowody, dowody niezbite.
— Jakież?
— Sprawiedliwość nakazała ekshumacyę ciała na cmentarzu w Compiègne.
— I cóż?
— I cóż? trumnę znaleziono pustą... Zamiast ciała, cokolwiek ziemi.
— Cóż więcej?
— Pogłoski o otruciu obiegały w okolicy placu Saint-Sulpice... Denuacyacye przychodziły do prokuratora Rzeczypospolitej... Pan de Challins który sam jeden pielęgnował wuja podczas choroby, sam jeden był przy nim w ostatnich chwilach, towarzyszył zwłokom do Compiègne, m usiał być odpowiedzialnym za zniknięcie ciała, a zniknięcie to potępia go, ponieważ usuwając trupa, chciał również usunąć dowód materyalny zbrodni... na nieszczęście sędzia miał słuszność...
Doktór słuchał Honoryusza z głęboką uwagą.
— Wszystko to z sobą się wiąże — rzekł kiedy skończył kamerdyner — wszystko jest logicznem, a pomimo to dowody są tylko pozorne...
Honoryusz zapytał:
— Cóż więc przypuszczać, czemu wierzyć?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, Gilbert mówił dalej:
— Mówisz mi, że były denuucyacye?
— Tak?
— Czy denuncyacye te były anonimowe?
— Tego niewiem. — Pieczęcie zdjęto od tego czasu?
— Tak jest, tego właśnie dnia kiedy zachorowałem.
— Czy znaleziono testament?
— Nie.
— Żadnego papieru odnoszącego do przyjścia na świat dziecka, o którem ci wspominałem?
— Żadnego.
— A czy badano ciebie?
— Tak jest.
— Cóż odpowiedziałeś?
— To co wiedziałem, to com panu mówił... Lecz ograniczało się to do bardzo nieznaczących rzeczy.
— Inni służący, czy byli także badani?
— Są wezwani do stawienia się dziś przed sędzią śledczym i w tej chwili udają się do Pałacu Sprawiedliwości.
— Czy widziałeś baronowę de Garennes i mego siostrzeńca Filipa?
— Nie panie. — Dwa razy chodziłem do pani baronowej de Garennes aby zapytać ją, co się dzieje z panem de Challins, o którego aresztowaniu jeszcze nie wiedziałem, — ale... nie zostałem przyjęty...
— A czy nie wiesz, czy matka z synem byli obecni podczas ekshumacyi w Compiègne?
— Nie wiem.
— Czy możesz mi powiedzieć nazwisko sędziego śledczego, któremu ta sprawa jest powierzoną?
— Czytałem na wezwaniach przysłanych dla Berthaud i Zuzanny, że się nazywa pan Galtier...
Doktór zapisał to nazwisko, wypytywał o rożne szczegóły sprawy tej dotyczące, i odszedł pozostawiając Honoryusza samego w pałacu.
Wyszedłszy szybkim krokiem skierował się do Pałacu Sprawiedliwości, mówiąc do siebie:
— Nakoniec tajemnica zaczyna się rozświecać! Oskarżono Raula de Challins o otrucie wuja, (co jest absolutnym fałszem, ponieważ przekonałem się dopełniając autopsyę, że umarł całkiem naturalną śmiercią) ażeby oskarżenie uzasadnić, i ażeby Raul nie mógł się usprawiedliwić, wykradziono trupa! Wobec pustej trumny wina Raula nie podlega wątpliwości... Chcą go zgubić.. Ale kto?
Gilbert zastanawiał się przez pewien czas potem odpowiedział sobie:
— Ten co ukradł testament mego brata, znalazłszy w nim dowód istnienia legalnej córki, i który usuwając testament, gubiąc Raula, zamyślał stać się jedynym spadkobiercą... nie może to być nikt inny, jak tylko Filip de Garennes...
Doktór chwycił się ręką za czoło potem okryte i zadrżał:
— Filip de Garennes... — powtórzył. — Imię to staje w moim umyśle, a jednak nie chcę wierzyć żeby syn mojej siostry, zdolny był do tak nikczemnego czynu. — Co do niego zapewnię się... rozświecę wątpliwości... zbiorę dowody... — Lecz Raul oskarżony, uwięziony, jest przecie niewinny... mam absolutną pewność! Przedewszystkiem muszę uwolnić go z więzienia... później z jego pomocą szukać będę prawdziwego winowajcy, we dwóih, wspólnemi siłami, znajdziemy... przysięgam!


VII.

Monologując w ten sposób głośno niemal, sam o tem nie wiedząc, doktór Gilbert przez ulicę Seine doszedł do quais i wszedł do Pałacu Sprawiedliwości, tam zapytawszy się o drogę udał się na długi korytarz, na którego jednej stronie znajdują się drzwi prowadzące do gabinetów sędziów śledczych, i zwracając się do woźnego, zapytał go:
— Gabinet pana Galtier, jeżeli łaska?
Zamiast odpowiedzi, woźny zapytał:
— Masz pan wezwanie?
— Nie, przychodzę w pewnym interesie.
— Wątpię ażeby pan Galtier mógł pana przyjąć, bardzo jest w tej chwili zajęty, oto są świadkowie którzy jeszcze nie byli przesłuchani i oczekują kolei.
Jednocześnie woźny wskazał trzy osoby, siedzące na jednej z ławek umieszczonych w galeryi przy ścianie naprzeciwko drzwi gabinetów sędziów śledczych.
Gilbert machinalnie zwrócił swój wzrok w ich stronę.
Była to kobieta i dwóch mężczyzn.
Doktór poznał Berthaud który otwierał mu drzwi pałacu na ulicy Garancière.
Dwóch innych osób nie znał, była to stara Zuzanna i Filip de Garennes.
Ten ostatni z ciekawością przyglądał się temu wysokiemu starcowi, z brodą i włosami białemi, którego twarz nosiła na sobie rzadki wyraz dystynkcyi a wysoka postać dziwną miała godność.
Gilbert mówił dalej:
— Kiedy więc, jak się panu zdaje, pan sędzia śledczy będzie wolny?
— Nie wcześniej jak o szóstej.
— Dobrze, powrócę więc o szóstej.
— Jeżeli panu chodzi o to aby go widzieć, bądź pan tu o wpół do szóstej... zaniosę mu pańską kartę...
— Gdzie się znajduje gabinet prokuratora Rzeczypospolitej?
— Na dole, każdy panu wskaże.
— Dziękuję.
Gilbert znalazł bez trudu wskazane miejsce, zapytał odźwiernego bardzo imponującej miny, który również jak to uczynił woźny poprzednio, zapytał go:
— Czy ma pan wezwanie?
— Nie mam, ale powód, który mnie tu sprowadza jest wielkiej wagi, koniecznem jest, ażeby pan prokurator, zechciał mnie przyjąć i wysłuchać, jak może być najprędzej.
— To będzie trudno mój panie... Jednakże daj mi pan swoją kartę, wręczę ją panu prokuratorowi Rzeczypospolitej.
— On mnie nie zna i nie mam żadnej karty przy sobie... Zechciej pan tylko mu powiedzieć, że przychodzę w sprawie odnoszącej się do śmierci hrabiego Maksymiliana de Vadans, że nazywam się doktór Gilbert i że przynoszę mu wiadomości bardzo ważne i nieoczekiwane...
W tej chwili, odgłos dzwonka rozległ się z gabinetu i odźwierny pospieszył udać się tam.
Doktór pozostał na środku przedpokoju, w którym prócz niego z dziesięć osób siedziało na ławkach wokoło ściany ustawionych.
Oczekiwanie jego nie trwało długo.
Odźwierny powrócił i rzekł mu:
— Racz pan iść za mną.
Wprowadził go do gabinetu z wielkiem zgorszeniem osób, które przed nim przyszły, a niektóre z nich oczekiwały już przeszło od dwóch godzin.
Prokurator Rzeczypospolitej, ujrzawszy wchodzącego doktora Gilberta powstał z miejsca.
Gilbert skłonił się.
— Więc to pan nazywasz się doktór Gilbert? — zapytał prokurator.
— Tak panie.
— I to pan przesłałeś mi dwanaście czy piętnaście dni temu list, zawierający akt urodzenia córki hrabiego Maksymiliana de Vadans, wychowywanej w tajemnicy zdala od swego ojca, a której dziedzictwa tylko co nie zagrabiono?
— Tak panie, to ja.
— W tym liście nie twierdziłeś pan jednakże aby dziecko to żyło jeszcze?
— I nie mogę utrzymywać tego dziś nawet jeszcze... Jedyna osoba mogąca dostarczyć mi pewne wiadomości co do istnienia córki hrabiego Maksymiliana de Vadans, znajduje się obecnie w Ameryce, w domu zdrowia bardzo chora i jak na teraz w niemożności odpowiedzenia na pytania, tak mnie donosi ten telegram z Nowego Yorku odebrany przezemnie wczoraj wieczorem, i który mam honor panu zakomunikować.
Prokurator Rzeczypospolitej odczytał krótką depeszę, poczem podniósł oczy na starca, którego powierzchowność pomimo pewnej oryginalności, wzbudzała szacunek.
Nie ulegało wątpliwości, że to nie był zwyczajny człowiek.
— A więc panie — mówił dalej prokurator Rzeczypospolitej — nie masz pan nic nowego do doniesienia mi, w przedmiocie tego dziecka, o które nam chodzi?
— Nie panie, ale przychodzę pomówić z panem o rzeczy niesłychanie ważnej...
— Odnoszącej się do sprawy hrabiego de Vadans?
— Tak jest.
— Znałeś pan hrabiego?
Gilbert zadrżał.
— Znałem go panie — odpowiedział wzruszonym głosem — znałem go bardzo dobrze...
— I przynosisz pan wyjaśnienia dotyczące się jego śmierci?
— Przychodzę przeszkodzić spełnieniu pomyłki sądowej, która mogłaby być nie do naprawienia.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Żądam od pana w imieniu sprawiedliwości, nie tej, którą pan reprezentujesz, lecz sprawiedliwości bozkiej, — uwolnienia z więzienia wicehrabiego Raula de Challins.
Prokurator Rzeczypospolitej spojrzał na doktora Gilberta z widocznym niepokojem.
— Mam przed sobą waryata — myślał.
Gilbert odgadł myśl tę na jago twarzy, dał głową znak przeczenia i odrzekł z melancholicznym uśmiechem:
— Mylisz się pan. Jestem całkiem w zdrowym stanie umysłu i wkrótce będziesz pan miał tego dowód.
— A więc wytłomaćz mi swoje słowa... Czyż nie wiesz pan jakie zarzuty ciążą na panu de Challins?
— Wiem wszystko... wiem, że oskarżają go o otrucie wuja...
— I o wykradzenie trupa, ażeby ukryć materyalny dowód zbrodni... — dodał prokurator Rzeczypospolitej — i sama ta właśnie ostrożność, zwróciła się przeciwko niemu, każden umysł logiczny musi uznać go winnym.
— Ale jeżeliby ciało znalazło się? Jeżeli zostało dowiedzione, że nie zawiera ono ani jednego atomu trucizny? — odrzekł Gilbert.
Prokurator wzruszył ramionami.
— Przypuszczasz pan rzecz niepodobną — rzekł.
— Nie przypuszczam, lecz twierdzę i twierdzenie moje mogę poprzeć dowodami.
— Jakim sposobem?
— Ciało ś. p. Maksymiliana de Vadans, znajduje się w Morfontaine, w moim domu.
Prokurator Rzeczypospolitej zdumiony podskoczył na krześle.
— W pańskim domu! — zawołał — zwłoki hrabiego de Vadans, znajdują się w pańskim domu?
— Tak jest panie, i z dyssekcyi której poddałem je, wypływa dla mnie najzupełniejsza pewność, że hrabia umarł śmiercią naturalną. — A zatem Raul de Challins żadnego nie miał powodu w ukrywaniu trupa, a zatem jest niewinny przemiany trumien, zarówno jak i otrucia... Wspominałeś pan o logice panie prokuratorze, oto ona właśnie i tym razem nie do zwalczenia.
Prokurator odzyskał zimną krew, i zapytał surowym głosem:
— Jakim sposobem się to stało, że trup hrabiego de Vadans znajduje się w pańskim domu? Oczekuję co do tego wyjaśnienia.
— Będziesz je pan miał zaraz.
Gilbert rozpoczął opowiadanie swej rannej przechadzki w okolicy Pontarmé, w towarzystwie dwóch swych chartów i rezultat tej przechadzki.
Prokurator Rzeczypospolitej słuchał go z natężoną uwagą i z zainteresowaniem się łatwem do zrozumienia.
— I nie znalazłeś pan żadnego śladu trucizny? — rzekł po ukończeniu opowiadania.
— Żadnego.
— A nie mogłeś pan dopuścić się jakiej pomyłki?
— Pomyłki tego rodzaju, nie panie... jestem siebie pewny... Rozkaż pan lekarzowi sądowemu aby ze mną pojechał a sprawdzi z łatwością to co utrzymuję...
— Jakimże u licha sposobem wytłomaczysz pan dopełnioną zamianę?
— Najprostszym sposobem w świecie. Chciano, rzucając podejrzenie otrucia, wywołać ekshumacyę zwłok, postawić sprawiedliwość wobec pustej trumny, a tym sposobem skompromitować Raula de Challins i złamać go pod ciężarem fałszywych pozorów. — Plan był zręcznie obmyślany, a najlepszy dowód że się udał, ponieważ nieszczęśliwy młodzieniec jest uwięziony.
— Któż więc miał tak wielki interes rzucić podejrzenie na pana de Challins?
— Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć.
— Dla czego?
— Dla tego, że nie mam dotychczas w ręku dowodów potrzebnych do wskazania nędznika, który dopuścił się tego niegodnego czynu...
— Lecz pan go podejrzywasz?
— Podejrzywam, to prawda...
— Daj mi więc poznać go...
— Nie! — odpowiedział Gilbert z mocą. — Aż do chwili kiedy podejrzenia moje nie zamienią się w pewność, nie dowiesz się pan.
— Jeżeli jednak nakazałbym panu mówić?
— Przekroczył byś pan swoje prawa i nic ze mnie nie wydobył... zanim czas nadejdzie... Mogę tylko powiedzieć panu, że sprawca, ktokolwiek bądź on jest, tej potwarczej denuncyacyi, i usunięcia trupa, przedewszystkiem usunął testament hrabiego de Vadans.
— Zkąd pan masz dowód, że hrabia de Vadans napisał testament?
— Oto jest...
Doktór Gilbert wydobył z kieszeni kopertę, z tej koperty wyjął arkusz bibuły, rozłożył go i podał prokuratorowi wskazując palcem na ślady atramentu, dodając:
— Co pan tu widzisz?
Prokurator Rzeczypospolitej wziął lornetkę i po starannem przyjrzeniu się, odrzekł.
Litery pomięszane nie należące do alfabetu francuzkiego i które dla mnie nie przedstawiają żadnego znaczenia...
— Zechciej pan przeczytać zaczynając od lewej ręki...
Prokurator wydał okrzyk.
Cztery słowa: To jest mój testament, ukazały mu się jasno i całkiem czytelnie.
Spojrzał na doktora Gilberta ze zdumieniem, wzrokiem pytającym: Gilbert rzekł:
— Rozumiesz pan nieprawdaż? Ten frazes napisany został na kopercie, i aby ją wysuszyć użyto tego arkusza bibuły...
— Jakim sposobem bibuła ta znajduje się w pańskiem ręku, zapytał prokurator coraz bardziej zdziwiony.
— Znalazłem ją w pokoju w którym umarł hrabia de Vadans.
— Któż panu pozwolił wejść do tego pokoju?
Gilbert skrzyżował ręce na piersiach...
— Nazywam się Gilbert Henryk-Ludwik hrabia de Vadans — odrzekł — Maksymilian był moim bratem... Żyliśmy zdala od siebie od osiemnastu lat, i nie widziałem go odtąd żyjącego...
Prokurator Rzeczypospolitej patrzał na mówiącego ze wzruszeniem nie do wypowiedzenia.
Drżący głos, głębokie zmarszczki, białe włosy tego człowieka starego przedwcześnie, jasno wskazywały głębokie zmartwienia, i rany dotychczas nie zabliźnione.
Gilbert mówił dalej:
— Uważano mnie za umarłego przez ciąg osiemnastu lat. Brat mój podzielał również to ogólne przekonanie... Trzeba koniecznie żeby przekonanie to trwało, tym tylko sposobem stanie się dla mnie możliwem, wyjawienie panu prawdziwego winowajcy.
— A więc to nie Raul de Challins wykradł testament, którego ślady odkryłeś pan?
— Z pewnością nie! Dlaczegóż miałby go wykradać? Tak jak wszyscy nie wiedział aby jego wuj miał córkę; był jednym z naturalnych spadkobierców, i mógł przypuszczać, że hrabia który go bardzo kochał, wyróżni go w swojej ostatniej woli.
— Nakoniec testament zniknął. — Któż z usunięcia go korzyść odnosił?
— O tem właśnie dowiedzieć się należy i dowiem się niezawodnie... Zamiast policyi ja poszukiwania rozpocznę i przysięgam, że odkryję winowajcę a wtedy powiem panu: Oto on jest, a oto są dowody jego zbrodni! Ale aby dojść do tego celu potrzebnem jest koniecznie uwolnienie pana de Challins...
— To czego pan żądasz jest niemożliwe.
— Zaręczam za mego siostrzeńca... Ofiaruję złożyć gdzie należy, choćby największą sumę... milion nawet...
— Sprawiedliwość nie przyjmuje kaucyi kiedy idzie o zarzut morderstwa. Nie podobna położyć dość złota na szalę, na której z drugiej strony ciąży krew lub trucizna. — Znasz pan prawdziwego zbrodniarza a przynajmniej podejrzywasz go... Wymień... a pan de Challins natychmiast będzie wolny.


VIII.

— Nie przyjmujesz pan kaucyi, gdy chodzi o zarzut morderstwa, rozumiem to dobrze — odrzekł Gilbert. — Lecz nic panu nie zabrania, w samym nawet interesie sprawiedliwości, tymczasowo wypuścić na wolność pana de Challins, oddając go pod nieustający nadzór, strzegąc wszelkich jego czynności, i śledzie starannie za wszystkiem co robi... Jest to możliwe i praktykuje się... Nie żądam zupełnego uwolnienia z powodu braku czynu karygodnego... Żądam przeciwnie aby śledztwo nie zostało przerwane, i aby proces szedł zwykłą koleją... Sądowi przysięgłych przedstawię dowody. Chcę ażeby człowiek którego zbrodnicza ręka sprofanowała trumnę hrabiego de Vadans, człowiek który ukradł testament mego brata, chciał zgubić Raula de Challins, został ukarany... Zarówno jak pan pragnę ukarania zbrodniarza i obiecuję panu, że kara będzie straszną! Ale do tego potrzebuję pana de Challins... Odpowiadam za niego wszystkiem: ciałem, duszą i honorem! Powróć mu pan wolność. Jeżeli się mylę, jeżeli odkryję żem zbłądził, przysięgam panu, że mu powiem: Zbrodniarz to on! — Należy do pana, zabierz go sobie!
Gilbert mówił jeżeli nie wymownie, to przynajmniej z porywającym ogniem. Czuć było w tych słowach ożywiające go przekonanie.
Prokurator Rzeczypospolitej nadzwyczaj wzruszony, nie wiedzący jak sobie postąpić, chodził wielkiemi krokami tam i na powrót po pokoju.
Nagle zatrzymał się przed bratem Maksymiliana i zatapiając swój wzrok w jego oczach, powiedział:
— Dla czego ukrywasz pan przedemną prawdę? Masz, albo przynajmniej sądzisz mieć pewność. Niech ją podzielam... Imię zbrodniarza jest na twoich ustach... wymów to imię...
— To niepodobna... — odrzekł Gilbert.
— Dla czego?
— Podejrzy wam kogoś to prawda... lecz jeżeli się mylę... jeżlibym wydał nazwisko niewinnego, stałbym się również potwarczym denuncyantem...
Prokurator uczynił ruch gwałtowny. Chciał mówić. Gilbert nie dozwolił mu:
— Błagam pana nie żądaj odemnie wyjaśnień których dać nie mogę i uczyń to czego żądam. Widzę, że moja wstrzemięźliwość uderza pana... Tajemnica która zdaję się otaczać moje kroki, wydaje się panu nie zgadzającą z uszanowaniem prawa, które pan reprezentujesz, lecz tajemnica ta jest konieczna ażeby sprawę całą na jaw wyprowadzić! Miej pan nadzieję... Zostaw mi zupełną swobodę działania... Prowadź pan jak najściślejsze śledztwo... Zbieraj przeciwko Raulowi de Challins wszelkie zarzuty i dowody potępiające... Im one będą liczniejsze, tem rehabilitacja będzie miała więcej rozgłosu...
Prokurator Rzeczypospolitej zadzwonił.
Wszedł odźwierny.
— Nikogo już dzisiaj nie przyjmuję — rzekł do niego. — Odpraw osoby czekające... Uprzedź sędziego śledczego pana Galtier i pana szefa Bezpieczeństwa, że ich proszę aby przyszli do mego gabinetu... Niech zawiadomią jednocześnie lekarza służbowego... Będę go potrzebował.
Odźwierny wyszedł.
— Szósta godzina — mówił prokurator spojrzawszy na zegar. — W pół godziny mniej więcej, trzy osoby, po które posłałem przybędą na moje rozkazy. Jakim sposobem moglibyśmy udać się do Morfontaine, nie tracąc czasu?
— Pociąg wychodzi z Paryża o godzinie kwadrans na dziesiątą... Wysiądziemy na dworcu w Survilliers o dziesiątej minut siedemnaście.. Powóz od stacyi zawiezie nas do Morfontaine, gdzie staniemy o wpół do dwunastej — odrzekł Gilbert.
— Pojedziemy razem... Potrzebuję zobaczyć ciało hrabiego de Vadans. — Sędzia śledczy prowadzący śledztwo, szef Bezpieczeństwa i lekarz sądowy pojadą z nami.
— Jestem na pańskie rozkazy, panie prokuratorze... Lecz zechciej pan przypomnieć sobie, że nie odpowiedziałeś mi dotychczas...
— Na co?
— Na moje żądanie wypuszczenia na wolność pana de Challins...
— Odpowiedź moja zależeć będzie od rezultatu naszej podróży do Morfontaine... Na teraz daj pan jakie szczegóły o dziecku którego akt urodzenia przysłałeś pan mnie.
— Mogą tylko powtórzyć panu to co mówiłem na początku naszej rozmowy... Nie wiem nawet, czy to dziecko żyje jeszcze.. Jedyna osoba mogąca dać co do tego objaśnienia, w Nowym Yorku... zagrożona śmiercią.
— Co za powód mógł skłonić hrabiego de Vadans, do wychowywania zdala od siebie swej legalnej córki, o której urodzeniu nikt nie wiedział.
— Pytasz mnie pan o tajemnicę która nie do mnie należy, i której nie mam prawa wyjawić... Wiedz pan tylko, że odtąd jedynym celem mego życia jest odszukanie tego dziecka żywego lub umarłego, i rozświecenia wtedy ciemności jakiem i jego egzystencya umyślnie otoczoną została...
Zaledwie Gilbert skończył te słowa kiedy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł prokurator.
Szef Bezpieczeństwa wszedł, a zaraz po nim sędzia śledczy.
— Wezwałem was panowie dla ważnej bardzo sprawy — rzekł prokurator. — Jak stoi szanowny kolego sprawa zbrodni na ulicy Garancière?
Pan Galtier spojrzał na doktora Gilberta.
— Możesz pan mówić — rzekł prokurator zrozumiawszy to nieme zapytanie. — Pan doktór Gilbert... On to przesłał nam akt urodzenia córki hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Sędzia i szef Bezpieczeństwa ciekawie spojrzeli na starca, poczem pan Galtier odpowiedział:
— Śledztwo prawie ukończone.
— Wydobyłeś pan przyznanie od pana Raula de Challins?
— Bynajmniej... Zaprzecza wszystkim zarzucanym mu faktom i walczy z oczywistością z energią nie do uwierzenia... Utrzymuje, że padł ofiarą jakiejś fatalności... Albo ten młodzieniec jest łotrem nad wiek zatwardziałym, albo też pomimo oskarżających go pozorów jest niewinnym. Tego ostatniego jednak nie podobna przypuścić...
— Być może... — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej. Potem podczas gdy sędzia i szef Bezpieczeństwa zamieniali spojrzenia zdziwienia, mówił dalej:
— Pan doktór Gilbert, dziwne mi opowiedział rzeczy, takiej natury, że dozwalają wierzyć w niewinność oskarżonego... Raul de Challins mógł paść ofiarą nikczemnych machinacyi, jakiegoś łotra zamierzającego zgubić go.
— Ależ to nie możliwe — chyba, że Raul de Challins zdoła wyjaśnić jakim sposobem i przez kogo zostało dokonane podstawienie trumny napełnionej ziemią w miejsce zawierającej zwłoki... Dopóki tego wyjaśnienia mieć nie będę popartego niezbitemi dowodami, uważać będę zawsze Raula de Challins za tego, który otruł swego wuja i usunął ciało dla usunięcia zarazem śladów trucizny...
— Zwłoki są znalezione... — rzekł prokurator Rzeczypospolitej.
Słowa te, wypowiedziane spokojnie, sprawiły efekt gwałtownego uderzenia elektryczności.
— Znalezione! — powtórzył zdumiony sędzia śledczy.
— Tak.
— Przez kogo?
— Przez pana doktora Gilberta.
I prokurator Rzeczypospolitej, powtórzył to co mu Gilbert opowiedział.
— Istotnie — odrzekł szef Bezpieczeństwa po wysłuchaniu opowiadania — jest to jakaś tajemnica którą zgłębić należy i która może wyjść na korzyść pana de Challins.
— Cóż więc robić mamy? — zapytał sędzia.
— Zaraz panu powiem...
Prokurator Rzeczypospolitej miał zacząć mówić, gdy zaanonsowano doktora Yvos.
Lekarz sądowy był człowiekiem pięćdziesięciu lat wieku, cokolwiek siwiejącym, fizyonomii do najwyższego stopnia inteligentnej; — wszedł do gabinetu, ukłonił się zebranym osobom i wzrok swój utkwił w Gilbercie.
Ten nie był wstanie ukryć wrażenia.
— Kochany doktorze — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — kazałem pana prosić dla bardzo ważnej rzeczy.. Zawiozę pana do Morfontaine, gdzie, dopełnisz pan sądowego sprawdzenia, w mieszkaniu pańskiego kolegi pana doktora Gilberta, którego mam honor panu przedstawić.
Znowu lekarz sądowy wlepił przenikliwe swe oczy w twarz człowieka, którego mu przedstawiono i zadrżał z kolei.
— Ależ nie mylę się! — zawołał nagle.
— Włosy zbielały, twarz schudła, lecz rysy zawsze też same! znam pana i to oddawna! Razem słuchaliśmy kursów w Ecole de Medecine... Razem zostaliśmy doktorami... Czyżbym się mylił?
— Nie mylisz się wcale mój, przyjacielu — odrzekł brat Maksymiliana, wyciągając rękę — jestem doktorem Gilbertem.
— Gilbertem de Vadans do licha!! Dawnym moim towarzyszem! Najlepszym przyjacielem młodych lat.
Słysząc nazwisko wymówione przez doktora Ivos, sędzia śledczy i szef Bezpieczeństwa zakrzyknęli.
— Gilbert de Vadans, brat hrabiego Maksymiliana? — rzekł sędzia.
— On sam.
— Byliśmy przekonani żeś umarł w Ameryce — mówił doktór Ivos.
— Długi czas przebywałem w Nowym Yorku to prawda — ale żyję jak panowie widzicie, i bardzo się zestarzałem nieprawdaż? — dodał głuchym głosem.
— Panie prokuratorze — rzekł lekarz sądowy — mój kolega i przyjaciel, pomimo młodości, przed swojem zniknięciem należał do świeczników nauki. Wszyscy jego towarzysze uznawali jego wyższość, a profesorowie pokładali w nim wielkie nadzieje. Jakże szczęśliwym mnie czyni odnalezienie, tego drogiego Gilberta. A więc to do ciebie jedziemy do Morfontaine?
— Tak jest, do mnie mój przyjacielu.
— Jedźmy panowie... — rzekł prokurator Rzeczypospolitej. — Zjemy obiad w okolicy dworca Północnego, zkąd pojedziemy pociągiem odchodzącym o kwadrans na dziesiątą... W drodze wytłomaczę doktorowi o co chodzi.
Nie będziemy towarzyszyć sądownikom i dwóm lekarzom przez czas podróży, lecz połączymy się z nimi o wpół do dwunastej w nocy, w chwili przybycia do Morfontaine.
Wystarczy powiedzieć, że podczas drogi, Gilbert umiał zyskać sobie nie tylko szacunek, lecz najżywszą sympatyę wszystkich swych towarzyszów podróży.
Dzwonek willi dźwięczący pośród milczenia cichej nocy, obudził nagle dwoje służących nieoczekujących swego pana o tak późnej godzinie.
Psy radośnie szczekać poczęły, nie ażeby dawać alarm, lecz aby uczcić powrót drogiego pana.
Wilhelm na wpół ubrany, przybiegł zdumiony widząc doktora w tak licznem towarzystwie.
Gilbert zaprowadził swego kolegę i sądowników do Kwadratowego domu.
— Światła! — zawołał na Wilhelma. — Potem powiesz Zuzannie żeby przygotowała pokoje i przyrządziła jak umie najlepiej wieczerzę...
Wilhelm przyniósł zapalone świece.
Doktór wziął jedną i wprowadził swych gości do pracowni, którą poprzednio opisywaliśmy. Dziwny jej pozór uderzył ich.
Na środku pokoju, na dwóch kozłach, przykry te czarną krepą z krucyfiksem hebanowym, rysowały się wydłużone kształty trumny.
— Panowie — rzekł Gilbert — oto trumna znaleziona przez moje psy około wioski Pontarmé. Z pomocą służącego, którego tylko co widzieliście, następnej nocy potajemnie przywiozłem ją tutaj... Na miedzianej tablicy wyczytałem nazwisko mego brata. Przypuszczałem zbrodnię i postanowiłem przekonać się o tem. — W każdym razie znalazłem się wobec niewytłomaczonej tajemnicy, którą chciałem koniecznie wyjaśnić... Przystąpiłem zatem do autopsyi, która mi dowiodła, że podejrzenia moje co do otrucia nie miały żadnej podstawy. Za chwilę okażę panom protokół zawierający najdrobniejsze szczegóły całej operacyi...
— Ale — zapytał prokurator Rzeczypospolitej — jakim sposobem możesz pan trzymać ciało w tym pokoju?
— Dokonałem zabalsamowania za pomocą nowej metody przywiezionej przezemnie z Ameryki, dzięki której ciało pozostało nienaruszone, jak gdyby zamienione w mumję, na czas nieokreślony. Będziecie panowie mogli osądzić doskonałość tej metody.
Mówiąc te słowa Gilbert, zdjął krucyfiks; potem krepę, którą trumna była okrytą.
Przycisnął sprężynę przytwierdzoną przez niego do wieka aby utrzymać trumnę w hermetycznem zamknięciu.
Wieko podniosło się i ciało owinięte całunem ukazało się.
Twarz jedynie była odkryta, znajdowała się ona w stanie konserwacyi tak doskonałej, z takim wyrazem spokoju, że zdawało się obecnym, że znajdują się raczej w obecności snu, aniżeli śmierci.
Doktór Ivos pochylił się i długo przypatrywał się tej twarzy nieruchomej na zawsze.
— Dość spojrzeć na rezultat zabalsamowania — rzekł nakoniec, aby mieć pewność, że hrabia de Vadans nie był otruty. Najlżejsza doza trucizny zmięszana z krwią, niedopuściłaby podobnej mumifikacyi.
— Tak jest istotnie, — odrzekł Gilbert — i mój protokół potwierdza to.
— Masz pan tu zapewne laboratoryum chemiczne? — zapytał sędzia śledczy.
— Tak jest, zaraz tam panów zaprowadzę. W laboratoryum tem właśnie dopełniłem zabalsamowania i poddałem trzewia analizie chemicznej, która musiałaby wykazać każdą truciznę... Doświadczenia te powtórzę wobec panów, są one stanowcze.


IX.

Gilbert zamknął trumnę, okrył ją krepą, postawił krucyfiks na swojem miejscu i wprowadził swych gości do laboratoryum dotykającego do gabinetu.
Lampy zostały zapalone i brat zmarłego hrabiego oddał do dyspozycyi swego kolegi, słoje zawierające szczątki organiczne, na których robił doświadczenia.
Doktór Ivos wziął się natychmiast do kontrpróby, używając wszelkich środków wskazanych przez naukę.
Kiedy ukończył, sędzia śledczy zapytał go:
— Cóż pan mówisz?
— Utrzymuję toż samo co mój kolega, że nie było otrucia, hrabia de Vadans umarł na anemię i wycieńczenie sił... zgasł jak lampa w której brak oliwy.
— Oto jest protokół, który spisałem — rzekł Gilbert, podając doktorowi Ivos kilka arkuszy papieru drobnym charakterem zapisanych.
— Przeczytaj pan proszę... i jeśli uznasz, daj swoją aprobatę...
— Zobowiążesz mnie pan czytając głośno — rzekł prokurator Rzeczypospolitej.
Lekarz sądowy odczytał głośno, i po skończeniu, zawołał:
— Protokół ten jest arcydziełem logiki i jasności, jestem gotów podpisać jego konkluzye...
— Podpisz więc pan — rzekł prokurator, poczem po podpisaniu dodał: — A zatem mamy przekonanie panowie, że hrabia Maksymilian de Vadans, nie umarł otruty, a skutkiem tego na panu de Challins, ciążą tylko dwa pozostałe zarzuty, ważne bez kwestyi, lecz nie tak straszne, to jest wykradzenie testamentu swego wuja i zamiany trumien.
Sędzia śledczy zabrał głos:
— Wątpliwość powstała w moim umyśle — rzekł — wszystko się wiązało w tem potrójnem oskarżeniu. Pierwsze upadło, i dwa drugie również nie wydają mi się zbyt poważnemi. Jakie jest zdanie pana szefa Bezpieczeństwa?
— W zupełności podzielam pańskie zdanie i doktora Gilberta — odrzekł. — Oczywistem jest, że jakaś nieznana ręka, ręka wroga, urządziła wszystko z tak piekielną zręcznością, aby pan de Challins wydawał się winnym zbrodni, których nie popełnił. Co to za ręka? Tego nie wiemy, lecz dowiedzieć się trzeba, dowiedzieć się za jaką bądź cenę! Ażeby dojść do tego odkrycia, doktór Gilbert żąda tymczasowego wypuszczenia na wolność wicehrabiego de Challins, ale niech wie i niech wiedzą wszyscy, że śledztwo się prowadzi, i że stawiony będzie przed sąd przysięgłych. Trzeba koniecznie żeby tak się stało, inaczej prawdziwi winowajcy mogliby się przestraszyć i zapomocą ucieczki wymknąć się z rąk naszych. Tych winnych doktór Gilbert obiecał nam wyjawić. — Słowa dotrzyma, tak sądzę, i jestem tego pewny, on sam więcej uczyni aniżeli wszyscy nasi agenci.
— Możecie panowie liczyć na mnie! — zawołał Gilbert — nie ustąpię przed zadaniem jakie mi powierzacie. — Koniecznem jest aby rehabilitacya była tak publiczną i rozgłośną jakiem było oskarżenie... W dzień Sądu, wobec trybunału, wobec tłumów, z pomocą Boską odkryję prawdę, zdemaskuję prawdziwego zbrodniarza, przysięgam na to!
— Więc dobrze panie — rzekł prokurator Rzeczpospolitej — stanie się zadość pańskiemu żądaniu, chybaby pan sędzia śledczy, decydujący w tej sprawie ostatecznie, sprzeciwił się.
— Nie sprzeciwiam się bynajmniej — odrzekł pan Galtier — podpiszę jutro rozkaz wypuszczenia na wolność za kaucyą (doktór Gilbert ofiarował swoją) i poproszę pana szefa Bezpieczeństwa o zorganizowanie tajemnej obserwacyi nad panem Raulem de Challins.
— Wydam stosowne rozporządzenia... — rzekł szef Bezpieczeństwa.
— Bardzo panom jestem obowiązany, za okazane zaufanie w to com utrzymywał — rzekł Gilbert wzruszony. — Powtarzam, że odpowiadam za mego siostrzeńca osobą i honorem, co zaś do córki mego brata wkrótce wiedzieć będę co się z nią stało...
Sprawa była skończona.
Doktór Gilbert zaprowadził swych gości do sali jadalnej, gdzie wieczerza, złożona z zimnych potraw, zastawioną była staraniem Zuzanny.
Po wieczerzy trwającej krótko lecz nie milczącej bynajmniej, przedstawiciele sprawiedliwości zajęli pokoje dla nich przygotowane, gdzie już za nimi nie pójdziemy.
O dziesiątej zrana powrócili do Paryża, Gilbert nie uważał za stosowne im towarzyszyć.
Zaraz po przybyciu do pałacu Sprawiedliwości, pan Galtier dał rozkaz przyprowadzenia natychmiast Raula de Challins.
Zanim wypuści go na tymczasową wolność, chciał zadać mu jeszcze kilka pytań i udzielić pewnych rad.
W pół godziny młody człowiek zawsze prowadzony przez dwóch strażników, wszedł do gabinetu, w którym oprócz sędziego śledczego, znajdował się szef Bezpieczeństwa i Jodelet agent policyjny, którego widzieliśmy przedtem sprawdzającym pogłoski ludowe w okolicy placu Saint-Sulpice.
Raul był bardzo blady.
Co prawda nie utracił jeszcze ostatniej cząstki odwagi po wczerajszem badaniu, lecz wszystko zdawało się tak składać na jego potępienie, że czuł słabnącą energię, a wraz z niepokojem przerażenie ogarniało jego duszę.
— Czyż pan jeszcze będziesz mnie badał, albo raczej brał na tortury? — zapytał sędziego powitawszy go. — Po cóż? Napotykasz pan nie umyślne milczenie, ale niepodobieństwo odpowiedzenia panu... — Powiedziałem wczoraj wszystko com wiedział... wszystko com mógł powiedzieć...
— Pomimoto chciałbym jeszcze pewnych zasięgnąć od pana wyjaśnień — odrzekł sędzia grzecznym tonem, wcale niepodobnym do wczorajszego.
Raul skłonił się.
Sędzia mówił dalej.
— Czy znasz pan doktora Gilberta?
Raul spojrzał z zadziwieniem.
— Nie — odpowiedział — nie znam go.
— Zbierz pan wspomnienia...
— Uczyniłbym to napróżno... Po raz pierwszy słyszę nazwisko doktora Gilberta...
— Czy jesteś pan tego pewny?
— Pewny najzupełniej.
— Doktór Gilbert opiekuje się jednak panem.
— Opiekuje się mną? — powtórzył młody człowiek z wzrastającem zadziwieniem.
— Tak jest... Zajmuje się panem bardzo troskliwie.... prosił nawet, a pan prokurator Rzeczypospolitej jak również i ja, przychyliliśmy się do prośby, wypuszczenia pana tymczasowo na wolność, za kaucyą...
— Wypuszczenia mnie na wolność za kaucyą! — zawołał Raul któremu serce zabiło z radości. — A więc... ciążące na mnie oskarżenie ustaje; uznaliście panowie moją niewinność, zrozumieliście, że jestem ofiarą niesłychanej potwarzy, podłych machinacyi jakiegoś nędznika, pragnącego mojej zguby.
— Nie tak prędko panie de Challins... — odrzekł sędzia. — Gdybyśmy mieli pewność twej niewinności, nie chodziłoby o prowizoryczne wypuszczenie na wolność, ale o uznanie niepoczytalności, a o niczem podobnem nie wspomniałem panu... Widzieliśmy doktora Gilberta... Wytłomaczył on nam, że istotnie mógłbyś pan być ofiarą jakiejś tajemnej machinacyi, wskutek tego uznaliśmy możliwem zgodzić się na jego żądanie, i za chwilę będziesz pan wolny.
— Wolny! wolny! — powtarzał młody człowiek w upojeniu. — Ale któż jest ten doktór Gilbert, który się mną interesuje? — dodał.
— Jestto człowiek niepowszedni... Uczony, mogący wiele dla pana uczynić, i którego rad słuchać pan powinieneś, ponieważ, zrozum mnie pan dobrze, wypuszczenie pana na wolność, nie znaczy bynajmniej aby sprawiedliwość porzuciła dochodzenie sprawy. — Śledztwo prowadzić się będzie w dalszym ciągu... i będziesz pan stawiony przed sąd przysięgłych.
— Przed sąd przysięgłych! — powtórzył Raul.
— Tak jest.
— Ale jeżeli zostanie dowiedzionem, że nie jestem winnym?
— W każdym wypadku i we własnym pańskim interesie potrzeba abyś był sądzonym, koniecznem jest aby niewinność wyszła na jaw publicznie i ażeby również publicznie prawdziwy złoczyńca został zdemaskowany... Zresztą udasz się pan do Morfontaine, do doktora Gilberta; który da panu instrukcye... Liczy on na pana, powiem więcej: aby pana usprawiedliwić, potrzebuje on pana.
— Pojadę panie... pojadę z głębi duszy podziękować temu nieznajomemu protektorowi, i oddać się na jego rozkazy... Jeżeli ma jakie wskazówki, któreby mogły doprowadzić do wykrycia prawdy, pomagać mu będę całemi siłami, całem sercem aby dać panom dowód, że jestem niewinny.
— Dowodu tego potrzebujemy koniecznie, do chwili w której nam go dostarczysz, należysz pan do sprawiedliwości. — Wolność pańska będzie raczej pozorną aniżeli rzeczywistą... Będziesz pan strzeżony, uprzedzam pana, i za pierwszym podejrzanym krokiem, za pierwszem usiłowaniem ucieczki, będziesz pan na nowo uwięziony.
— Sumienie nic mnie nie wyrzuca, pocóżbym miał uciekać? — zapytał Raul.
Nie odpowiadając na to pytanie, pan Galtier mówił dalej.
— Jak tylko obierzesz sobie pan mieszkanie, zawiadomisz mnie pan natychmiast, i nie będziesz opuszczał Paryża bez mego upoważnienia, w przeciwnym razie będziesz aresztowany. — Mogę pana potrzebować w każdej chwili.
— Uprzedzę pana, i nie będę się wydalał.
— Liczę na to. A teraz jesteś pan wolny. Pan szef Bezpieczeństwa uda się z panem do kancelaryi sądowej i dopilnuje aby wszelkie przez prawo wymagane formalności zostały dopełnione. Zaraz po wyjściu jedź pan do Morfontaine dla zobaczenia się z doktorem Gilbertem.
— Jestto mojem najgorętszem życzeniem.
— Idź więc pan, panie wicehrabio, mam nadzieję jak się znowu zobaczymy, będę mógł panu uścisnąć rękę.
— A ja z mej strony dziękuję panu za tę nadzieję.
Sędzia śledczy dał znak.
Dwaj strażnicy oddalili się.
Raul ukłonił się sędziemu i wyszedł z gabinetu z szefem Bezpieczeństwa.
Jak tylko opuścili gabinet, pan Galtier rzekł do agenta:
— Przypatrzyłeś się dobrze temu młodemu człowiekowi?
— Twarz jego jest tu wyryta — odpowiedział Jodelet dotykając się czoła. — Za lat dziesięć tak dobrze jak dziś poznam go wszędzie.
— Urządź się w ten sposób aby nadzór był rozciągnięty nad jego osobą... Zaczynam wierzyć w jego niewinność, pomimo to jednak chodzi mi bardzo abym był zawiadomionym o wszystkiem co on robić będzie. — Jeżeli cośkolwiek dozwalało by ci przypuszczać, że zabiera się opuścić Francyą, przeszkodzisz temu i natychmiast dasz mi znać...
— Dobrze panie... Czy mam jechać za nim do Morfontaine?
— Tak jest, ale urządź się tak aby nie domyślał się twojej obecności...
— Rozumiem, ucharakteryzuję się... Pan sędzia nie ma nic więcej do rozkazania, żadnych innych instrukcyi...
— Nie, to już wszystko.
Szef Bezpieczeństwa przedstawił w kancelaryi rozkaz pana Galtier, i dopełnił formalności wypuszczenia Raula.
Młodemu człowiekowi, gdy się znalazł na quai de l’Horloge przed ciężkiem sklepieniem bramy Conciergèrie, której drzwi z trzaskiem się za nim zamknęły, dozwoliwszy mu wyjść, zdawało się że oszaleje, taka upajająca radość serce jego ogarnęła.
— Wolny! — mówił do siebie ocierając czoło potem okryte. — Jestem wolny!! Wolny, właśnie wtedy kiedy ogarniać mnie poczęło straszne zniechęcenie, doprowadzające do rozpaczy! Wolny, dzięki tajemniczemu opiekunowi zajmującem u się mną, w chwili kiedy sądziłem się opuszczonym od wszystkich, zapomnianym, pogardzonym, zgubionym! Wśród tego strasznego milczenia, głos się odzywa, przemawia do mych sędziów, umie przekonać ich, i otwiera drzwi mego więzienia! Któż jest ten człowiek tyle inteligentny, że zrozumiał, że Raul de Challins nie mógł dopuścić się tak wstrętnej zbrodni, i tyle zręczny aby przekonanie to swoje przelać w sędziów oszukanych fałszywemi pozorami? Kto jest ten tajemniczy dobroczyńca, który powracając mi wolność, wraca mi życie, honor i miłość? Oh! tak udam się do niego aby go błogosławić, słuchać go, być mu posłusznym, i obaj śledzić będziemy nędzników, którzy mnie spotwarzyli! Trzeba koniecznie, ażeby śledztwo prowadziło się dalej i żeby proces rozstrzygnął się przed sądem przysięgłych, powiedział sędzia! Ma słuszność. Skandal oskarżenia zbyt był wielki. Wiadomość o zbrodni rozeszła się po całym świecie. Rehabilitacya musi mieć ten sam rozgłos!
Mówiąc to Raul szedł prędko, gestykulował sam o tem nie wiedząc, ci co go spotykali brali go za waryata.
Przeszedł most i znalazł się przy stacyi fiakrów w pobliżu placu Chatelet. Tu wsiadł do fiakra.
— Gdzie pan każe się zawieść? — zapytał woźnica.
Raul w tej chwili myślał o Genowefie, o swojej ukochanej Genowefie, która być może tak jak i inni wierzyła, że jest winnym. Jakaż będzie jej radość kiedy ujrzy go zjawiającym się nagle.
Otworzył usta, aby zawołać na woźnicę:
— Ulica Saint-Dominique...
Słowa te jednak zamarły mu na ustach.
— Nie — rzekł — naprzód doktór Gilbert. Wdzięczność przedowszystkiem, przed miłością nawet!


X.

Woźnica powtórzył zapytanie.
Raul już miał odpowiedzieć:
— Na dworzec Północny...
Lecz rzuciwszy oczami na swoje ubranie, spostrzegł, że piętnaście dni przepędzonych w więzieniu, a szczególniej własne jego opuszczenie i niedbałość strasznie je zniszczyły.
Bieliznę miał na sobie grubą i pospolitą, kupioną w jakimś lichym sklepie przez zawiadowcę Conciergèrie.
Poczuwszy dreszcz wstydu, odrzekł woźnicy:
— Ulica Garancière.
— Na kurs, czy na godziny?
— Na godziny.
Woźnica zaciął konia.
W kwadrans potem stanął na miejscu.
Pan de Challins wysiadł z powozu i gwałtownie zadzwonił do bramy pałacu.
Bramę otworzył Berthaud, zadziwiony bardzo a nawet trochę zgorszony takiem pańskiem uderzeniem dzwonka.
Nie mógł jednakże powstrzymać okrzyku radości ujrzawszy Raula.
— Pan wicehrabia!... — zawołał.
I cofnął się zdumiony oczom swoim nie wierząc.
— Tak Berthaud, tak, to ja, wolny jak widzisz — rzekł młody człowiek. — Później wszystko ci wytłomaczę... gdzie jest Honoryusz?
— Leży w łóżku, panie wicehrabio.
— W łóżku, więc chory?
— Był chory, panie wicehrabio... oh! bardzo, bardzo chory... o mało co nam nie umarł...
— A teraz?
— Teraz jest lepiej... wiele lepiej... wyszedł już zupełnie z niebezpieczeństwa.
Raul szybko przeszedł dziedziniec, w stąpił na wschody peronu, i pobiegł do pokoju starego sługi.
Berthaud i Zuzanna ze łzami w oczach, postępowali za nim.
Honoryusz na łóżku utrzymywany w postawie siedzącej, za pomocą stosu poduszek, nie spał; zastanawiał się nad wypadkami zaszłemi w tak krótkim przeciągu czasu, a myśli te zachmurzały jego twarz pargaminową i okrytą zmarszczkami.
Na widok swego młodego pana wydał okrzyk radości i wyciągnął do niego ramiona.
Pan de Challins rzucił się w jego objęcia.
— Wolny? Wolny!! szeptał poczciwy człowiek ze łzami w oczach.
— Tak, wolny mój stary przyjacielu.
— Ach! dzięki niebu, nigdym na chwilę nie wątpił! Wiedziałem dobrze, że pan wicehrabia jest niewinny.
— Niewątpliwie jestem niewinny, ale trzeba będzie jeszcze dowieść, i dowiodę... Teraz mam tylko kilka minut czasu przed sobą... Muszę się oddalić w pilnym interesie największej wagi. Dziś wieczór lub jutro powrócę do Paryża, i opowiem ci wszystko co zechcesz wiedzieć... Byłeś chory mój biedny Honoryuszu?
— Tak panie wice-hrabio, wiadomość o pańskiem aresztowaniu strasznym była dla mnie ciosem... padłem jak uderzony piorunem... Ach! byłem bardzo źle, zdawało się że nigdy nie przyjdę do siebie... Nakoniec pomimo wszystkiego, wydobyłem się, i te raz jestem spokojny, a ponieważ ujrzałem pana wicehrabiego... szybko wyzdrowieję.
— Spodziewam się mój przyjacielu... Nawet jestem tego pewny... No, ale teraz opuszczę cię na chwilę, pójdę zmienić ubranie.
— Ale pan wice-hrabia niedługo powróci?
— Dziś wieczór, lub jutro, jak ci mówiłem... Ach! jeszcze słowo... Czy nie przyszły do mnie jakie listy?
Honoryusz nie wiedział.
Zwrócił się do Berthaud obecnego podczas rozmowy i wzrokiem go zapytał.
Odźwierny odpowiedział:
— Żadnego nie było listu panie wice-hrabio.
Raul uczuł że mu się serce ściska.
Miał nadzieję znaleść parę słów od Genowefy. Czyżby i ona o nim zwątpiła? Pogarda, czyżby tak prędko zajęła miejsce miłości?
Pan de Challins uścisnął rękę rekonwalescenta i udał się do apartamentu jaki zajmował w pałacu.
Klucz był w zamku.
Na drzwiach dawały się widzieć ślady pieczęci, resztki czerwonego laku.
— Przypuszczali że tu znajdą dowody zbrodni której nie spełniłem!.. rzekł do siebie wice-hrabia.
Wszedłszy do pokoju, zmienił ubranie, zabrał pieniądze znajdujące się w jednej z szuflad biurka, wyszedł z pałacu, wsiadł do powozu oczekującego przed bramą i rzekł woźnicy:
— Na dworzec Północny.
Kwadrans po pierwszej, stał już przy kasie kolei żelaznej.
Pociąg mogący zawieść go do celu podróży tylko co odszedł.
Trzeba było oczekiwać na następny przeszło godzinę.
Raul dotychczas nic nie miał w ustach. Poraz pierwszy spostrzegł się, że żołądek upominał się o swoje prawa, wszedł do restauracyi w pobliżu dworca, i kazał sobie podać śniadanie.
Wraz z wolnością, spokój i apetyt mu powróciły, a chociaż jedzenie było dosyć liche, jadł z prawdziwą przyjemnością, myśląc o tem wszystkiem co mu się zdarzyło.
Pilno mu było znaleść się w obecności doktora Gilberta tego nieznanego i tajemniczego swego protektora.
— Kto to jest ten doktór Gilbert?
Dwadzieścia razy zadawał sobie to pytanie, nie znajdując odpowiedzi.
Nakoniec o wpół do trzeciej wsiadł do wagonu.
Przybywszy do Survilliers zajął miejsce w powozie kursującym pomiędzy tą stacyą a Morfontaine.
W Morfontaine, pierwsza osoba, której się zapytał wskazała mu dom doktora, i szybkim krokiem udał się drogą ocienioną wielkiemi drzewami gęstego lasu.
Gilbert nie wątpił, że młody człowiek, odzyskawszy wolność przybędzie do Morfontaine tegoż samego zaraz dnia popołudniu.
Oczekiwał go więc i to z niecierpliwością.
Raul był blizkim jego krewnym, synem jego siostry, — Raul był niesprawiedliwie oskarżony, ponieważ on, Gilbert posiadał dowody jego niewinności. Było to dostateczne, żeby wzbudzić w nim dla niego sympatyą.
Niegdyś, brat Maksymiljana kiedy Raul był jeszcze dzieckiem, kochał bardzo swego siostrzeńca... Dziś przywiązanie to odrodziło się na nowo i zwiększyło się o tyle o ile wielkiem było niebezpieczeństwo zagrażające biednemu Raulowi.
Doktór Gilbert podejrzy wał drugiego swego siostrzeńca Filipa de Garennes, o zamiar zgubienia Raula i zagrabienia sukcesyi Genowefy, — pragnął gorąco rehabilitacyi niewinnego a ukarania winowajcy, lecz dotychczas były to tylko podejrzenia, należało mieć pewność, a pewności tej mógł nabyć jedynie z pomocą Raula.
Dzieląc więc myśli pomiędzy Genowefa a oczekiwaną wizytę, Gilbert przechadzał się po parku dotykającym do kwadratowego domu.
Agra i Nello, dwa jego charty towarzyszyły mu w radosnych podskokach.
Dzwonek u kraty dał się słyszeć.
Psy rzuciły się w kierunku słyszanego głosu wściekle szczekając.
Gilbert nadaremnie je przywoływał. Nie były mu posłuszne i jak gdyby nawet nie słyszały wcale jego rozkazu.
Nagle gwałtowne ich szczekania zmieniły naturę, stały się słodkie i pieszczotliwe.
— W ten sposób witają tylko dobrych znajomych, myślał doktór Gilbert, a zatem to nie Raul!
I skierował się w stronę kraty, podczas gdy Wilhelm zbliżał się również z drugiej strony.
Wicehrabia de Challins, stojący na środku drogi, głaskał przez kraty charty, które lizały go po rękach.
— Czy doktór Gilbert jest w domu? zapytał młody człowiek starego sługę zbliżającego się do kraty.
Wilhelm nie był uprzedzony, że pan jego oczekiwał wizyty.
Posłuszny zwykłemu rozkazowi, chciał już odpowiedzieć, że doktora nie ma w domu.
Tymczasem Gilbert ukazał się na zakręcie alei.
Nie widział od lat wielu swego siostrzeńca, poznał go jednak na pierwszy rzut oka, z uderzającego podobieństwa do vice-hrabiny de Challins jego matki a siostry doktora.
— Otwórz! zawołał na Wilhelma.
Ten ostatni natychmiast zakręcił klucz w zamku, krata obróciła się na zawiasach i Raul wszedł do parku.
Agra i Nello przyciskały się do jego nóg wesoło poszczekując i żebrząc pieszczoty.
— Moje psy witają pana jak jeszcze dotychczas nikogo nie witały, — rzekł Gilbert z uśmiechem, dobra to wróżba, gdyż instynkt zwierząt daleko mniej podlega omyłce, aniżeli inteligencya ludzi... Witam pana.
Raul z żywością zbliżył się, trzymając w ręku kapelusz...
— Pan doktór Gilbert, wyszeptał.
— Tak, mój młody przyjacielu, a ty jesteś wice-hrabią de Challins... powtarzam witaj, w moim domu.
— Dziękuję panu za to przyjęcie, lecz przedewszystkiem pozwól mi pan wyrazić sobie...
— Nie pozwalam niczego, stanowczo... przerwał Gilbert znowu się uśmiechając, czekałem na pana, zechciej iść za mną.
I skierował się ku domowi.
Raul szedł obok niego, a psy trzymały się jego nogi, jak gdyby odnalazły w nim starego przyjaciela.
Gilbert wprowadził Raula do Kwadratowego Domu wprost do gabinetu.
Młody człowiek rzucił ukradkowe dokoła spojrzenie.
Ogólny pozór pokoju wydał mu się ponury.
Oczy jego padły na jakiś przedmiot podłużnego kształtu, umieszczony na dwóch kozłach, okryty czarną krepą, na którym postawiony był krucyfiks hebanowy.
— Dziwnie to przypomina trumnę! — myślał uczuwszy nieprzyjemne wrażenie i dreszcz przechodzący po skórze.
— Zechciej zająć miejsce naprzeciwko mnie panie wice-hrabio, — rzekł Gilbert podając mu krzesło, i sam siadając, — pozwól zadać sobie kilka pytań.
— Odpowiem na wszystkie z jaknajwiększą przyjemnością, — odrzekł Raul, — lecz przedewszystkiem pozwól mi pan podziękować za pańską szlachetną interwencyą. Serce moje przepełnione wdzięcznością! Powiedziano mi wszystko! Panu to zawdzięczam moją wolność.
— Wyrażenie pańskiej wdzięczności bardzo mi jest przyjemne, — rzekł doktór lecz wcale na nie nie zasługuję... Uczyniłem jedynie to co każden uczciwy człowiek zrobiłby na mojem miejscu w podobnych okolicznościach. Pragnąłem niedopuścić jednej z tych opłakanych pomyłek sądowych, które są plamami czarnemi lub też krwawemi, w wielkiej księdze ludzkiej sprawiedliwości! Przekonany o pańskiej niewinności, obowiązkiem moim było działać i działałem... Nic na świecie nie ma naturalniejszego i mniej pochwały godnego... A zatem jeżeli łaska dosyć podziękowań, i odpowiadaj mi pan...
— Jestem gotów...
— Co panu powiedział sędzia śledczy?
— Że pan żądałeś wypuszczenia mnie na wolność tymczasowo, i że otrzymałeś pan to zezwolenie sądowników, dostarczając dowodów niemal zupełnych mojej niewinności...
— Rzeczywiście przekonałem sądowników, że pan nie otrułeś swego wuja hrabiego Maksymiljana de Vadans.
— Jakim sposobem pan zdołałeś zapanować nad niedorzecznym uporem, z którym walczyłem bezskutecznie nie mogąc go złamać?
— Pokazałem im ciało zabalsamowane przezemnie i nie noszące żadnych śladów trucizny. Pokazałem im przytem trzewia poddane analizie chemicznej; lekarz sądowy przyjął i podpisał protokół całej mojej operacyi.
Raul drżał słuchając doktora.
— Zabalsamowałeś pan ciało! — wyjąkał zaledwie dosłyszanym głosem, — analizowałeś trzewia. Lecz to ciało, miałeś go więc pan u siebie?
— Tak.
— Pańskie słowa stawiają mnie wobec zagadki... Wszak ja sam byłem obecny w Compiègne przy ekshumacyi nakazanej przez sprawiedliwość. Ciało mego wuja zniknęło, i na tem właśnie zniknięciu opierano moje oskarżenie.
— Oto jest rozwiązanie tej ponurej zagadki:
I doktór Gilbert opowiedział Paulowi de Challins, jakim sposobem Agra i Nello wiedzione instynktem, wykopały trumnę po nocnej burzy na polu Pontarmé.


XI.

— Ach! — zawołał Raul, kiedy doktór skończył opowiadanie, — to moja szczęśliwa gwiazda, albo raczej Opatrzność, zaprowadziła pana w tę stronę, i dziękować będę Bogu, że pana wybrał na obrońcę mego honoru!! Widocznem jest nieprawdaż, że nieznany jakiś wróg, pragnie mojej zguby, usunięto trupa aby uczynić prawdobnem rzucone na mnie oskarżenie?
— Dla mnie zarówno jak i dla pana niepodlega to żadnej wątpliwości, — odrzekł Gilbert, — lecz sędziom potrzeba dostarczyć dowody... Otóż niczego nie dowiedziemy, jeśli nie wydamy sądowi prawdziwego zbrodniarza... A ten, kto to być może?
— Czyż ja wiem panie? Odkąd zamknięto mnie w więzieniu, szukam dniem i nocą, wysilam umysł a zawsze bezskutecznie!! Nie jestem w stanie nawet na kogokolwiek powziąść podejrzenie.
— Potrzeba jednakże go zdemaskować, gdyż powiedziano panu zapewne, że proces prowadzić się będzie w dalszym ciągu, że izba oskarżenia wyda wyrok i będziesz pan stawiony przed sąd przysięgłych.
— Powiedziano mi to i tego pragnę, chcę bowiem aby usprawiedliwienie moje miało jak największy rozgłos.
— A zatem — odrzekł doktór Gilbert, koniecznem jest przedstawić trybunałowi jasne dowody niewinności.
— Gdzie znaleść te dowody? — rzekł Raul z bolesnem zniechęceniem.
— Będziemy szukać razem... Pomóż mi...
— Oh! całemi siłami.
— Czy niemasz jakich osobistych nieprzyjaciół?
— Ani jednego panie.
— Jednakże musisz ich mieć... Niema człowieka, któryby ich nie miał.
— Zdaje mi się, że ja stanowię wyjątek... Któż mógłby mnie nienawidzieć? Mieszkałem przy moim wuju w zupełnem prawie osamotnieniu, mało kogo widując, rzadko z domu wychodząc, i nie mówiąc nic złego o nikim.
— To niczego nie dowodzi... W pewnych naturach nienawiść jest instynktowną i nie potrzebuje powodu... Czy żyłeś blisko ze swym kuzynem Filipem de Garennes?
— Nie panie.
— Ale jednakże widywałeś go czasami?
— W ciągu ostatniego roku widziałem go tylko dwa razy, kiedy przychodził wraz z moją matką do pałacu na ulicy Garanciere, aby odwiedzić hrabiego de Vadans, wtedy już bardzo chorego...
— I który ich nie przyjął.
— Tak jest, odmówił widzenia swej siostry i jej syna, a mnie polecił grzecznie odmowę tę im powtórzyć, tłomacząc ją stanem zdrowia.
— Czy to pan pierwszy zaniosłeś wiadomość o śmierci hrabiego de Vadans, pani baronowej de Garennes i jej synowi.
— Tak jest, panie to ja... Mój wuj zgasł w ciągu nocy. Tegoż samego rana bardzo wcześnie poszedłem zawiadomić swoją ciotkę, zastałem u niej Filipa, prosiłem ich aby mnie zastąpili przy zwłokach, podczas gdy zajmę się krokami potrzebnemi do wyrobienia pozwolenia na przewiezienie zwłok do Compiègne, taką bowiem była ostatnia wola mego wuja.
— Pan de Garennes przyjął tę misyę zapewne z pośpiechem?
— Tak jest, wszak to było jego obowiązkiem...
— Czy długo pozostawał w pokoju zmarłego?
— Przez cały czas mojej nieobecności, która trwała dwie albo trzy godziny, i przez część następnej nocy.
— Nie wiedziałeś, że hrabia de Vadans miał córkę?
— Nie wiedziałem, daję panu na to słowo honoru.
— Nie wiedziałeś również, że hrabia zrobił testament?
— Dotychczas jestem przekonany że nie zrobił.
— A ja twierdzę — i mam do tego ważne powody — że hrabia de Vadans napisał swoją ostatnią wolę.
— Cóż by się stać mogło z testamentem?
— Został ukradziony...
— Przez kogo?
— Przez tego, któremu testament ten był przeszkodą do wykonania pewnego planu!! Przez tego który ukrył ciało twego wuja aby potem oskarżyć cię jako truciciela, w celu unicestwienia twoich praw do sukcesyi, z której pragnął obedrzeć legalną spadkobierczynię, o której, wiedział, że istnieje, i ją zapewne miał zamiar również usunąć.
Raul drżał z przerażenia.
Podobna machinacya była by straszną! — wyszeptał... — nie chcę temu wierzyć...
— Dla czego?
— Dlatego, że wierząc temu, trzebaby oskarżyć...
Młody człowiek zamilkł.
— Trzebaby oskarżyć Filipa de Garennes, nieprawdaż? — dokończył doktór Gilbert.
— Tak panie, on bowiem przez matkę dziedziczył po moim wuju, jednak oskarżenie to zdawałoby mi się wstrętnem a nawet szalonem.
— Dla czegóż?
— Dla tego, że mój kuzyn, nie jest bynajmniej nędznikiem; jest to uczciwy chłopiec i zacne ma serce. Widziałem, że go głęboko i szczerze zmartwiła śmierć naszego wuja... Słyszałem jak bronił mnie całemi siłami, kiedy mnie oskarżano. Nie panie, nie, to niepodobna! Tyle nikczemności, tyle podłej hypokryzyi przypuścić nie mogę! Nigdy nie uwierzę ażeby Filip zdolny był dopuścić się podobnej infamii!..
Doktór Gilbert odpowiedział zimno.
— Znany aksyomat w świecie sądowym i policyjnym, mówi: — Szukaj, komu zbrodnia korzyść przynosi!! Szukam. Czy w tym razie zbrodnia przynosiła korzyść Filipowi de Garennes, czy też nie?
— Tak jest, przynosiła, ale to tylko przypadek.
— Podczas pańskiej nieobecności, pan de Garennes, sam był w pokoju zmarłego, czy też z matką?
— Z matką.
— Nikt inny nie wchodził do tego pokoju?
— Nikt, z wyjątkiem mnie, starego Honoryusza i lekarza zmarłych...
— A więc! wykradziony testament musiał znajdować się w jednym ze sprzętów tego pokoju... Nie wyrażaj pan żadnej znowu pod tym względem wątpliwości... Powiedziałem już panu, że tak twierdzę... I mam na to dowody...
W obec tak ścisłego i upartego twierdzenia, Raul pochylił głowę.
Doktór mówił dalej:
— Czy twój kuzyn Filip de Garennes wiedział że będziesz towarzyszył zwłokom w furgonie przedsiębiorstw a pogrzebowego.
— Tak jest, wiedział.
— Czy powiedziałeś mu, że zatrzymasz się w Pontarmé, i przepędzisz tam część nocy?
— Powiedziałem mu to.
— A więc któż inny mógłby, porwać trupa, jeżeli nie on, uprzedzony przez ciebie o tem co masz zrobić, i mając interes ażeby tak postąpić?
Raul obiema rękami cisnął czoło.
— Ah! to byłoby straszne! wyjąknął. Cała moja dusza oburza na samą tę myśl! Pragnę wątpić... wątpię...
— Masz prawo wątpić, aż do chwili, w której będziemy mieli w ręku dowody materyalne, ale wszystko oskarża twego kuzyna.
— Ah! panie, wszak wszystko zdawało się oskarżać mnie także, a jednak jestem niewinny.
— Właśnie dla tego trzeba wyjaśnić te wątpliwości...
— Cóż czynić?
— Powrócisz pan do Paryża i żyć tam będziesz tak jak żyłeś przed śmiercią twego wuja, w niczem nie zmieniając swoich nawyknień.
— A czy mam zamieszkać na nowo w pałacu na ulicy Garancière?
— Nie... — Unikaj nawet częstego pokazywania się w pałacu... Najmij sobie jakiekolwiek mieszkanie i tymczasowo przenieś się do niego.
— Będę panu posłusznym...
— Mówiąc ci abyś nie zmieniał w niczem swoich zwyczajów, myliłem się... Przeciwnie trzeba żebyś się postarał zostać codziennym gościem Filipa i jego matki i śledził ich, tak jednak aby się na tem nie spostrzegli... Zwróć uwagę na wyraz twarzy w chwili kiedy nagle ujrzą cię wchodzącym, myśląc że jesteś pod kluczem. Postawa ich której nie będą mieli czasu przygotować, zdradzi zapewne cokolwiek z tego co czują.
— Będę zwracał, uwagę jak będę mógł najlepiej.
— Kuzyn twój jest adwokatem, jak słyszałem?
— Tak jest panie i wszyscy w sądach zgadzają się, że nietylko daje on piękne nadzieje, ale że czeka go najświetniejsza przyszłość.
— Nie zapomnij mu powiedzieć (co zresztą jest prawdą) że jesteś wypuszczony na wolność, tylko warunkowo, że śledztwo się prowadzi, że będziesz sądzony, i wymagaj koniecznie aby się podjął twej obrony.
— Mojej obrony? On! Filip! zawołał Raul zdumiony.
— Tak jest, ponieważ jest adwokatem.
— Ale jeśli to co pan przypuszczasz jest prawdą?..
— Tem bardziej! Trzeba koniecznie aby de Garennes był pańskim obrońcą...
— Jeśli jednak odmówi?...
— Bądź spokojny... Nie odmówi...
— Czy mam powiedzieć, że panu zawdzięczam moją tymczasową wolność.
— Naturalnie, powiedz mu wszystko co tylko wiesz, wszystko co chcesz, aby tylko nic mu nie dało poznać, że jakiekolwiek podejrzenie na nim ciąży w umyśle jego kuzyna... Nie trać z oczu, o ile to będzie możliwem żadnego jego kroku... Niech każden jego ruch będzie dla ciebie przedmiotem najściślejszego dozoru, tak jednak, aby on o tem nie wiedział. Zręcznie staraj się wybadać tak matkę, jak syna w przedmiocie istnienia owego dziecka, którego akt urodzenia dzięki moim staraniom został zaprodukowany.
— Więc pan nie jesteś pewny, czy dziecko to żyje zapytał Raul.
— Nie, i ja sam poszukuję jego śladów... mswej strony szukaj także. Pracuj tak jak ja, aby dojść do tegoż samego rezultatu. Trzeba odszukać córkę hrabiego de Vadans, twoją kuzynkę... Urodziła się ona w Compiègne, ośmnaście lat temu.
— Ależ panie, — ośmielił się wyjąknąć Raul aby tak interesować się tem zaginionem dzieckiem i mną także, musiałeś pewnie znać moją rodzinę, mego wuja?..
— Istotnie, — odrzekł Gilbert, — znałem pana de Vadans dawniej, ciebie znałem także bardzo młodym, zachowałem o tobie dobre wspomnienie, i jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że mogę być ci pożyteczny i podać ci dziś rękę...
Mówiąc te słowa doktór wyciągnął rękę do Raula, który uścisnął ją w swych dłoniach z wzruszeniem i zawołał:
— Ah! panie nigdy nie zapomnę tego co pan dla mnie uczynił. Wdzięcznym będę całe moje życie?
— Dowiedziesz mi tego, pomagając w oddaniu w ręce sprawiedliwości prawdziwego zbrodniarza. Ah, jeszcze słowo... Pomimo odosobnionego życia jakie prowadziłeś w pałacu na ulicy Garancière, przypuszczam że czasami bywałeś w świecie?
— Bardzo mało... Jeden tylko dom odwiedzałem z przyjemnością...
— Jakiż to dom?
— Pani margrabiny de Brénnes.
— Czy margrabina jest młoda?
— Nie panie jestto matka rodziny.
— Dużo ma dzieci?
— Jedną tylko córkę.
— A więc — rzekł uśmiechając się doktór Gilbert — zapewne dla jej córki tylko bywałeś pan u pani de Brénnes...
— Nie bynajmniej, rzekł Raul de Challins.
— Nie chcę bynajmniej zadawać ci niedyskretnych pytań... Zachowaj tajemnicę swego serca dla siebie młody mój przyjacielu.
— Nie ma tu żadnego sekretu, — rzekł Raul z żywością. Niczego nie ukrywam... Kocham kogoś to prawda, ale nie pannę Leonidę de Brénnes, która jednakże może uchodzić za prześliczną osobę... Kocham uczciwe dziecko, biedną, dobrą lecz wybornie wychowaną, chociaż stanowisko jej bardzo jest skromne... Kocham pannę do towarzystwa margrabiny i nie wstydzę się wcale tej miłości.
Czoło doktora Gilberta zachmurzyło się.
— Ze wszystkich niebezpieczeństw jakie spotykają człowieka w ciągu jego życia, miłość jest największem — rzekł głuchym głosem.
— Nie zapominaj o tem panie de Challins i miej się na baczności Jeśli serce twoje pomyliło się, jeżeli jesteś igraszką iluzyj, zbyt często w twoich latach trafiającej się, walcz z prądem, który cię unosi... walcz całemi siłami, inaczej będziesz zgubiony!! Lecz dość tego, nie mówmy o tem więcej, zresztą na co się to zdało dawać rady których nikt nigdy nie słucha? Czy wracasz natychmiast do Paryża? — zapytał doktór Gilbert zmieniając intonacyę głosu.
— Nie znam godzin pociągów przechodzących przez Survilliers...
Doktór spojrzał na zegar.
— Zostaniesz u mnie na obiedzie, — rzekł — nocować będziesz w Morfontaine, a jutro rano pojedziesz do Paryża dokąd będę ci towarzyszył.
Raulowi pilno było bardzo powrócić, ażeby jak najprędzej udać się do pałacyku margrabiny de Brénnes, i ujrzeć drogą swoją Genowefę...
Zbyt jednak wiele zawdzięczał swemu tajemniczemu protektorowi, ażeby nie przyjąć pierwszego je go zaproszenia.
Przyjął więc pozornie z wielką radością.
— Przejdźmy się po parku oczekując na obiad — rzekł doktór Gilbert — przechadzając się będziemy rozmawiać dalej.
Obaj zeszli na dół i udali się do parku, Agra i Nello towarzyszyły im w radosnych podskokach.


XII.

Doktór Gilbert od pierwszego spojrzenia na Raula de Challins, uczuł dla tego młodzieńca głęboką sympatyę.
Słysząc go mówiącego coraz bardziej przekonywał się o jego niewinności, i ta jego instynktowna sympatya z każdą wzrastała chwilą.
— Filip de Garennes był winnym, nie wątpił o tem, co do tego miał absolutne przeświadczenie; — przeświadczenie jednak nie wystarczało, trzeba było mieć dowody.
Jakim sposobem je znaleść?
Niewątpliwie, wystarczyłoby powiedzieć prokuratorowi Rzeczypospolitej, to co myślał o Filipie i na jakich logicznych dedukcyach opierał się twierdząc, że on jest winowajcą — na rozkaz aresztowania nie długo potrzebowałby oczekiwać.
Dla czegóż więc tego nie czynił?
Przyczyna była bardzo prosta.
— Mam tylko podejrzenia — myślał — potrzeba mi czegoś więcej aby zemścić się nad nędznikami, którzy wiedząc z testamentu mego brata, o istnieniu Genowefy, chcieli ją obedrzeć a być może i postarali się aby zniknęła! Nastawię na nich sidła, w które sami się złapią! Chcę ażeby się sami poddali...
Podczas przechadzki z Raulem, doktór dał mu ostatnie instrukcye, poczem powrócili do Kwadratowego domu.
Odgłos dzwonu oznajmił przechadzającym się, że dano do stołu.
Po krótkim obiedzie rozeszli się.
Pan de Challins, złamany wzruszeniami wszelkiego rodzaju, uczuwał gwałtowną potrzebę spoczynku.
Nie zasnął jednakże od razu.
Odkrycia doktora Gilberta wywarły zbyt silne na mózg jego wrażenie.
Zacna jego natura, prosta i uczciwa, nie dozwalała mu podejrzywać kuzyna Flipa, widzieć w nim najpodlejszego potwarcę, najnędzniejszego ze zbrodniarzy.
Powtarzał sobie to cośmy słyszeli go już mówiącym niedawno do doktora.
— Wszak mnie także oskarżono, mnie który jestem niewinny... Dlaczegóż Filip którego również oskarżają, nie mógłby być także jak ja niewinnym?...
I odpychał całemi siłami to posądzenie jako przynoszące ujmę rodzinie.
— Kto to być może ten doktór Gilbert, ten dawny przyjaciel hrabiego de Vadans, posiadający wszystkie jego tajemnice? Później zapytywał siebie z jakiego powodu mięsza się on do sprawy, z którą go nic wiązać się nie zdaje? Nie mam pojęcia o tem wszystkiem, nie znam jego celów, lecz błogosławię go. Jemu to zawdzięczam już wolność, jemu zawdzięczać będę, honor, ponieważ posiada dowody mej niewinności.
Raul gubił się w tym labiryncie przypuszczeń, a zawsze powracał do tych samych konkluzyj.
— Tajemniczy jakiś wróg zaprzysiągł zemstę. Jedyny sposób odszukania go jest, być ślepo posłusznym instrukcyom danym przez doktora Gilberta. Będę więc posłusznym.
Nie mamy potrzeby dodawać, że długo myślał o Genowefie, której wdzięczny obraz zdawał się uśmiechać do niego. Marzył jeszcze tak długo, aż póki sen mu nie skleił powiek a przestawszy marzyć na jawie, śnił o niej do rana.
Gilbert obudził go w wschodzie słońca i rzekł:
— Wstawaj mój młody przyjacielu, ubieraj się prędko i przychodź do mnie do gabinetu.
Raul wyskoczył z łóżka i ubrał się spiesznie.
W pół godziny wszedł do gabinetu doktora.
Doktór uściskał go za rękę i zapytał:
— Czy dobrze spałeś?
— Dobrze doktorze, o tyle o ile na to pozwoliło łatwe do zrozumienia wzruszenie.
— Czy jesteś spokojny dziś rano?
— Zupełnie spokojny.
— To dobrze... Za kilka minut powóz zawiezie cię do dworca kolei... Zapomniałem zapytać wczoraj o jedną rzecz: Czy potrzebujesz pieniędzy?
— Nie panie, mam tyle ile mi potrzeba.
— Pamiętaj, że zawsze będę gotów do twego rozporządzenia. Jestem bardzo bogaty.
— Dziękuję panu z całej duszy i nie wątp pan proszę o mojej wdzięczności...
— No, więc idźmy, udamy się na spotkanie powozu aż do kraty parku.
Agra i Nello towarzyszyły doktorowi i Raulowi. Dzieliły pieszczoty pomiędzy obu.
— Jesteś jedyną osobą, z którą moje psy spoufaliły się od pierwszego dnia; — rzekł doktór Gilbert uśmiechając się, — jesteś ich przyjacielem a zatem i przyjacielem domu...
Kratę otworzono, — powóz oczekiwał.
Pan de Challins i doktór wcześnie przyjechali do Paryża.
— Muszę cię opuścić, — rzekł wuj do siostrzeńca wysiadając z pociągu. Nie zapominaj o żadnej z moich instrukcyi. Daj mi znać o miejscu, w którem czasowo zamieszkasz, i jeżeli natrafisz na jakikolwiek ślad, choćby ci się wydawał jak najmniejszego znaczenia, przyślij mi natychmiast depeszę, lub przyjeżdżaj sam do Morfontaine.
— Możesz pan liczyć na mnie.
— Ależ tak, naturalnie, że liczę na ciebie! Liczę tem więcej, że pracować będziesz we własnym twoim interesie. — A więc do widzenia niedługo, młody mój przyjacielu!...
— Do widzenia panie, niedługo.
Po serdecznem uściśnieniu rąk, Gilbert i pan de Challins rozstali się i poszli w przeciwnych kierunkach.
Raul spieszył się aby pozostać sam, mając jedną tylko myśl, jedyną i nieustającą: jak najprędzej ujrzeć Genowefę.
Aby jednakże zobaczyć Genowefę, należało iść do margrabiny de Brénnes.
Po swojem aresztowaniu, a szczególniej po tem co się zdarzyło pomiędzy nim a temi paniami, w przedmiocie wyznania jakie im uczynił, młody człowiek rozumiał aż nadto dobrze, że zostanie przyjęty mniej jak chłodno w pałacyku na ulicy Saint Dominique, jeżeli w ogóle będzie przyjęty.
Zdawało się to nieuniknionem, nie zaprzątał sobie tem jednak bardzo głowy, a raczej trzeba było koniecznie narazić się na tę przykrość. Raul przygotował się na zniesienie wszystkiego, aby tylko mógł choć jedno zamienić słowo z Genowefą, jedno choćby spojrzenie.
Jeżeli uwierzyła w jego winę, sama obecność wystarczy, żeby go uniewinnić, i wyczyta w jej oczach, w jej poczciwych, czułych, słodkich oczach, że kocha go zawsze, i że kochała go tem więcej, im więcej cierpiał.
Raul spojrzał na zegarek.
— Nie wypada o tak rannej godzinie przedstawiać się u pani de Brénnes, — rzekł do siebie. W oczekiwaniu przyzwoitszej pory, poszukam mieszkania w tej okolicy gdzie mieszka moja Genowefa. Tym sposobem przynajmniej żyć będę nie daleko od niej.
Na końcu ulicy, znalazł, na samej jeszcze ulicy Saint Dominique, mieszkanie umeblowane, na parterze, które najzupełniej mu wystarczało.
Najął odrazu, zapłacił z góry za cały miesiąc i zapowiedział, że obejmie je w posiadanie tegoż samego jeszcze wieczora.
Załatwiwszy się z tem, znowu spojrzał na zegarek, a chociaż większa skazówka raz dopiero obiegła naokoło cyferblat, tym razem uznał, że przyzwoitość światowa pozwala n a złożenie wizyty...
Wskutek tego skierował swe kroki ku pałacykowi zamieszkałemu przez panie de Barénnes.
W chwili kiedy się zbliżał do drzwi ich mieszkania, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, serce biło z niesłychaną gwałtownością.
Drżącą ręką zadzwonił.
Drzwi się otwarły.
— Czy pani margrabina de Brennes przyjmuje? — zapytał Raul odźwiernego, który znał go doskonale, a nie otrzymał żadnego rozkazu zakazującego przyjmowania syna przyjaciółki margrabiny; odpowiedział więc.
— Tak sądzę panie wicehrabio.
Młody człowiek przeszedł podwórze.
Wszedł do przedsionka, w chwili kiedy odźwierny dzwonkiem oznajmił wizytę.
Służący wyszedł na jego spotkanie. Raul powtórzył zapytanie i otrzymał odpowiedź:
— Pani margrabina jest w salonie, panie wicehrabio.
— Oznajmij mnie proszę.
Margrabina czytała, Leonida siedziała przy fortepianie decyfrując jakąś modną melodyę.
Służący oznajmił.
— Pan wicehrabia de Challins...
Pani de Brénnes dziennik wypadł z rąk...
Leonida obróciła się nagle...
Obie osłupiały, ogarnęło je zdziwienie nie do wypowiedzenia, oniemiałe zdawały się jak gdyby zamienione w posągi.
Raul ukłonił się, rzucił okiem wokoło pokoju szukając Genowefy, i rzekł im z uśmiechem cokolwiek przymuszonym.
Pojmuję zdziwienie pań, — zapytujecie siebie jakim sposobem się stało, że jestem wolny, będąc aresztowanym, jako oskarżony o nikczemną zbrodnię.
Margrabina odzyskała zimną krew.
Zadziwienie pierwszej chwili, przemieniło się teraz w gniew.
— Jesteśmy rzeczywiście zadziwione pańską zuchwałością, — odrzekła pogardliwym tonem.
— Odprawię lokaja, który bez mego upoważnienia ośmielił się wprowadzić pana.
Na tę zniewagę Raul zbladł.
— Są to słowa bardzo okrutne, pani margrabino! — zawołał, — okrutne i niesprawiedliwe. Czyż koniecznie jest się winnym dla tego, że się jest oskarżonym? Czy pani się zdaje, że masz przed sobą mordercę?
— Nie do mnie należy sądzić pana, ani też odgadywać powody, które pana tu sprowadzają. Proszę pana oddalić się... — rzekła pani de Brénnes.
Leonida nie mogła się powstrzymać.
— Te powody, które mało cię interesują moja matko, my je znamy!! — rzekła głosem, który wściekłość czyniła piskliwym. — Ten pan przyszedł tu w nadziei zobaczenia swojej kochanki!! Powiedz mu, że nadzieja ta go zawiedzie! Powiedz mu, że haniebnie wygnaliśmy tę bezwstydnicę, której obecność dom nasz kalała... Powiedz mu to matko, i niech sobie idzie z nią się połączyć.
Raul uczuł ogarniający go gniew. Oh! gdyby zamiast tych kobiet miał dwóch mężczyzn przed sobą!...
— Czy... o pannie Genowefie mówisz pani, panno Leonido? — wyszeptał ze ściśniętemi zębami.
— A o kim że bym mówić miała, zawołała Leonida z uniesieniem, — o kimże jeżeli nie o Genowefie Vandame? tej której pan jesteś godnym kochankiem, pan, zaledwie wypuszczony z rąk policyi!.. Jest wygnana, rozumiesz pan, wygnana, wygnana panie, tak, jak teraz pana wyganiamy!...
Młody człowiek zachwiał się.
Uczuwał suchość w gardle, krople potu okryły mu czoło.
Napróżno się usta poruszały, nie mógł wypowiedzieć słowa, odwrócił się i taczając się jak pijany, i opierając się o sprzęty aby nie upaść, wyszedł.
Pani de Brénnes gwałtownie zatrzasnęła za nim drzwi od salonu.
W przedpokoju znalazł się sam, chwilowo stracił głowę.
— Tak — rzekł prawie głośno, — publiczna rehabilitacya dla niej tak dobrze jak i dla mnie, oto czego chcę? o to co mieć muszę! Genowefa oskarżona, że jest moją kochanką!! Genowefa wypędzona ztąd! Genowefa przepadła w Paryżu! Lecz znajdę ją, osuszę jej łzy, okażę wszystkim, dając jej moje nazwisko, że jej honor zarówno jak i mój jest bez plamy! Oh! nikczemne kobiety, znieważyłyście nas obojga, lecz Bóg sprawiedliwy, odda wam złem za złe...
Raul zeszedł na dół.
Widząc go przechodzącego dziedziniec, bladego z zapadłem i policzkami, oczami obłąkanemi, odźwierny zbliżył się do niego...
— Co się panu stało, panie wicehrabio? — zapytał go, — zdaje się pan być chorym, czy pan cierpi?
— Tak, — odrzekł p. de Challins, któremu nagle myśl przyszła do głowy — cierpię bardzo... Dowiedziałem się coś bardzo złego.
— Coś bardzo złego? — powtórzył z ciekawością odźwierny.
— Od pani margrabiny?
— Tak; — pani de Brennes powiedziała mi, że pewna młoda dziewczyna, która bardzo mnie zajmowała, dla której wiele miałem szacunku, panna Vandame, nie mieszka już u pani margrabiny i to mnie bardzo zmartwiło...
— Ah! — zawołał odźwierny, my wszyscy byliśmy również zadziwieni i zmartwieni, bo bardzo kochaliśmy pannę Genowefę, i szanowaliśmy ją. Tak zacna panienka!!
— Czy dawno odeszła?
— Około dziesięciu dni...


XIII.

— Zapewne panna Genowefa powróciła do rodziców... — mówił dalej Raul de Challins...
— Nie sądzę panie... — odpowiedział odźwierny.
— A czy nie wiesz gdzie się udała?
— Jak się zdaje dostała miejsce w innym domu... przynajmniej tak się domyślam z kilku słów zamienionych pomiędzy nią a jakimś młodym człowiekiem, który przyszedł jej pomódz w zabraniu rzeczy.
— A nie wiesz w czyim domu umieściła się wychodząc ztąd?
— O! co tego to nie wiem...
— A czy nie wiesz czasem z jakiego powodu pani de Brennes oddaliła pannę Vandame?
— Podobno skutkiem jakiejś sprzeczki...
— Sprzeczki? w jakim przedmiocie?
— Służący nie domyślają się, nie mogli więc nic mi powiedzieć.
— Dziękuję ci mój przyjacielu — rzekł Raul widząc, że żadnych bliższych wiadomości już nie otrzyma.
Opuścił pałacyk pogrążony w smutku, gniewne rzucając spojrzenie na okna, poza któremi znajdowała się margrabina i jej córka.
— Odeszła — wyjąknął ocierając dwie wielkie łzy spływające mu po policzkach. — Zniknęła!!! Gdzie ją znaleść teraz? gazie jej szukać? Żadnego śladu, żadnej wskazówki!! Zanadto uradowałem się z odzyskanej wolności... zanadto cieszyła mnie myśl o jej zobaczeniu! Wszystko runęło! Ach! nie, dla mnie nie ma szczęścia!
Raul wyszedł z ulicy Saint Dominique, szedł prosto przed siebie z pochyloną na piersi głową i sercem opanowanem ponurem i myślami.
Nagle, kierowany siłą przyzwyczajenia, ocknął się na placu Saint Sulpice, nie wiedząc sam jakim tam się znalazł sposobem.
Starając się zapomnieć o swej boleści, skierował kroki ku ulicy Garancière, wszedł do pałacu śp. hrabiego de Vadans i udał się do pokoju Honoryusza.
Przez kilka chwil młody człowiek rozmawiał ze starym sługą, i nie mówiąc mu o planach doktora Gilberta, powiedział tylko, że został wypuszczony na wolność, za daną przez niego kaucyą.
Honoryusz przyrzekł milczeć. Dotrzymał więc słowa. Udawał, że nawet nie zna z nazwiska doktora Gilberta.
— Pan wicehrabia zapewne mieszkać będzie w pałacu?
— Nie, jak na teraz przynajmniej, — odrzekł Raul — nawet wstrzymam się od przychodzenia tutaj, aż dopóki wyrok, mający postanowić o mym losie, nie zostanie wyrzeczony, i pomimo chęci widywania ciebie mój poczciwy Honoryuszu, nie byłbym wcale przyszedł, gdyby nie to, że chciałem prosić Berthaud, aby kazał przenieść wszystko Co do mnie należy, do mieszkania jakie sobie nająłem pod nr. *** na ulicy Saint Dominique. Tam będziesz mógł mnie odwiedzać kiedy już będziesz z domu wychodzić, pragnąłbym, żeby to mogło nastąpić jak najprędzej.
— I ja także chciałbym bardzo, zawołał stary kamerdyner — i prosiłbym pana wicehrabiego ażeby mnie przyjął do służby.
— Staraj się przedewszystkiem odzyskać zdrowie i licz na mnie.
Raul pożegnał rekonwalescenta, dał instrukcyę Berthaud, poczem udał się do pałacu Sprawiedliwości, przesłał swą kartę prokuratorowi Rzeczypospolitej, który przyjął go natychmiast, i zapytał:
— Powracasz pan z Morfontaine?
— Tak jest panie.
— A więc poznałeś pan już swego protektora?
— Przebyłem noc całą u niego... Rozstaliśmy się dopiero dziś rano, udzielił mi wiele rad do których mam zamiar ściśle się stosować...
— Czy masz pan nadzieję, tak jak on sam zdaje się ją mieć, dostarczenia trybunałowi stanowczych dowodów twej niewinności.
— Mam nadzieję, gdyż pokładam absolutną wiarę w twierdzeniach doktora Gilberta.
— Wyszukałeś pan sobie mieszkanie?
— Tak jest panie, i przyszedłem pana o tem zawiadomić...
Raul powiedział adres, który prokurator Rzeczypospolitej zapisał.
Poczem mówił:
— Widziałeś pan sędziego śledczego?
— Nie, panie — czy koniecznie potrzeba, abym się stawił w jego gabinecie?
— Czy masz pan mi coś do powiedzenia?
— Nic zupełnie.
— Zatem nie potrzebujesz pan dziś do niego się udawać. Idź pana za swemi interesami, panie de Challins, i niech Bóg pomoże ci w tem trudnem zadaniu, jakie przedsiębierzesz.
Młody człowiek pożegnał ukłonem prokuratora Rzeczypospolitej i wyszedł z pałacu Sprawiedliwości.
— Teraz, — rzekł do siebie, oddalając się — trzeba będzie odegrywać najlepiej jak tylko będę mógł rolę nakazaną mi przez doktora Gilberta, śledzić Filipa i jego matkę tak żeby się nie spostrzegli. Chociaż rola ta jest mi wstrętna, a podejrzenie dalekiem od mego umysłu, powinienem, muszę być posłusznym... Chodzi o mój honor, i o dojście do celu, a jeżeli tym celem jest odkrycie prawdy, wszelkie środki są godziwe!..
Raul udał się na ulicę Madame, do mieszkania baronowej de Garennes będąc prawie pewnym, że o tej godzinie nie spotka tam Filipa.
Myślał:
— Lepiej będzie jak ich razem nie znajdę... Będę mógł kolejno obserwować zadziwienie sprawione moją obecnością na twarzy m ojej ciotki, a później kuzyna.
Drzwi mu otworzył służący.
Służący ten słyszał o jego aresztowaniu, i niebył w stanie powstrzymać na jego widok gestu zdziwienia.
— Pan wicehrabia de Challins! — wyszeptał z miną człowieka niedowierzającego własnym oczom.
— Zadziwia cię mój widok? — rzekł Raul nie bez goryczy.
— No cóż... panie wicehrabio...
— A jednak to ja sam, w mojej własne osobie. Racz oznajmić mnie mojej ciotce...
— Pani baronowej nie ma w domu.
— Nie ma w domu! — powtórzył młody człowiek — odkąd?
— Od rana... Wyjechała z panem Filipem, który po nią przyjechał w powozie.
— I gdzież pojechała?
— Co do tego, panie wicehrabio, nie umiem pana objaśnić.
— Kiedyż powróci?
— Dziś wieczór, jak myślę, na obiad...
— Nie jesteś tego pewny?
— Nie, nie jestem pewny, ale jeżeli pan wicehrabia zechce się potrudzić, przyszlę mu osobę, która lepiej odemnie potrafi go objaśnić...
— Któż to taki?
— Panna do towarzystwa pani baronowej.
— Nie wiedziałem że moja ciotka przyjęła pannę do towarzystwa...
— Pani baronowa poszukiwała oddawna takiej osoby, jak się zdaje. I znalazła przed ośmiu dniami i nic nie straciła, czekając ponieważ takiej jak ta panna drugiej trudno by znaleść.
— Czy na prawdę?
— Tak panie wicehrabio, śliczna jak aniołek, słodka, dobra, nakoniec sama perfekcya, tak panie wicehrabio, perfekcya!
Służący otworzył drzwi do salonu — Raulowi uśmiechającemu się pomimo woli z tego entuzyazmu sam zaś poszedł uprzedzić pannę do towarzystwa.


Od chwili kiedy prokurator Rzeczypospolitej zjawił się u notaryusza Hervieux na ulicy Bonaparte, i zaoponował przeciwko podziałowi sukcesyi po ś. p. hrabi Maksymilianie de Vadans, wyjawiając istnienie sukcesorki w prostej linii, baronowa i Filip bardzo się kłopotali swojem finansowem położeniem.
Ostatnie resztki fortuny pochłoniętej pozostawiały pani de Garennes bardzo skąpe środki do życia.
Filip nie starał się bynajmniej zwiększyć klienteli swego gabinetu adwokata, zarabiał bardzo mało a wydawał stosunkowo wiele.
Pieniądz stawał się rzadki.
Młody baron, nie wiedział jakim sposobem powrócić swej sakiewce, te kilka tysięcy franków wydanych, aby dojść do rezultatu jaki znamy.
Otóż lada chwila nowe wydatki stać się mogą konieczne. Brak funduszu, w danej chwili, wystarczył by może żeby sprowadzić ruinę wszystkich planów tak świetnie obmyślanych.
Baronowa mówiła o tych kłopotach swemu synowi. Filip zwiększał je jeszcze utyskując na nędzę.
Z dawnej zamożności pozostał pani de Garennes dosyć ładny wiejski domek, położony w Bry-sur-Marne, wynajmowany zwykle za cztery tysiące franków na czas letniej pory paryżanom tęskniącym za villegiaturą.
Otóż, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, domek ten w tym roku nie znalazł amatorów i brak czterech tysięcy franków dotkliwie dawał się uczuwać...
Młody człowiek podniósł tę kwestyę.
— Moja matko, — rzekł — pieniądze są nerwem wojny, a brak nam pieniędzy.
— Niestety! — wyszeptała baronowa.
— Potrzeba ich nam koniecznie.
— Wiem o tem dobrze... Aż nadto wiem o tem. Ale jakim sposobem ich dostać?
— Pożyczając...
— Ale czy nam zechcą pożyczyć?
— Na nasz prosty podpis, z pewnością nie, ale z największą łatwością w świecie na hypotekę willi Bry-sur-Marne... Trzydzieści tysięcy franków wystarczy ażeby stawić czoło wypadkom i utrzymać się na powierzchni aż do ostatecznego rezultatu.
Pani de Garennes, miała do syna swego, jako moralna jego wspólniczka, nieograniczone zaufanie.
Udała się do swego notaryusza i objawiła mu swoje życzenie.
— Ależ to się wybornie wydarza pani baronowo, — odpowiedział notaryusz. Jeden z moich klientów prosił mnie abym mu umieścił czterdzieści tysięcy franków na pierwszej hypotece... Interes może być natychmiast ukończony... Czy możesz pani jutro pozwolić mojemu klientowi obejrzeć własność?
— Bardzo chętnie.
— W takim razie bądź pani jutro o godzinie dziesiątej zrana na dworcu Wschodnim... Będę tam z osobą o której wspominałem, i którą dziś jeszcze wieczorem uprzedzę...
Pani de Garennes oddaliła przyrzekając niechybić schadzki, ta właśnie okoliczność sprawiła, że Raul nie zastał jej w domu, kiedy przyszedł do jej mieszkania na ulicę Madame.
Dom ten w okolicy nazywano Willą Róż, z powodu koszów i klombów ubranych w krzewy róż rzadkiej piękności.
Położenie willi, było prześliczne.
Aby się do niej dostać, należało wysiąść na stacyi w Nogent, udać się wielką drogą Bry i przejść most znajdujący się z prawej strony wiaduktu kolei żelaznej Wschodniej.
Po przebyciu mostu należało iść wzdłuż zielonego brzegu Marny, i w odległości stu kroków, na zakręcie drogi wysadzonej krzakami dzikich róż, spotykało się mur wysokości na trzy metry, poza którym rozciągał się park prześlicznie zacieniony.
Małe drzwi przebijały mur.
Towarzystwo nasze stanęło przy tych drzwiach.
— Nie jest to bynajmniej główne wejście, — rzekła pani de Garennes klientowi notaryusza — drzwi te służą dla ułatwienia komunikacyi z Marną.
Towarzystwo udało się wzdłuż muru i doszło do eleganckiej kraty. Z prawej strony tej kraty znajdował się pawilon z cegły, służący ogrodnikowi za mieszkanie, złożony z parteru i pierwszego piętra.
Filip pociągnął za dzwonek.
Człowiek jakiś wyszedł z pawilonu.
Człowiek ten wieku lat około pięćdziesięciu, wdowiec bezdzietny, spełniał jednocześnie obowiązki ogrodnika i odźwiernego.
Nie okazał ani radości, ani zadziwienia na widok swojej pani przychodzącej w towarzystwie obcych, otworzył kratę, ukłonił się, i oczekiwał rozkazów.
Hieronimie — rzekła mu baronowa — ci panowie przychodzą obejrzeć dom... Weź klucze...
Człowiek był posłusznym i wszyscy czworo udali się do Willi Róż.
Park był prześliczny, dom jednak pozostawiał wiele do życzenia.
Budowla ta bez stylu miała tylko jedno piętro nad parterem, wszystko w tak ograniczonych proporcyach, że trzeba było wybudować dodatkowo, kwadratowy pawilon we włoskim stylu, oddalony o jakie 10 metrów od głównego korpusu mieszkania.
Dwie te budowle połączone były na wysokości pierwszego piętra rodzajem balkonu, tworzącego korytarz oszklony od góry do dołu.
Balkon ten dla oka bardziej był dziwacznym aniżeli malowniczym.
Na parterze korpusu głównego znajdował się salon, pokój jadalny, kuchnia i kredens.
Na pierwszem piętrze dwa sypialne pokoje i dwa gabinety tualetowe.
Trzy pokoje dla służących urządzone były na strychu.
Budynek dodany miał tylko cztery pokoje, dwa na parterze i dwa na pierwszem piętrze. Wązkie schody prowadziły na dach, na którym znajdował się rodzaj tarasu, zkąd widok na dolinę Marny był prześliczny. Wszystkie pokoje umeblowane były nie zbytkownie, ale i nie bez pewnej elegancji, a przytem bardzo dobrze utrzymane.
Stuletnie drzewa ocieniały obie budowle, które zdawały się tonąć w zieloności.
Po obejrzeniu wnętrza domów i długiej przechadzce po parku, kapitalista zbliżył się do notaryusza i rzekł mu do ucha:
— Warte to najmniej sto dwadzieścia tysięcy franków, pożyczę sześćdziesiąt.
— Pani baronowo — rzekł notaryusz — będziemy mieli do pomówienia i mogę pani przyrzec, że będziesz zadowoloną... Panie baronie, pan który znasz Bry, bądź tyle uprzejmym i wskaż nam jakąś restaurację w której byłoby możliwem zjeść jakieś śniadanie.
— — Mam nadzieję, pani baronowa uczyni nam zaszczyt przyjęcia zaproszenia — rzekł kapitalista z głębokim ukłonem.
Zaproszenie zostało przyjęte i śniadanie jak na wiejską restauracyę okazało się wcale nie złe.
Pożywając potrawkę z ryby, kotlety i kurczęta, rozmowa skierowała się do interesu. Pożyczka sześćdziesięciu tysięcy franków, na pierwszą hypotekę, została zaproponowaną i zgoda naturalnie nastąpiła. Umówiono się zejść nazajutrz w biurze notaryusza. Ten ostatni wraz z swym klientem odjechał do Paryża.
Baronowa z synem powrócili do willi.
Pani de Garennes widząc się blizką posiadania znacznej sumy, chciała wydać ogrodnikowi rozkazy względem dokonania pewnych robót koniecznych, a oddawna spóźnionych dla braku gotowizny.
Hieromin bez zwłoki udał się po mularza i blacharza, którym baronowa wyjaśniła czego żąda.
Czas szybko upłynął.
Dopiero około godziny szóstej wieczorem matka wraz z synem wsiedli w Nogent do pociągu mającego ich odwieść do Paryża.
Oboje byli bardzo weseli i nie spodziewali się bynajmniej niesłychanej nowiny, jak a ich oczekiwała na ulicy Madame.


XIV.

Powróćmy teraz do pana de Challins, wchodzącego do salonu swej ciotki, podczas gdy służący, poszedł uprzedzić pannę do towarzystwa, mówiąc, że krewny pani baronowej życzy sobie ją widzieć.
Genowefa znajdowała się w swoim pokoju haftując na kanwie, kiedy posłyszała dyskretne pukanie do drzwi.
— Proszę wejść... — rzekła.
Służący wszedł.
— Czy pani baronowa powróciła? — zapytała młoda dziewczyna.
— Jeszcze nie pani...
— O cóż więc chodzi?..
— Siostrzeniec pani baronowej... przyszedł ją odwiedzić... Nie zastawszy jej w domu, chciałby za pytać, czy pani nie wie, gdzie się znajduje pani baronowa, i czy prędko powróci.
Genowefa zadrżała.
Te słowa: siostrzeniec pani barowej uderzyły ją i wzruszyły, lecz wiedząc, że Raul jest uwięziony, nie przypuszczała ażeby to o nim była mowa. Prawdopodobnie pani de Garennes innych miała jeszcze siostrzeńców.
Prosiłeś tego pana do salonu? — zapytała młoda dziewczyna.
— Tak jest pani.
— To dobrze, zaraz przyjdę.
Służący wyszedł.
Rzuciwszy wzrokiem na swoje ubranie, Genowefa skierowała się ku drzwiom salonu.
Idąc myślała.
— Co to za siostrzeniec pani de Garennes, o którym nigdy nie słyszałam?
W tej samej chwili wzruszenie bez widocznej przyczyny i nad którem nie umiała zapanować, spowodowało bicie jej serca.
W chwili kiedy kładła rękę na klamce drzwi, uczuła jakby rodzaj omdlenia.
— Cóż to się ze mną dzieje? — pytać się siebie poczęła. Zkąd to pomięszanie? Zdawałoby się że jakaś wielka radość ma mnie spotkać lub jakieś nieszczęście mi zagraża?...
Zmuszając się niemal, pocisnęła klamkę. Drzwi się odemknęły.
Raul de Challins stał przy oknie i patrzał na dziedziniec, tym sposobem był odwrócony do drzwi plecami.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, odwrócił się nagle i znalazł się w obecności Genowefy.
Oboje razem wydali okrzyk zadziwienia i radości.
Wzruszona do głębi duszy tem zjawieniem się ukochanego, tak nieprzewidzianem, młoda dziewczyna nieprzytomna z nadmiaru szczęścia zmuszoną była oprzeć się na oddrzwiach.
Raul stał nieruchomy, jakby zamieniony w posąg, z wyciągniętemi rękami.
Oboje milcząc tak stali, drżący, pożerając się wzajem oczami, lecz nie zdolni słowa wymówić.
Raul pierwszy zapanował nad sobą.
— Genowefo moja ukochana!... wyszeptał rzucając się ku młodej dziewczynie, która padła w jego objęcia prawie bez przytomności.
Raul przycisnął ją do swego serca i okrył pocałunkami czoło i włosy.
Skutek tych pocałunków szybki był jakgdyby iskry elektrycznej. Natychmiast powróciły przytomność córce Gilberta, i łagodnie wyrywając się z objęć Raula, uścisnęła ręce, swego narzeczonego, i patrząc mu w oczy z upojeniem wyjąknęła:
— Pan... to pan, i jesteś wolny!! Ah! byłeś niewinny, wiedziałam o tem dobrze. Wiedziałam, że ten któremu całe moje serce oddałam nie mógł dopuścić się zbrodni!!
— Genowefo — zawołał Raul w zapale — cóż mnie w tej chwili obchodzić może szalone oskarżenie! co wstyd zniesiony! przebyte cierpienia! Tyś o mnie nie wątpiła! W tem moja radość i duma! o wszystkiem innem zapomniałem!
— A więc nakoniec przekonano się o twojej niewinności ponieważ jesteś wolny? — zapytała młoda dziewczyna...
— Jestem na wolności za kaucyą.
— Czyż to znaczyłoby, że jeszcze jesteś oskarżony?
— Tak i nie.. Nie uważają mnie już za winnego, potrzeba tylko ażebym odkrył i wydał w ręce sprawiedliwości potwarcę, który rzucił na mnie haniebne podejrzenie... Ale, dosyć tego, nie zajmujmy się więcej moją osobą. Mówmy o tobie Genówefo, o tobie, którą przed kilku godzinami uważałem za straconą dla mojej miłości!!!
— Byłeś u pani de Brennes?
— Byłem...
— A więc musiały powiedzieć dla czego...
— Zaledwie mogłem z niemi zamienić słów parę...
— Czyliż nie chciały słuchać?..
— Więcej uczyniły... Wypędziły mnie.
— Ciebie! — zawołała Genowefa.
— Wypędziły jak nędznika, którego sama obecność hańbę im przynosi!
— Oh! niegodziwe stworzenia!!
— O tak, bardzo niegodziwe! Ale to czego one mnie nie powiedziały ty mi powiesz. Jaki był powód, czy też pretekst oddalenia?
— Ty, Raulu.
— Ja? — powtórzył Raul.
— Tak jest, oskarżano ciebie, stanąłem w twojej obronie, z początku nieśmiało, obelgi zdwoiły się, tak podłe, tak wstrętne, że gniew opanował mnie. Niezdolna powstrzymać się, zakazałam tym paniom lżyć ciebie w mojej obecności. „Dla czego bierzesz jego stronę? zawoła margrabina. Odpowiedziałam: Dla tego że go kocham. Te nierozsądne słowa, wzbudziły myśl w tych kobietach, że kiedyś się zdawał pogardzać panną de Brennes, było to dla tego żeś mnie kochał. Można sobie wyobrazić, jaki uragan gniewu spadł na moją głowę. Żadnej obelgi nie oszczędzono mi... Traktowano mnie jak ostatnią kobietę i wypędzono mnie haniebnie.
— Genowefo... droga Genowefo... przezemnie łzy wylewałaś, przezemnie cierpiałaś!!
— Tak cierpiałam bardzo... Bóg mi świadkiem, że wierzyłam w ciebie, lecz rozpacz ogarniała moje serce.
— Zapomnij o tem wszystkiem, moja ukochana. Po dniach próby zawitają dni szczęścia. Widzisz że Bóg się nami opiekuje, ponieważ znowu jesteśmy złączeni! Opatrzność przywiodła cię do tego domu.
— Wolałabym nigdy tu nie wchodzić — szepnęła Genowefa ze drżeniem.
Raul zbladł.
— Dla czego? — zapytał.
Genowefa wahała się.
— Dla czego? — zapytał młody człowiek — Czy znieważają mnie tu, tak jak u pani de Brennes?
— O! co do tego to nie, przysięgam! Nigdy o tobie przy mnie nie mówiono.
— Dla czegóż więc żałujesz, że jesteś w domu m ojej ciotki?
— Obawiam się, — wyszeptała Genowefa spuszczając oczy — obawiam się, że zrodziłam mimowoli w sercu twego kuzyna, uczucie, którego podzielać nie mogę.
— Filip nie mógł patrzeć na ciebie i nie kochać, to rozumiem — odrzekł Raul. Nie trzeba go za to ganić, ale żałować. Filip jest przyzwoitym człowiekiem, wystarczy powiedzieć mu, że twoje serce nie jest wolne, a z pewnością nie będziesz miała potrzeby obawiać się jego nagabywań.
— Tak sądzisz Raulu?
— Więcej aniżeli sądzę, jestem tego pewny, zresztą nie mogę mu brać za złe, żeś mu się podobała. Wszak ma oczy i serce tak jak i ja. Lecz powtarzam ci, że on jest uczciwym człowiekiem..... Powiem mu, że kocham cię, że cię uwielbiam, że pragnę dać ci moje nazwisko, a ręczę że nakaże milczenie swemu sercu...
— Nie, nie Raulu, nic mu o tem nie mów... — zawołała młoda dziewczyna z przerażeniem.
— Dlaczegóż nie mam mu mówić?
— Zdaje mi się że to zwierzenie przyniosłoby nam nieszczęście... Pomyśl tylko Raulu! po podobnem wyznaniu czyż ciotka twoja nie wypędziłaby mnie, tak jak pani de Brennes.
— Byłoby to ohydne, ale na szczęście jest to niemożliwe.
— Przypuśćmy jednak, że tak będzie... Cóż się wtedy ze mną stanie? Znalazłam to miejsce wychodząc od margrabiny, lecz któż może zaręczyć, czy wychodząc ztąd znajdę inne...
— A czyż mnie tu niema, Genowefo?
— I cóżbyś uczynił Raulu, cóż byś mógł uczynić.
— Jesteś moją narzeczoną wobec Boga i będziesz moją żoną... niewątpliwie mam prawo, zanim się pobierzemy, myśleć o wszystkich twoich potrzebach, a ty Genowefo, z twojej strony nie masz prawa mi odmówić...
— A jednak odmówiłabym mój przyjacielu, odmówiłabym stanowczo... W dniu w którym nosić będę twoje nazwisko, chcę mieć prawo chodzić z podniesioną głową, tak ażeby nawet najdrobniejsze podejrzenie nie mogło mnie dotknąć, ani wywołać rumieńca na moją twarz — zresztą czy dzień ten nadejdzie kiedykolwiek?
— Genowefo, Genowefo, ty wątpisz o mnie!
— Nie, nie wątpię, prędzejbym o sobie wątpiła... Ale obawiam się.
— Czego?
— Przyszłości.
— Cóż w niej widzisz tak przerażającego?
— O Raulu, nie jesteś wolny tylko za kaucyą, jak mi powiedziałeś...
— Tak jest, i będę stawiony przed sądem przysięgłych, ale zostanę uniewinniony, z tryumfem, a tem samem przywrócony do czci w oczach całego świata.
— A zatem, zanim coś postanowimy, czekajmy, poddajmy się próbie, niech wyrok zapadnie i stanowczą wolność uzyskasz Raulu. Byłam w błędzie przed chwilą a ty miałeś słuszność... Tak jest, Opatrzność mnie tu przywiodła, ponieważ tu spotkaliśmy się na nowo. Widywać się będziemy często, lecz zawierz mi, w interesie naszej przyszłości, bądźmy pozornie, dla tych co mnie otaczają, obcy nawzajem dla siebie.
— Jesto przymus nie do zniesienia, któremu chcesz abym się poddał! — zawołał Raul.
— Tak jest Raulu, ale ten przymus, powinieneś zrozumieć, jednocześnie nakazuje go rozsądek. Nie wywołujmy w nikim zazdrości... Zazdrość złym jest doradcą, — gorzko możemy żałować żeśmy jej zdradzić się pozwolili... Będzie tobie przykro nie mówić do mnie wobec baronowej i jej syna, tak jak to teraz czynisz, lecz przypadek dostarczy nam bez wątpienia sam na sam i wtedy będziemy mogli nie nakazywać milczenia naszym sercom.
Raul milczał.
— Dla czego nic nie mówisz Raulu? — rzekła Genowefa. Czyż nie jesteś przekonany, że mam słuszność.
— Zastanowienie dowodzi mi, że prawda jest przy tobie, — odpowiedział młody człowiek, — i chociaż wiele to mnie kosztuje, przyznaję ci słuszność. Kiedy nie będziemy sami, udawać będziemy, że się nie znamy, lecz potrafimy wywoływać okazye do samotności. A teraz powiedz mi droga Genowefo, gdzie jest moja ciotka?
— Pojechała na wieś w towarzystwie pana Filipa do swojej willi w Bry-sur-Marne.
— Znam ją... Czy powrócą dziś jeszcze?
— Tak jest na obiad.
— O której godzinie?
— O siódmej.
— Powrócę więc o siódmej teraz odchodzę...
— Już!
— Tak trzeba... Zbyt długa rozmowa mogłaby zwrócić uwagę służących...
— Czy mam uprzedzić panią de Garennes o twojej Raulu wizycie?
— Bezwątpienia, dowie się bowiem od Andrzeja żeś mnie widziała, a w takim razie milczenie mogłoby być źle zrozumiane...
— A więc do wieczora, mój przyjacielu...
— Tak jest do wieczora i na zawsze!... Jestem pełen nadziei... Wszedłem tu z sercem przepełnionem smutkiem, opanowany zniechęceniem bez granic, wychodzę szczęśliwy i pełen zaufania.
Pan de Challins przyciągając młode dziewczę w swoje ramiona, po raz drugi złożył na jej czole pocałunek i wyszedł z salonu; — w przedpokoju Andrzej otworzył mu drzwi. Poczem udał się do swego nowego mieszkania, aby się przekonać, czy Berthaud wypełnił jego rozkazy.
Berthaud już tam był, kazał pod swojem okiem wypakowywać kufry, i natychmiast zajął się uporządkowaniem mieszkania swego młodego pana.


XV.

Połączmy się z doktorem Gilbertem, którego podróż do Paryża nie była bez rezultatu, jak tego wkrótce czytelnik będzie miał dowody.
Rozstawszy się z Raulem, brat zmarłego hrabiego de Vadans, udał się do międzynarodowego biura telegraficznego i posłał do Nowego-Yorku, do bankiera Mortimera depeszę w tych wyrazach:
Nie tracić z oczu Honoryny Lefebvre. Wybadać ją jak tylko będzie w stanie przemówić chociaż jedno słowo. Zawiadamiać mnie o jej stanie i o wszystkich zmianach; jestto rzeczą największej wagi.“
Po wysłaniu tej depeszy, Gilbert kazał się zawieść do biura administracyi przedsiębiorstwa pogrzebowego, gdzie jak sobieczytelnicy przypominają udawał się już raz nazajutrz po wykopaniu przez Agrę i Nella trumny hrabiego Maksymiljana de Vadans na polu Pontarmé...
Tam przystąpił do pierwszego śledztwa w przedmiocie przewiezienia zwłok brata do Compiègne.
Z tego pobieżnego badania powziął pewność, że zamiana jednej trumny na drugą nie mogła być spełnioną gdzieindziej jak w Pontarmé, pod szopą służącą za wozownię dla furgonu.
Jak wiemy, sędzia śledczy doszedł do tej samej konkluzyi.
Fakt ten zresztą nie dawał żadnej wskazówki mogącej naprowadzić na trop winnego, i Gilbert nie zabawiał się długo poszukiwaniami, które dotychczas nie mogły doprowadzić do niczego, dla braku punktu wyjścia.
Lecz teraz kiedy Raul wolny, zacznie pracować nad rozświeceniem tajemniczych tych ciemności, aby znaleść dowody swej niewinności, doktór ze swej strony mógł również zabrać się do dzieła.
— Zastąpię niedołężną policyę; — mówił do siebie, — zobowiązałem się odegrać tę rolę... należy dotrzymać obietnicy, i dowieść mej inteligencyi i wytrwałości...
Obu tych przymiotów, jak wiemy, nie brakowało Gilbertowi.
Powiedział sądownikom, to jedynie co uważał za stosowne im powiedzieć, lecz w głębi był pewnym posiadania punktu wyjścia koniecznego do prowadzenia poszukiwań.
Należało tylko upewnić się, że ten punkt wyjścia był dobry.
Dla tego to powrócił do Magazynów przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Udał się do odźwiernego i zapytał go gdzie można powziąć ścisłe wiadomości co do fabrykacyi trumien.
Wskazano mu biuro; udał się tam i urzędnik z całą grzecznością ofiarował się dać mu wszelkie objaśnienia.
— Pragnąłbym wiedzieć — rozpoczął Gilbert — jak panowie postępujecie, aby przygotować trumnę wyjątkowej mocy i wyższej ceny, które wydajecie na żądanie rodzin.
— Bądź pan łaskaw ściślej postawić zapytanie.
— Czy powierzacie panowie robotę takich trumien po za administracyą przedsiębierstwa, lub też macie swoje własne specyalne pracownie?
— Mamy własne pracownie, gdzie wszystkie trumny się robią, zarówno proste jak i zbytkowne...
— Bardzo dobrze — odrzekł doktór — jest to dla mnie bardzo ważny punkt... Czy liczba fabrykowanych trumien podlega kontroli?
— Tak jest panie.
— Jakiego rodzaju jest ta kontrola?
— Każda trumna nosi numer porządkowy, wybity na zimno.
Oko doktora zabłysło.
— Na której części znajduje się ten numer?
— Na wieku i na części spodniej, oprócz tego jeżeli trumna jest wybita ołowiem, numer znajduje się powtórzony i na metalu.
— Inne jeszcze pytanie: kiedy się bierze trumnę z pańskich pracowni, czy zapisuje się nazwiska osoby której się oddaje?
— Tego nie wiem panie.
— Gdzie się o tem można dowiedzieć?
— W biurze warsztatów.
— Które się znajdują?
— Na ulicy Chemin Vert.
Doktór adres zapisał w kiśążeczkę zawierającą już sporo informacyi odnoszących się do zbrodni na ulicy Garancière.
Wychodząc z biura administracyi pogrzebowej, Gilbert udał się do Prefektury policyi i zapytał o szefa Bezpieczeństwa. Lecz był on nagle wezwany wraz z prokuratorem Rzeczypospolitej z powodu morderstwa spełnionego w Nogent na osobie jakiegoś starca, mieszkającego samotnie i o którym mówiono że jest miljonerem.
Kiedy powrócą? — naturalnie nie wiadomo.
Doktór Gilbert wszedł do pałacu Sprawiedliwości i udał się do gabinetu sędziego.
Drzwi były zamknięte.
Pan Galtier towarzyszył prokuratorowi Rzeczypospolitej i szefowi Bezpieczeństwa.
— Nie miła to rzecz, myślał Gilbert, odwlekająca prowadzenie śledztwa o dwadzieścia cztery godzin. Zresztą mały to wywrze wpływ. To co mam robić trwać będzie bardzo długo i wielkie przedstawia trudności... Muszę uzbroić się w cierpliwość i myśleć o ostatecznym rezultacie... Od dnia dzisiejszego muszę nająć mieszkanie w Paryżu. Morfontaine jest zbyt oddalone, i ciągłe podróże za wiele zabrałyby czasu.
— Do Hotelu du Louvre! zawołał na woźnicę wsiadając do fiakra.
Tam wynajął mały apartament, składający się z przedpokoju i dwóch pokoi.
Zaprzątniony myślami zapomniał o śniadaniu. Żołądek upominał się o swoje prawa.
Zjadł cośkolwiek po raz pierwszy o czwartej popołudniu, i zapowiedział że nazajutrz obejmie nowe mieszkanie, i udał się do Morfontaine, aby zawiadomić Wilhelma, o zmianie w jego życiu, zostawić mu swój adres w Paryżu, gdzie każda korespondencya ma być mu niezwłocznie posyłaną.


O szóstej, baronowa wraz z synem wsiedli w pociąg udający się z Nogent-sur-Marne do Paryża.
O siódmej przyjechali razem na ulicę Madame, Filip miał zostać na obiedzie u matki.
Andrzej drzwi im otworzył.
— Nic nowego, Andrzeju? — zapytała pani de Garennes.
— Przepraszam, panią baronowę... — odpowiedział służący. Pani miała wizytę podczas swej nieobecności, i pani baronowa będzie bardzo zadziwiona, kiedy panna Genowefa powie nazwisko tej osoby.
Baronowa chciała wypytywać dalej, lecz nie miała czasu. Drzwi od salonu otworzyły się i Genowefa ukazała się na progu.
— Powiedzże droga Genowefo kto to taki składał mi wizytę, którego nazwisko ma mnie tak zadziwi? — zapytała baronowa wchodząc z synem do salonu i zamykając drzwi za sobą.
— Niewiem czy jego nazwisko zadziwi panią baronowę, — odrzekła Genowefa całkiem naturalnym tonem, — jestto pani siostrzeniec...
— Mój siostrzeniec... — powtórzyła baronowa spoglądając na Filipa — jaki siostrzeniec?
— Pan wicehrabia de Challins.
Piorun gdyby uderzył w salonie nie wywarłby takiego wrażenia na Filipa i jego matkę, jak to imię poprostu powiedziane przez Genowefę.
Baronowa zadrżała na całem ciele.
Filip zbladł jak widmo, lecz nędznik ten posiadał żelazną wolę, szatańską energię.
Zapanował nad swem pomieszaniem i potrafił nadać swej twarzy wyraz nie przerażenia lecz zadziwienia.
— Istotnie niespodzianka to prawdziwa! — rzekł głosem niemal pewnym. Ale czy tylko nie mylisz panno Genowefo.
— Jakim że sposobem mogłabym się omylić? — rzekła Genowefa, — widziałam pana de Challins... mówiłam z nim... odpowiedziałam mu na kilka pytań co do nieobecności pani baronowej i pan de Challins polecił mi oświadczyć pani, że powróci o godzinie siódmej.
Podczas kiedy Genowefa z Filipem zamieniali powyższe słowa, baronowa miała czas przyjść cokolwiek do siebie po tym strasznym ciosie jaki spadł na jej głowę.
Twarz jej przybrała zwykły wyraz.
Ręce drżeć przestały.
Genowefa nie mogąc odgadnąć prawdziwej przyczyny wzruszenia spowodowanego wizytą Raula, przypisywała je niespodzianej wiadomości, o uwolnieniu z więzienia młodego człowieka, i znajdowała to bardzo naturalnem.
— Niespodzianka to rzeczywiście prawdziwa — zaczęła baronowa.
Uderzenie dzwonka przerwało rozpoczęty frazes.
— Otóż zapewne pan de Challins, — rzekła Genowefa.
Filip z matką znowu zamienili spojrzenia.
— Zostaw nas samych na kilka minut moje kochane dziecię... — rzekła pani de Garennes zwracając się do Genowefy, która skłoniła się i wyszła natychmiast, przekonana, że baronowa oddalała ją, ażeby obecność obcej osoby, nie zakłócała wynurzeń pierwszej chwili.
Drzwi się otwarły.
Andrzej oznajmił:
— Pan wicehrabia de Challins...
Pani de Garennes wyciągnęła ramiona do swego siostrzeńca, który rzucił się w nie z pośpiechem i uczuł znikające odrazu niedowierzanie, widząc się tak serdecznie przyjętym.
— Ty!... więc to ty, moje dziecię! — zawołała baronowa ze łzami w głosie. Zaledwie oczom wierzyć mogę! Obawiałam się czy nie jakaś pomyłka!! Bogu dzięki to prawda! Jesteś wolny...
— Tak, kochana ciotko.
— Uściskajże i mie także kuzynie! — rzekł Filip z kolei... Wiesz dobrze że podzielam radość matki...
Z objęć baronowej Raul przeszedł w objęcia młodego barona, który mówił dalej, po uścisku braterskim Kaina całującego Abla.
— A więc uznano twoją niewinność? Ah! nigdyśmy o tem nie wątpili.
— Nigdy! — poparła pani de Garennes... Lecz znając powolność sprawiedliwości, nie spodziewaliśmy się aby na pomyłce tak prędko się spostrzegli. Ztąd moje wzruszenie na twój widok, moje pomięszanie i...
Baronowa dłużej mówić nie mogła...
Upadła na sofę, w gwałtownym nerwowym ataku, całkiem prawdziwym, przypisywanym przez Raula radości, a w rzeczywistości pochodzącym z przerażenia i niepokoju.
— Doktór Gilbert myli się, — myślał pan de Challins. Podejrzenia jego nie mają żadnej podstawy! Moja ciotka i kuzyn mają dla mnie tylko uczucia przywiązania... Oni nie mogli mnie spotwarzyć! Trzeba szukać gdzieindziej.
Pani de Garennes wkrótce zapanowała nad sobą.
Po raz jeszcze przycisnęła do łona swego siostrzeńca i okryła go pocałunkami, podczas gdy Filip myśląc o niebezpieczeństwie, zapytał.
— Ależ nakoniec, kochany Raulu, jakim sposobem jesteś wolny? Zapewne dla zupełnego braku dowodów? Prokuratorya oświadczyła, że nie ma całkiem powodu do prowadzenia dalej śledztwa?
— Nie, jestem ciągle oskarżony.
— Oskarżony! Nie rozumiem...
— Zostałem uwolniony tymczasowo, i za kaucyą.


XVI.

Filip wypytując się swego kuzyna, powiedział sobie, że musi być przygotowany na wszystko; pilnować siebie, nie okazywać zadziwienia ani nic takiego coby mogło obudzić podejrzenia Raula.
Baronowa myślała toż samo.
Nie zadrżeli więc oboje słysząc słowa tak uspokajające wymówione przez pana de Challins: Wolność tymczasowa... Za kaucyą...
Znowu Filip zabierał się wypytywać, gdy wszedł Andrzej z serwetą na ręku i otworzywszy na rozcierz drzwi prowadzące do pokoju jadalnego, rzekł:
— Waza na stole...
— Żadnej aluzyi podczas obiadu, co do tego co się dzieje mój drogi chłopcze, — rzekła półgłosem baronowa na ucho swemu siostrzeńcowi, — zbytecznem jest wtajemniczać obcych w nasze interesa familijne, tembardziej, że moja panna do towarzystw a będzie z nam i przy obiedzie...
— Bądź spokojna moja ciotko, będę milczał przy tej pannie, pogadamy po obiedzie.
Podał ramię ciotce i zaprowadził ją do pokoju jadalnego, gdzie znajdowała się już Genowefa.
— Mój siostrzeniec wicehrabia de Challins moja mała, — rzekła baronowa wskazując na Raula. Oznajmiłaś nam jego powrót z długiej podróży i widziałaś nasze wzruszenie i radość. Raulu, panna Genowefa Vandame, moja lektorka...
Raul ukłonił się młodej dziewczynie, całej zarumienionej i odpowiedział tonem, który usiłował uczynić obojętnym:
— Miałem przyjemność widzieć panią przez chwilę. Przez nią dowiedziałem się o godzinie waszego powrotu.
Wszyscy zajęli miejsca przy stole.
Filip i baronowa wiele by dali za to żeby pan de Challins nie poznał Genowefy, lecz wypadek zachowanie tajemnicy uczynił niemożliwem, filozoficznie więc poddali się losowi.
Obiad był smutny, pomimo usiłowań Filipa starającego się rozweselić towarzystwo...
Widoczny przymus panował wśród współbiesiadników, z których żaden nie mógł wyjawić swoich myśli.
Nareszcie obiad się skończył i baronowa pozwoliła udać się Genowefie do swego pokoju, co też natychmiast uczyniło młode dziewczę, nie śmiejąc choćby jednego z Raulem zamienić spojrzenia.
Udano się do salonu.
Chwila zwierzeń nadeszła.
Pan de Challins zapomniał o podejrzeniach doktora Gilberta co do Filipa, lub jeżeli o nich pamiętał to tylko dla tego aby je odepchnąć ze wszystkich sił.
Wskutek tego oddał się całkowicie swemu kuzynowi, spełniając, nie wiedząc o tem program nakreślony przez doktora Gilberta.
Baronowa i Filip postarali się usiąść tyłem do światła, pozostawiając tym sposobem twarze swoje w pół-cieniu; rozumna ostrożność na wypadek gdyby jakieś nieprzewidziane słowa spowodowały jedno z tych wzruszeń gwałtownych, które mimowolna gra fizyonomii odkryćby dozwoliła.
Twarz Raula przeciwnie w całej pełni oświecała lampa umieszczona na pewnej wysokości.
— Mówiłeś nam więc kuzynie — zaczął Filip — że zostałeś uwolniony tymczasowo...
— Tak.
— To mnie się wydaje dziwnem... Jeśli się nie mylę, poza tą prowizoryczną wolnością ukrywają się, jakieś sidła zastawiane na ciebie przez sędziego śledczego.
— Sidła? — zawołałRaul.
— Z pewnością nie, gdyż teraz sędzia śledczy przekonany jest o mojej niewinności... Co zaś do tymczasowej wolności, zawdzięczam ją interwencyi wcale nieoczekiwanej, którą mógłbym nazwać opatrznościową.
Filip nadstawił uszy.
— Interwencyi? — powtórzył.
— Tak jest.
— Czyjej interwencyi?
— Pewnej osoby żyjącej zdala od świata, prawie tajemniczo, która dzięki swoim psom, dwom olbrzymim szkockim chartom, a przytem prześlicznym, znalazła trumnę wykradzioną z furgonu przedsiębierstwa pogrzebowego.
Filip na swoje szczęście był prawie w cieniu, nagła bowiem bladość jaka twarz jego okryła byłaby go zdradziła. Jednocześnie dreszcz przerażenia przeszedł go po ciele.
Znaleziono trumnę porwaną z furgonu pogrzebowego!! — wyjąknął.
— Tak mój kuzynie.
— I gdzie ją znaleziono?
— W okolicy Pontarmé... Ci którzy dla niewiadomej przyczyny wykradli trumnę i zakopali ją na polu... Psy przechadzały się ze swoim panem... zwęszyły coś podejrzanego, poczęły drapać ziemię i po długiej pracy wykopały dół, na dnie którego doktór Gilbert znalazł trumnę.
— Któż to jest ten doktór Gilbert?
— Człowiek o którym mówiłem przed chwilą.... Uczony pierwszej wody,.... odbył sekcyę ciała naszego wuja, poddał trzewia analizie chemiczuej, zkąd powziął przekonanie, że hrabia de Vandans nie był wcale otruty, i dowody tego złożył w ręce sprawiedliwości.
Zimny pot występował na czoło Filipa.
Pani de Garennes drżała.
Raul mówił dalej:
— Doktór Gilbert, jak się zdaje, kiedyś w bliskich bardzo pozostawał stosunkach z naszym wujem. Znał tajemnicę urodzenia legalnej córki hrabiego Vadans, którego świat cały uważał za bezdzietnego.... On to właśnie przesłał prokuratorowi Rzeczypospolitej akt urodzenia tej córki, w chwili, kiedy mieliśmy być wprowadzeni w posiadanie spadku, do którego nie mieliśmy żadnego prawa... Ten zacny człowiek, ten doktór Gilbert, otrzymał moje uwolnienie, pod osobistem swojem zaręczeniem, aby dozwolić mi poszukiwać nędzników, którzy dopuściwszy się świętokradzkiej profanacyi, na mnie zrzucili potwarcze oskarżenie. Pojmujcie, że powinienem błogosławić Opatrzności, która mi przyszła z pomocą?
— Naturalnie! odrzekł Filip. — lecz nie rozumiem nic a nic postępowania sądu względem twojej osoby...
— Jakto?
— Aresztują cię pod zarzutem otrucia wuja, hrabiego de Vandans. Jest to przedmiot oskarżenia doskonale udeterminowany i wcale nie dwuznaczny... znajdują trupa, i trup ten nie zawiera żadnego śladu trucizny... Więc hrabia umarł śmiercią naturalną. A zatem jesteś niewinny, toż jasne jak słońce! Stałeś się ofiarą spisku urządzonego przeciwko tobie, w celu, którego odgadnąć nie jestem w stanie... Dowody twojej niewinności są niezbite! Na cóż więc to prowizoryczne uwolnienie, zamiast zupełnego? Jesteś więc może oskarżony o coś innego jeszcze jak o otrucie.
— Tak.
— O cóż takiego?
— O zamienienie trumien, zastąpienie napełnionej ziemią w miejsce zawierającej ciało mego wuja...
— Dla czegożbyś miał to uczynić?
— Nie wiem, sąd również nie wie, lecz nie przestaje żądać odemnie dowodu, że to nie ja uczyniłem... Rozumiesz teraz?
— Rozumiem doskonale.
— A więc dowód żądany przez sąd muszę znaleść.
— Nikt bardziej odemnie nie pragnie, aby ci się udało.
— Nie wątpię o dobrym skutku moich usiłowań... przerwał Raul.
— Ale czy masz punkt wyjścia do tych poszukiwań, mówił dalej Filip.
— Nie, mam tylko głębokie przeświadczenie, które mi go zastępuje...
— Jakież to przeświadczenie...
— Że jakiś mój wróg, pragnąc mej zguby, wymyślił tę zamianę trumien, aby mnie potem oskarżyć, nie przypuszczając, że ciało zostanie odnalezione...
— Wydaje mi się to bardzo sprytnie pomyślane, rzekł Filip z przewyborną pewnością siebie.
— I prawdopodobne... dodał Raul.
— Tak i nie... Co za interes mógł mieć ten ktoś, aby oskarżyć cię o otrucie?
— Chodziło o zemstę, bez wątpienia...
— Czyż dałeś komu powód do zemsty?
— Nie sądziłbym... nie wiem jakim sposobem mógłbym mieć nieprzyjaciół, nie zrobiwszy nikomu nic złego... Tymczasem myliłem się, to oczywiste... Jakiś nieznajomy prześladuje mnie swoją nienawiścią... Odkryję go w cieniu w którym się ukrywa! Zedrę maskę z tego potwarcy!.. A ty mi w tem dopomożesz... nieprawdaż kuzynie?
— Całem i siłami.
— Chcę ażeby moja rehabilitacya była zupełną, rozgłośną i liczę na ciebie w dowiedzeniu przysięgłym mej niewiności.
— Na mnie? zapytał Filip z zadziwieniem i niespokojnością zarazem.
— Naturalnie! wszakże jesteś adwokatem. Czyżbyś mi odmówił podjąć się mojej obrony?
Filip uczuł nowy dreszcz wstrząsający jego ciałem.
— Ja mam cię bronić?.. wyjąknął.
— Gdzież mógłbym znaleźć głos bardziej przekonywający, a zarazem serce bardziej oddane?
— Ależ Raul ma słuszność, ma słuszność najzupełniejszą, odezwała się baronowa, widząc pomięszanie swego syna. — Nikt na świecie nie byłby w stanie lepiej bronić jak ty, sprawy twego kuzyna. — Łatwo ci przyjdzie dowieść, że Raul padł ofiarą jakiejś zemsty, i że pobudką sprawcy zbrodni jedynie była nienawiść... Jeżeli tak nie było, to nas chyba powinniby oskarżyć, wszak skaranie Raula jako naszego współspadkobiercy nam tylko korzyśćby przyniosło.
— Ach! moja ciotko, moja ciotko, zawołał, młody człowiek, komuż podobna myśl przyjśćby mogła do głowy!..
— Mogłaby z łatwością przyjść komukolwiek, odrzekła pani de Garennes, — a zatem dla nas zarówno jak i dla ciebie, potrzeba, ażeby Filip wziął tę sprawę w swoje ręce, pomagał ci w wytropieniu potwarców i oddał ich w ręce sędziów! Filip wahać się nie powinien.
— Ja się nie waham, moja matko! rzekł adwokat z żywością. — Jeżeli przed chwilą zdawałem się nie zdecydowanym, to dla tego, że obawiałem się czy dam radę takiemu zadaniu, radbym słyszeć głos bardziej zdolny od mego, jednego z tych książąt kratek sądowych, broniącego mego kuzyna... lecz kiedy Raul czyni mi ten wielki zaszczyt, że pokłada we mnie zaufanie... i oddaje los swój w ręce moje... przyjmuję.
— Dziękuję ci mój kuzynie...
— To ja ci dziękuję żeś mnie wybrał z pomiędzy wszystkich! a zresztą ostatecznie, być może masz słuszność... Przywiązanie moje do ciebie uczyni mnie wymownym, da mi dar przekonania! Podejmuję się dowieść sądowi o istnieniu spisku, podszepniętego przez nienawiść i mającego na widoku ohydną zemstę... Razem odwiedzimy doktora Gilberta, muszę z ust jego posłyszeć szczegóły tego dziwnego odkrycia... powie mi co o tem wszystkiem myśli.
— Doktór Gilbert niewątpliwie uczyni to wszystko, mój kuzynie, odrzekł Raul... Uprzedzę go o twej wizycie, bardzo będę szczęśliwy, jak cię pozna i oceni... Jestto człowiek nadzwyczajny.
— A czy mówił ci o naszej kuzynce... tem dziecku tajemniczo wychowanem, ukrywanem przed całym światem?
— Nie. — On sam nie wie, czy córka naszego wuja żyje, czy też umarła... W tej chwili właśnie zajęty jest poszukiwaniem jej.
— A czy ma przynajmniej jakie wskazówki?
— Żadnych, wie tylko, że dziecko urodziło się w Compiègne, i nic więcej.
— Oby mógł ją odszukać... Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, moja matka i ja, gdyby legalna sukcesorka objęła w posiadanie fortunę swego ojca, lecz nie możemy pomagać doktorowi Gilbertowi w jego poszukiwaniach, przedewszystkiem trzeba się tobą zająć.
— Cóż będziemy robić?
— Rozpoczniemy od szczegółowego zbadania wszystkiego, co się zdarzyło od śmierci naszego wuja, aż do chwili kiedy przyjechałeś do Compiègne wraz z furgonem przedsiębierstwa pogrzebowego. Wybadamy woźnicę furgonu. Wybadamy również ludzi w oberży, w której nocowałeś.
— Lecz — zauważył Raul, sędzia śledczy już się tem wszystkiem zajmował.
— My do tego inaczej się weźmiemy, powtarzając wszystko to co on robił... On stał na stanowisku oskarżenia, my zaś czynić to będziemy z punktu widzenia obrony... Bądź spokojny, nie zapomnę o niczem, postaram się nawet sprawdzić zkąd powstały, plotki, które naprowadziły sąd na przypuszczenie zbrodni i aresztowanie ciebie. Tym sposobem dojdziemy do odkrycia potwarcy, uda się to nam niezawodnie, obowiązuję się formalnie!
Raul, za całą odpowiedź ze szczerem wzruszeniem uściskał rękę Filipa.
— Chwili nie ma do stracenia! odrzekł ten ostatni. Zaczniemy od jutra pracować wspólnie, a potem pojedziemy odwiedzić doktora Gilberta. Pilno mi podziękować mu, za to co uczynił dla ciebie, gdyż bez niego nie wypuszczonoby cię na wolność, i gdyby ciało naszego wuja nie było odnalezione, nie wiem czy byłoby możliwem wykazać twoją niewinność!..
— Ah! zawołał Raul! żeby nie doktór Gilbert, byłbym zgubiony, bez ratunku! Jemu zawdzięczam życie, nie przeżyłbym bowiem hańbiącego wyroku...
— Wdzięczność moja wyrównywa twojej!! rzekł Filip z ogniem, potem dodał. — Trzeba nam często się z sobą widywać... Gdzie się zobaczymy?
— Tutaj mój kuzynie, jeżeli ciotka pozwala... rzekł pan de Challins z żywością, myśląc o Genowefie.
— Nietylko pozwalam, odrzekła baronowa, lecz liczę na to, że będziesz jadał z nami... Zapewne przed końcem twych kłopotów, nie będziesz mieszkał w pałacu na ulicy Garancière?
— Nie mylisz się moja ciotko... Wynająłem mały apartamencik na parterze jednego domu na ulicy Saint-Dominique... Przyjmuję z całego serca twoje zaproszenie moja kochana ciotko.
— Wybornie, rzekł Filip, będziemy się widywać tutaj u mojej matki... Ah! jeszcze słowo. — Dając ci wolność tymczasową, czy oznaczyli ci jaki termin do działania i złożenia dowodów niewinności?
— Żadnego... śledztwo prowadzi się w dalszym ciągu..
— Bardzo dobrze, zobaczę się z sędzią Galtier. Pewna myśl, która mi się wydaje dobrą, lecz która chciałbym ażeby dojrzała, zanim ci o niej powiem, przyszła mi do głowy... No a teraz kuzynie, czy idziesz do swego mieszkania na ulicę Saint-Dominique?
— Tak.
— Jeśli chcesz pójdziemy razem... Ja także chciałbym wcześniej wrócić do domu i myśleć o twojej sprawie...
Kuzynowie opuścili dom baronowej de Garennes, pożegnali się na trotuarze ulicy Madame i każdy udał się w stronę swego mieszkania.
Raul czuł się bardzo uspokojonym.
Zdawało mu się, że miał jeden dowód więcej niesprawiedliwości sądu doktora Gilberta co do Filipa i pani de Garennes.


XVII.

Filip rozstawszy się z kuzynem, zapytywał się, czy nie jest pod wpływem jakiegoś snu strasznego.
Raul tymczasowo uwolniony, odnalezienie trumny obalające całe rusztowanie tak sztucznie wzniesione; interwencya nieznajomego mianującego się doktorem Gilbertem, prośba Raula do niego, do Filipa, aby się podjął jego obrony; wszystko to wydawało mu się jakąś fikcyą, wymyśloną, romansem nieprawdo podobnym.
A jednak była to rzeczywistość.
Ruina pięknych planów zdawała się zupełną.
Czyż nie było na to lekarstwa?
Filip zapytywał siebie ze strasznym niepokojem, co ma czynić aby odwrócić ten cios nieprzewidziany, lecz na pytanie to niepodobna mu było znaleść odpowiedzi. Uczuwał potrzebę zastanowienia się.
Julian Vendame oczekiwał w domu na ulicy Assas powrotu swego pana.
Filip nie uważał za potrzebne zwierzyć przed nim, przynajmniej tego wieczora, chociaż był on zawsze dobry do rady; chciał przedewszystkiem zebrać myśli, wobec tak groźnego położenia.
Po nocy bez snu prawie, młody adwokat wcześnie udał się do matki.
Pani de Garennes, również całą noc oka nie zmrużyła, i oczekiwała z niecierpliwością tej rannej wizyty.
Kiedy oznajmiono jej Filipa, szybko pobiegła naprzeciw niego i zaprowadziła go do swego pokoju, którego drzwi na klucz zamknęła, aby uchronić się od niespodzianego wejścia kogokolwiek bądź.
— I cóż zapytała syna, chwytając go za ręce. Co myślisz o tem co się dzieje? Wszak wszystko nie jest jeszcze stracone?
— Nie, odrzekł Filip.
— A więc jeszcze nie tracisz odwagi?
— Wczoraj, wychodząc ztąd, czułem się całkiem upadłym na duchu, przyznaję... Tak jak i ty moja matko, wszystko uważałem za stracone. Lecz później długo i głęboko się zastanawiałem, i uspokoiłem się.
— I na czemże opierasz twoją nadzieję.
— Na atucie, który pozostaje jeszcze w naszych rękach, pomimo ogólnego zawalenia się całej budowy, i który dostatecznym będzie do wygrania partyi... Mamy w rękach córkę mego wuja, jedyną sukcesorkę jego majątku, a zatem jesteśmy zawsze panami położenia... Trzeba ażeby przed upływem miesiąca Genowefa została moją żoną.
— Ależ wszakże tak źle przyjęła pierwsze twoje oświadczenia.
— Cóż to szkodzi, następne przyjmie lepiej.
— Jeżeli jednak odmówi stanowczo, oddania ci swej ręki.
— Nie odmówi.
— Należy wszystko przewidzieć; co uczynisz w takim razie?
— Nie można zrobić jajecznicy bez stłuczenia jajek, moja matko... odrzekł trywialnie Filip... Za daleko zaszliśmy aby się cofać... Usunę przeszkodę...
— Jakim sposobem?
Młody człowiek odpowiedział jedynie uśmiechem z wyrazem tak złowrogim, że pani de Garennes zimno uczuła.
Zrozumiała.
Po kilku chwilach milczenia, rzekła:
— Trzeba będzie zawsze rachować się z Raulem, którego jesteś obrońcą.
— Jeżeli nie można będzie uniknąć podziału, podzielimy się... Najważniejszą rzeczą jest, aby podejrzenie na mnie nie padło... Tego uniknę... Raul wybrał mnie swoim adwokatem i jest to prawdziwa łaska nieba... Sam sprawę prowadzić będę, a wiedząc o wszystkiem co się stanie z pierwszej ręki, wszystkiemu będę mógł zapobiedz.
— Pojedziesz poznać się z tym doktorem Gilbertem?
— Jakto, czy pojadę?... Ależ naturalne pojadę! Bezpieczeństwo moje wymaga tego koniecznie... Człowiek tem, dawny przyjaciel hrabiego de Vadans, znający tajemnicę urodzenia Genowefy, zaciekawia mnie bardzo i cokolwiek niepokoi... Dobrze będzie zrobić z nim znajomość, i starać się go wystudyować... Jak się zdaje pokochał on mego kuzyna... Mój tytuł obrońcy Raula odrazu wprowadzi mnie w jego łaski; musi to być jakiś oryginał, rodzaj filantropa, (chociaż filantropia dawno już wyszła z mody!) — Odwrócę całe niebezpieczeństwo! Ty zaś moja matko, tu dla mnie pracuj. — Oblegaj serce Genowefy, wszak nie brak ci wielkich zdolności dyplomatycznych. Jeżeli tylko zechcesz zadać sobie cokolwiek trudu, ta mała przyjmie mnie za męża w bardzo krótkim czasie.
— Nie zastanawiasz się moje drogie dziecko.
— Nad czem?
— Nad tem, na co już dawno zwróciłam twoją uwagę. Wszakże ta dziewczyna nie nazywa się, tak jak jej się zdaje, Genowefą Vendame... Jeżeli małżeństwo z tobą zostanie ułożone, trzeba będzie złożyć potrzebne papiery.
— Wszak prawda?
— Tak jest, bez wątpienia.
— Genowefa zażąda tych papierów od Vendamów, którzy odpowiedzą prawdę, to jest, że ona nie jest ich córką, i że nie znają nazwiska jej rodziców, ani nawet miejsca urodzenia. Odpowiedź ta musi wywołać ścisłe śledztwo.
— Śledztwo, które nie doprowadzi do niczego, bez mojej woli, wtedy tylko kiedy ja tego chcieć będę... wynajdę jakiś sprytny sposób; wierz mi moja matko, aby obejść niebezpieczeństwo.
— Jedna rzecz której jestem pewna, to, że idziemy do zguby, odpowiedziała z goryczą baronowa.
— Dla czegóż widzisz wszystko w tak czarnych kolorach?
— Dla tego, że stoimy wobec niepodobieństw, z których sądzisz, że się wykręcisz, a z których cało nie wyjdziesz.
— Wyjdę moja matko.
— Dałby Bóg...
— Nie Bóg da ale szatan! odrzekł Filip śmiejąc się... Genowefa zostanie moją żoną, albo przestanie przeszkadzać mi.
— W jednym tak jak i w drugim razie, też same widzę niepodobieństwa, rzekła pani de Garennes.
— Jakież niepodobieństwa?
— Nie możnaby napisać, a tem samem zaprodukować, aktu zejścia Genowefy de Vadans, ponieważ Vendamowie nie wiedzą czyje to dziecko, które wychowywali.
— Zapominasz moja matko, że notatka dodana do testamentu mego wuja, wystarcza aby ustanowić w sposób niezaprzeczalny stan cywilny Genowefy żyjącej czy zmarłej.
— Zachowałeś te notatkę?
— Strzegłem się jej pozbyć! Nie głupim! ukaże się ona w czasie właściwym...
— Okazać ją, byłoby to zgubić się.
Filip wzruszył ramionami w sposób bardzo lekceważący.
— Jakże smutne masz, moja matko, wyobrażenie o mojej inteligencyi! odrzekł, myślałem o wszystkiem, wszystko przewidziałem. W dniu w którym notatka o której mowa ujrzy światło dzienne, bądź pewną matko, że tylko wypadek będzie powodem jej ukazania się.
— A więc... jesteś spokojny?
— Najzupełniej...
— Nie masz żadnej obawy?
— Najmniejszej.
— Ah! uspokajasz i mnie... chciałabym podzielać twoje zaufanie.
— Wybornie! tak to lubię, zwątpienie twoje moja matko sprawiało mi przykrość.
— Od dziś rozmawiać zacznę z Genowefą, i będę wiedziała czego się trzymać, co do zezwolenia na małżeństwo z tobą.
— Liczę na ciebie, moja matko, i proszę ażebyś była wymowną. A teraz pozwól mi przejść do twego buduaru i uczynić z niego na dziś rano mój gabinet do pracy. — Chciałbym rzucić na papier podstawy memoryału, który zamierzam złożyć w sprawie mego kuzyna.
— Jesteś u siebie rozporządzaj się jak ci się podoba.
— Dziękuję.
Filip wstał.
— Ah! jeszcze słowo... rzekła baronowa.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie Genowefy?..
— Mów moja matko.
— Czy nie sądzisz niebezpiecznem pokazywać ją Raulowi?
— Niebezpiecznem! Dla czego
— Jeżeli odgadnie w niej osobę poszukiwaną przez doktora Gilberta... córkę twojego wuja?
Filip uśmiechnął się.
— Co za dzieciństwo! odrzekł. — Zastanów się, moja matko... Dla świata całego Genowefa jest córką Vendamów... Zkądżesz może być jaka obawa? Pozwól niech rzeczy idą naturalną koleją... Im mniej będzie pozornej tajemniczości, tem lepiej... Nie nastawaj matko na Genowefę i nie przyśpieszaj małżeństwa.
Młody adwokat opuścił matkę, udał się do buduaru, małego pokoiku bardzo eleganckiego, ze ścianami i meblami obitemi kretonem perłowego koloru, zasianym kwiatami, ptakami i motylkami.
Wyjął z kieszeni książkę z notatkami i począł szkicować obronę swego kuzyna Raula de Challins.


XVIII.

Doktór Gilbert, chcąc o ile możności szybko prowadzić śledztwo rozpoczęte, nie tracił ani chwili.
Od samego zaraz rana, wydawszy rozkazy Wilhelmowi i dawszy mu adres tymczasowego swego mieszkania w Paryżu, opuścił Morfontaine.
Wysiadłszy z wagonu, udał się do pałacu Sprawiedliwości, i kazał się zameldować panu Galtier sędziemu śledczemu.
Sędzia przyjął go natychmiast i zapytał:
— Czy masz pan coś nowego do doniesienia?
— Nic panie — odpowiedział doktór Gilbert, chyba to tylko, że widziałem pana de Challins i dałem mu instrukcyę.
— Wiem o tem.
— Widziałeś go pan?
— Nie, ale powiedział to prokuratorowi Rzeczypospolitej przynosząc mu adres mego nowego mieszkania, jak to było ułożone.
— Pozwolisz pan zapytać o ten adres?
— Bardzo dobrze.
Sędzia śledczy wskazał doktorowi ulicę Saint-Dominique i numer domu, poczem dodał:
— Teraz bądź pan łaskaw wytłómaczyć mi powód swojej wizyty?
— Powód ten jest bardzo prosty. — Wszak trumna wyjęta z familijnego grobu hrabiów de Vadans w Compiègne znajduje się tu, jako corpus delicti?
— Tak jest została złożona w jednem z anneksów kancelaryi sądowej.
— Upraszam o upoważnienie obejrzenia jej.
— Czy myślisz pan znaleść jakąś wskazówkę, której my odkryć nie zdołaliśmy.
Gilbert uśmiechnął się.
— Panie sędzio śledczy, odrzekł, raczyłeś pan pan pozwolić abym zastąpił policyą w tej sprawie, i być, że tak powiem, pańskim detektywem. Zapatruję się bardzo poważnie na nowe moje obowiązki... Chcę sobie zdać sprawę z najdrobniejszej rzeczy, zbadać osobiście najmniejsze szczegóły, choćby niewiedzieć jak nieznaczącemi się wydawały... Dla tego i jedynie dla tego, upraszam o pozwolenie zobaczenia trumny.
— Nic łatwiejszego, napiszę panu słów parę do kancelaryi sądowej...
Pan Galtier zabrał się do pisania.
W tej chwili szef bezpieczeństwa wszedł do gabinetu sędziego śledczego; oznajmiono mu o żądaniu doktora Gilberta, oświadczył, że chętnie towarzyszyć mu będzie do kancelaryi, gdzie się też i udali natychmiast.
Szefa bezpieczeństwa i doktora Gilberta, wprowadzono do sali w której znajdowało się mnóstwo przedmiotów najrozmaitszej natury, starannie ponumerowanych, służących za corpus delicti.
W jednym kącie sali na dwóch kozłach spoczywała trumna, którą widzieliśmy wydobytą z grobu familii de Vadans w Compiègne.
— Oto jest przedmiot który pan chcesz obejrzeć... rzekł urzędnik do doktora Gilberta, spojrzawszy naprzód na pozwolenie podpisane przez sędziego śledczego.
Brat zmarłego hrabiego Maksymiliana podniósł wieko trumny i zaczął starannie przyglądać się dolnej części trumny.
Szef bezpieczeństwa przypatrywał się ciekawie, a jednocześnie zadziwienie malowało się na jego twarzy.
Po chwili zaczął mówić:
— Pozwól mi pan zapytać się, czego tak szukasz?
Gilbert wskazał palcem na jeden punkt wieka rzekł:
— Oto czego szukam.
— Cóż to takiego?
— Zobacz pan.
Szef bezpieczeństwa pochylił się spojrzał na punkt wskazany przez Gilberta.
— Ah! wszak to numer!
— Tak... 987 — numer zakładów przedsiębierstwa pogrzebowego. — Pojmujesz pan panie szefie bezpieczeństwa?
— Pojmuję doskonale! odrzekł szef bezpieczeństwa z uśmiechem, jesteś pan bardzo sprytny doktorze! Jest to rzecz któraby mi nigdy na myśl nie przyszła.
— Zbyt ważne mam powody, aby myśleć o tem wszystkiem... Chodzi mi o oczyszczenie niewinnego z ohydnego oskarżenia, jakie na nim ciąży. Umysł mój pracuje bez ustanku. Dniem i nocą szukam ciągle...
Gilbert zanotował w pugilaresie numer 987, potem dodał:
— Teraz zabieram się do dalszego śledztwa.
— Czy mogę być panu w czem użytecznym?
— Nie w tej chwili. — Wiesz pan że pragnę działać sam.
— Działaj więc pan sam, lecz pamiętaj, że jestem zawsze na jego usługi.
— Dziękuję.
Obadwaj opuścili kancelaryą sądową.
Szef bezpieczeństwa powrócił do swego gabinetu w prefekturze, doktór zaś wsiadł do oczekującego nań fiakra. Kazał się zawieść na ulicę Chemin-Vert do warsztatów przedsiębierstwa pogrzebowego.
Olbrzymie te zakłady zatrudniały średnio stu pięćdziesięciu robotników dziennie.
Doktór Gilbert skierował się do pawilonu, na drzwiach którego wielkiemi literam i wymalowany był napis: „Biura“.
Kilkunastu urzędników schylonych nad pulpitami pisało, za kratkami, z małemi okienkami.
Doktór wszedł. — Jeden z urzędników, będący pomocnikiem dyrektora warsztatów, zapytał go czego sobie życzy.
— Potrzebuję pewnego wyjaśnienia, które zapewne będziesz pan w możności dać mi, odrzekł doktór Gilbert.
— Z największą chęcią, o cóż chodzi?
— Chodzi o rzecz bardzo ważną i tajemniczą. Wyjaśnienie, które mi pan dać zechcesz, mam nadzieję pozwoli ją cokolwiek rozświecić.
— I cóż to za sprawa? zapytał pomocnik dyrektora mocno zaintrygowany.
Doktór wyjął notatkę.
— Czy możesz mi pan powiedzieć, komu wydałeś pan przed kilku dniami, trumnę dębową wybitą wewnątrz ołowiem, noszącą numer 987?
— Będzie to bardzo łatwo, panie, gdyż znajdziemy to w naszych rejestrach.
Poczem pomocnik dyrektora zwrócił się do jednego ze swych kolegów.
— Panie Fryderyku, podaj mi proszę rejestr robót stolarskich zbytkowych.
Urzędnik zapytany zdjął rejestr z półki i podał pomocnikowi dyrektora.
Ten otworzył i szukał numeru wskazanego przez doktora Gilberta.
— Oto jest panie, rzekł, numer 987 pod datą 27 lipca.
— Właśnie pod tą datą kupno trumny musiało być uczynione...
— Jak się nazywa osoba która nabyła?
— Fontanelle.
Gilbert nazwisko to zapisał, potem zapytał:
— A czy mogę wiedzieć adres tej osoby?
— Nie ma go.
— Jak to nie ma?
— Adres był niepotrzebny, człowiek ten wziął sam trumnę.
— A zatem niema żadnej innej wskazówki?
— Jest jeszcze jedna...
— Jakaż?
Trumna wydaną została, mówi uwaga pomieszczona przy obstalunku, w celu inhumacyi w Saint-Port.
Doktór Gilbert zapisał w swej notatce i zapytał znowu.
— Czy mógłbyś mi pan dać jakie szczegóły o tym Fontanelle? — Widziałeś go pan?
— Widziałem go z pewnością, ponieważ musiał zgłosić się do mnie, aby mu wydano trumnę, ale nie pamiętam...
— Nawet starając się przypomnieć?
— Nawet. Osobistość ta nie zostawiła żadnego wspomnienia w moim umyśle.
— Dziękuję panu... — Więc to wszystko czego mogę się dowiedzieć, nieprawdaż?
— Tak, na nieszczęście... chybaby...
— Chybaby Co? zapytał z żywością doktór Gilbert.
— Chyba posługacz magazynu, który wydaje towar klientom, przypomni sobie cokolwiek więcej, co zresztą jest możliwem.
— Bardzo nawet możliwem... Bądź pan zatem łaskaw upoważnić mnie do zapytania posługacza...
— Razem go wybadamy.
Pomocnik dyrektora wyszedł ze swej zakratowanej przegrody, dodając.
— Służę panu.
Doktór Gilbert udał się za swym przewodnikiem do wielkich magazynów, w których znajdowały się stosy trumien wszelkich rozmiarów.
Człowiek jakiś zamiatał magazyn.
— Pommier — zawołał na niego urzędnik, zbliż się tu, mam się ciebie o coś zapytać.
Posługacz zbliżył się do swego zwierzchnika, trzymając czapkę w ręku.
— Czy przypominasz sobie, mówił, żeś wydał 27 lipca trumnę dębową obitą wewnątrz ołowiem, przeznaczoną do Saint-Port?
— O! przypominam sobie wybornie, tak jakby to dziś było.
— Człowiek, który odbierał trumnę, co to był za jeden?
— Jakiś jegomość wcale rigolo, nawet wypiliśmy sobie razem po kieliszku.
— Co rozumiesz przez to słowo rigolo? Zdaje się, że okoliczność kupna trumny, nie nadawała się tak bardzo do wesołości?
— Zaraz panu to wytłómaczę. — Jegomość ów, jak mi mówił, stracił krewnego, który zostawił mu ładny kawał grosza, i przez wdzięczność chciał nieboszczykowi zafundować coś dobrego, z najzdrowszego dębu, pierwszego gatunku, nie chodziło mu wcale o wydatek.
Doktór Gilbert zabrał głos:
— A ten spadkobierca był mieszczaninem czy też wieśniakiem?
— Prędzej wieśniakiem, aniżeli kim innym.
— Czy możesz mi powiedzieć jak wyglądał?
— Pamiętam, że miał twarz płaską i czerwone włosy... Ale to tak czerwone jak marchew.
— Młody?
— Tak, najwyżej dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat, albo coś koło tego.
— Nizki, wysoki, chudy czy tłusty?
— Ani chudy ani tłusty... Chłopak dobrze zbudowany,.. prędzej wysoki aniżeli nizki, ale nie zanadto wysoki.
— A jak był ubrany?
— Jak zamożny wieśniak.
— Był sam?
— Tak panie.
— W jakiż sposób zabrał trumnę?
— W szarabanie, który stał przed drzwiami magazynu. Chłopak ten pomógł mi władować trumnę i położyć ją pod snopami słomy. — W głębi wozu były już narzędzia do kopania, zupełnie nowe...
— I ten człowiek miał jechać aż do Saint-Port na swoim wozie.
— Ba! tak mówił...
— To właśnie osobistość, której poszukuję... myślał doktór Gilbert.
Wsunął sztukę pięciofrankową w rękę posługacza magazynu, podziękował urzędnikowi za jego grzeczność i wsiadł do oczekującego fiakra.
— Gdzie jedziemy? zapytał woźnica.
— Na dworzec Lyoński.
W drodze Gilbert mówił sobie.
— Widocznie człowiek ten spełnił zamianę trumien, lecz muszę wszystko wyjaśnić, i żadnej niepozostawić sobie w umyśle wątpliwości.
Dwie godziny później, doktór wysiadł w Saint-Port.
Celem jego było udając się do tej wioski położonej o dwanaście kilometrów od stacyi Cesson, uapewnić się, czy w czasie między 27 a 28 lipca pochowano tam kogo, i czy znanym jest człowiek nazwiskiem Fontanelle.
W pięć minut dowiedział się, że nie pochowano nikogo w Saint-Port, i że nie było tam wcale człowieka nazwiskiem Fontanelle.
— A więc — mówił do sobie doktór Gilbert, wracając piechotą do Cesson, trudności wychodzą na jaw, przewidywałem je... Jakim sposobem odkryć tę osobistość o czerwonych włosach? Aby dojść do tego, postaram się uczynić nawet niepodobieństwa.
Powrócił do Paryża z głową zajętą, budując plany, układając kombinacye.
Uczuwał potrzebę, jak najprędzej porozumieć się z Raulem de Challins, dowiedzieć się, czy widział swoją ciotkę baronowę de Garennes, swego kuzyna Filipa, i jaki był rezultat tego widzenia:
Wskutek tych myśli, kazał się zawieść na ulicę Saint-Dominique do mieszkania którego adres dał mu sędzia śledczy.
Raula nie znalazł w domu, odźwierny nie wiedział, o której godzinie powróci.
Doktór zażądał koperty, wyjął z portfelu kartę wizytową i nakreślił na niej słowa następujące:
Potrzebuję rozmówić się z panem. — Przyjdź jutro rano do hotelu du Louvre“.
Włożył kartę w kopertę, i napisał aa niej nazwisko wicehrabiego de Challins, zostawił ją odźwiernemu, z poleceniem wręczenia swemu lokatorowi.
Poczem udał się do hotelu du Louvre.


XIX.

Raul pamiętał dobrze, że Filip nazajutrz po widzeniu się z nim miał rozpocząć redagowanie memoryału, w którym pomieszczane być miały wszystkie fakta i wszystkie szczegóły stanowiące podstawę obrony.
Młody człowiek przepędził noc bez porównania lepiej aniżeli wszystkie poprzednie, wstał wesoły i pełen nadziei, myśląc o swojej rehabilitacyi, całkowitej i prędkiej, a przedewszystkiem o swej ukochanej Genowefie.
Odtąd pewnym był przynajmniej jednej rzeczy, w oczekiwaniu lepszej przyszłości, to jest, że będzie ją widywał co dzień, będzie mógł rozmawiać z nią, słuchać jej.
Wszystko to stanowiło już dla niego rzeczywiste szczęście.
Ubrał się bardzo starannie i udał się na ulicę Madame, na kwandrans przed godziną śniadania.
Zaprowadzono go natychmiast do buduaru baronowej do Filipa, który już pracę swoją rozpoczął.
Dwaj młodzi ludzi uścisnęli się za ręce.
— Widzisz kochany kuzynie, — rzekł pan de Garennes, wskazując na papiery rozłożone na biurku, — zajmuję się już twoją sprawą... Zacząłem redagować memoryał co do samego faktu, tak jak go znam. Miałem właśnie przerwać oczekując na ciebie, nie mogąc z pożytkiem pracować dalej bez twojej pomocy... Potrzeba abyśmy razem przeszli, dzień po dniu, godzinę po godzinie, wszystko coś robił, od początku ostatniej choroby naszego wuja, aż do chwili ceremonii pogrzebowej w Compiègne. Ty jeden możesz mi dać co do tego wyjaśnienia.
— Jestem gotów uczynić to, kochany kuzynie, i bądź pewny, że o niczem nie zapomnę. Możemy zacząć natychmiast, jeżeli chcesz.
Filip spojrzał na zegar i odpowiedział:
— W tej chwili to byłoby zbytecznem, oto się zbliża godzina śniadania, nie mielibyśmy czasu nic zrobić porządnie...
— A więc, po śniadaniu, jeżeli będziesz łaskaw przeprowadzie ze mnie śledztwo, co do wszystkich faktów, jak mówią zdaje się w pałacu Sprawiedliwości, odpowiem, jak będę umiał najlepiej.
— Oto, moja matka.
Pani de Garenues ukazała się rzeczywiście w drzwiach buduaru, w którym znajdowali się młodzi ludzie.
Uśmiechnięta, szybko zbliżyła się i serdecznie wyciągnęła rękę do swego siostrzeńca Raula, mówiąc mu:
— Witam cię, drogie moje dziecko.
Nigdy ta przewrotna kobieta nie okazywała się dotąd tak kochającą, tak macierzyńską względem swego siostrzeńca.
Temi oświadczeniami przywiązania zdawała chcieć dać mu zapomnieć, o cierpieniach jakie straszna owa potwarz mu sprawiała.
Raul głęboko był wzruszony.
Oznajmiono, że śniadanie jest gotowe.
Panu de Challins serce gwałtownie zabiło. Miał ujrzeć Genowefę...
Młoda dziewczyna oczekiwała w sali jadalnej.
Oboje zamienili ukłon z chłodną grzecznością, lecz kłaniając się rzucili na siebie spojrzenie pełne miłości, wymowniejsze aniżeli najpiękniejsze słowa.
Po śniadaniu Filip wraz z kuzynem zamknęli się w buduarze, ażeby zająć się pracą, której cel znamy.
Pani de Garennes i Genowefa przeszły do salonu.
Baronowej pilno było pomówić o swym synie z panną do towarzystwa, i wysądować ją w przed miocie przyszłego małżeńskiego z nim związku.
Pragnęła przed końcem jeszcze dnia wypowiedzieć wojnę, i jak się spodziewała, osiągnąć zwycięztwo stanowcze.
Genowefa usiadła przy baronowej, wzięła do ręki książkę rozpoczętą poprzedniego dnia, i zabierała się do czytania głośno, jak to czyniła zwykle po południu.
— Zostaw tę książkę moja droga, rzekła pani de Garennes — później czytać będziemy... Nie ma nic pilnego... Na teraz musimy się zająć czem innem, nieskończenie więcej interesującem jak wszystkie romanse.
— O cóż więc chodzi pani?... zapytała ciekawie Genowefa.
— O ciebie..
— O mnie! powtórzyła młoda dziewczyna spoglądając ze zdumieniem na baronową.
— Tak jest moja śliczna... Czy to cię dziwi?
— Dziwi mnie bardzo, pani.
— Natychmiast zrozumiesz, — chodź tu, siadaj bliżej mnie...
Genewefa przysunęła swoje krzesło do krzesła pani de Garennes.
Baronowa uśmiechając się, wzięła ją za rękę, i nadając głosowi swemu pieszczotliwą intonacyą, zaczęła w ten sposób:
— Nie wiem, moja najdroższa, czy zauważyłaś do jakiego stopnia jesteś dla mnie sympatyczną i jak ja ciebie kocham.
— Wiem, pani, że jesteś dla mnie bardzo dobrą, wyjąknęła młoda dziewczyna, i wierz mi pani, że umiem to ocenić. Nieograniczoną uczuwam wdzięczność, widząc że postępuje pani ze mną nie jak z obcą, niższą, lecz jak z osobą należącą do świata pani, do pani familii... Czuję się tak tu dobrze, jak gdybym była przy mojej matce w Nanteuil-le-Haudoin.
Pani de Garennes, skorzystała z ostatnich słów Genowefy:
— Przy twojej matce... rzekła z żywością. Pragnęłabym wzbudzić w tobie przywiązanie równe temu jakie uczuwasz dla twej matki.
— Uczuwam dla pani wielkie bardzo przywiązanie... Jestem szczęśliwą w jej domu.
— Czy naprawdę?
— Mam nadzieję, że pani o tem nie wątpi...
— A więc moje drogie dziecko, trzeba zostać tu na zawsze, nie trzeba nas nigdy opuszczać, i pozwolić mi kierować twojem serduszkiem.
Genowefa zadrżała.
— Kierować mojem sercem... wyjąknęła niespokojna.
— Mój Boże! ależ tak jest, moje dziecię, jesteś tak młoda, nie znasz świata, nie znasz życia... Ja zaś żyłam długo, widziałam wiele rzeczy, wzrosłam wraz z wiekiem, i chociaż należąca do arystokracyi, nie mogę powstrzymać się od poklaskiwania stopniowemu znikaniu przesądów kastowych... Kiedyś sama myśl tego co nazywają mezaliansem, wywoływała wpośród należących do szlachty, okrzyki zgrozy... Teraz zupełnie co innego i bardzo to sprawiedliwie. Cóż może być naturalniejszego jak zlanie się rozmaitych warstw społecznych? Po cóż żądać od młodej dziewczyny, czarującej pod każdym względem tarczy herbowej, której ona nie posiada? Czyż perspektywa, a nawet powiem pewność szczęścia jakie przynosi człowiekowi zaślubiającemu ją, nie znaczy sto razy więcej, jak zatęchłe pargaminy i długi szereg przodków! Jesteś inteligentną moje drogie dziecię, musisz więc mieć pod tym względem zdanie podobne do mego... Powiedz szczerzę... Wszak zgadzasz się w tem ze mną?
Genowefa zaczerwieniła się odpowiadając:
— Myślę tak jak ty pani, — rzekła drżącym głosem, — że dwa serca czujące do siebie pociąg nie powinny myśleć o nierówności towarzyskiej, urodzenia i rasy...
Mówiąc te słowa Genowefa myślała o Raulu.
— Wybornie! — zawołała baronowa. Cieszy mnie to nieskończenie, nie zadziwisz się słuchając pewnego zwierzenia, które ci mam uczynić.
Genowefa drżeć poczęła.
Niewyraźnie, jakby przez intuicyą zdawała się odgadywać, że jakieś niebezpieczeństwo zagraża jej miłości dla pana de Challins.
Pani de Garennes mówiła dalej.
— Bądź ze mną szczerą, Genowefo.
— Szczerą pani... Szczerą zawsze jestem...
— Wszak syn mój powiedział, że cię kocha, nieprawdaż?
Rumieniec młodej dziewczyny, zastąpiła nagła bladość.
Przeczucia nie omyliły ją... Domyślała się słusznie.
— Tak jest, pani... wyjąknęła... Ale nie uczyniłam nic, przysięgam pani, aby ściągnąć na siebie spojrzenia pana Filipa...
— Ależ nie usprawiedliwiaj się moje drogie dziecię! — zawołała baronowa. — Nie myślę wcale czynić ci wyrzutów! Miłość mojego syna jest prawym hołdem złożonym twej piękności, wdziękom, dystynkcyi! Widząc cię, nie mógł oprzeć się aby ciebie niepokochać. Sympatya jaka się we mnie zrodziła, u niego przyjęła formę miłości. Nie tylko nie widzę w tem nic złego, lecz dumną jestem z dobrego gustu i wyboru Filipa.
— Pani... zaczęła Genowefa.
— Pozwól mi mówić, moja droga. Filip wziął mnie za powiernicę, co dowodzi jakie ma do mnie zaufanie... Przyjęłaś zimno jego wyznanie, wiem o tem... Przypuszczając zapewne, że to tylko kaprys z jego strony, lub co najwyżej chwilowa namiętność, wątpiąc jeszcze być może o prawości jego zamiarów, zakazałaś mu wspominać sobie o miłości... Czy to prawda?
— To prawda pani.
— Zamiast uczuć się obrażonym twemi słowami, Filip pokochał cię jeszcze więcej, znalazłszy w tobie taką stałość zasad, godność, tak rzadko spotykające się w naszych czasach, przyznał, że nietylko jesteś najpiękniejszą z młodych dziewcząt ale zarazem i najczystszą, najcnotliwszą.
— Oh! pani...
— Tylko bez fałszywej skromności! Opinię mojego syna podzielam w zupełności. — Zwierzył się ze wszystkiego przedemną, — ze swej miłości i ze swych nadziei.
— Swych nadziei! przerwała Genowefa poruszywszy się nagle...
— Bezwątpienia.
— Lecz przyznałaś pani sama przed chwilą, że zakazałam mówić mu o miłości...
— I dodałam zarazem, że twój zakaz zwiększył tylko jego miłość. — Koniec końcem, drogie moje dziecię, ma on nadzieję i ja mam ją także, że przyjmiesz łaskawie prośbę, której jestem pośredniczką... Filip jestto człowiek poważny, zastanawiający się, niepodobny wcale do dzisiejszych młodzieńców w jego wieku, niezdolnych prawie bez wyjątku do przywiązania szczerego i trwałego. Kocha cię bez pamięci, w tobie on złożył nadzieje całego życia, nadzieję przyszłości. Nie skażesz na rozpacz, tego którego jedyną zbrodnią, że ciebie uwielbia! Musisz nazywać mnie swoją matką i upoważnić do powiedzenia memu synowi, że zezwalasz przyczynić się do je go szczęścia i nazwisko Vendame zamienić na tytuł baronowej de Garennes.
Genowefa przycisnęła ręką serce, aby powstrzymać bicie, które ją dusiło.
Co miała powiedzieć?
Co mogła odpowiedzieć?
Wszak ona sama błagała Raula, aby nie wyjawiał swej miłości nikomu na świecie.
Wyznać miłość dla pana de Challins, byłoby to ściągnąć na siebie nienawiść pani de Garennes; wypędziłaby ją może, tak jak margrabina de Brennes.
Ale czyż podobna zamilczeć? Milczenie ściągnęłoby podejrzenie, i otworzyło wolne pole do przypuszczeń.
A jednak za jakąbądź cenę trzeba było wyjść z tak fałszywego i przykrego położenia.
— Czekam, rzekła baronowa.
— Oh! pani, wyjąknęła Genowefa, jak mi trudno odpowiedzieć jej.
— Dla czegóż?
— Żądanie pani, jest dla mnie zaszczytem, wielkim zaszczytem, nieoczekiwanym, lecz ono mnie smuci, męczy...
— Jakto moja mała, czyż Filip miałby być tobie wstrętnym?
— Wstrętnym!.. Oh! nie pani... wcale nie... Ale pan Filip należy do wielkiej familii, a ja jestem córką prostych chłopów.
— Ależ to nie może być przeszkodą... Wszak tylko co porozumiałyśmy się wybornie w sprawie mezaliansów... Wszak sama powiedziałaś, że dwa kochające się serca nie powinny zwracać uwagi na nierówności towarzyskie, rodu i stanowiska.
— Tak jest, to prawda, powiedziałam to...
— Powiedziałaś ale nie myślisz tak?
— Myślę tak zawsze... W teoryi nie ma nic sprawiedliwszego... Ale rzeczywistość przeraża mnie... Czyż dziecię nizkiego pochodzenia, może znaleść miejsce w szlacheckiej rodzinie?
— Niewątpliwie, jeżeli ta rodzina sama pierwsza występuje i niczego nie pragnie więcej jak adoptować to dziecię.
— Błagam panią nie nalegaj. — Sprawiasz mi pani cierpienie...
— A więc powtarzam, Filip jest tobie wstrętnym!..
— Mam dla niego szczerą przyjaźń... Ale nie mogę zostać jego żoną.
— Dla czego?
Genowefa zarumieniła się znowu, spuściła oczy i milczała.
— Milczysz! zawołała pani de Garennes. — Jest więc coś do czego nie ośmielasz się przyznać. Pomiędzy moim synem a tobą, jedna tylko może być przeszkoda... inna miłość! Czyż nie jesteś wolną; Oddałaś już komu swoje serce?
Genowefa słabym głosem odpowiedziała:
— Tak, pani...
— Kochasz kogoś?..
— Z całych moich sił, i jakkolwiek przykremi stać się mogą dla mnie skutki mej odmowy, nie mogę jednakże przyjąć tak wielkiego zaszczytu, jakim jest wejście do familii pani baronowej... Przebacz mi pani, wszak widzisz, że w tem są tylko pozory niewdzięczności... Bądź pani wyrozumiałą dla mnie taką jakąś była dotychczas, i racz zatrzymać mnie przy sobie, jako najpokorniejszą, najbardziej oddaną, kochającą i najwdzięczniejszą z twoich podwładnych.
Genowefa ostatnie słowa wymówiła z egzaltacyą.
Pani de Garennes, komedyantka pierwszej wody, udawała zasmuconą, lecz nie zirytowaną, i wziąwszy młodą dziewczynę w swoje objęcia, rzekła:
— Uspokój się moja śliczna!.. Naturalnie nie myślę bynajmniej rozstawać się z tobą i chcę ażebyś zawsze mnie kochała... Zresztą nie ma nic straconego... Liczę że czas wyleczy cię z tej miłości, która nie może być tak bardzo poważną...
— Ah! pani, miłość ta to moje życie! przerwała Genowefa... jeżeliby trzeba jej się wyrzec... umarłabym...
— Tak się to mówi! rzekła baronowa uśmiechając się. — Dni upływają, miłość przechodzi, a jednak nic to nie szkodzi na zdrowie. Miłość twoja przejdzie.
— Nigdy!
— Złudzenie osiemnastoletniej dziewczyny.
— U mnie pani, pewność...
— Kogoż więc tak kochasz, lub zdaje ci się, że kochasz tak silnie? Młodego człowieka z twej wioski zapewne? Biednego tak jak ty?
— A choćby tak było, pani, odwaga i praca wyrównywają bogactwu...
— No dalej, zwierz mi swą tajemnicę.
— Błagam panią, aby zechciała nie pytać mnie 0 nic więcej... Pomimo uszanowania dla rozkazów pani, pomimo zwykłego mego posłuszeństwa, odpowiedzieć nie mogę.
Baronowa, jako kobieta doświadczona, — zrozumiała, że na teraz nie można było nastawać dłużej i przemawiać za Filipem, ani też upierać się przy otrzymaniu zwierzenia Genowefy.
— Niech się stanie twoja wola, moje dziecko! — rzekła wydając głębokie westchnienie. — Sercu trudno rozkazywać. — Niech Filip cierpi, ponieważ nie jest w mej mocy dać mu szczęście. — Nie będę mówić ci już ani słowa więcej o jego miłości.
— Ah! pani, przebacz mi, przebacz błagam cię! rzekła Genowefa wyciągając ręce do baronowej. Gdybyś pani wiedziała, co ja cierpię zasmucając panią, którą kocham z całej duszy, gdybyś wiedziała jak mi się serce kraje, miałabyś pani dla mnie współczucie.
Baronowa poraz drugi ścisnęła młodą dziewczynę w swoich objęciach, i złożyła na jej czole judaszowski pocałunek.
Poczem rzekła:
— Nie gniewam się a ciebie moje dziecię... Mój szacunek i przywiązanie w niczem nie ulegają zmianie. Szanuję ciebie stokroć więcej jeszcze, gdyż pomimo woli muszę hołd oddać twej bezinteresowności... No skończmy już moja najdroższa, weź książkę i przeczytaj mi cokolwiek.
Genowefa wzięła książkę do ręki, otworzyła ją na przerwanej wczoraj kartce i rozpoczęła czytać.
Pani de Garennes słyszała tylko głos swej lektorki. Wyraźnie nie zdawała sobie sprawy z żadnego frazesu, z żadnego słowa.
Myśl jej zaprzątnięta była bezustanku poprzednią rozmową z Genowefą.
Genowefa miała jakąś miłość w sercu. — Genowefa odmawiała zaślubić Filipa...
Skutki tej miłości i tej odmowy muszą być straszliwe.
Baronowa wiedziała dobrze, że jej syn nie cofnie się przed niczem w świecie, aby przeszkodzić legalnej spadkobierczyni hrabiego de Vadans, wejść w posiadanie fortuny, którą pragnął zagarnąć. Od dawna liczył na ten majątek; potrzebował go za jakąkolwiek cenę.
I pani de Garennes, pomimo złej natury, do gruntu skażonej duszy, nie mogła oprzeć się dreszczowi, zastanawiając się nad znaczeniem tych trzech słów: za jakąbądź cenę!
Dzień się skończył bez żadnych innych wydarzeń.


XX.

Aż do godziny objadu, Filip i Raul pozostawali zamknięci w buduarze, pracując bez odpoczynku nad ułożeniem materyału, mającego służyć za podstawę obrony młodego adwokata.
Raul dawał Filipowi broń w rękę, którą ten nędznik obiecywał sobie użyć na swoją korzyść w razie potrzeby.
Połączenie się obu kuzynów, baronowej i Genowefy, miało miejsce dopiero na parę minut przed obiadem.
Pani de Garennes, chciała pomówić przez chwilę ze swym synem na cztery oczy.
Genowefa zaś gorąco pragnęła być w możności opowiedzenia Raulowi tego, co zaszło pomiędzy nią a baronową.
Jedna i druga rzecz była nie możliwą.
Pod wpływem tego zamyślenia obu kobiet, objadowi brakło wesołości.
Raula uderzył smutek Genowefy i bardzo go zaniepokoił, lecz nie miał sposobności zapytać o przyczynę. Około dziesiątej opuścił dom przy ulicy Madame, opanowany tysiącznemi przypuszczeniami.
Przyszedłszy do siebie na ulicę Saint-Dominique, znalazł kartę doktora Gilberta. Wiadomość że przeniósł się do Paryża ucieszyła go, ponieważ zwolniła go do odbywania podróży do Morfontaine.
Nazajutrz wcześnie udał się do hotelu du Louvre i zapytał o doktora Gilberta. Wskazano mu jego mieszkanie.
Brat Maksymiliana przyjął go serdecznie.
— No cóż, młody mój przyjacielu zapytał go, jakże idą twoje interesa? Wiem, że przez dwa dni nie wiele mogliście zrobić, a jednak chciałbym z tobą pomówić jak można najprędzej, potrzebuję bowiem wiedzieć, jak zostałeś przyjęty przez swoją ciotkę.
— Zostałem przyjęty w sposób, który rozchwiał wszelkie podejrzenia jakieś pan zrodził w moim umyśle, i które będziesz pan sam musiał uznać za niesprawiedliwe?
— Doprawdy? rzekł doktór ironicznym cokolwiek tonem.
— Niewątpliwie.
— I na czemże opierasz twoje przekonanie?
— Na tem co zaszło pomiędzy ciotką moją i mną.
— Opowiedz mi szczegółowo, osądzę...
Raul opowiedział pobieżnie to, co już wiemy.
Doktór Gilbert, słuchał uważnie, bardzo był zadziwiony tem, co Raul opowiadał.
— A więc rzekł po wysłuchaniu do końca opowiadania, kiedy prosiłeś twego kuzyna Filipa aby się podjął twojej obrony przed sądem przysięgłych, nie okazał się zadziwionym, ani zmięszanym?
— Ani jedno, ani drugie... Oświadczył mnie, że obronę mej sprawy, uważa nietylko za akt przywiązania i sympatyi, ale jako obowiązek... dodał nawet słowa mniej więcej następujące: Zarzuty jakie na tobie ciążą, daleko więcej są pozorne, aniżeli rzeczywiste... Jestem pewny uczynić cię tak białym jak śnieg, gdyż nakoniec twoja niewinność jest widoczną! Dla czegóż ciebie oskarżają, a nie mnie, ponieważ jeżeli jesteś niewinnym, a jesteś nim, musi być inny winowajca, któremu zbrodnia korzyść przynosiła, a na zbrodni ja korzystałem zarówno jak i ty, ponieważ obaj jesteśmy spadkobiercami naszego wuja. A zatem kuzynie, tak dla mnie jak i dla ciebie koniecznem jest wszystko na jaw wyprowadzić!..
— On to powiedział! zawołał Gilbert.
— Prawie temi słowami, powtarzam panu, które w każdym razie ściśle myśl jego tłómaczą.
— Koniec końcem, cóż zakonkludował?
— Toż samo co i pan, że urządzono szatańską machinacyą aby mnie zgubić.
— I cóż według niego, powodowało tymi, którzy pragnęli twej zguby.
— Chęć zemsty... nienawiść.
— Twierdziłeś, że nie masz wcale nieprzyjaciół.
— Tak sądziłem. — Na nieszczęście widocznem jest, że mi się tylko tak zdawało.
— Czyżbym się miał tak całkiem, pomylić, mówił Gilbert ze zwątpieniem.
— Jestem najmocniej o tem przekonany — odrzekł Raul. — Zresztą będziesz pan miał tego dowód.
— Jakim sposobem?
— Osądzisz pan wkrótce własnemi oczami mego kuzyna Filipa.
— Czyżby chciał się ze mną widzieć?
— Tak.
— Czegóż chce odemnie?
— Pragnie, żebyś go pan oświecił.
— W jakim przedmiocie?
— Wiedząc że byłem podle spotwarzony, chce wraz z panem zbadać źródło tych denuncyacyi...
— To dobrze, zobaczę go.
— Kiedy?
— Zaczekaj proszę, aż ja sam oznaczę właściwą chwilę.
— Będę czekać doktorze.
— Czy twój kuzyn Filip mieszka razem z matką?
— Nie. Ma własne mieszkanie na ulicy Assas.
— Czy bywałeś u niego?
— Byłem dwa albo trzy razy.
— Trzyma służącego?
— Naturalnie.
— Jakże się on nazywa?
— Julian.
— Czy ma rude włosy?
— Ależ bynajmniej, ciemne czy też czarne, nie pamiętam już dobrze, ale w każdym razie nie rude.
— Łatwo zmienić kolor włosów, poszepnął doktór Gilbert, później rzekł głośno: Ten Julian czy jest wysokiego wzrostu?
— Prędzej wysoki aniżeli nizki.
— Mina wieśniaka?
— O co do tego to nie, — nic chłopskiego, ani w twarzy ani w postawie... Ma fizyonomię Frontina. — Po cóż, u licha, wypytujesz mnie pan o to?
— Potrzebowałem pewnych wyjaśnień...
— Wątpisz pan jeszcze?
— Nie, — odrzekł Gilbert bez najmniejszego przekonania. — Zarówno jak ty i jak twój kuzyn, wierzę, że jakiś nieznany nieprzyjaciel chciał ciebie zgubić; zajmuj się więc bez przerwy ułożeniem silnych podstaw obrony... ja z mojej strony pracować będę również, i kiedy nadejdzie stosowna chwila, zakomunikuję twemu obrońcy rezultat mej pracy... Idź więc moje dziecko, a do widzenia niedługo.
Raul wyszedł z hotelu Louvre i udał się do swej ciotki.
Doktór pozostawszy sam, zapytał siebie:
— Czyżby to istotnie było możliwem, abym się do tego stopnia omylił, i żeby moje podejrzenia miały być nie słuszne? Raul miałby naprawdę być ofiarą zemsty? To jest nieprzypuszczalnem... A jednak gdyby tak było? — Potrzebuję mieć więc pewność i zbadać rzecz do gruntu... Człowiek o czerwonych włosach musiał zostawić jakiś ślad po sobie gdzieindziej oprócz w warsztacie stolarskim rzedsiębiorstwa pogrzebowego, — ślad ten odszukać muszę.
Gilbert wyszedł z hotelu, wsiadł do fiakra na place Royale i kazał się zawieść na dworzec Północny i tam zażądał biletu do stacyi Survilliers.
Przybywszy do stacyi, wsiadł do powozu idące go do Morfontaine, lecz przejeżdżając przez wioskę a Chapelle-en-Serval, wysiadł i piechotą udał się do Pontarmé.


XXI.

Filip de Garennes tegoż samego dnia jak zwykle udał się do matki przed godziną śniadania.
Baronowa oczekiwała go z niecierpliwością.
— Chodź... — rzekła biorąc go za rękę i wciągając go do swego pokoju. — Chodź prędko!!
Rysy twarzy wzburzone pani de Garennes, pozwoliły odgadnąć adwokatowi, że się stało coś nadzwyczajnego.
Jakoż skoro tylko drzwi zostały zamknięte, zapytał urywanym głosem.
— Interesa nasze źle idą?
— Tak.
— Cóż się stało?
— Wczoraj mówiłam z Genowefą... powiedziałam jej, że ją kochasz, że chcesz ją podnieść do siebie, ofiarować jej rękę i nazwisko i że będzie to dla mnie prawdziwą przyjemnością, a nawet radością, jeżeli zostanie moją córką.
— I cóż?
— I cóż! znalazłam się wobec żelaznej woli...
— Genowefa odmawia! zawołał Filip.
— Stanowczo.
— Lecz nie starałaś się zapewne matko dowieść jej, że małżeń8wo to będzie dla niej szczęściem, że nigdy, nigdy nie mogłaby marzyć o podobnym związku, jaki się jej trafia.
— Mówiłam jej wszystko co tylko powiedzieć mogłam — starałam się być wymowną, ujmującą, błagającą nawet; miałam do tego prawo, ponieważ chodziło o ciebie i utrzymywałam, że szalejesz z miłości! Pomimo to wszystko nie udało mi się przełamać jej uporu.
— Upór ten musi mieć ważne jakieś powody, rzekł młody baron. Niewiesz matko jakie to są powody?
— Genowefa ma serce zajęte...
— Przyparta do muru przezemnie, przyznała mi się, że kogoś kocha...
Filip uczynił gniewny giest.
— A czy Genowefa rzekł, powiedziała nazwisko tego rywala stojącego tak niezręcznie napoprzek naszym planom?
— Napróżno usiłowałam dowiedzieć się kto to taki... mam powody jednakże przypuszczać, że tu chodzi o jakiś sielankowy romans, i że głupia ta gąska zadurzyła się w jakimś gburze z Nanteuil-le-Haudoin...
— A więc czyż to miałoby być skończone? — Czy jesteś pewną moja matko, że nowa próba byłaby zbyteczną?
— Nie tylko zbyteczną ale niebezpieczną. — Nieudałaby się na pewno, i tym razem mogłaby obudzić podejrzenia Genowefy...
— Ha! więc tem gorzej dla niej!! wyszeptał Filip głuchym, gwiżdżącym z poza zaciśniętych zębów głosem. — Jeżeli jej się zdarzy nieszczęście, będzie to jej własna wina a nie moja... Proponowano jej idyllę... Wolała wybrać dramat... Niech się spełni jej przeznaczenie.. Co do mnie umywam ręce...
Pani de Garennes była jak trup blada.
— Czyżbyś miała się obawiać moja matko? zapytał nagle adwokat.
— Tak jest boję się...
— Czego?
— Twej myśli którą zgaduję!! Jest przerajążaca... Może nas zgubić!..
— Czyż wolałabyś stracić miliony? Zgodziłabyś się moja matko na niedostatek, nędzę? Będzie to bowiem nędza, zimna i czarna, kiedy zjemy te kilka tysięcy franków pożyczonych na twój dom w Bry!! A trwać one nie długo będą! Czy jesteś kobietą zdolną odmawiać sobie wszystkiego, żyć w ciągłem upokorzeniu?
— Wiesz dobrze, że nie.
— A zatem postępuj bez drżenia drogą, którą ja iść będę bez obawy! Kto chce dojść do celu, musi użyć środków do niego wiodących!.. Bez skrupułów, te już wyszły z mody!
— Lecz niebezpieczeństwo.
— Zażegnać je można ostrożnością i rozsądkiem, a my będziemy rozsądni. Działać będziemy zwolna, z nieskończonemi ostrożnościami. Nakoniec urządzimy wszystko w taki sposób, ażeby niepodobna było, absolutnie niepodobna, aby jakiekolwiek podejrzenie nas dotknęło. Cóż uspokoiłaś się moja matko?
Pani de Garennes poruszyła głową przecząco.
Filip z niecierpliwością wzruszył ramionami.
Baronowa odrzekła.
— Dziwi cię i gniewa mój upór, że nie daję się przekonać?
— To prawda.
— Oto przyczyna tego uporu. Nie mogę przekonać sama siebie, ażeby to co ty uważasz za konieczne, miało być nieuniknionem, a nawet pożytecznem.
— Jakim sposobem?
— Po co usuwać Genowefę, której tożsamość nigdy uznaną być nie może?
— Nigdy uznaną!.. zawołał młody baron. — Jakże błądzisz moja matko! Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie upłyną trzy miesiące, kiedy doktór Gilbert, ta zagadkowa osobistość, mięszająca się w nasze interesa familijne, odnajdzie Honorynę Lefebvre, przewróci bowiem cały świat do góry nogami, aby ją wyszukać... Honoryna pośle go prosto do Vendamów, Vendamowie ze swej strony, wygadają co wiedzą i doktór mając w ręku koniec nitki, z łatwością dojdzie do kłębka, to jest do Genowefy. — Z drugiej strony, jeżeli przewidywania te się nie ziszczą, jeżeli Honoryna Lefebvre, umarła lub zniknęła, nie będzie dziedziczki, to prawda, ale my nic na tem nie wygramy... Nastąpi ogłoszenie o nieobecności Genowefy, i spadek obłożony zostanie sekwestrem... A zatem jak widzisz moja matko, tak czy nie, oczekuje nas zawsze nędza, jeżeli będziemy tyle słabi, aby nie rozpocząć energicznego działania...
Po kilku chwilach namysłu, pani de Garennes wyszeptała:
— Tak, widzę, że masz słuszność... ustępuję...
— Wybornie!!
— Jakiem iż środkami zamierzasz dojść do celu?
Filip przyłożył swe usta do ucha pani de Garennes i rzekł bardzo cichym szeptem:
— Za pomocą trucizny...
Baronowa zadrżała znowu i zbladła jeszcze bardziej...
— Trucizna pozostawia ślady... wyjąknęła...
— Bynajmniej, jeśli jest rozumnie wybraną, i kiedy się ją zadaje secundum artem... Otóż za kilka dni mieć będę flaszkę Belladony, której znam sposób użycia... Po śmierci, przypuszczając, że autopsya będzie miała miejsce, nie znajdą najdrobniejszego atomu zadanej substancyi.
— Ale ta substancya wywołuje chorobę?
— Koniecznie...
— A więc kiedy Genowefa zachoruje, będę zmuszona wezwać lekarza, a to będzie strasznie niebeżpiecznem.
— Tak jest, dla tego też właśnie, nie tutaj będziesz zadawać Genowefie zatruty napój...
— Ja! Tyś sądził, że ja to robić będę?
— Ależ nie ma najmniejszej wątpliwości! któżby więc, jeżeli nie ty matko! Czyż ja mógłbym pielęgnować twoją pannę do towarzystwa? No, no, tylko bez wahania, bez słabości!... Wszak musimy mieć miliony mego nieboszczyka wuja... Czy zrzekasz się ich?
Pani de Garennes dała głową znak przeczący.
— A więc do dzieła! mówił dalej Filip, — Decydujesz się działać?
— Uczynię wszystko co mi każesz...
— A więc, za kilka dni objawisz matko, życzenie opuszczenia Paryża i przepędzenia jesieni w Bry-sur-Marne. Nic naturalniejszego jak podobne życzenie, i przygotujesz wszystko aby je spełnić bez zwłoki. Przyjechawszy na wieś umieścisz Genowefę w pawilonie, połączonym z domem oszklonym korytarzem... Pierwszego zaraz dnia wiejesz w napój tej zawadzającej nam osoby, dwie krople belladony. Nazajutrz i trzeciego dnia toż samo nie zmieniając dozy. — Trzeciego dnia Genowefa położy się do łóżka... Od tej chwili, co czterdzieści osiem godzin zwiększać należy dozę o jedną kroplę... Po upływie miesiąca, twoja lektorka zgaśnie spokojnie, — i najsprytniejszy doktór nie zdoła znaleść śladu trucizny, która ją zabije... Widzisz więc moja matko, że zadanie twoje będzie łatwe.
— To dobrze... Od dziś za trzy dni wyjeżdżam. W tej chwili zaczynam pakować rzeczy i zawiadomię Genowefę.


XXII.

Podczas kiedy ten potworny spisek układał się, w pokoju baronowej, Raul de Challins, przyszedłszy do swej ciotki, po rozstaniu się z doktorem Gilbertem, został wprowadzony do salonu, w którym znajdowała się sama panna do towarzystwa.
Pobiegł ku niej, wziął jej ręce i przytulił je do ust.
Młoda dziewczyna miała oczy łez pełne.
— Genowefo, droga Genowefo... rzekł Paul z żywością — ty cierpisz!.. Wczoraj już w spojrzeniu twojem widniał smutek, dziś znajduję go smutniejszem jeszcze i twoje powieki są wilgotne... Co ci jest?
— Wielkie mam zmartwienie, mój przyjacielu... wyszeptało młode dziewczę.
— Co za powód tego zmartwienia?
— Zmuszona jestem grać komedyą ponad moje siły... Powinnabym mówić, a rozsądek nakazuje mi milczeć...
— Cóż więc się tu dzieje?
— Rzeczy bardzo ważne... Wczoraj pani de Garennes, urządziła się tak, aby mieć długą ze mną rozmowę.
— I cóż mogła mieć ci do powiedzenia?
— Chciała mnie skłonić do zaślubienia jej syna.
Raul wstrząsnął się cały.
— A więc Filip zwierzył się przed moją ciotką i ona pochwala jego zamiary!!
— Tak jest, i to czyni stanowisko moje w tym domu, odtąd do najwyższego stopnia przykrem i fałszywem... pomimo, że pokornie odmówiłam zaszczytu, jaki chciano mi uczynić, że zmuszoną byłam wyznać, że serce moje nie jest wolne, czuję się pod wpływem strasznego przymusu... i obawiam się...
— Obawiasz się, czego? — czyż nie wyznałaś mej ciotce naszej miłości?
— Strzegłam się tego uczynić... Aż do chwili twojej zupełnej rehabilitacyi, należy ukrywać to w tajemnicy... Gdybym powiedziała, twoja ciotka, jestem pewna, nie trzymałaby mnie dłużej u siebie. Otóż, nie chcę nic przyjąć od ciebie, mój przyjacielu, aż do chwili kiedy zostanę twoją żoną... a zanim to nastąpi, potrzebuję żyć i utrzymywać moich rodziców. Jestem więc gotowa znosić wszelkie cierpienia z odwagą! Gdybyś był nie zobaczył moich oczu wilgotnych od łez źle otartych, ukryłabym przed tobą mój smutek, choćby dla tego tylko, aby i ciebie również nie zasmucać!
— Ależ droga Genowefo, odrzekł Raul, to szaleństwo z twej strony nic chcieć nic przyjąć odemnie!! Uczucie przesadnej delikatności w błąd cię wprowadza!! Opuść ten dom... Najmij w oddalonej stronie Paryża małe mieszkanie, którego progu nie przestąpię nigdy bez twego upoważnienia, i pozwól zaopatrywać potrzeby tej, która wkrótce będzie wice* hrabiną de Challins...
— Odmówiłam i odmawiam jeszcze...
— Czy wątpisz o mnie?.. Nie wierzysz mojemu słowu?
— Nie bynajmniej, lecz dla ciebie samego, zarówno jak i dla mnie, chcę ażeby żadne podejrzenie nie zadrasnęło mego honoru... Dobre imię, bez plamy, to mój jedyny posag... pragnę przynieść go tobie nienaruszonym.
— Mam więc zostawić cię tu, gdzie nie możesz być szczęśliwą?
— Tak trzeba...
— Kiedy moja ciotka ofiarowała ci rękę Filipa, czy zdawała się być rozgniewaną po twojej odmowie?
— Zmartwioną ale nie rozgniewaną, a nawet umiała znaleść wzruszające słowa, składając hołd bezinteresowności, z jaką odepchnęłam tak nieoczekiwaną przyszłość, na którą nie zasługuję. — Pani de Garennes ma bardzo dobre serce, zrozumiała mnie... Jestem przekonana, że nigdy już nie będzie mówić o projektach, nie mogących dojść do skutku. — A zatem pozycya moja, choć tak fałszywa, jest jest jeszcze znośną, do czasu kiedy będziesz wolny, nie tym czasowo lecz stanowczo...
— A chwila ta wkrótce nastąpić musi, moja najdroższa... Filip podejmuje się mojej obrony z poświęceniem prawdziwie cudownem... Układa memoryał, który poparty niezbitemi dowodami, uczyni moją niewinność jasną jak słońce, nawet dla najbardziej uprzedzonych oczu...
— Widzisz więc, mój przyjacielu, że miałam słuszność prosząc cię, abyś nie wspominał o naszej miłości, ani ciotce ani panu Filipowi... Gdyby widział w tobie szczęśliwego rywala, nie byłby tak gorąco pracował nad twoją sprawą? Potrzebujesz pana de Garennes... Unikajmy obudzenia w nim zazdrości, która dla ciebie mogłaby mieć złe skutki. Czekajmy ze spokojem i zaufaniem... Mówiąc ci przed chwilą, że się obawiam, byłam szalona... Czegóż mam się obawiać?
Raul chciał przycisnąć do serca Genowefę, lecz przeszkodził mu odgłos kroków w sąsiednim pokoju.
Młoda dziewczyna, szybko usiadła i wzięła w rękę porzuconą robotę.
Pan de Challins udał się ku drzwiom salonu, w których ukazała się baronowa de Garennes i Filip.
— Jesteś już mój drogi chłopcze, rzekła baronowa, do młodego człowieka, podczas gdy Filip serdecznie ściskał go za rękę.. Czy dawno już tu jesteś?
— Kilka minut zaledwie moja ciotko.
— Na szczęście nie byłeś sam... Genowefa dotrzymała ci towarzystwa.
— Tak jest, moja droga ciotko i podziwiałem z jakim wdziękiem i zręcznością, panna Genowefa włada igłą.
— Panna Genowefa posiada wszystkie przymioty — zawołał Filip, — ale nie lubi, żeby jej o tem mówić.
Genowefa zarumieniła się.
— Zabrania entuzyazmu, mówił dalej Filip, i muszę się co do tego jej wytłómaczyć...
Młoda dziewczyna spojrzała na Filipa.
— Wytłómaczyć! mnie! wyjąknęła.
— Tak jest pani, ponieważ bez względu na dane słowo, prosiłem moją matkę, żeby po raz ostatni jeszcze udała się do pani...
Genowefa skrycie spojrzała na Raula, Raula, przed którym ukryć oświadczenie Filipa uważała przed chwilą za rozsądne.
Biedna dziewczyna drżała na całem ciele. Filip mówił dalej:
— Mam dla pani, najwyższy szacunek, a szacunek ten wzbudziło we mnie postąpienie pani — szczere wyznanie uczynione mojej matce, że serce pani nie należy już do niej. — Sytuacya nasza teraz jest jasną i szczerą... Utraciwszy wszelką nadzieję, potrafię nakazać milczenie mojej miłości, lecz jeżeli nie mogę uwielbiać pani jako narzeczonej, nie mniej przeto kochać cię będę jako siostrę. — Pozostań więc z nami jak możesz najdłużej... Pozostań pani, aż do dnia, w którym ten którego masz zostać żoną przyjdzie porwać panią z pośród nas.
Raul słuchał z głębokiem rozczuleniem słów swego kuzyna.
Cieszyły go te dobre słowa zwrócone do Genowefy, lecz dość miał panowania nad sobą i przytomności umysłu, ażeby udawać, że ich nie rozumie.
— Winien ci jestem rozwiązanie zagadki kochany Raulu, — rzekł Filip — i zaraz je będziesz miał.
Pragnąłem z panny Genowefy uczynić baronową de Garennes...
— Zasługiwała na to niewątpliwie, — wyjąknął pan de Challins z pomięszaniem nie do wypowiedzenia.
— Ale na nieszczęście nie jest już wolną, — mówił dalej młody adwokat — znajduję więc rozsądniejszem i bardziej uczciwem poddać się memu losowi, aniżeli walczyć z niepodobieństwem. — A teraz panno Genowefo bądź wspaniałomyślną i powiedz mi, że przyjmujesz moje tłómaczenie się i pozostańmy dobrymi przyjaciółmi.
— Oh! tak, dobrymi przyjaciółmi! zawołała młoda dziewczyna — dziękuję panu z całego serca.
Filip wziął rękę panny Genowefy i z szacunkiem uścisnął.
— Brawo! zawołała pani de Garennes. Zgoda, pokój, zjednoczenie zapanują, będę już tylko myśleć o przyprowadzeniu do skutku projektu który powzięłam.
— Projektu? zapytał Filip, grając ciągle komedyę.
— Tak jest... projektu którego może nie uznasz zarówno jak Raul, gdyż nie dozwoli on, tak często nam się widywać.
Genowefa i pan de Challins spojrzeli na siebie z niespokojnością:
Baronowa mówiła dalej:
— Zresztą macie interesa, które was zatrzymują w Paryżu, i pewno nie myślicie obadwaj, o używaniu roskoszy willegiatury.
— Więc opuszczasz Paryż moja ciotko? zapytał Raul z wzrastającym niepokojem.
— Tak, moje kochane dziecko, mam zamiar przepędzić na wsi resztę pięknych dni... Bardzo mi to dobrze zrobi... i Genowefie także... jak się spodziewam.
— I gdzie wyjeżdżasz moja matko? zapytał Filip.
— Nie daleko ztąd, do Bry-sur-Marnes, będę doglądać robotników, dokonywających reperacyi w mojej willi.
— Wszak to spacer! odrzekł adwokat. — Po pracy z Raulem pojedziemy przepędzić z wami parę godzin, aby odpocząć po naszych trudach...
— Otóż to właśnie... będziecie przywozić nam najświeższe paryzkie nowiny.
— Kiedy wyjeżdżasz moja ciotko?
— Pojutrze, jak się zdaje. — Od dziś zajmę się memi pakunkami.
Raul z Genowefą znowu zamienili spojrzenia.
Wyjazd ten był dla nich praw dziwem rozłączeniem. Zamiast widywać się co dzień, będą widywać zaledwie raz na tydzień, i myśl ta przyprowadzała ich do rozpaczy, lecz nie byli w możności wpłynąć na zmianę postanowienia baronowej.
Oznajmiono, że śniadanie jest podane i całe towarzystwo przeszło do sali jadalnej.


XXIII.

Doktór Gilbert, jak wiemy, udał się do Pontarmé.
Trzy kwadranse czasu potrzebował, aby dojść do wioski, którą zresztą znał doskonale, i do której od czasu do czasu przychodził z Morfontaine ze swemi psami, na ranne śniadanie składające się z mleka prosto od krowy i chleba razowego, do oberży wdowy Magloire.
Gilbert wyjechał z Paryża na czczo, chciał więc zjeść śniadanie w oberży, o której tylko co wspominaliśmy.
Wdowa Magloire powitała go najpiękniejszym ukłonem z akompaniamentem najprzyjemniejszego uśmiechu.
— Jakże to dawno nie widziałam pana! rzekła wdowa.
— To prawda, odrzekł doktór, myślała pani, że umarłem, nieprawdaż?
— Nie, ale myślałam, że pan podróżuje...
— Nie myliłaś się moja dobra kobieto, długi czas mnie tu nie było...
— A więc do dla tego! A dziś pan przyszedł bez swoich dzielnych piesków.
— Jak pani widzisz... Nie idę z Morfontaine...
— Czy można czem panu służyć?
— Owszem, proszę.
— Mogłabym panu dać półkurczęcia na zimno, omlet i sałatę.
— Doskonale.
Nie przerywając rozmowy, wdowa Magloire, nakryła stół i zastawiła wymienione potrawy przed swym gościem.
— Cóż tu słychać nowego w okolicy? — zapytał doktór Gilbert, krając swoje pół kurczęcia.
— Nic ważnego mój panie... Żyjemy tu, jak pan wiesz, jak gdyby niedźwiedzie. Trochę ruchu bywa. tylko, kiedy Jaśnie Oświecony książę d’Aumal poluje z gośćmi w lesie na jelenia. Ale to nie w tej porze roku... no, Maturyna żona cieśli, urodziła bliźnięta, nakoniec Jan Ferand, jeden z naszych sąsiadów miał nieszczęście być pokąsanym przez psa wściekłego, który pokąsał także pana barona de Tréves, z drugiej strony stawów Lamortay.
— I to wszystko?
— Ah! schodziła tu także policya.
Doktór począł słuchać z uwagą.
— Tu w okolicy? zapytał.
— Tu, panie! u mnie! Nie skarżę się, zarobiłam przez to kilka groszy, gdyż ludzie ze wsi przychodzili co wieczór, wypróżniać dzbanki, prosząc, żebym im opowiadała, jak to było, tembardziej, że byłam wzywaną do sądu naprzód, do Beauvais, a potem do Paryża.
— I pocóż cię wzywali do sądu, moja dobra kobieto? Czyż tu jaka zbrodnia została spełnioną?
— A tak panie, a nawet jak się zdaje, złoczyńcy tu u mnie, w mojej oberży operowali.
— Jakżeż to było?
I wdowa Magloire bijąc jaja na omlet, opowiedziała wszystko co sama wiedziała, a co czytelnik wie lepiej daleko od niej.
Doktór udawał, że słucha z uwagą.
— Coś o tem słyszałem, rzekł po skończeniu opowiadania, tak, to tu właśnie świętokradzka zamiana jednej trumny na drugą została spełnioną... Ale przez kogo?..
— W każdym razie, zaręczam za to, nie przez tego biednego młodzieńca którego oskarżają — zawołała wdowa, ani przez woźnicę Saturnina, jednego z najlepszych przyjaciół nieboszczyka męża mego Magloire!! Znużeni obaj byli podróżą i spali już siedząc przy kolacyi.
— Nakoniec, jakże pani wytłómaczysz to co się stało?
— Złoczyńcy musieli wejść przez drzwi zawsze otwarte, wychodzące na drogę do Baron, i które znajdują się w głębi podwórza obok szopy, pod którą stał furgon.
— Tak to wszystko bardzo prawdopodobne, a nawet pewne... a czy nie nocował żaden inny podróżny tej nocy?
— A w ciągu dnia nikt nie był z wozem napakowanym pękami słomy.
— Nie, — w ciągu całego dnia miałam tylko jednego klienta. Człowiek jakiś który podróżował piechotą i szedł do Baron za kupnem zboża... Wstąpił tu ażeby wypić butelkę piwa...
— Czy to był stary człowiek, ten podróżny?
— Nie panie, to był młody człowiek, najwyżej mógł mieć dwadzieścia pięć do trzydziestu lat.
— A czy przypominasz pani sobie jego fizyonomią? jak wyglądał?
— Nie, zdaje mi się tylko, że prędzej wysoki jak nizki, to wszystko co pamiętam.
— A więc nic w nim nie zwróciło pani uwagi?
— Ah! przepraszam, przypominam sobie jedną rzecz...
— Cóż takiego?
— Kolor jego włosów...
— Były czerwone, nieprawdaż? zapytał z żywością Gilbert.
— Tak, ale jakim sposobem wiesz pan o tem? zapytała wdowa Magloire ze zdumieniem.
— Mam w tem interes, żeby wiedzieć. — Szukam śladów tego człowieka, o czerwonych włosach.
— Ah! ah! czy pan także należysz do policyi?
— Nie — odpowiedział doktór Gilbert — ale mam wielki interes, interes osobisty w schwytaniu tego nędznika.
— Jeżeli się to panu uda, będę bardzo kontenta? Nie będą podejrzywać niewinnego.
— Czy człowiek ten był sam? zapytał Gilbert.
— Sam.
— I co pani powiedział?
— Że idzie do Baron za kupnem zboża... szedł wielką drogą, znacznie nakładając. Wskazałam mu krótszą drogę idącą za murem oberży... I wychodząc ztąd przeszedł przez podwórze i wyszedł temi drzwiami które panu tylko co pokazywałam.
— Wypytywał się panią zapewne?
— Naturalnie, ale rozumiesz pan, że nie przypisywałam żadnego znaczenia jego pytaniom.
— O cóż się panią pytał?
— Czy jestem jedna tylko oberżystka w całej wsi... Czy mam parobków i dziewki domowe, i o różne rzeczy.. Zdawało mi się, że tak tylko sobie rozmawia ze mną dla zabicia czasu.
— Chytry łotr, chciał się dowiedzieć, czy nie ma w Pontarmé innej oberży, aby był pewnym, gdzie furgon przedsiębierstwa pogrzebowego może się zatrzymać, jeżeli nie w tej oberży. Człowiek ten musiał mieć wspólnika.
— Być może, ale nie przyprowadził go tu z sobą.
— Zapewne wspólnik oczekiwał w okolicy. — Gdzie się znajduje, powiedz mi pani, najbliższa ztąd oberża?
— W Chapelle-en-Serval.
— Tam się pewnie połączyli.
— Niepodobna!
— Dla czego!
— Ponieważ szedł do Baron, a nie do Chapell-een-Serval.
— Tak pani powiedział, ale nie chodziłaś za nim.
— Naturalnie, że nie...
— A czy mogłabyś pani poznać tego człowieka, gdybyś go zobaczyła?
— Poznałabym go od pierwszego rzutu oka; tylko jak się zdaje, strzedz się on będzie przyjść tu po raz drugi w naszą okolicę... Zbyt by się obawiał aby nie zauważono jego twarzy i nie przypomniano sobie jego czerwonej czupryny.
Doktór Gilbert zadał jeszcze kilka pytań mniej ważnych, poczem gdy weszło trzech chłopów na poczęstunek, przestał wypytywać gospodynią oberży.
— Widocznie, mówił sobie, człowiek ten nie mógł sam działać, musiał zatem mieć wspólnika oczekującego gdzieś z wozem... trzeba się poinformować w Chapelle-en-Serval.
Gilbert skończył szybko śniadanie, zapłacił wdowie Magloire, i życząc jej dnia dobrego, udał się ku Chapelle-en-Serval.
Wioska ta bez porównania jest ważniejszą i więcej ma życia aniżeli Pontarmé.
Cztery czy pięć oberży lub kawiarni, świecą szyldami wzdłuż głównej ulicy, której domy stoją na wielkiej drodze z Paryża do Senlis.
Pierwszy szyld, jaki wpadł w oczy doktorowi był to szyld oberży pod „Białym koniem“.
W tej oberży, powóz kursujący pomiędzy Morfontaine, a stacyami Luzarches-Survilliers, zatrzymywał się, aby wysadzać lub zabierać podróżnych, Gilbert znany był w tej oberży.
— Zacznę od tej... myślał.
Wszedł, zamienił słów kilka z oberżystą, który zbliżył się na jego spotkanie i kazał sobie podać butelkę piwa.
— Czy pan będzie czekał na powóz z Morfontaine? zapytała go gospodyni.
— Nie moja kochana pani, przychodzę umyślnie, żeby panią zobaczyć...
— Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony... Czy przypadkiem panie doktorze potrzebowałbyś moich usług?
— Być może.
— Jestem cała na pańskie usługi... O cóż chodzi?
— O pewne wyjaśnienia, które być może będziesz mi mogła pani dać.
— Z największą chęcią, jeżeli tylko to będzie w mojej mocy.
— Wystarczy sięgnąć pamięcią w niezbyt dawną przeszłość.
— Tylko że ja mam bardzo krótką pamięć, — chyba że coś uczyni na mnie wielkie wrażenie, inaczej zaraz zapominam...
— Podejmuję się skierować panią na właściwą drogę..
— A zatem spróbuj pan, panie doktorze.
— Zapewnie słyszałaś pani o zejściu policyi, jakie miało miejsce w ostatnich czasach w Pontarmé, w oberży wdowy Magloire?
— O! co to, to słyszałam, — nie mało o tem się nagadali w całym okręgu... Było to z powodu jakiejś zbrodni, spełnionej, jak mówiono w domu tej poczciwej kobiety... Wykradziono trumnę z furgonu przedsiębierstwa pogrzebowego.
— O to właśnie chodzi... Widzisz pani, że masz pamięć wyborną.
— Rzecz ta uderzyła mnie... Ale przecież nie co do tego chcesz pan odemnie wyjaśnień?
— Przepraszam, właśnie co do tego.
— Nie wiem nic więcej, jak tylko to, cały świat o tem wie.
— Być może jednak wiesz pani o tem więcej, aniżeli tobie samej się zdaje.
— Co do zbrodni?
— Nie, co do zbrodniarzy.
— Boże wielki! zawołała dobra kobiecina, wznosząc ręce do sufitu. — Czyż pan sobie wyobrażasz, że ja ich znam?
— Tak.
— O to także, nigdy w życiu! — Co za okropność!
— Nie mówię, żebyś ich pani miała znać osobiście, ale być bardzo może, żeś pani ich widziała, nie wiedząc kto oni są.
— Czyżby mieli być w mojej oberży?
— Postaram się o tem przekonać, w miarę tego co mi pani powiesz.
— Mów pan prędko panie doktorze? Przerażasz mnie pan... Na samą myśl, że podobnych łotrów miałam u siebie, że im usługiwałam, nie wiedzieć co się ze mną robi.
— Uspokój się moja kochana pani... potrzebujesz całej zimnej krwi, aby mi odpowiedzieć... Czy przypominasz sobie pani jedną noc w zeszłym miesiącu, podczas której szalała straszna burza?
— Czy przypominam sobie! Oh wielki Boże! naturalnie, że tak... Myślałam, że lada chwila pioruny dom spalą, albo uragan go wywróci! Mówią, że właśnie podczas tej okropnej nocy wykradziono trumnę w oberży wdowy Magloire... Czy to prawda?
— Prawda... W ciągu dnia lub wieczoru poprzedzające go tę burzę, czy przyjmowałaś pani jakich podróżnych?
— Ba! tyle osób u nas bywa piechotą i konno... Nie przypominam sobie dobrze...
— Spróbuj pani przypomnieć sobie.
Oberżystka zamyśliła się.
— Ależ zawołała nagle, zaczynam przypominać sobie. Miałam u siebie jednego podróżnego z wozem... jakiegoś handlarza zboża.
— Czy to był pani znajomy?
— Oh! nie bynajmniej!.. Widziałam go poraz pierwszy. — Jadł tutaj śniadanie, potem poszedł odwiedzić kilku rolników okolicznych, nakoniec powrócił, aby oczekiwać na jednego ze swoich przyjaciół, również jak i on handlarza zboża.
Gilbert zadrżał.
— Ten człowiek, który jadł tu śniadanie, zapytał z żywością, czy to był tęgi chłopak, prędzej wysokiego, aniżeli nizkiego wzrostu?
— Właśnie taki.
— A jego włosy? jakiego odcienia były jego włosy?
— Czerwone jak marchew, panie doktorze...
Gilbert uśmiechnął się z tryumfem.
Niewątpliwie był na dobrej drodze.
Oberżystka mówiła dalej:
— Ten chłopak nie był ładny, oh! bynajmniej, ze swemi czerwonemi włosami, ale miał minę człowieka lubiącego dobrze i wesoło żyć.
— Mówiłaś mi zdaje się kochana pani, że on podróżował z wozem.
— Pewien rodzaj szarabanu, panie doktorze, zatoczył go do mojej zamykanej wozowni.
— Kiedy wychodził po śniadaniu, czy nie wspominał, że idzie do Pontarmé?
— Bardzo być może, ale nie mogłabym na pewno tego utrzymywać.
— A jak długo bawił?
— O! przeszło trzy godziny... Powróciwszy kazał sobie podać karafkę absyntu i czytał gazetę dla zabicia czasu, aż dopóki nie przybył przyjaciel którego oczekiwał.
— Przypominasz pani sobie tę osobę?
— O! doskonale. Ja sama usługiwałam im przy stole w pokoju na pierwszem piętrze.
— Jak wyglądał ten nowo przybyły?
— Wyglądał na to czem był, na handlarza zboża, jak i tam ten pierwszy, ale daleko ładniejszy chłopiec od swego towarzysza.
— Ile lat mógł mieć?
— Dwadzieścia osiem albo trzydzieści, jak mi się zdaje, może więcej, może mniej — nie znam się na tem tak bardzo.
— Jak długo ci dwaj ludzie tu bawili?
— Prawie do samej jedenastej... Postanowili nocą udać się do Baron, i pojechali pomimo grożącej burzy.
Doktór Gilbert zamyślił się, milczał przez parę sekund, poczem zapytał znowu:
— A czy ten wóz, o którym pani mówiłaś był lekki?
— Tak panie... szaraban ze skórzenemi firankami...
— A czy przypadkiem nie spojrzałaś pani na tabliczkę wozu, i nie odczytałaś na tej tabliczce nazwiska właściciela?
— Nie panie.
— A więc to czegom się dowiedział, nie na wiele mi się przyda! rzekł Gilbert z gniewem. Ci dwaj ludzie są to zapewno zbrodniarze, nie ulega to wątpliwości; pozostawili po sobie ślady zbyt wyraźne, ale zkąd przybyli? co się z niemi stało? W tem leży zagadka! Czy pokazali prawdziwe swoje twarze? czy mieli zwykłe suknie na sobie? Czy przeciwnie byli przebrani? Jak się o tem wszystkiem dowiedzieć?
Chociaż doktór mówił bardzo cichym głosem, oberżystka usłyszała ostatnie jego słowa.
— Przebrani? powtórzyła. — Nie wyglądali na przebranych... W każdym razie choćby byli przebrani, nie przeszkodziłoby mi to poznać ich.
— Poznałabyś ich pani?
— O! z pewnością...
Oczy doktora zabłysły i rzekł żywo.
— Bardzo być może, moja kochana pani, że znajdę sposób przyprowadzić tu jednego lub drugiego z tych ludzi których podejrzywam, — obydwóch może. — Przyjrzysz się pani ich twarzom, postawie, posłuchasz ich głosu. — Jeżeli poznasz w nich swoich klientów z przeszłego miesiąca, pilnować będziesz siebie tak, aby im nie okazać, że ich poznajesz. Zresztą, żebyś pani nie była zaskoczoną nieoczekiwanie, dam pani znać na dzień przedtem.
— Bądź pan spokojny panie doktorze. — Okiem nie mrugnę... Potrafię dobrze ich obejrzeć tak, żeby się nie spostrzegli. — Byłaby to wyborna rzecz, żeby się tak udało schwytać tych dwóch łotrów!
— Będziemy probować kochana pani i być może, powiedzie się nam!
Powóz z Morfontaine idący do Survilliers, stanął przed drzwiami oberży pod „Białym koniem“.
Doktór Gilbert zajął w nim miejsce, aby się udać do Paryża.
Bardzo był zakłopotany.
Znalezione wskazówki, do tej chwili, nie doprowadzały do żadnego pozytywnego rezultatu.
Jeżeli osobistość rzekomych handlarzy zboża nie ukrywała w sobie osobistości Filipa i jego lokaja, gdzie szukać prawdziwego śladu?
Myślał, on także, o cofnięciu aż do punktu wyjścia, — to jest do poszukiwania, zkąd wyszło oskarżenie.
Wszedłszy do swego mieszkania w hotelu du Louvre, zamknął się, aby ułożyć rodzaj protokółu, ze wszystkich kroków uczynionych w Pontarmé i w Chapelle-en-Serval, i postanowił rozpocząć wkrótce w innym kierunku, nowe śledztwo.


XXIV.

Przez czas czterdziestu ośmiu godzin baronowa de Garennes i jej lektorka, zajęte były bardzo na ulicy Madame, przygotowaniami do wyjazdu na wieś.
Pomimo gorącej chęci Raula i Genowefy, spotkania się sam na sam, choćby tylko na jedną chwilę, oboje nie byli w stanie tak się urządzić, ażeby najdroższe to pragnienie ich serc doprowadzić do skutku.
Spotkali się tylko przy stole, a obecność Filipa i jego matki zmuszała ich do mówienia do siebie obojętnie.
Genowefa stawała się z każdym dniem smutniejszą.
Raul widział zwiększający się smutek młodego dziewczęcia i bolało to go bardzo.
— Kiedyż nakoniec będę w zupełności wolnym i zrehabilitowanym? zapytywał siebie z gorączkową niecierpliwością, naglił Filipa, aby jak najprędzej kończył ów memoryał usprawiedliwiający.
Filip odpowiedział:
— Kochany kuzynie, nikt w świecie nie rozumie lepiej odemnie twego pośpiechu, lecz zanim udamy się do sądu dla przyśpieszenia jeżeli to możliwe, terminu sprawy, chciałbym uzbroić się we wszelkie możliwe wiadomości, zobaczyć doktora Gilberta i cofnąć do źródła oskarżających denuncyacyi, chciałbym mieć pod ręką świadków, którzyby mogli dowieść, że padłeś ofiarą potwarzy i znajdę ich... Ostatecznie jesteś wolny, sytuacya więc twoja jest znośną... Cóż to szkodzi zaczekać jeszcze kilka dni więcej.
Łotr chciał zyskać na czasie, aby być w możności doprowadzenia do skutku, planu obmyślanego z szatańską prawdziwie zręcznością, jaki układał w umyśle.
W przeddzień wyjazdu baronowej napisała parę słów do Raula, że z wielkim jego żalem, nie będzie mógł z nim widzieć się popołudniu.
Pani de Garennes wyjść miała po jakieś sprawunki.
Przez chwilę pan cle Challins miał nadzieję znaleść się sam na sam z Genowefą, lecz baronowa prosiła swej panny do towarzystwa, aby jej towarzyszyła.
A zatem spotkać się będą mogli dopiero podczas obiadu.
Haul postanowił dla zapełnienia tej połowy dnia odwiedzić doktora Gilberta.


Pożegnawszy się z matką i kuzynem, po rozmowie o której wiedzą czytelnicy, Filip powrócił do siebie na ulicę Assas.

Julian Vendame oczekiwał go.
Filip nie powiedział dotychczas nic Julianowi, o wypuszczeniu z więzienia pana de Challins. — Nic mu również nie mówił o sprawie sukcesyi.
Kamerdyner myślał sobie:
— Jeżeli mój pan nic mi nie mówi, to znaczy że interes źle idzie! Czyżby piękne nasze nadzieje miały się stać drugą edycyą Dzbanka mleka Peretki?
Perspektywa ta wcale mu się nie wydawała przyjemną i łatwą do zniesienia.
Nadzieja posiadania majątku zbrzydziła mu rzemiosło lokaja.
Instynkta nieograniczonej niepodległości chwilowo uśpione, zaczęły się w nim budzić się coraz to gwałtowniejsze i gorętsze.
— Do tysiąca dyabłów! mówił. Gdyby to tylko odemnie zależało, uczyniłbym cokolwiekbądź, aby raz skończyć!
Znajdował się właśnie w jednym z tych napadów chęci zbuntowania się przeciwko wszelkiej władzy, pragnienia wolności, używania, kiedy wszedł Filip.
Młody baron zdawał się być bardzo zamyślony, a twarz jego nie kłamała.
Wystarał się nie bez wielkiego trudu, o flaszkę belladony, którą miał wręczyć matce i wkładając ją do szuflady, zkąd jutro miał ją wyjąć, niezgrabnie stłukł.
Cóż teraz uczyni?
Co zrobi, ażeby znowu, i to w niedługim czasie wejść w posiadanie potrzebnej dozy tej strasznej roślinnej trucizny.
Żaden środek praktyczny nie przychodził mu na myśl, a czas uchodził.
Jeden z jego przyjaciół młody człowiek, zajmował stanowisko w centralnej aptece szpitalnej, — ale pod jakim pozorem zażądać od niego belladony?
Znał kilku doktorów, dawnych kolegów z piwiarni quartier Latin, z czasów kiedy studyował prawo, ale pod jakim pozorem, otrzymać od nich receptę, na dostateczną ilość tej substancyi?
— Z braku trucizny, projekt mój przepada! mówił z wściekłością, a jednak nie mogę nic wymyślić!
Przyszła mu wtedy myśl zwierzyć się Julianowi Vendame, którego płodna imaginacya mogłaby stać się bardzo użyteczną.
A jednak byłoby to oddać się na łaskę i niełaskę swego lokaja.
Oprócz tego, pomimo strasznego cynizmu, Filip doświadczał jakiegoś niejasnego uczucia wstydu, oburzał się na siebie, na samą myśl zwierzenia tej natury, Vendame wprawdzie był już jego wspólnikiem, ale nie w morderstwie...
Kamerdyner usunął się z uszanowaniem, żeby przepuścić swego pana, i rzekł kłaniając się:
— Pan baron nie wydaje mi się być zadowolonym.
— Bo rzeczywiście nie jestem nim, odrzekł Filip opryskliwie.
— Czy pan baron pozwoli mi zadać sobie jedno pytanie?
— Mów...
— Czy przypadkiem Genowefa Vendame, to jest kuzynka pana barona, kładzie kije w koło naszej fortuny?
Filip stanął przed swym lokajem.
— Tak, odrzekł.
— I to dla tak drobnej rzeczy, pan baron ma minę z tamtego świata? Ależ do licha! ta gąska nie powinna przecie tak wiele ważyć na szali naszych interesów! Jeżeli zanadto cięży i pochyla szalę, daje się pstryczka i usuwa ten niewygodny ciężar... przecież to tak proste!
Filip szerokiemi krokami chodził ciągle po pokoju tam i z powrotem.
Nagle zatrzymał się znowu...
— Vendame — rzekł — znajdujemy się wobec niebezpieczeństwa.
— Jakiego niebezpieczeństwa, panie baronie?
— Aby dojść do rezultatu sposobem prostym i normalnym, postanowiłem ożenić się z Genowefą.
— Wyborny sposób! Po zawarciu małżeństwa, produkuje się akt urodzenia małej, i bierze się miliony!
— Środek ten był dobrym istotnie.
— A czyż przestał nim być?
— Tak jest, nie powiódł się.
— Czyżby Genowefa sądząc się być córką Vendamów, a tem samem moją siostrą, odmówiła oddania swej ręki baronowi de Garennes?
— Odmówiła.
— Na prawdę, trudno uwierzyć...
— Pomimo to jednak, tak jest.
— A zatem? ta głupia dziewczyna miałaby dla jakiegoś kaprysu, wywrócić tak sprytnie obmyślane plany, i literalnie odjąć nam chleb od ust. Coś podobnego nie może być tolerowanem, panie baronie! A! do pioruna prędzej bym ją zadusił własnemi rękami!
Julian mówił te słowa ze wściekłością, która całkiem mu rysy twarzy zmieniła, i czyniła go odrażającym.
— Uspokój się, rzekł mu Filip.
— Nigdy, — nie mogę zapanować nad sobą! pan baron powinien okazać swoją wolę tej gąsce... Przemówić jak pan.
— Na nic by się to nie zdało.
— Dla czego?
— Genowefa kogoś kocha.
— Kocha kogoś!! powtórzył Vendame głuchym głosem. — Ona pozwala sobie, kogoś kochać!! oh! gdybym go mógł dostać!!
I Julian myśl swoją dokończył wyrazistym gestem.
— Po raz jeszcze mówię ci, uspokój się, odrzekł Filip, lepiej na chłodno zastanowić się, jak się unosić. Nic nie jest w stanie zwalczyć uporu Genowefy.
— A upór ten przyprowadza nas do ruiny.
— Tak.
— A więc trzeba wykonać to, o czem przed chwilą mówiłem... dać pstryczka... usunąć z szali niewygodny ciężar... Pan baron sam odziedziczy.
— Nie, nie sam, odrzekł Filip. — Mój kuzyn Raul de Challins, którego pozbyliśmy się na zawsze, jak nam się zdawało, jest na wolności.
Usłyszawszy te słowa tak nieoczekiwane, Julian Vendame, o mało co nie padł na ziemię.
— Na wolności, pan de Challins? powtórzył Julian, głosem przytłumionym; — to niepodobna!
— Zdawało się niepodobnem, a jednak tak jest? odpowiedział baron.
— Przecież tak wszystko dobrze urządziliśmy.
— Tak, ale dyabeł był przeciwko nam.
— Więc pan de Chailins dowiódł swej niewinności?
— Mniej więcej.
— Jakżeż to się stało?
— Opowiem ci.
I Filip pojmując, że niczego nie powinien ukrywać przed swoim wspólnikiem, opowiedział mu wszystko co zaszło w ciągu ostatnich kilku dni...
Vendame słuchał blady z przerażenia. — Do dyabła, pomruknął, kiedy pan jego skończył mówić. — Interes zaczyna się psuć! Kuzyn pana barona, niewątpliwie zostanie uniewinniony, i weźmie swoją część sukcesyi.
— Toby jeszcze niczem nie było... Milionów jest dosyć, ażeby się niemi podzielić, ale poszukują Genowefy, lada chwila mogą ją odszukać, a jeżeli znajdą, wszystko stracone...
— Nie trzeba, aby ją znaleźli? rzekł Julian gwałtownie. — Tego co nie istnieje znaleść nie można. Usuńmy przeszkodę...
— Już o tem myślałem... Myślałem nawet o środkach jakich użyć należy, ażeby nie dopuścić posądzenia...
— A więc, jakiż na to środek?
— Trucizna, zadawana małemi dozami. Trucizna roślinna, nie pozostawiająca żadnego śladu...
— Wyborna myśl! Niech pan baron się śpieszy z wykonaniem jej.
— Jest pewna przeszkoda...
— Jaka przeszkoda?
— Aby zacząć działać, należy mieć truciznę...
— A bardzo trudno jej dostać, nieprawdaż?
— Tak.
Julian Vendame oparł obie ręce na czole, i począł głęboko się namyślać.
Nagle po jakimś czasie, podniósł głowę i zapytał:
— Digitalina jest roślinną trucizną, nieprawdaż?
— Tak, rzekł Filip. — Jest to właśnie jedna z tych trucizn, o jakich mówiłem przed chwilą... Zażyta w bardzo małej ilości, jest skutecznem lekarstwem na choroby serca, w większej dozie... zabija.
— I czy nieznajdują jej wcale w ciele trupa po śmierci, jeżeli dokonywają autopsyi?
— Nie.
— A więc tego nam właśnie potrzeba, niech się pan baron już o nic więcej nie kłopocze, — będę miał digitalinę.
— Kiedy?
— Dziś wieczór.
— Jakim sposobem?
— To to już moja rzecz! odpowiedział Julian. Abym tylko dostarczył to ziele panu baronowi, nie potrzebuje pan wcale wiedzieć jakim sposobem przyszedłem do tego.
— Słusznie. Tylko nie trać ani chwili. — Jutro moja matka wyjeżdża do Bry-sur-Marne w towarzystwie Genowefy... trzeba ażeby wzięła z sobą truciznę.
— Będzie ją miała.
— Liczę na ciebie.
— Pan baron będzie ze mnie zadowolony.
Po tej ponurej naradzie, Filip wyszedł z domu powracając na ulicę Madame.
Baronowa i Genowefa tylko co powróciły.
Pan de Garennes dał znak matce, że ma jej coś do powiedzenia i udał się za nią do jej pokoju.
— Czy zawsze, jutro opuszczasz matko Paryż? zapytał.
— Tak, jutro.
— A więc przyniosę jutro rano, to co wiesz... przyjdę bardzo rano...
— Mam tobie dać jedno polecenie bardzo ważne, rzekła baronowa.
— Cóż takiego?
— Żebyś jak najrzadziej przyjeżdżał do Brysur-Marne z Raulem.
— Dla czego?
— Jest to jest co najmniej zbytecznem, aby twój kuzyn mógł się spostrzedz na zmianie, jaka niewątpliwie okaże się w powierzchowności Genowefy.
— Unikać będę przywożenia Raula, o ile to będzie odemnie zależało, lecz jeżeliby żądał koniecznie odwiedzieć ciebie moja matko, niepodobna mi będzie temu przeszkodzić.
— Zaczekaj przynajmniej kilka dni, zanim sam przyjedziesz. — Genowefa jak raz położy się do łóżka, nie będzie nikogo przyjmować i mówić będziemy o jej chorobie jako o rzeczy bez znaczenia. Któżby nam mógł zaprzeczyć.
— Będę czekał listu od ciebie matko, oby jchać do Bry...
— Jakże stoisz z memoryałem?..
— Prawie już skończony. — Pozostaje mi tylko zobaczyć się z doktorem Gilbertem... Jestem bardzo ciekawy poznać tego tajemniczego protektora Raula. I mam zamiar poruczyć mu pewne zlecenie do sędziego śledczego...
— Bądź ostrożnym z tym człowiekiem... Instynktownie czuję, że on jest niebezpieczny.
— Bądź spokojna moja matko, mam ułożony sposób postępowania, od którego na krok nie odstąpię... Niech ci się z twej strony matko tak tylko uda, jak mnie z mojej, a wkrótce będziemy panami sytuacyi.


XXV.

Raul, jakeśmy wspominali, udał się do hotelu du Louvre, aby odwiedzić doktora Gilberta.
Ten ostatni znajdował się w swojem mieszkaniu i przyjął natychmiast młodego człowieka.
— Co nowego, mój kochany chłopcze? zapytał go.
— Nic, panie doktorze. — Przychodzę jedynie aby mieć przyjemność odwiedzenia pana.
— Dziękuję za tę dobrą myśl. — Zajmujesz się swoją obroną?
— Tak. — Mój kuzyn wraz ze mną stara się położyć silne podstawy obrony. Filip pisze memoryał, który wydaje mi się cudownej jasności, i pełen dowodów niezbitych...
— Czy mógłbym rzucić okiem na ten memoryał.
— Filip bardzo pragnie zakomunikować go panu, ale przedtem chciałby widzieć pana, i dopełnić swoją pracę cennemi wyjaśnieniami, które zaczerpnie w rozmowie z panem.
— Jestem do jego rozporządzenia. — Umówmy się na jakiś dzień. — Ja także zbierałem notatki, znalazłem pewne wskazówki, odszukałem ślady, i chciałbym pomówić z wami dwoma o tem wszystkiem... Czy powiedziałeś swemu kuzynowi, że mieszkam teraz w Paryżu?
— Nie doktorze.
— Dobrze uczyniłeś, zalecam ci pod tym względem jak największą dyskrecyę. — Jutro powracam do Morfontaine, gdzie oczekiwać was będę po jutrze.
— O której godzinie?
— W godzinie śniadania... Przenocujecie u mnie, ty wraz z kuzynem, gdyż będziemy musieli następnego dnia dopełnić rozmaitych sprawdzeń, które nie będą bez interesu i zajmą nam cały dzień... Powiedz o tem swemu kuzynowi... Czy sądzisz, że on nie zechce oddalić się z Paryża na czterdzieści osiem godzin?
— Przeciwnie pewny jestem, że nie odmówi.. Filip zgodzi się jak najchętniej... Tak wziął do serca moją obronę, że nie cofnie się przed niczem, co by mogło uzupełnić pożyteczne materyały, które już posiada.
— Jeżeli tak jest, mogę liczyć na jego przyzwolenie?
— Zaręczam za niego.
— A więc pojutrze... Na nieszczęście nie mam służącego, którego bym mógł oddać do rozporządzenia tak twojego jak i twojego kuzyna... Stary Wilhelm nie zdoła wszystkiemu dać rady.
— A cóż to szkodzi?
— Szkodzi i bardzo... Będziecie źle usłużeni, albo raczej nie usłużeni wcale, a to byłoby mi bardzo przykro... Poproś pana de Garennes, aby zechciał wziąść ze sobą swego kamerdynera.
— Możesz pan być pewny, że weźmie go z pewnością.
— Wyjedziecie z Paryża pociągiem wychodzącym o godzinie dziewiątej, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Przyjedziecie więc do Morfontaine właśnie w chwili siadania do stołu, postaram się, żeby śniadanie było gotowe...
— Wszystko więc już ułożone, rzekł Raul zabierając się do odejścia.
Doktór zatrzymał go słowami:
— Czy starałeś się dowiedzieć czego o córce twego wuja?
— Moja ciotka de Garennes i kuzyn Filip czynili pewne kroki, w celu wyszukania śladów tego dziecka... odrzekł młody człowiek. Jeździli do Compiègne, gdzie one przyszło na świat. Zapytywali gdzie mogli, lecz napotkali wszędzie przeczące odpowiedzi, które w końcu przerwały poszukiwania... Prawdziwy mur wznosił się przed ich oczami... Żadnego śladu! Nic... Co do mnie, nie sądziłem także aby się na co przydało błąkać się wśród próżnych poszukiwań, mogąc czas mój użyć na pożyteczniejsze rzeczy.
— Miałeś słuszność, ja jednak, mam nadzieję być szczęśliwszym, aniżeli twoja ciotka i kuzyn...
— Byłbyś pan może na śladzie?
— Być może...
— Ah! kochany doktorze, oby ci się udało! Nie jestem w stanie wyrazić, jak wielką byłaby moja radość, gdybym mógł uściskać córkę krewnego, którego kochałem jak rodzonego ojca!..
Gilbert uścisnął ręce Raula z wylaniem, i młody człowiek wyszedł z hotelu du Louvre.
Na krótko przed samą godziną obiadową, przyszedł do ciotki, gdzie już zastał kuzyna Filipa.
— Widziałem doktora Gilberta... rzekł mu.
Pani de Garennes i jej syn zadrżeli.
— Jeździłeś więc do Morfontaine? zapytał adwokat.
— Nie, ale dziś rano, wychodząc ztąd, przy drzwiach mego mieszkania, spotkałem doktora, który szedł do mnie. — Mówiłem mu, o twojej chęci, zrobienia z nim znajomości, — zdawało się to pochlebiać mu, i kazał mi uprzedzić cię, że będzie nas obydwóch oczekiwać pojutrze z rana... Jak się zdaje, ma on wiele rzeczy tobie do powiedzenia, dostarczy ci wskazówek, mogących się przydać do mojej obrony.
— Jest na śladzie, być może? zapytał gwałtownie Filip.
— Tak mi się zdaje, chociaż nie powiedział nic stanowczego pod tym względem. — Będziemy zmuszeni, jak sądzę, zabawić dwa albo trzy dni w Morfontaine...
— Dwa albo trzy dni! powtórzyła baronowa z zadziwieniem.
— Tak jest moja ciotko... Doktór zamierza dokonać wraz z Filipem jakichś sprawdzań, bardzo ważnych i interesujących.
— Jakiejże to natury sprawdzania? zapytał pan de Garennes.
— Co do tego doktór bliżej nic nie wyjaśnił.
— Ależ to żyjąca zagadka, ten twój doktór, kochany siostrzeńcze! rzekła baronowa uśmiechając się z przymusem.
— Zagadka, być może, moja droga ciotko! Ale co do mnie, mam wiarę w tego człowieka, nawet chociaż go nie rozumiem!
— I masz słuszność kuzynie, rzekł Filip, dowiódł ci już swego poświęcenia... Udam się na zaproszenie doktora Gilberta.. Pojutrze pojedziemy do Morfontaine, i skorzystamy z tej podróży, aby zwiedzić oberżę w Pontarmé, gdzie przepędziłeś kilka godzin z furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, i wybadamy według wszelkich reguł oberżystkę. Jeźli będzie potrzeba zabawimy kilka dni w Morfontaine.
— Doktór ma tylko jednego starego służącego... zauważył Raul... Dobrze uczynisz, jak myślę Filipie, jeżeli zabierzesz z sobą swego lokaja.
Nerwowe drżenie wstrząsnęło Filipem.
Spojrzał Raulowi prosto w oczy, jakby chciał zajrzeć w głąb jego duszy.
Baronowa drżeć poczęła.
Lecz jasnem było jak słońce, że w słowach Raula żadna myśl podejrzliwa się nie ukrywała.
Szczerość dawała się czytać na jego fizyonomii. Widocznie młody człowiek myślał o ulżeniu roboty staremu służącemu doktora Gilberta.
Filip pomyślał, że najmniejsze wahanie mogłoby wydawać się podejrzanem, odpowiedział więc:
— Masz słuszność kuzynie... Pobyt nasz tam może się przedłużyć, mój kamerdyner może się nam bardzo przydać. — Zabiorę Juliana Vendame. Więc to pojutrze, jak mówiłeś, doktór Gilbert nas oczekuje?
— Tak.
— Który m pociągiem pojedziemy?
— Pociągiem wychodzącym z Paryża o 9-ej zrana, abyśmy mogli korzystać z dyliżansu kolejowego, który z Survilliers, zawiezie nas do Morfontaine.
— A więc rzecz postanowiona, zobaczymy się zresztą jeszcze przedtem... Jutro odprowadzimy moją matkę na dworzec Wschodni, a popołudniu udamy się do administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, zadać parę pytań woźnicy Saturainowi, co do kilku rzeczy, które chciałbym wyjaśnić.
Filip jak widzimy, nadrabiał zuchwalstwem.
Umyślnie przyjmował lub też zdawał się przyjmować, najbardziej kompromitujące sytuacye, a to dla tego, aby wpoić w Raula przekonanie, że żadne podejrzenie dotknąć go nie może.
Przez cały wieczór Genowefie i Raulowi nie udało się pozostać sam na sam choćby na jedną chwilę.


XXVI.

Jak słyszeliśmy już przedtem, Julian Vendame obiecał Filipowi wystarać się o truciznę konieczną do usunięcia sukcesorki hrabiego de Vadans.
Jakim zbiegiem okoliczności nędznik ten mógł się znaleść w możności dotrzymania obietnicy?
Wyjaśnimy to zaraz czytelnikowi.
Służba u barona de Garennes, była niemal synekurą, Filip bowiem rzadko jadał u siebie w domu śniadanie, obiadu zaś nigdy.
Tym sposobem Julian mógł robić co mu się podobało popołudniu i wieczorem, tem bardziej, że pan jego miał zwyczaj powracać późno i sam się rozbierać.
Gracz zapalony i lubujący się w miłośnych awanturkach, Vendame, wolny swój czas dzielił pomiędzy małą kawiarnię będącą w pobliżu, gdzie grał w pikietę lub w bezika, a szwaczki lub też panny służące, które zaszczycały go swemi względami.
Mówił z łatwością i pamięć miał przepełnioną frazesami miłosnemi, zapożyczanemi z przeczytanych romansów, lub ze sztuk słyszanych w teatrach; wypowiadał te tyrady z namiętną egzaltacyą wywołującą zwykle efekt ogromny.
Vendame w tej chwili był faworytem małej brunetki, bardzo ładnej, będącej w służbie u pewnej wdowy, mieszkającej na ulicy Vaviu.
Wdowa ta, kobieta około lat pięćdziesięciu wieku mająca, umierała na chorobę serca, w ostatnim stopniu.
Liza, tak się nazywała panna służąca, zajmowała pokój w mieszkaniu swojej pani, i nie odmawiała sobie bynajmniej przyjmować w nim od czasu swego kochanka.
Przez nią Julian wiedział o naturze choroby wdowy, i wiedział, że dla przedłużenia cokolwiek życia, biedna kobieta zażywała co dzień, silną dozę digitaliny.
Nadużywała nawet tego środka i w nadziei wyzdrowienia, które było niemożliwem, przesadzała dozy przepisywane przez doktora.
Doktór przepisał receptę, którą Liza nosiła do apteki co chwila, i wdowa posiadała zawsze u siebie w zapasie flaszeczkę digitaliny.
Julian wiedział o tem, i w porę przypomniał sobie podczas rozmowy ze swoim panem.
— Przez Lizę, mówił do siebie, mieć będę to, czego nam potrzeba, Chora nigdy nie wychodziła ze swego pokoju.
Liza więc miała wszelką swobodę i używała jej też bez żadnego skrupułu.
— Mam narzeczonego, który się ze mną ożeni, mówiła do swojej pani, — bardzo poczciwy chłopiec, służący w domu handlowym. — Prosiłabym pani o pozwolenie przyjmowania go czasami, naturalnie nie w żadnej uchowaj Boże złej myśli...
Wdowa dała chętnie żądane pozwolenie.
Julian więc mógł przychodzić, będąc pewnym dobrego przyjęcia.
Opuszczając mieszkanie swego pana, udał się na ulicę Vavin.
Była może godzina siódma wieczorem.
Liza skończyła służbę.
Zadurzona w Yendamie, wydała okrzyk radości ujrzawszy go niespodzianie.
— Czy przychodzisz wieczór ze mną przepędzić? zapytała go.
— Tak moja gołąbko, — jestem wolny aż do północy i cały ten czas będę przeglądał się w twoich ślepkach...
— Jak to ślicznie! Jesteś prawdziwy amorek! Moja pani nieźle się czuje dziś wieczór — jest spokojniejsza. — Położyła się do łóżka i wkrótce zaśnie. Przygotuję tylko lekarstwo, zadam jej i będziemy mogli pójść do Beuglant[1] na ulicę Contrescarpe. — Wypijesz może kieliszek curaęao sec? Mamy wyborny.
— Z największąchęcią.
— I do tego parę ciasteczek, nieprawdaż co? Pani lubi je bardzo, i ja także. A że to ja kupuję i sama jem, rozumiesz więc, że muszą być dobre.
— Niech więc będą i ciasteczka rzekł Julian śmiejąc się.
— Chodź do sali jadalnej.
— A jeżeli pani nas posłyszy?
— To mi wszystko jedno, zresztą ona myśli, żeś ty mój przyszły.
Bufet sali jadalnej, do której Liza zaprowadziła Vendama, w którym wdowa od dawna nie ja dała, był zapchany flaszkami od lekarstw, wszelkich rozmiarów; jedne były pełne, inne puste, inne nakoniec do połowy zapełnione.
Liza była uosobieniem nieporządku. Wystarczało rzucić okiem do koła pokoju, aby mieć niezbite tego dowody.
Otworzyła jeden z przedziałów bufetu, wyjęła dzbanek kryształowy, talerz pełen ciastek, dwa kieliszki, i postawiła to wszystko na stole pokrytym kurzem grubo na palec.
— Trącę się z tobą... rzekła stawiając dwa krzesła, siadajmy i nalewaj kieliszki...
Julian usiadł, napełnił, uderzył swój kieliszek o kieliszek Lizy, i wychylił jednym tchem do dna, oświadczając, że curaçao jest wyborne, i począł zagryzać ciastkiem, rzucając wzrok badawczy na flaszki w bufecie.
Lecz niepodobna mu było rozróżnić flaszki z digitaliną.
— A więc, rzekł, to ty sama przyprawiasz lekarstw o dla pani?...
— Tak, nie trudne to, ani męczące. — Pięć kropli digitaliny wlać do szklanki ocukrzonej wody...
— Pięć kropli!! zakrzyknął Julian.
— Ani mniej, ani więcej.
— Ależ myślałem, że digitalina jest trucizną?
— Naturalnie, i to jedną z najniebezpieczniejszych.
— Jakimże sposobem, nie zabija to twojej pani?
— Bierze ona to już od lat kilku, zaczęła od jednej kropli. Teraz już przywykła... Dozy takie łagodzą boleści, lecz czynią ją jakby sparaliżowaną. Nie może się prawie poruszać.
— No jeżeli chcesz ażebyśmy poszli do „Beuglant“, przyrządź lekarstwo i zanieś je pani.
— Oh! na to nie będziesz długo czekać.
Liza wzięła szklankę, włożyła kawałek cukru, na który nalała wody zimnej, i mięszała łyżeczką, aby przyśpieszyć rozpuszczenie się cukru...
— Chodzi teraz tylko o to, ażeby w tę szklankę wpuścić pięć kropli tego, — dodała wstając i biorąc z pośród najrozmaitszych flaszek, mały flakonik, płynu brunatnego koloru.
Julian śledził bystrym wzrokiem każdy jej ruch.
— Jeżelibyś się mnie przeniewierzył, — mówiła dalej subretka, wychylę duszkiem całą taką jak ta flaszeczkę i crac! już po mnie, nie długoby to trwało!
— Nie gadaj głupstw! odrzekł Julian, wiesz dobrze, że nie mogę żyć bez ciebie, a co do wierności, jestem prawdziwym pudlem.
— To też żartowałam, mój drogi! Nie myślę wcale o zniszczeniu swojej osoby, a zresztą mam do ciebie zaufanie.
Liza odkorkowała flakon, i wpuściła pięć kropli digitaliny do szklanki wody ocukrzonej.
— Dwie albo trzy krople więcej, rzekła, a jutro rano znalezionoby moją biedną panią umarłą. Ale ja jestem ostrożną, nie mylę się... Bardzo to dobra kobieta, i mam nadzieję, że mi co z drobnych rzeczy zostawi.
Liza zakorkowała flakonik, włożyła go napowrót do bufetu, i zamięszała napój.
— Aptekarz nie dałby pewno bez recepty doktora tego lekarstwa tak niebezpiecznego... rzekł Julian.
— Z pewnością nie dałby, odpowiedziała Liza, ale ja już recepty nie potrzebuję, odnoszę tylko flaszeczkę, na etykiecie której naznaczony jest numer, i dają mi w zamian drugą. — No — już gotowe. — Pójdę dać to mojej pani i zaraz powracam...
Liza wyszła z sali jadalnej, niosąc w ręku szklankę.
Zaledwie zamknęła drzwi za sobą, Julian wstał, poszedł do bufetu, schwycił flakon z digitaliną i wsunął go szybko do kieszeni.
— Koteczka, tak jest nieporządna, pomyśli sobie, że flakon gdzieś się zapodział, rzekł do siebie.
Poczem usiadł na nowo przy stole, nalał sobie kieliszek curaçao i zakąsił kilku ciastkami.
Po pięciu minutach Liza powróciła z pokoju swej pani.
— Zaczekaj chwilę, ubiorę się i pójdziemy, rzekła, pani pozwoliła mi wyjść. — Robi wszystko co tylko zechcę...
— Spiesz się.
Liza nie dała długo na siebie czekać.
Po kwadransie ukazała się w wielkiej tualecie i udała się ze swym ukochanym do Cafe-Concert na ulicę Contrescarpe, gdzie towarzyszyć im strzedz się będziemy.
O jedenastej Liza powróciła do swej pani, a Julian do mieszkania swego pana na ulicę Assas.
Myślał, że może Liza posądzi go o zabranie flakonu. Lecz cóż to szkodzi?
Wytłómaczyć jej, że jest w błędzie, dzieckoby potrafiło.
Główna rzecz posiadać truciznę.
Bardzo zadowolony z tak szybkiego udania się swej misyi, Vendame oczekiwał barona de Garennes.
Temu ostatniemu pilno bardzo było dowiedzieć się, czy kamerdyner wykonał przyjęte zobowiązanie. Krótko więc bawił u matki.
Wyszedł razem z Raulem, i dwaj młodzi ludzie umówili się spotkać się nazajutrz, aby odprowadzić baronowę de Garennes na kolej.
Wchodząc do siebie Filip, od pierwszego rzutu oka zauważył wesołość malującą się na fizyonomii Juliana.
— Dobre nowiny, nieprawdaż? zapytał go. — Zanadto wesołą masz minę, aby ci się miało nie udać.
— Tak jest istotnie, panie baronie, dobre przynoszę wiadomości, odpowiedział Julian.
— Więc masz... to czego mi potrzeba?
— Oto jest.
Mówiąc te słowa Julian, podał swemu panu mały flakonik.
Filip wziął go i począł oglądać.
— Ależ cóż to znaczy, rzekł, widzę nazwisko aptekarza i numer porządkowy na etykiecie. Więc to było wydane za zwykłą receptą doktora?
— Tak panie baronie.
— Jakimże sposobem otrzymałeś receptę?
— Nie dla mnie była pisaną... Czy pan baron nie widzi, że flaszeczka jest napoczęta?
— Od kogoż u dyabła dostałeś ją?
— Od pewnej młodej osoby, która zaszczyca mnie swemi względami, i której pani umiera na chorobę serca.
— Prosiłeś więc ją, aby ci dała tę flaszeczkę? zawołał Filip.
— Poprostu zabrałem ją, nie pytając się o pozwolenie.
— Ależ ona się spostrzeże, żeś ty ją wziął.
— Bardzo być może, lecz niech pan baron nie kłopocze sobie tem głowy... Obowiązuję się przekonać Lizę, że to jej się tylko zdaje... Liza to właśnie owa młoda osoba, o której wspomniałem... Jedna rzecz tylko mnie niepokoi.
— Cóż takiego?
— Czy pan baron jest zupełnie pewny, że digitalina jest gwałtowną trucizną?
— Najzupełniej pewny.
— Dla tego, że ta zacna dama, używająca tego lekarstwa, bierze aż po pięć kropli od razu i to od dawna.
— Przyzwyczajenie absorbowania tej trucizny łagodzi jej skutki. W każdym innym razie doza taka wystarczyłaby do sprowadzenia śmierci... Jutro matka wyjeżdża do Bry-sur-Marne. Wszystko się skończy za miesiąc, być może wcześniej. Pojutrze, mówił dalej Filip, wyjeżdżam z Paryża i ciebie z sobą zabieram.
— Będziem więc podróżować? zapytał Julian z pewnem zadziwieniem.
— Tak, pojedziemy przepędzić kilka dni w Morfontaine. Kuzyn Raul będzie nam towarzyszył.
— W Morfontaine? powtórzył kamerdyner. — Pan baron ma więc przyjaciół w tamtej okolicy?
— Jedziemy do doktora Gilberta...
Bendame podskoczył.
— Do doktora Gilberta! zawołał. Człowieka który nam tyle złego uczynił!.. który produkuje akt urodzenia córki pańskiego wuja, szuka wszędzie tej zawadzającej nam dziewczyny, i otrzymuje od sądu wypuszczenie na wolność pana de Challins! Ależ to nie jest przyjaciel, ale wróg i to bardzo niebezpieczny!
— Właśnie dla tego pragnę mu zajrzeć w oczy.
— Mamy dobrowolnie rzucać się w wilczą paszczękę...
— Czy nie boisz się przypadkiem, mości Julianie? zapytał baron ironicznym tonem.
— Mówiąc między nami panie baronie, czuję się trochę niespokojnym... i do licha jest dla czego!! Pomyśl pan tylko!! Morfontaine niedaleko leży od Chapelle en Serval i Pontarmé, a włóczyłem się właśnie tam tędy dnia poprzedzającego zeskamotowanie trumny...
— Czy boisz się, aby cię nie poznano? zapytał Filip.
— Eh, eh! poszepnął Julian.
— Byłeś przebrany za chłopa... miałeś na głowie czerwoną perukę...
— Zapewne, ale pomimo przebrania, wystarczyć może jeden ruch, intonacya głosu, aby obudzić podejrzenia... Wolałbym nie pokazywać się w tam tych stronach.
— To niepodobna... Trzeba zaryzykować i jeśli jest niebezpieczeństwo, stawić mu czoło odważnie... Z wielu przyczyn podróż ta jest konieczną... Nie dowierzam doktorowi Gilbertowi, a nawet i Raulowi... Mają oni pewne wątpliwości, z któremi muszę walczyć wszelkiemi możliwemi środkami... Uzbrój się w zimną krew, tak ja to uczynię i skorzystaj z pobytu w Morfontaine, aby przypatrzyć się wszystkiemu, wystudyować, zdać sobie ze wszystkiego sprawę.
— Pan baron może być spokojny, odrzekł Vendame. — Ponieważ niebezpieczeństwo jest nieuniknione, odważnie stawię mu czoło i pokażę co umiem... Mam honor życzyć dobrej nocy panu baronowi.
— Dobranoc.
Pan i sługa udali się do swoich pokojów.


XXVII.

Raul de Challins w ponurem usposobieniu powrócił do swego mieszkania na ulicy Saint-Dominique.
Odjazd tak bliski Genowefy, bardzo go niepokoił. Odjazd ten wśród wszystkich jego zajęć i kłopotów, a wiemy, że te nie były małe, ten odjazd, stanowił najważniejszy kłopot młodego człowieka.
Kiedy Genowefa będzie w Bry-sur-Marne, nie będzie mógł jej często widywać.
Przywykły spotykać ją codziennie, nie mógł dopuścić myśli, ażeby przez czas dłuższy nie słyszeć jej głosu i nie szukać w jej wzroku wyznania podzielanej miłości.
Genowefa przytem wydawała mu się w ostatnich czasach bardzo smutną, a nie mógł zapytać jej o przyczynę tego smutku.
Bez wątpienia należało smutek ten przypisywać chwilowemu rozłączeniu; ale było to tylko przypuszczenie. — Pewności nie miał.
Znajdę sposób jednakże, zbliżenia się do niej, pomimo wszystkiego, mówił do siebie Raul, i najdziwaczniejsze projekta powstawały w jego umyśle.
Z trudnością zasnął, bardzo już późno w nocy, i we śnie trapiły go złowróżbne marzenia.
Obudziwszy się z rana, czuł się jak zbity.
Baronowa de Garennes wcześnie wyjeżdżała do Bry-sur-Marne.
Udał się więc na ulicę Madame o ósmej rano, ając nadzieję znalezienia sposobności pogadania, chociaż przez chwilę sam na sam z Genowefą.
Panna do towarzystwa, kucharka i służący, pojechali naprzód z bagażami.
Łatwiej zrozumieć, aniżeli opisać przykrość, jaką mu zawód ten uczynił.
Gdyby przewidział ten wypadek, zamiast przychodzić na ulicę Madame, pobiegłby na dworzec Wschodni, lecz nie wpadł na tę myśl, opuszczać zaś teraz ciotkę, było niepodobna.
Filip nadszedł cokolwiek później, bardzo nie kontent, że już zastał swego kuzyna.
Miał z matką do pomówienia, chciał oddać jej flaszeczkę digitaliny, dać jej przytem konieczne wskazówki, wskutek tego przeklinał swoją niezręczność i opóźnienie.
Pani de Garennes zrozumiała z wyrazu fizyonomii syna, o ile obecność Raula w tej chwili jest mu nie na rękę, a zrozumiała tem łatwiej, że sama dla tego jedynie wysłała naprzód Genowefę, aby być w możności rozmówienia się swobodnie i bez świadków ze swym synem.
A zatem należało na kilka choćby minut oddalić pana de Challins.
Ale pod jakim pozorem?
Imaginacya poddała go natychmiast.
— Moje kochane dziecko — rzekła do Raula? czy nie chciałbyś oddać mi pewnej przysługi?
— Jestem na twoje rozkazy, moja ciotko.
— Nie mam tu już nikogo... Postaraj mi się o powóz.
— W tej chwili.
I młody człowiek wyszedł, aby wyszukać jakikolwiek wehikuł.
— Byłam jak na rozpalonych węglach! rzekła baronowa zwracając się do syna. Co masz mi do powiedzenia?
— Naprzód — odrzekł młody człowiek, podając pani de Garennes flakonik, weź to moja matko.
Baronowa spojrzała na etykietę flaszki i rzekła:
— Wszakże to nie belladona...
— Nie... nie mogłem jej dostać... Jestto digitalina...
— Gwałtowna trucizna, znam sposób jej użycia... Ojciec mój umarł na chorobę serca... Dawano mu ją jako lekarstwo, a lekarz nakazywał ważyć dozy z nieskończonemi ostrożnościami. Sześć kropli może zabić.
— Trzeba zachować tak silną dozę na zadanie ostatniego ciosu. — Ponieważ znasz matko sposób używania tej substancyi, objaśnienia moje są zbyteczne. — Działaj z roztropnością.
— Czy wiesz, że częściowy paraliż może nastąpić bardzo prędko.
— Jeżeli tak się stanie, skorzystamy z tego, aby poraz jeszcze spróbować przełamania uporu Genowefy.
— O czemże myślisz?
— Powiem ci matko później.. Jak na teraz, trzeba jak najprędzej zacząć działać.
Uderzenie dzwonka dało się słyszeć.
— Otóż Raul powraca, rzekł Filip.
Poszedł otworzyć drzwi, podczas gdy baronowa chowała Spiesznie do kieszeni sukni flaszeczkę digitaliny.
— Powóz oczekuje na ciebie moja ciotko, rzekł pan de Challins.
— Dziękuję ci moje dziecko, jestem gotowa, jedźmy.
Drzwi apartamentu zostały zamknięte. — Pani de Garennes zeszła w towarzystwie Filipa i Raula, wsiedli wszyscy do powozu, i pojechali na kolej.
Na dworcu Genowefa oczekiwała przybycia baronowej.
Twarz młodej dziewczyny tak była blada i czoło tak pochmurne, że Raul uczuł bolesne bardzo wrażenie.
Biedne dziewczę rzuciło na swego przyjaciela spojrzenie pełne niewypowiedzianego smutku.
Pan de Challins zadrżał.
— Weź dla nas bilety Filipie; rzekła do syna pani de Garennes, — ja pójdę do biblioteki dworca kupić parę książek i kilka dzienników.
Genowefa i Raul zostali sami.
Wicehrabia zapytał z żywością i pocichu:
— Droga moja, co się to stało? co ci jest.
— Obawiam się, wyszeptało dziewczę.
— Obawiasz się, czego?
— Rozstanie się nasze, przeraża mnie.
— Czas jeszcze nie jechać.
— Jakim sposobem?
— Przyjmij to co ci proponowałem.
— To niepodobna... Nie mogę dopuścić najdrobniejszej plamki... podejrzenie choćby niesłuszne zwalałoby mnie... Raulu pożegnaj się ze mną...
— Dla czego mam cię żegnać, moja najdroższa?
— Smutne mam przeczucia, zdaje mi się, że nie zobaczymy się już więcej... już nigdy więcej...
Raul poczuł zimno w sercu.
— Masz takie przeczucia i wyjeżdżasz? rzekł głosem stłumionym z wzruszenia. Nie, nie. Nie odjedziesz! Sprzeciwiam się twemu odjazdowi!
Stanowcze słowa pana de Challins wstrząsnęły młodą dziewczyną, obawiała się wybuchu.
— Mój przyjacielu, rzekła do niego z żywością, na imię nieba zaklinam cię, na naszą miłość, błagam cię, bądź rozsądnym!! Wiesz jak jestem wrażliwa i nerwowa... Pod wrażeniem smutku, umysł mój traci równowagę, przesadzam wszystko, moje przeczucia, moje obawy... później spokój powraca, równowaga ustala się, i wstydzę się chwili szaleństwa.
— Czy tylko prawdę mówisz?
— Przysięgam ci, zresztą to zwątpienie na które staram się oddziaływać, nie ma żadnego powodu...
Nasze rozstanie nie będzie zupełne, ponieważ będziesz często przyjeżdżał do Bry-sur Marne.
— Często, ale zbyt rzadko dla mej miłości... Czy mogę pisywać do ciebie?
— Nie nie, nie pisuj do mnie, jakże mogłabym wytłómaczyć korespondencyę, z taką byłabym skompromitowaną.
Krótką tę rozmowę dwojga młodych ludzi, przerwał powrót Filipa i baronowej.
Godzina odjazdu wybiła.
Raul uściskał ciotkę, zamienił ostatnie spojrzenie z Genowefą i udał się za Filipem, który rzekł mu:
— Chodźmy przedewszystkiem na śniadanie mój kuzynie... Później zajmiemy się interesami.
Po zjedzeniu pośpiesznie czegośkolwiek w restauracyi, w pobliżu dworca, panowie de Garennes i de Challins wsiedli do fiakra i kazali się zawieść do biura przedsiębierstwa pogrzebowego.
Filip zadał kilka pytań woźnicy Saturninowi, którego odpowiedzi były krótkie i kategoryczne.
— Odpowiedzi tego człowieka nic nas nie nauczyły! rzekł adwokat z miną zniechęconą.
— Czegóżeś się spodziewał? zapytał Raul.
— Sam niewiem czego, czegośkolwiek, odkrycia nieznanej jakiejś dotychczas okoliczności, nieznaczącej, ale któraby wprowadziła mnie na ślad... Ślad ten muszę znaleść i znajdę; potrzeba tego koniecznie dla twego zbawienia i zadowolenia mojej miłości własnej!! Zastanówmy się kochany kuzynie... Trumna została podstawioną wzamian za tę, która zawierała ciało naszego wuja... Zkąd wzięto tę trumnę?
— U stolarza zapewne, — odrzekł pan de Challins.
— Nie wierz temu... nie zamawia się trumny tak jak stół, lub bufet do jadalnego pokoju... Wzięli ją ztąd zapewne... Przekonajmy się o tem.
Bezczelna zuchwałość Filipa może się wydawać nieprawdopodobną. Była jednakże całkiem naturalną.
Wiedząc, że Julian Vendame działał pod przebraniem, zdawał się pewnym, że żadne wyniknąć nie może niebezpieczeństwo dla niego z przeprowadzenia tego śledztwa.
Filip postępował tąż samą drogą, co doktór Gilbert i zgłosił się do biura, aby się dowiedzieć, czy w dniu 27 lub 28 lipca wydano drugą trumnę dębową, wybitą ołowiem, oprócz zakupionej dla hrabiego de Vadans.
— Policya przychodziła już do nas z podobnem zapytaniem, odrzekł urzędnik. Odpowiemy panom tak samo jak i policyi: „udajcie się panowie do fabryki na ulicy Chemin-Vert“.
Raul dziwił się niesłychanie i zachwycał go spryt Filipa.
Na ulicy Chemin-Vert, scena jaka miała miejsce z doktorem Gilbertem, powtórzyła się.
Dając dowody dziwnie zimnej krwi, baron de Garennes niemniej głęboko był wzruszony.
— Jeżeli Julian nie zmienił dobrze powierzchowności, mówił do siebie, aby skierować ciekawych na ślad fantastyczny, znajdę się w niemałem niebezpieczeństwie.
Dodał głośno:
— Otóż to właśnie może dać nam w rękę nową broń do walczenia z oskarżeniem, mój kochany kuzynie, ponieważ widocznie ten chłop o czerwonych włosach, który przyszedł nabyć trumnę, nie może mieć z nami nic wspólnego. Teraz pozostaje nam tylko udać się do Pontarmé.
Była już szósta wieczorem, kiedy dwaj kuzyni załatwili się z tem wszystkiem, zjedli razem obiad, i pożegnali się, przyrzekając spotkać się nazajutrz rano.
Filip powróciwszy na ulicę Assas, zdał sprawę Julianowi, ze wszystkiego co robił w ciągu dnia i wytłómaczył mu powody.
Lokaj słuchał swego pana z widoczną admiracyą.
Po ukończeniu opowiadania zawołał uderzając w dłonie:
— Do licha, pan baron jest osłupiająco silny! Jasnem jest jak słońce, że teraz żadne podejrzenie dotknąć go nie może!
— Wierzę w stary aksyomat łaciński: Audaces fortuna juvat i nie zejdę z tej drogi aż do końca,... najpewniejszy to sposób...
— Czy pan baron ma zamiar wziąść mnie z sobą do oberży w Pontarmé?
— Naturalnie, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Vendame skrzywił się.
— Wydaje mi się to dyablo niebezpiecznem, rzekł... Ale iść będę ślad w ślad za panem baronem, gdzie pan baron pójdzie, tam i ja pójdę.
— I dobrze na tem wyjdziesz. Czy przygotowałeś wszystko do naszej podróży do Morfontaine?
— Wszystko panie baronie.
— Jutro rano obudź mnie o wschodzie słońca... Musimy wyjechać pociągiem o dziewiątej, z dworca Północnego.
— Pan baron może być spokojny.


XXVIII.

Filip zanim położył się do łóżka, zapisał wszystko co tylko zrobili z Raulem w ciągu dnia, opisał ze szczegółami zwiedzenie wszystkich miejsc. Potem zebrał i uporządkował papiery, które zamierzał zabrać do Morfontaine, nareszcie położył się i zasnął snem głębokim. Dowód czystego sumienia!
Jak już powiedzieliśmy, podejrzenia Raula względem jego kuzyna, podejrzenia wywołane słowami doktora Gilberta, rozproszyły się w zupełności od chwili w której Filip podjął się jego obrony, i zaczął redagować ów usprawiedliwiający memoryał, który miał niewątpliwie spowodować jego uniewinnienie.
Kroki poczynione przez Filipa w ciągu dnia, mogły tylko wpłynąć na zwiększenie zaufania wicehrabiego de Challins.
— Jestem ofiarą nikczemnego wroga, ukrywającego się w cieniu! mówił do siebie. Pomimo wszelkich wysileń umysłu nie jestem w stanie odgadnąć, kto jest ten wróg, lecz dzięki zręczności Filipa, odkryję go niezawodnie. Z tej strony wszystko idzie jak nie można lepiej.
Na nieszczęście radość młodego człowieka, spowodowana bliską nadzieją rehabilitacyi, zaciemniało wspomnienie głębokiego smutku, którego Genowefa nie była w stanie ukryć na dworcu Wschodnim.
— A gdyby ponure te przeczucia miały być ostrzeżeniem z nieba, wyszepnął pomimo woli. — Jeżeli nieznane jakie niebezpieczeństwo jej zagraża? Mnie tam nie będzie, aby jej przyjść z pomocą, aby ją bronić. Ta myśl, że przez kilka dni będę zdala od niej, przyprowadza mnie do rozpaczy, lecz doktór Gilbert oczekuje nas i niepodobna nie jechać do Morfontaine. Zaraz za powrotem pobiegnę do Bry-sur-Marne.
Raul przebył noc o tyle niespokojną i gorączkową, o ile Filip spał snem sprawiedliwego.
Z rana kiedy znużony, złamany bezsennością, mógł nakoniec cokolwiek spocząć, trzeba było wstawać i udać się na oznaczoną z Filipem schadzkę na dworcu Północnym.
O trzy kwadranse na dziewiąty, zaopatrzony w małą walizkę, zawierającą cokolwiek bielizny, wszedł do sali pasażerskiej, gdzie Filip i Julian Vendame już się znajdowali.
Dwaj krewni podali sobie ręce.
Julian z uszanowaniem ukłonił się młodemu człowiekowi.
Raul przypomniawszy sobie jedno pytanie zadane przez doktora Gilberta w przedmiocie kamerdynera, patrzał na niego przez kilka sekund z uwagą.
Wynikło ztąd przekonanie coraz silniejsze, że doktór się mylił.
Vendame zabrał walizy i wsiadł do wagonu drugiej klasy, podczas gdy kuzynowie zajęli miejsce w przedziale pierwszej klasy.
Pociąg ruszył.
Trzy kwadranse później zatrzymał się na stacyi, na której oczekiwał dyliżans odwożący podróżnych do Morfontaine.
Raul i Filip usiedli we środku, Julian zajął miejsce na ławce kabryoletu obok konduktora. — Dyliżans ciężko ruszył z miejsca.
Zatrzymuje się on na kilka minut, jak wiedzą czytelnicy, przed oberżą pod „Białym Koniem“ w Chapelle-en-Serval.
Oberżystka wyszła na próg domu, aby pogawędzić z konduktorem.
Widząc dyliżans zatrzymujący się przed oberżą, gdzie umieścił swój wóz, i widząc oberżystkę — która mu usługiwała, Vendame nie był w stanie zapanować nad okazaniem niespokojności, a raczej strachu.
Zapominając, że w niczem teraz nie jest podobny do handlarza zboża, o wieśniaczej powierzchowności i czerwonych włosach, machinalnie odwrócił głowę.
Filip również nie spodziewał się tego zatrzymania się, przed oberżą pod „Białym Koniem“, gdzie spotkał się z Vendamem i jadł z nim kolacyę.
Pochylił głowę na portfel, który trzymał na kolanach, wyjął z niego jakiś papier i zaczął starannie go odczytywać, odwracając się tyłem do drzwiczek dyliżansu.
Pan zarówno jak i jego lokaj, wtedy dopiero odzyskali swobodę umysłu, kiedy konduktor usiadł napowrót na koźle, zaciął konie, które ciężkim i nierównym kłusem poszły drogą ku Morfontaine.
— Do licha rzekł do siebie Julian, straszna to zuchwałość ten przyjazd w tę okolicę!! Nie jestem wcale bojaźliwym, a jednak sam nie ośmieliłbym się na to nigdy! Pan baron nie wątpi o niczem. Słowo honoru, jego pewność siebie, zdumiewa prawdziwie!! Aby się tylko to nam udało.
Doktór Gilbert od czasu ostatniego widzenia się z Raulem czasu nie tracił.
Przyjazd Filipa i jego służącego do Morfontaine, powinien, jak sądził, dostarczyć mu sposobności zdemaskowania prawdziwych zbrodniarzy.
Jeżeli to co zamierzył nie doprowadziłoby do żadnego rezultatu, wyprowadziłby z tego przekonanie, że Raul de Challins padł istotnie ofiarą jakiejś tajemniczej zemsty.
W takim razie pozostawałaby tylko jedna droga, cofnąć się do źródła potwarzy, co w ostatecznym razie uczynić sobie obiecywał.
Gilbert powrócił do Pontarmé do wdowy Magloire.
Ztamtąd udał się na nowo do Chapelle-en-Serval, do oberży pod „Białym Koniem“.
Rozmawiał długo z obiema kobietami, dając im wskazówki bardzo ścisłe.
Oczekując panów de Gerennes i de Challins z niecierpliwością, zachowywał, nietylko pozornie, lecz w rzeczywistości spokój zupełny, i tę niezachwianą zimną krew, nadającą mu tak wielką siłę.
Około dziesiątej wyszedł z Kwadratowego domu i aby uspokoić ogarniającą go niecierpliwość przechadzał się po parku w towarzystwie Agry i Nella.
W miarę jak czas upływał, kierował swe kroki w stronę kraty, z zamiarem osądzenia z samego już wejścia do jego domu pana i służącego.
Wybiła godzina w pół do dwunastej, w chwili kiedy doktór Gilbert, ukryty za gęstym klombem zieloności, ujrzał wchodzących na drogę podróżnych, i badał ich postawę, w miarę jak się zbliżali do kraty.
Filip, którego widział już w korytarzu prowadzącym do gabinetów sędziów śledczych, rozmawiał wesoło ze swym kuzynem.
Julian Vendame ubrany przyzwoicie jako kamerdyner z dobrego domu, wcale źle nie wyglądał.
Pan de Challins pociągnął za sznurek od dzwonka.
Usłyszawszy dzwonienie, Agra i Nello, rzuciły się ze wściekłem szczekaniem ku bramie, spięły się na tylnych łapach, wyszczerzały dwa rzędy straszliwych zębów, w sposób wcale nie uspakajający.
— No, no, a to co znowu, moje dobre pieski, rzekł do nich Raul, cóż już mnie nie poznajecie?
Charty poznały go wybornie; dowiodły tego kręcąc ogonem i patrząc mu w oczy, z niezmiernie czułym i uradowanym wyrazem, lecz natychmiast potem, zawzięcie szczekać poczęły na Filipa i Juliana.
Doktór ukazał się.
W ręku trzymał bicz, którym klaskał.
Agra i Nello zgięły kark, i ustawiły się posłusznie u nóg swego pana, warcząc jednakże bezustanku.
Filip szybkie rzucił spojrzenie na wyrazistą twarz doktora, zbliżającego się ku nim.
— Musi bardzo być silny ten jegomość, rzekł w duchu Filip, matka miała słuszność, trzeba się z nim mieć na baczności.
Doktór drzwi otworzył.
Raul uściskał go za rękę.
Baron de Garennes ukłonił się z wyrafinowaną grzecznością, i rzekł mu wskazując na psy:
— Masz pan, jak widzę, dwóch dzielnych i groźnych obrońców! Nie łatwoby przyszło potajemnie próbować się dostać do pańskiego parku!!!
Agra i Nello wyszczerzając zęby coraz więcej, z akompaniamentem głuchego warczenia, wykonywały pewnego rodzaju ruch obrotowy, którego ogniskiem byli Filip i Julian.
Pan zachowywał zimną krew.
Lokaj z wielką trudnością ukrywał ogarniający go niepokój.
Zdawało mu się, że już czuje straszliwe ostre kły napoczynające jego łydki.
Gilbert myślał:
— Dziwne czasam i psy mają antypatye!.. Instynkt ich często przewyższa rozum ludzki!
Znowu klasnął biczem, i charty porzucając groźną postawę, przyszły pokornie do Raula i lizać poczęły jego ręce.
— Kochany doktorze — rzekł ten ostatni, pozwól przedstawić sobie mego kuzyna Filipa de Ga rennes.
Obaj ci ludzie ukłonili się sobie powtórnie.
— Dziękuję panu — rzekł baron, — dziękuję, żeś mnie upoważnił do złożenia mu wizyty, i porozumienia się z sobą w interesie Raula... Przywiązanie moje do niego, gorące pragnienie przyjścia mu z pomocą, uczynią współpracownictwo pańskie nieocenionem.
— Zajmiemy się poważnemi sprawami po sniadaniu panie de Garennes. — Nateraz siądziemy do stołu. Wstaliście panowie bardzo rano i musicie być potężnie głodni.
— Chętnie przyznaję, rzekł Filip uśmiechając się.
— Chodźmy więc... Dałem rozkazy, ażeby wszystko było gotowe na chwilę waszego przybycia.
Doktór dodał zwracając się do Juliana, który trzymał się na uboczu w odległości ośmiu czy dziesięciu kroków.
— Chodź za nami mój przyjacielu.
Vendame skłonił się i zachowując przyzwoitą odległość, postępował za trzema panami.
Wkrótce znaleźli na progu Kwadratowego domu.
Wilhelm oczekiwał w przedsionku.
Doktór Gilbert dał mu rozkaz pokazania Julianowi, gdzie ma złożyć walizy, poczem otworzył drzwi do sali jadalnej, w której stół był zastawiony.
— Do stołu panowie, do stołu! rzekł gospodarz domu. — Pośpieszajcie uczynić honor skromnej mojej gościnności.
Chociaż bez żadnej pretensyi, śniadanie było wyborne i doskonale podane; trwało ono około dwóch godzin.
Po kawie i cygarach, rzekł doktór do swoich gości:
— Zdaje mi się moi panowie, że teraz czas zająć się sprawą, dla której tu się zebraliśmy... Zechciejcie towarzyszyć mi do mego gabinetu.
Czytelnicy znają już ten pokój, do którego brat zmarłego hrabiego zaprowadził swoich gości.
Przechodząc jego próg i ujrzawszy trumnę hrabiego de Vadans rysującą się pod czarną draperyą, Filip uczuł zimny dreszcz przechodzący go po skórze.
Przykre to uczucie trwało jednak zaledwie tak długo jak błyskawica, i młody człowiek odzyskał zwykłą pewność siebie.
Zrozumiał, że walka wkrótce się rozpocznie.
Odgadywał, że będzie ona gwałtowna i z góry uzbrajał się w całą energią, ażeby wyjść z niej zwycięzko.
Doktór Gilbert wskazał krzesła dwoma kuzynom, sam zabrał miejsce i tak mówić rozpoczął:
— Wiesz pan, panie de Garennes, że ze szczególnych powodów, nadzwyczaj żywo interesuje mnie wszystko co dotyczy rodziny de Vadans. Wiesz również, że przypadek opatrznościowy pozwolił mi wziąść na siebie obronę, i dostarczył mi dowodów potrzebnych do wykazania niewinności, jednego z członków tej rodziny, oskarżonego o straszną zbrodnię... Wiesz pan, że zaprodukowałem sprawiedliwości akt urodzenia legalnej córki, hrabiego de Vadans, i mam nadzieję wkrótce mieć pewność co do tego dziewczęcia. Zadziwia pana, że jestem tak dobrze obznajmiony z rzeczami, o których nie wiedziałeś, ani pan, ani jego krewni... Nie ma jednakże nic nad to prostszego i łatwiejszego do wytłómaczenia. — Byłem bliskim pańskiego wuja przyjacielem. Istnienie dziecka urodzonego w bolesnych okolicznościach, o których muszę zamilczeć, było mi znanem. Dziś przywiązanie jakie miałem do hrabiego Maksymiliana, przeniosłem na całą jego rodzinę, to jest na jego córkę i siostrzeńców. To wszystko wyjaśnia panu to, co już uczyniłem i wskazuje to, co uczynić zamierzam. Cel mój jest panu znany. Chcę wykryć podłego sprawcę świętokradztwa, spełnionego w celu rzucenia podejrzenia otrucia hrabiego de Vadans, aby zgubić wicehrabiego de Challins! Takiem jest zadanie, które sobie założyłem i które z pomocą Boga doprowadzę do dobrego rezultatu!
Mówiąc te słowa, doktór Gilbert wpoił oczy w twarz pana de Garennes, mając nadzieję spostrzedz jakieś skrzywienie nerwowe, dreszcz niepodobny do powstrzymania.
Nic podobnego nie dało się dostrzedz.
Filip wytrzymał wzrok doktora z najzupełniejszym spokojem.
Twarz jego wyrażała jedynie głęboką sympatyę dla słów obijających się o jego uszy.
— Istotnie, panie — rzekł — tonem pełnym pozornej szczerości — wiedziałem już przez Raula większą część tego coś mi pan powiedział, i raduje mnie niewymownie pańska prawdziwie opatrznościowa interwencya, w tej tajemniczej sprawie. Dzięki panu uda się nam rzucić światło na tę ponurą zmowę uknutą przeciwko memu kuzynowi... Zarówno jak i pan, więcej może, pragnę dowieść materyalnie, w sposób nie ulegający zaprzeczeniu, (o czem zresztą nie wątpię ani na chwilę!), że Raul de Challins jest ofiarą a nie winowajcą!


XXIX.

— Ofiarą, a nie winowajcą, powtórzył doktór Gilbert. — Tak jest! sto razy tak!
— Trzeba, ażeby wszyscy podzielali tę naszą pewność — odrzekł Filip, — i dojdziemy do tego celu przedstawiając, nie argumenta, ale świadków...
Doktór spojrzał na pana de Garennes z zadziwieniem.
— Świadków? powtórzył pytająco.
— Tak panie...
— Nie dobrze pana rozumiem, przyznaję.
— Zrozumie pan mnie lepiej, jeżeli pozwoli p4n odczytać sobie memoryał, który zredagowałem razem z moim kuzynem.
— Wszak dla tego właśnie, aby pana wysłuchać, prosiłem pana de Challins, aby przywiózł pana do Morfontaine.
— Dziękuję panu, i śpieszę zadowolnić go.
Poczem Filip otworzył portfel i wyjął z niego dość gruby zwit papierów.
Spokój młodego człowieka, jego zimna krew, swobodne i łatwe słowo, nie niszcząc w zupełności przekonania doktora Gilberta, przekonania opartego na logice, zachwiały go jednakże cokolwiek.
— Czyżbym miał się pomylić, co do tego człowieka? pytał się w duchu. Czyż to podobna, aby tak monstrualna hypokryzya, łączyła się z tak haniebną nikczemnością?..
Pan de Garennes zaczął czytać głosem czystym i pewnym swój memoryał.
Doktór Gilbert z łokciami opartemi na stole, twarzą wspartą na dłoni, z oczami na wpół zamkniętemi, słuchał z głęboką uwagą, ważąc każde słowo, rozbierając każden frazes, klasyfikując w pamięci wszystko co słyszał, lecz nie okazując niczem aprobaty, ani też nagany.
Memoryał Filipa, było to drobiazgowe sprawozdanie najmniejszych szczegółów życia R aula przy jego wuju, panu de Vadans, podczas jego choroby, ostatnich jego rozmów z siostrzeńcem, jego śmierci, czuwania baronowej de Garennes i jej syna przy łożu śmierci, kroków przedsiębranych przez pana de Challins, w celu otrzymania pozwolenia przewiezienia zwłok do Compiègne, wyjazdu do Pontarmé, noclegu w tej wiosce, pogrzebu, zebrania u notaryusza, ekshumacyi trumny, aresztowania, wypuszczenia na tym czasową wolność, dzięki opatrznościowemu wdaniu się w tę sprawę doktora Gilberta, nakoniec wszelkie wskazówki zebrane przez obu kuzynów na ulicy Chemin-Vert, dotyczące osoby przybyłej 28 lipca, po trumnę.
Im więcej memoryał zbliżał się do końca, tem częściej doktór Gilbert zapytywał siebie, czy czasem niesłusznie nie oskarżał Filipa.
Kiedy czytanie zostało ukończone, doktór podniósł głowę.
— A więc, rzekł, trafiłeś pan na ślad człowieka o czerwonych włosach! I ja również wpadłem na tęż samą myśl, lecz jak nateraz, nie zaprowadzi nas to do niczego. Pomówimy o tem jeszcze później. Pozwól mi pan teraz uczynić sobie kilka uwag odnoszących się do pańskiego memoryału.
— I owszem, bardzo proszę.
Doktór Gilbert wlepił znowu w młodego człowieka swój wzrok przenikliwy i zapytał:
— Przedewszystkiem, jaka jest pańska konkluzya?
— Konkluzya moja jest nader prosta i sama się poddaje — odrzekł Filip. — Raul jest ofiarą potwarczej denuncyacyi.
— Jakiż interes miano, aby go spotwarzyć, zgubić?
— Interes nienawiści i zemsty.
— Raul nie ma nieprzyjaciół.
— Miewa się ich czasami niewiedząc o tem... Zresztą nie brakuje nędzników czyniących źle dla tego tylko, aby źle czynić... Potwarca mego kuzyna, należy być może do tych ostatnich.
— Tego właśnie nędznika znaleść należy koniecznie.
— Znajdziemy go doktorze.
— Tak pan sądzisz?
— Nie wątpię o tem! Kiedy nie brak cierpliwości ani energii, cel się zawsze osiąga.
— Zastanówmy się nad hypotezą, że jeżeli sama tylko nienawiść, nienawiść nie wytłómaczona, i nie dająca się wytłómaczyć, kierowała potwarcą, jakim sposobem ten człowiek mógł wiedzieć, że ciało hrabiego de Vadans ma być przewiezione do Compiègne.
— Nie było to tajemnicą dla nikogo. — Starania Raula czynione były w biały dzień.
— Dobrze! lecz jakim sposobem człowiek ten dowiedział się, że furgon przedsiębierstwa pogrzebowego zatrzyma się w połowie drogi między Paryżem a Compiègne? Zwłoki wyjechały z Paryża o piątej po południu, zostały wykradzione w ciągu nocy w Pontarmé... Należy więc przypuścić, że złodziej miał dość czasu do wyszukania trumny, narzędzi, zaopatrzyć się w wóz, konia; wszystkie te rzeczy wymagają pewnego czasu... Otóż pan de Challins zaledwie na jeden dzień przed przewiezieniem, wiedział, że furgon pogrzebowy przyjedzie nazajutrz, i pewnem jest, że nikomu nie powiedział, tylko pańskiej matce i panu o drodze jaką furgon miał odbyć, i zatrzymaniu się na noc w Pontarmé...
Cios tym razem był dobrze wymierzony.
Filip zrozumiał, że nie powinien robić sobie iluzyi; doktór Gilbert podejrzywał go.
Właściwego znaczenia ostatniego frazesu udawał, że się nie domyśla, i odpowiedział:
— Nie wiem, czy mój kuzyn powiedział komu innemu, oprócz mojej matki, mnie i służącym zmarłego mego wuja, o swej podróży i zatrzymaniu się w Pontarmé, lecz co do mnie jestem pewny, że nie mogłem o tem mówić do nikogo, ponieważ nie wychodziłem tego dnia z pałacu na ulicy Garancière...
— To prawda wtrącił Raul z żywością, moja ciotka i kuzyn nie wychodzili z pokoju zmarłego wuja, jak tylko aby zejść ze mną do pokoju jadalnego.
Gilbert odrzekł:
— A więc, będziemy szukać, które z trojga służących zmarłego hrabiego, wyniosło z domu tę nowinę... Ten właśnie mógł zbrodnię popełnić.
— W pałacu był tylko Honoryusz, Berthaud i Zuzanna, dwóch starców i kobieta! odrzekł pan de Challins. Jestem pewny ich dyskrecyi i poświęcenia. Odpowiadam za nich tak, jak za siebie! Oni nie mogą być podejrzywani!
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, rzekł wtedy Filip, że w sam dzień śmierci mojego wuja, Raul jeździł do Compiegne, ażeby urządzić szczegóły ceremonii pogrzebowej, która miała się odbyć... Jego nieprzyjaciel mógł go śledzić, dowiedzieć się o znaczeniu tej podróży, i opierając się na prawdopodobieństwie, ułożyć swój plan.
Zdawało się to logicznem.
— Jest to istotnie bardzo możliwem, rzekł doktór Gilbert, lecz w takim razie przyznaćby trzeba, że ten tajemniczy wróg nadzwyczaj zręcznym musiał być łotrem, i że miał niezawodnie wspólnika godnego siebie, ponieważ nie mógłby sam działać... Czy takiem jest twoje zdanie panie de Garennes?
— Tak jest niewątpliwie.
— I dodam jeszcze — mówił dalej doktór Gilbert, patrząc ciągle na Filipa, że musiał mieć otwarty wstęp do pałacu na ulicy Garancière?
— Jakto? zapytał Raul.
Doktór nieodpowiadając na to pytanie dodał:
— Nędznik ten jedyny miał tylko cel przed sobą, skazać sądownie pana de Challins... Urządził wszystko, ażeby cel ten na pewno osiągnąć. Sąd zawiadomiony o podejrzeniu otrucia, musiał postąpić tak jak postąpił... Odkrycie trumny napełnionej ziemią, było dowodem zbrodni i czyniło usprawiedliwienie Raula niemożliwem... Co zaś do powodu otrucia, ten był jasny... Raul — (z punktu widzenia oskarżenia) chciał przeszkodzić, aby majątek jego wuja nie przeszedł na sukcesorkę w prostej linii, o której, istnieniu nikt inny prócz niego, jak się zdawało, nie wiedział, i dla tego usunąwszy starca, ukradł testament... Oh tak! wszystko było ułożone w sposób cu downy, i pan de Challins musiał upaść pod ciężarem oskarżenia o dwie zbrodnie.
— Ależ nic nie dowodzi, aby mój wuj napisał testament... rzekł Raul.

—Szukaliśmy wszędzie i zapytywaliśmy notaryusza, rzekł Filip. Z poszukiwań tych i odpowiedzi wypłynęła pewność, że nie było żadnego testamentu.
— A zatem! panowie myliliście się, rzekł Gilbert... Oto dowód.
Mówiąc te słowa otworzył szufladę, wyjął arkusz bibuły, który już znamy, i pokazał go dwom młodym ludziom.
Filip udał zadziwienie, chociaż serce biło mu gwałtownie, podczas gdy przypatrywał się arkuszowi bibuły tak niedorzecznie zapomnianemu w pokoju zmarłego hrabiego, gdy spadł na ziemię za biurko.
— Co to jest? zawołał jednocześnie Raul.
— Powtarzam ci, rzekł Gilbert — jest to dowód, że twój wuj przed śmiercią napisał testament, który został wykradziony.
I wytłómaczył to, co czytelnicy już wiedzą.
Filip z trudnością ukryć mógł przerażenie.
— Dziwisz się pan, panie de Garennes? zapytał go doktór Gilbert tonem prawie ironicznym.
— Dziwię się i oburzam, — odrzekł młody człowiek, odzyskawszy krew zimną. — Moja matka, kuzyn i ja, sami byliśmy tylko w pokoju zmarłego wuja, i haniebne oskarżenie kradzieży testamentu, dotyka nas wszystko troje.
— Tak myślisz! rzekł gwałtownie Raul, któżby ośmielił się posądzać nas o kradzież?..
— Pozory... odrzekł Filip.
— Pan de Garennes ma słuszność, — odrzekł doktór. — Logika jest nieubłagana... Kto jest ten złodziej? Wszak fantastyczny ów nieznajomy, który chciał zgubić pan a de Challins, nie mógł przecie przez komin dostać się do pałacu hrabiego de Vadans.
— Nie ulega wątpliwości — zawołał baron — że na dnie tego wszystkiego leży jakaś zagadka, której musimy szukać rozwiązania — honor nasz wymaga tego! Rumieniec występuje mi na czoło, kiedy myślę o jak nikczemną zbrodnię mogą nas posądzać, Raula albo mnie! Jakto jeden z nas wiedząc o istnieniu córki naszego wuja, i chcąc zagrabić majątek, niszczy testament, aby dopuścić się podobnej podłości! I każdy ma prawo to myślić i mówić... Oh! ależ to potworne!
I łza — sprytnego adwokata, wyszła z pod powieki Filipa i spłynęła mu po twarzy.
Raul wzruszony widokiem tej łzy, schwycił ręce pana de Garennes i uścisnął je czule w swoich dłoniach.
— Uspokój się, mój kuzynie, proszę cię... rzekł. Doktór Gilbert nie myśli nas oskarżać, zaręczam ci... wie dobrze, że żaden z nas nie mógł się dopuścić tej zbrodni, on szuka tylko, szuka tak jak i my.
Gilbert myślał:
Baron nie poddał się... jeżeli wytrzyma w ten sam sposób inną próbę, której go poddam, przyznam się zwyciężonym.
Dodał głośno:
— Rzeczywiście panowie, ja szukam, — rozprawiamy. Z rozpraw często wytryska światło.
Raul odezwał się:
— Mój wuj, mógł napisać testament i schować go w jakiejś tajemniczej skrytce, tak, że niepodobna było go odnaleść. Lecz ponieważ istnienie córki jest nam znane, tem samem testament staje się nie potrzebny.
— Zapominasz więc — odrzekł doktór Gilbert, że hrabia w tym akcie niewątpliwie daje wskazówki do odszukania dziecka, o którem nie wiemy gdzie się ukrywa?
— To prawda.
— Myślałem doktorze, rzekł Filip, patrząc się z kolei w oczy Gilbertowi, że posiadasz pan pewne wskazówki, które pozwalają, panu odkryć gdzie się to dziecię ukrywa.
— Wskazówki te są bardzo niewystarczające. Wiem, że jest na świecie pewna kobieta, która byłaby w stanie mnie poinformować... kobieta ta jest teraz bardzo chora i znajduje się w Ameryce, czekam aż mowę odzyszcze, aby się dowiedzieć, czy pan na de YVdans, pańska kuzynka, żyje jeszcze i gdzie się znajduje. Odpowiedź mają mi przysłać telegramem. Tymczasem powróćmy do tego, co nas zajmuje. — Przypuszczam tak jak i pan, że jakiś tajemniczy wróg istnieje rzeczywiście... Przypuszczam, że pan de Vadans, w skutek kaprysu konającego, schował testament w jakiejś skrytce nie do odszukania... Dokonać trzeba nowych poszukiwań; ale przedewszystkiem zająć się musimy człowiekiem o czerwonych włosach... Tak jak i wy śledziłem ślady tej osobistości, która przybrała nazwisko Fontanelle, w zakładach na ulicy Chemin-Vert... ślad ten doprowadził mnie do Pontarmé, do oberży pod „Białym Koniem“, gdzie udamy się razem, i tam przekonacie się, tak jak i ja, że tu właśnie ślad jego ginie.
Nie bez przyczyny doktór Gilbert wspomniał o Pontarmé, i stwierdził ukazanie się tam człowieka o czerwonych włosach i jego wspólnika, — powód ten wkrótce poznamy.
Mówił dalej:
— Zresztą panie de Garennes, zakomunikuję panu wszystkie moje notatki które zebrałem. — Dołączysz je pan do swoich akt.
— Spodziewam się — rzekł Filip — odnaleźć ślad zagubiony przez pana w Pontarmé.
— Jakim sposobem? zapytał doktór Gilbert.
— Cofając się do początków delacyi... nie ma wątpliwości, że pochodzi ona od tego człowieka, nieprawdaż? i że w okolicy placu Saint-Sulpice, on właśnie rozpuścił pogłoski potwarcze, szybko rozszerzone, i które wywołały listy anonimowe adresowane do sądu.
— Sposób ten powinien być dobry w istocie, rzekł doktór.
— Jest nim nie wątp pan, oczekuję po nim jaknajlepszych rezultatów.


XXX.

— Czy nie mógłbyś pan, mówił dalej Filip ponieważ sędzia śledczy nadał panu w tem wszystkiem władzę niemal dyskrecyonalną, prosić go, o zakomunikowanie mnie listów anonymowych, i wyjaśnień zebranych przez policyę, dotyczących punktu wyjścia pogłosek potwarczych w okolicy placu Saint-Sulpice.
— Z największą chęcią! odrzekł doktór Gilbert, pójdziemy razem zobaczyć pana Galtier, i bez wątpienia otrzymamy to czego pan sobie życzysz.
Rozmowa powyższa trwała dość długo.
Doktór zaproponował przechadzkę po świeżem powietrzu.
Propozycya ta przyjętą została z pośpiechem, i wszyscy udali się do parku w oczekiwaniu godziny obiadu.
Na zakręcie alei spotkano Juliana Vendama przechadzającego się, a raczej wiernego nałogowi szpiegowania, oddającego się topograficznym studyom własności.
Ukłoniwszy się z uszanowaniem, chciał odejść.
Gilbert zatrzymał go gestem i rzekł tonem dobrodusznym:
— Zapowiedziałem Wilhelmowi, aby pilnował, żeby na niczem ci nie zbywało, mój przyjacielu... Spodziewam się, że zastosowano się do moich poleceń...
— Dziękuję panu doktorowi, p. Wilhelm jest dla mnie bardzo uprzejmy, odrzekł Julian.
— To dobrze.
Powiedziawszy te słowa Gilbert, odszedł z dwoma kuzynami.
Vendame udając się w inną stronę myślał:
— Ten stary wcale mi się nie podoba!! Jego wzrok sięga aż do żołądka, jak świder, wcale to nie przyjemne!
Jednocześnie doktór Gilbert mówił do siebie:
— Nikczemną ma fizyonomią ten chłopak, minę skrytą, oczy nie szczere! Musi to być łotr najgorszego gatunku.
Odwracając się zaś do Filipa, dodał głośno:
— Bardzo przyzwoicie wygląda pański kamerdyner, baronie! Czy oddawna służy u pana?
— Od dwóch lat.
— Jestem pewny, że musisz być pan z niego zadowolony.
— Mogę tylko pochwalić go pod każdym względem.
Przechadzka się przedłużała, lecz przestano zajmować się Julianem.
O wpół do siódmej dzwon oznajmił obiad.
Doktór Gilbert wraz z gośćmi udali się do sali jadalnej. Obiad przeciągnął się do późnej nocy, poczem doktór zaprowadził młodych ludzi do przeznaczonych dla nich pokojów.
Vendame znajdował się w pokoju pana de Garennes, oczekując jego rozkazów.
Gospodarz domu życzył kolejno dobrej nocy obu kuzynom, zapowiedział im, ażeby byli na nogach bardzo wcześnie, i oddalił się.
Filip pozostał sam z Julianem.
Temu ostatniemu pilno było rozpocząć wypytywać swego pana.
— No i cóż panie baronie? zapytał.
— Cicho! rzekł baron z żywością — ani słowa tutaj!.. Jedno tylko pytanie...
— Jakie?
— Czy, kiedy chodziłeś w stronę placu Saint-Sulpice, ażeby rozpuścić pogłoskę o otruciu hrabiego de Vadans, miałeś na głowie czerwoną perukę?
— Tak panie baronie.
— To dobrze. — Jutro pójdziemy do Pontarmé, pójdziesz razem z nami.
Julian chciał odpowiedzieć...
— Cicho! powtórzył Filip, kładąc palec na ustach... Mogą nas podsłuchiwać... Każda rozmowa byłaby nierozsądkiem.
Lokaj był posłusznym i odszedł do małego pokoiku dotykającego do pokoju swojego pana.
Filip położył się ogarnięty niepokojem, przechodząc w umyśle wszystkie najdrobniejsze słowa zamienione z doktorem Gilbertem.
Raul zasnął myśląc o Genowefie.
Gilbert powrócił do swoich pokojów, gdzie oczekiwał na niego, jak zwykle, Wilhelm.
— Zamknij drzwi, rzekł mu.
Wilhelm pośpieszył wykonać rozkaz.
— Teraz słuchaj.
Stary sługa zbliżył się.
— Co ci mówił ten lokaj, podczas gdy byliście razem?
— Nic interesującego panie. — Zdaje się być małomównym... Słuchając go zdawałoby się, że czuł by się szczęśliwym, mieszkając na wsi, — ogrodnictwo bardzo mu się podoba, całe południe przepędził przypatrując się drzewom w sadzie.
— Czy mówił co o swoim panu?
— Mówił mi tylko, że służy już dwa lata u pana barona de Garennes, i bardzo czuje się zadowolonym ze swego miejsca.
— To wszystko?
— Tak panie, to wszystko.
— A teraz posłuchaj, i zatrzymaj dobrze w pamięci wszystko co ci powiem...
— Może pan być spokojnym, nie zapomnę niczego.
— Jutro rano pojedziesz do Chapelle-en-Serval.
— Dobrze panie.
— Udasz się do oberży pod „Białym Koniem“.
— Tam gdzie się zatrzymuje dyliżans kolejowy? przerwał Wilhelm.
— Tak.
— Dobrze panie, znam to miejsce.
— Powiesz oberżystce, żeby przygotowała śniadanie na trzy osoby, i pamiętała o tem, o czem z sobą umówiliśmy się...
— A teraz, dobrej nocy Wilhelm ie... Możesz już odejść.
Podczas gdy to wszystko się działo w Kwadratowym domu w Morfontaine, zobaczmy co robiono w Bry-sur-Marne, w willi baronowej de Garennes.
Instalacya została ukończoną w zupełności, Genowefa zajęła w posiadanie pawilon dodany do głównego korpusu domu.
Od czasu jak młoda dziewczyna Paryż opuściła zdawało jej się, że pozostaje w wielkiej próżni.
Ani kosze kwiatów żywych kolorów, ani cieniste aleje, ani prześliczny horyzont rozlegający się tak daleko jak okiem sięgnąć można, ani głęboki spokój i samotność, nie były w stanie rozproszyć niepokoju ogarniającego jej duszę, ani coraz wzrastającego smutku.
Pierwszy dzień zapełniony tysiącznemi szczegółami wewnętrznego urządzenia, wydawał się długim nieskończenie.
Pani de Garennes zauważyła postawę smutną i strapioną Genowefy, lecz mało ją to obchodziło, ponieważ młoda dziewczyna skazaną była bez apelacyi.
Nazajutrz przeświadczona, że należy skończyć jak można najprędzej, postanowiła rozpocząć zbrodniczą robotę, powierzoną jej przez syna.
O jedenastej rano oznajmiono jej, że śniadanie zostało podane.
Genowefa przyszła do pokoju jadalnego z twarzą cokolwiek mniej smutną, aniżeli dnia poprzedzającego.
— I cóż moje drogi6 dziecko, zapytała baronowa, nieprawdaż, że będziemy sobie żyć spokojnie w willi Róż, przez czas ostatnich ładnych dni?
— Tak, pani... Trudnoby żyć spokojniej.
— Czy podoba ci się n asza samotność?
— Podziwiam piękność tej okolicy...
— Dla czegóż jesteś taka smutna?
— Nie jestem smutna. Jestem cokolwiek zdenerwowaną, ale to przejdzie z pewnością.
— Może obawiasz się mieszkać tutaj sama ze mną?
Blady uśmiech ukazał się na ustach Genowefy, i odpowiedziała:
— Obawiać się! O, nie pani... Wszak nie jestem tak nierozsądną!!! Czegóż mogłabym się obawiać przy pani?
— Niczego, z pewnością, lecz strach jest symptomem nerwowym, tak jak ten o którym przed chwilą mówiłaś... Trzeba być wesołą, pozbyć się czarnych myśli, używać dużo ruchu, dobrze jeść i spać, a świeża i kontenta oczekiwać będziesz chwili powrotu do Paryża... Oto zacznij od tego...
Mówiąc te słowa pani de Garennes, położyła skrzydło kurczęcia na talerzu Genowefy i nalała wina Bordeaux w kieliszek młodej dziewczyny, która zmięszana takiem nadskakiwaniem, pozwalała na wszystko mocno się czerwieniąc.
— Pij — mówiła dalej baronowa — ten stary Medoc da ci siły do przechadzki po parku.
Genowefa posłuszna umoczyła usta w kieliszku.
— Wybornie! rzekła pani de Garennes, później dodała odmiennym tonem: — Czy chcesz mnie zrobić pewną przysługę, moje dziecię?
— Z największą chęcią, pani.
— Upał zaczyna mi dokuczać, a zostawiłam wachlarz w salonie, czy też w gabinecie tualetowym...
— Biegnę poszukać go.
Genowefa wstała z krzesła i wyszła szybko z pokoju jadalnego.
Pani de Garennes, jak tylko znalazła się samą, wyjęła z kieszeni flakon, dany jej wczorajszego dnia przez Filipa, otworzyła i wlała dwie krople w kieliszek panny do towarzystwa.
Ręka jej nie zadrżała bynajmniej.
Twarz jej nie wyrażała nic innego, oprócz radości ze spodziewanego tryumfu.
Kiedy Genowefa powróciła, przynosząc wachlarz, flakon zajął napowrót swe miejsce w głębi kieszeni baronowej.
— Dziękuję ci moja droga... rzekła trucicielka, przepraszam cię, żeś się trudziła, i zabierz się napowrót do śniadania.
Młoda dziewczyna usiłowała udawać, że je z apetytem, i wypiła do ostatniej kropli kieliszek, który pani de Garennes uśmiechając się znowu napełniła.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do parku.
Baronowa opierała się na ramieniu Genowefy.
Szły zwolna aleją ocienioną stuletniem i lipami i rozmawiały o rzeczach obojętnych.
Nagle młoda dziewczyna schwyciła się ręką za lewą stronę piersi, głucho krzyknęła i zachwiała się.
— Co ci się stało, moje dziecię? Co takiego? zapytała pani de Garennes, udając przerażenie, i obejmując Genowefę ramionami aby nie upadła.
— Nic, pani... to już przeszło, wyjąknęła panna do towarzystwa. Mówiąc te słowa słabym głosem, ocierała chustką skronie potem okryte.
— A le cóż to ci było? pytała baronowa.
— Nie wiem... dziwnego doznałam uczucia, jakiegoś bólu.
— Gdzie?
— W sercu... zdawało mi się jak gdyby szpilkę rozpaloną do czerwoności włożono mi w serce, a jednocześnie, uczułam lodowaty dreszcz po całem ciele.
— Może chcesz powrócić do domu?
— Nie pani... Zostańmy w parku, proszę panią... Czuję, że świeże powietrze dobrze mi robi.
— Jeżeli dobrze ci robi, moja droga, przechadzajmy się dalej, ale jak tylko uczujesz zmęczenie powiedz mi, i powrócimy do domu. Wszak obiecujesz uprzedzić mnie?
— Tak pani, ponieważ jesteś tak dobrą, żeby pozwolić mi...
— Czy to po raz pierwszy, moje drogie dziecię, doświadczasz tego bolesnego uczucia?
— Tak pani, po raz pierwszy.
— Nigdy nie powiedziano ci, że jesteś skłonną do choroby serca?
— Nie pani, nigdy...
— Czy nie miewasz czasem zaduszenia, bicia serca?
Genowefa dała znak głową przeczący.
Baronowa mówiła dalej:
— Czy chcesz abym posłała po miejscowego lekarza?
— Oh! pani, nie czyń tego, proszę cię! zawołała młoda dziewczyna. — Po co sprowadzać lekarza? nie chodzi wcale o żadną chorobę, lecz jakieś cierpienie przechodnie. — Czuję się już zupełnie dobrze.
— Czy na prawdę?
— Przysięgam pani.
Genowefa istotnie powróciła do stanu normalnego i odzyskała zwyczajny wyraz twarzy.
Doza trucizny zadanej jej, nateraz nie powinna sprowadzić innego symptomatu, jak tylko ten którego doświadczyło młode dziewczę.
W pół godziny później, baronowa de Garennes objawiła życzenie powrotu.
Udano się drogą do Willi i całe popołudnie przeszło na rozmowie i czytaniu, bez żadnego innego wypadku.
Wieczorem Genowefa uczuła znowu palenie w sercu, lecz mniej gwałtowne jak pierwsze, i baronowa o tem nie wiedziała.
O dziesiątej, w chwili kiedy Raul w Morfontaine życzył dobrej nocy doktorowi Gilbertowi, Genowefa wchodziła do pawilonu, i przed położeniem się do łóżka, uklękła prosząc Boga, aby czuwał nad tym, którego kochała i strzegł go od wszelkiego niebezpieczeństwa.


XXXI.

Następnego dnia goście Kwadratowego Domu byli na nogach bardzo wcześnie, Gilbert jednakże od wszystkich wstał najraniej.
Czekał na Paula i Filipa przechadzając się po parku ze swymi chartami.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy doktorze... rzekł pan de Challins ściskając go za rękę.
— Dobrze panowie spaliście? zapytał gospodarz domu uśmiechając się.
— Co do mnie nie zbyt dobrze... odrzekł Filip.
— Czy nie wygodne miałeś pan łóżko?
— Nie bynajmniej! ale nie mogłem zapanować nad mojem wzruszeniem... To coś mnie pan wczoraj opowiedział, bardzo mnie poruszyło i nie dawało mi zasnąć...
— Pojmuję to; przypuszczam jednak, że zmęczenie w końcu zwyciężyło zajęcie myślami.
— Nie bardzo, zapewniam pana.
— Czy to dziś rano mamy jechać do Pontarmé? zapytał Raul.
— Tak jest... Poszlę zaraz po powóz.
— A to na co? Taka piękna pogoda. Prześlicznie byłoby pójść piechotą przez pola i lasy.
— Takie i moje zdanie... odrzekł doktór Gilbert.
— Dla czegóż więc wspominałeś pan o powozie?
— Bałem się, że dla Paryżanów droga ta byłaby zbyt nużącą.
— My umiemy chodzić, zawołał Filip, potem dodał z zuchwałością, mogącą unicestwić podejrzenia gospodarza domu, jeżeli on go posądzał. Czy nie będziesz pan miał nic przeciwko temu, ażeby mój służący poszedł z nami.
— Nic bynajmniej...
— Myślę, że on nam może być użyteczny, i na wszelki wypadek dałem mu rozkaz, aby był gotów...
Vendame wychodził właśnie z willi i z kapeluszem w ręku zbliżył się do swego pana, który mu powiedział:
— Julianie pójdziesz za nami.
— Dobrze panie baronie.
Wszyscy trzej udali się w drogę.
Julian postępował za nimi w przyzwoitej odległości.
Wyszli z parku przez drzwi wychodzące do gęstwiny i wkrótce znaleźli się na czystem polu.
Pan de Garennes zapytał:
— Czy to w tej okolicy przechadzałeś się pan, panie doktorze, kiedy pańskie psy odkryły trumnę hrabiego de Vadans?
— Nie, ale za parę minut, wejdziemy na drogę którą wtedy szedłem.
I wchodząc na wązką ścieżkę wśród lucerny, wkrótce doszli do drogi prowadzącej do Baron.
— Otóż jesteśmy na drodze, o której wspominałem — rzekł doktór.
— Pokażesz nam pan miejsce, w którem odkrycie było zrobione, rzekł Filip zuchwale.
— Zaprowadzę tam panów.
Julian Vendame nie mógł słyszeć tego, co mówiono, lecz poznając drogę, którą dwa razy przebywał, aby spełnić świętokradzką kradzież, odgadywał znaczenie słów zamienionych.
— Pan baron nie ma rywala, co do bezczelności, myślał. Stary jest bardzo sprytny, zostanie jednak w pole wyprowadzony, jak rekrut. Co do mnie przygotowany jestem na wszystko, nie dam się złapać, ani się zagapię.
Nagle doktór zatrzymał się, wskazał ręką na pole niedawno obsiane.
— To w tej stronie pola, rzekł, mniej więcej dwadzieścia pięć kroków tam na lewo, psy moje zwietrzyły trumnę.
Pan de Garennes zapytał:
— A czy daleko ztąd jeszcze do oberży Magloire?
— Około półtorej godziny drogi...
— Nędznicy ci, sprawcy zbrodni, mówił dalej Filip, z pewnością wiedzieli z góry o wszystkiem i przygotowali się... oprócz tego znać musieli wybornie całą tę okolicę... inaczej wśród nocy i podczas burzy zabłądziliby z pewnością. — Dół musiał być wykopany przedtem... i dostarczył ziemi do zapełnienia pustej trumny... Czy takiem jest twoje zdanie Raulu?
— Słowo w słowo takież same.
— A pańskie, panie doktorze?
— Myślę tak jak i pan, że rzecz ta istotnie w ten sposób musiała się odbyć... odpowiedział doktór Gilbert, rzucając ukradkiem spojrzenie na Vendama, który się zbliżył i słuchał z wyrazem twarzy całkiem obojętnym.
Udano się w dalszą drogę.
— Przypuszczasz więc pan, doktorze, że użyto tej drogi? zapytał pan de Garennes.
— Nie tylko przypuszczam, ale jestem pewny... Droga ta przechodzi właśnie z tyłu oberży wdowy Magloire, i przez drzwi wychodzące na tę drogę zbrodniarze weszli na podwórze oberży.
W pół godziny znaleźli się przy wzmiankowanych drzwiach.
Jak zwykle nie były one zamknięte ani na klucz, ani też na klamkę.
Doktór drzwi popchnął, przepuścił naprzód trzech swoich towarzyszy, i zamknął za niemi.
— Najmniejszego nawet śladu wahania ani obawy! myślał spoglądając kolejno na pana i lokaja. Rzeczywiście zdaje mi się, żem się pomylił!
Wdowa Magloire, stojąca w oknie widziała przechadzających się i wchodzących na jej podwórze.
Zbliżyła się do nich z żywością.
— Dzień dobry panom, — rzekła do nich, z twarzą rozradowaną i uśmiechem na ustach.
Później spojrzawszy na przybyłych, dodała zwracając się do Raula:
— Ależ zdaje mi się, że się nie mylę, kochany panie... Poznaję pana... Pan jesteś tym młodym człowiekiem, który nocował tu u mnie z furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, powożonym przez woźnicę Saturnina...
Raul chciał odpowiedzieć...
Doktór Gilbert nie dał mu czasu:
— Rzeczywiście, pani Magloire, zabrał głos, ten pan jest wicehrabią de Challins, w którego interesie byłaś pani wzywaną do sędziego śledczego... a oto pan baron de Garennes, jego kuzyn, adwokat znany, który się podjął jego obrony...
— Nie znam tego pana, odrzekła wdowa, ani tego pana także, — dodała wskazując na Vendama... nigdy ich nie widziałam... Czem panom mogę służyć?
— Moja pani — odrzekł Filip — pan doktór Gilbert otrzymał od pani wyjaśnienia w przedmiocie pewnego indywiduum, które znajdowało się w pani oberży na kilka godzin przed spełnieniem zbrodni, i które prawdopodobnie było jej sprawcą. Zechciej pan i powtórzyć wszystko coś powiedziała doktorowi Gilbertowi o tym człowieku.
— Wejdźcie panowie do oberży, proszę... powtórzę panom z największą chęcią, wszystko co wiem...
Doktór wraz z Filipem i Raulem przeszli podwórze i weszli do sali...
Vendame pozostał w tyle...
— Proszę... proszę... panie... rzekła wdowa Magloire, przypatrując mu się z uwagą...
— Przepraszam panią — rzekł Julian...
I przeszedł.
— W każdym razie to żaden z tych dwóch... mówiła do siebie oberżystka, wchodząc na ostatku. Czem panom mogę służyć? zapytała.
— Czy masz pani rum, moja kochana pani?
— Mam panie doktorze, i to dobry.
— A więc daj nam pani rumu, szklanki, świeżej wody, cukru i cytryn... Zrobimy sobie grog po amerykańsku...
Gilbert dodał obracając się do Vendama.
— Każ sobie podać co ci się podoba, mój przyjacielu.
— Dziękuję panu doktorowi — odrzekł kamerdyner spokojnym głosem — poproszę o butelkę piwa.
— Pani Magloire z początku patrząc na Juliana, słuchała go teraz mówiącego.
Uczyniła doktorowi Gilbertowi, znak głową dający się tłómaczyć słowami:
— To nie on...
Jakkolwiek niewidocznym był ten znak, nie uszedł on jednak uwagi Filipa, będącego bezustanku na straży.
— Wybornie! mówił do siebie. — Nie myliłem się. Nasza wizyta tu jest poprostu próbą! Podejrzywają mnie stanowczo, zarówno jak i Vendama. Ten stary naprawiacz krzywd, ten sędzia śledczy amator, zostanie się z długim nosem.
Wdowa Magloire przyniosła żądane trunki.
— A teraz panowie — rzekła siadając — jestem na rozkazy panów.
Nie mamy potrzeby powracać do tego, co już znają czytelnicy.
Oberżystka mogła jedynie powtórzyć słowo w słowo, to co już mówiła poprzednio doktorowi.
Filip słuchał i notował.
Po ukończeniu opowiadania rzekł:
— A więc tego człowieka pani nie znałaś wcale?
— Tak panie, nigdy go przedtem nie widziałam.
— I włosy miał rude?
— Tak panie, czerwone jak marchew.
— Czy nie myślisz pani, że to mogło być tylko przebranie?
Instynktownie wdowa Magloire, obróciła i spojrzała na Vendama, który bynajmniej pod jej wzrokiem oczu nie spuścił.
— Być może, — odrzekła — ale nie sądzę — wyglądało to bardzo naturalnie.
Pan de Garennes oparł łokieć na stole, głowę na dłoni, i zdawał się głęboko zastanawiać:
— O czemże myślisz kuzynie, — zapytał go Raul po chwili.
— O tem: Człowiek o czerwonych włosach, musiał zatrzymać się w innej oberży, w tutejszej okolicy, z swoim lub swoimi wspólnikami, z wozem, narzędziami i trumną... A zatem gdzieindziej musiał zostawić także ślad swego pobytu.
— W Pontarmé, prócz mojej nie ma innej oberży... — rzekła wdowa Magloire...
— Nie do Pontarmé on by przyszedł ze wszystkiemi swojemi przyrządami, odrzekł Filip... Chciał poprostu zasięgnąć wiadomości, zdjąć plan waszego podwórza moja pani, ażeby mógł się zakraść w ciągu nocy... Zatrzymał się z pewnością w jakiejś sąsiedniej wiosce.
— Niewątpliwie tak było, masz pan słuszność zupełną, rzekł doktór Gilbert, wpijając swe oczy, w oczy Filipa.
— Aha! rzekł tenże, więc pan znalazłeś to miejsce?..
— Znalazłem je...
— I nic pan nam nie powiedziałeś! zawołał młody człowiek z niezadowoleniem.
— Chciałem panom powiedzieć dziś dopiero.
— A więc tam trzeba nam udać się, aby wybadać, otrzymać wskazówki o tych nędznikach... dowiedzieć się o ich liczbie.
— Było ich tylko dwóch.
— I gdzież te dwa łotry, zatrzymali się przed godziną zbrodni.
— W la Chapelle-en-Serval, odrzekł Gilbert patrząc się tym razem w oczy Vendamowi. Tam to właśnie w oberży pod „Białym Koniem“, postawili wóz w wozowni, jedli obiad, i ztamtąd tu przyjechali.
— Idźmy więc prosto do la Chapelle-en-Serval, do oberży pod „Białym Koniem“.
— Myślałem właśnie zaprowadzić tam panów, tak, że nawet kazałem przygotować tam dla nas śniadanie.
Filip wstał.
— Chodźmy więc panowie... rzekł. — Dziękujemy pani i życzymy jej dnia dobrego.
Wyszli z oberży Pontarmé i skierowali się w stronę la Chapelle-en-Serval.
Chociaż pan de Garennes okazywał zuchwałość i pewność siebie, którą nazwaćby można bezczelnością i zachowywał pozornie spokój zupełny, uczuwał jednakże wewnętrznie straszną niespokojność i pewien rodzaj drżenia nerwowego.
Tajemne udręczenie jakby go dusiło.
Rola, którą miał odegrać, była przerażająco niebezpieczną.
W oberży pod „Białym Koniem“, przebyli wraz z Julianem długie godziny, mogli więc być poznani jeden lub drugi.
W takim razie byliby zgubieni stanowczo.
Vendame ze swej strony doświadczał wzruszenia, które w niczem nie ustępowało niepokojowi jego pana; lecz zarówno jak Filip ukrywał je pod nieprzeniknioną maską.
— Ha! ryzykujmy! — myślał. — Orzeł, albo reszka! Niepodobna się cofnąć! Zresztą daleko więcej mam szans za sobą, aniżeli przeciwko mnie... Czerwona peruka zmieniła mój cyferblat. — Niepoznano mnie w Pontarmé, dla czegóż więc u dyabła mieliby mnie poznać w la Chapelle-en-Serval?
I szedł za swym panem, nucąc półgłosem jakąś popularną zwrotkę.
Tak jak tchórze, śpiewają, aby sobie dodać odwagi.


XXXII.

Rozmowa z wdową Magloire, nie trwała długo.
Dwunasta biła, kiedy przybyli do la Chapelleen-Serval do oberży pod „Białym Koniem“.
Wilhelm był już z poleceniami od swego pana.
Stół nakryty w pokoju na pierwszem piętrze, w którym miesiąc temu, Filip z Vendamem obiadowali sam na sam, oczekiwał na gości.
Podejrzenia doktora Gilberta, prawie jak gdyby już się rozchwiały.
Ostatnia ta konfrontacya przygotowana przez niego, powinna, jak myślał, usunąć je w zupełności.
Pan de Garennes i jego kamerdyner, pomimo gwałtownego wzruszenia wewnętrznego, weszli do oberży pozornie z najzupełniejszym spokojem.
Oberżystka uprzedzona, przypatrywała się wchodzącym z ogromną uwagą, i po ścisłym egzaminie, spojrzała na doktora Gilberta, poruszając głową przecząco. Co jawnie znaczyło:
— Nie poznaję żadnego z tych dwóch ludzi.
Pan i lokaj zrozumieli.
Żaden muskuł na ich twarzy nie poruszył się, lecz uczuli, jakby im jakiś przygniatający ciężar zdjęto z piersi.
Usiedli do śniadania.
Filip, bardzo był wysoły i wiele mówił.
Po śniadaniu oberżystkę wybadał młody adwokat, lecz ta nie mogła nic więcej mu powiedzieć, nad to, co już przedtem wyjaśniła doktorowi Gilbertowi.
— Widocznem jest, rzekł pan de Garennes, po ukończeniu badania — że jedyna dla nas szansa znalezienia śladów dwóch tych łotrów, jest w okolicy placu Saint-Sulpice i na ulicy Garancière.. Tam ich szukać należy.
Powrócili do Morfoutaine, gdzie ułożono, że Raul wraz z kuzynem przenocują.
Nazajutrz powrócili do Paryża wraz z doktorem Gilbertem, któremu towarzyszyć mieli do pałacu Sprawiedliwości, aby zażądać od sędziego śledczego owych listów anonymowych, oskarżających Raula, a to dla ich skopiowania.
Doktór Gilbert czuł się cokolwiek upokorzonym, że dał się uwieść fałszywym pozorom, i pomimo przewidywań, całkowity spotkał go zawód.
Wyrzucał sobie przy tem swój sąd nierozważny względem pana de Garannes, i nie mógł wybaczyć sobie, że go obraził, okazując mu tak niesłuszne podejrzenie.
Ta zmiana obejścia się widoczną była dla Filipa, i przekonywała go o całej rozciągłości odniesionego zwycięztwa.
— Udało nam się uniknąć wielkiego niebezpieczeństwa... myślał.
Ze swej strony myśli Yendame’a były indentyczne, wyrażały się tylko energiczniej:
— Stary pysznie jest wzięty na kawał!..


W Bry-sur-Marne pani de Garennes, ściśle stosowała się do programu nakreślonego przez syna.
Trzeciego dnia po zainstalowaniu się dwóch kobiet w willi, Genowefa pochłonęła w filiżance mleka, przysłanej jej przez baronowę, znowu dwie krople digitaliny.
Zarówno jak i poprzedniego dnia ostry ból uczuła wkrótce po wypiciu zatrutego napoju, z tą różnicą, że bóle dłużej trwały jak poprzednio, a po nich nastąpiło krótkie omdlenie.
Pani de Garennes śledząc pilnem i uważnem okiem działanie trucizny, tak nikczemnie przez nią zadawanej młodemu dziewczęciu, wydawała się pozornie bardzo wzruszoną i zaniepokojoną, znowu zapytała jej czy nie życzyłaby sobie, aby posłano po lekarza.
Genowefa odmówiła, lecz baronowa, zastanowiwszy się, że rozsądniej będzie zachować wszelkie na swoją stronę pozory, posłała do Bry-sur-Marne z prośbą do doktora Loubet, aby niezwlekając przybył do Willi.
Panna do towarzystwa zaraz po śniadaniu zmuszoną była udać się do swego pokoju.
Wielkie osłabienie, z jakąś dziwną sztywnością członków, nie dozwalało jej prawie utrzymać się na nogach.
Baronowa udając żywą i czułą sympatyę, poświęcenie niby macierzyńskie, zainstalowała się przy swojej lektorce w pawilonie.
Widząc wchodzącego doktora, młoda dziewczyna nie mogła ukryć zadziwienia.
— Nacożeś pani trudziła pana doktora?.. wyjąknęła... Prosiłam, żeby tego nie robić... Osłabienie moje nie ma żadnej ważności.
— I ja mam również nadzieję, że to nic ważnego, odpowiedziała pani de Garennes, ale nie chcę, żebyś chorowała! Twoje cierpienia zbyt wiele robią mi przykrości!! Najlżejsza zresztą niedyspozycya, może przybrać większe rozmiary... lepiej ją zwalczyć od razu, aniżeli pozwolić się rozwinąć.
— Pani baronowa ma słuszność zupełną, dodał doktór. — Nic lepszego według mnie jak środki zapobiegające.
Doktór Loubet był to siedemdziesięcioletni staruszek, który przeszło od lat czterdziestu praktykując rzemiosło uzdrawiającego, nie postąpił ani o jeden krok naprzód.
Postęp nauki współczesnej, nie istniał dla niego wcale.
Nie zadawalniał się nawet okazywaniem pogardy dla postępu, ale poprostu przeczył jego istnieniu; bardzo uczciwy człowiek, w głębi duszy ożywiony najlepszemi zamiarami, uważał się bona fide za znakomitego praktyka, i według wszelkich reguł ekspedyował chorych na cmentarz.
Dobry ten doktór, położył swój kapelusz o szerokich skrzydłach na krześle, razem z olbrzymim parasolem, z którym nigdy się nie rozstawał, służącym mu w lecie podczas upałów od słońca, poczem usiadł przy baronowej naprzeciwko Genowefy.
— No, no, cóż to tam takiego... zobaczmy... rzekł, biorąc za rękę Genowefę z przestarzałą galanteryą... Cóż to jest temu ładnemu dziecku... Zwyczajne bobo zapewnie. Przycisnął dwoma palcami arteryę ręki i dodał:
— Ehe! cokolwiek gorączki... skóra sucha i gorąca, jakiegoż to rodzaju cierpienia doświadczasz pani.
Genowefa w krótkości opowiedziała co uczuwała wczorajszego dnia i dziś rano.
— Wybornie! rzekł lekarz. — A zatem siedlisko choroby jest w sercu! Wszak bije z większą siłą niż zwykle, to serduszko?
— Tak panie, chwilami zdaje się, że się wydyma, jak gdyby miało pęknąć.
Doktór Loubet skrzywił się cokolwiek i zapytał:
— Ile wiosen liczysz sobie pani? Innemi słowami, wiele masz lat?
— Osiemnaście...
— A czy doświadczałaś już pani w epoce mniej lub więcej oddalonej, podobnych cierpień do tych, które mi opisałaś?
— Nie panie.
— Przyszły one nagle, odrazu, nic ich nie zapowiadało?
— Tak panie doktorze.
— A po takim ataku, czujesz się wyczerpaną, zmęczoną, jak gdybyś zrobiła długą drogę piechotą?
— Tak panie.
— Doświadczasz jakiegoś jakby stężenia w muskułach, które utrudnia wszelkie ruchy, aby nie powiedzieć, że je czyni niemożliwemi.
— To właśnie uczuwam panie.
Doktór Loubet kręcił głową z uroczystym wyrazem twarzy.
— Hm, hm, bardzo dobrze uczyniono wzywając mnie. — Jesteśmy wobec rozwijającej się choroby serca, która zaczyna się z niezwykłą gwałtownością i groźnemi symptomatami. — Pomimo to nie należy się przerażać! Na szczęście jestem tu, moje dziecię!! Będę walczył energicznie i chorobę zwyciężymy.
— Niemasz pan żadnej obawy, doktorze?
— Najmniejszej kochana pani... jeżeli tylko wykonane zostaną z całą ścisłością moje zalecenia.
— Zostaną wykonane, nie wątp pan o tem, doktorze!
— W takim razie odpowiadam za wszystko.
— Cóż więc trzeba robić?
— Napiszę receptę.
Stary doktór wyjął z kieszeni notatkę i na jednej z kartek napisał ołówkiem kilka słów.
Baronowa przyglądając się piszącemu, z trudnością mogła powstrzymać ironiczny uśmiech pod noszący kąty jej ust.
— Będziemy działać energicznie!! rzekł doktór podpisując receptę. Użyjemy digitaliny... Aptekarz przyrządzi według tej oto recepty miksturę, której panienka będzie brać łyżeczkę od kawy co wieczór w szklance ocukrzonej wody, przed położeniem się do łóżka.
— Digitalina! powtórzyła baronowa z wybornie odegranem zadziwieniem.
— Tak jest pani.
— Ależ to jest trucizna, doktorze!
— Tak jest pani, nawet gwałtowna trucizna?
— I pan ją zapisujesz?
— Niewątpliwie... Trucizna ta zadana w wielkiej dozie, sprowadza chorobę serca śmiertelną, prawie piorunującą, kiedy zaś jest dawaną w małych dozach, staje stanowczym antydotem przeciwko chorobom serca, nie powstałym z powodu jej zażycia... Jest to jeden z tych fenomenów, jakich trucizny roślinne wiele dają przykładów... Oto recepta pani baronowo... Poślij pani zaraz do apteki.
— Żadnych innych szczególnych poleceń nie dajesz pan temu kochanemu dziecku.
— Żadnych — niech w niczem nie zmienia swoich przyzwyczajeń, używa cokolwiek ruchu, lecz niech się nie męczy... Dodam, że należy podczas tych upałów unikać chłodów wieczornych, które bardzo się dają uczuwać nad brzegami Marny.
— Bądź spokojny doktorze, Genowefa nie będzie wychodzić wieczorem, nawet do parku.
— Tego właśnie potrzeba. — Zachowując pewną ostrożność, wyleczenie jest pewnem.
— Co za szczęście! tak ją kocham tę małą!
I pani de Garennes nachylając się nad młodą dziewczyną, pocałowała ją w czoło.
Genowefie po ustach przemknął blady uśmiech.
— Dziękuję pani, wyszeptała — jesteś pani dobrą.
— Pani baronowo, rzekł stary doktór, składam pani moje uszanowanie...
— Kiedy znowu przyjdziesz doktorze?
— Wkrótce, aby ocenić skutek mojego lekarstwa. Do widzenia panienko.
Pan Loubet wyszedł w towarzystwie baronowej odnoszącej receptę.
Oboje weszli na korytarz łączący pawilon z głównym korpusem domu.
— Doktorze, teraz kiedy ona nas usłyszeć nie może, powiedz mi, jak ją naprawdę znajdujesz... rzekła pani de Garennes.
Doktór poruszył głową, odpowiadając:
— Bardzo chora... bardzo...
— Ależ nie ma niebezpieczeństwa?
— Ehe! Pomimo energicznej kuracyi, nie zadziwiło by mnie wcale, gdyby hypertrophia szybszą była od nas.
— A wtedy?
— Ba! wtedy nastąpiłaby śmierć.
— Jakto, doktorze, tak więc myślisz! zawołała baronowa.
— Ja tak nie myślę... ale się obawiam... Jeżeliby zdarzyło się coś nowego, anormalnego, przyślij pani po mnie natychmiast.
— Dziękuję ci doktorze.
— Poślij pani do apteki, i dziś wieczór daj jej jedną łyżeczkę...
— Licz pan na moją akuratność.
— Do widzenia, pani baronowo.
— Do widzenia doktorze.
Lekarz poszedł.
Pani de Garennes zawołała służącego, dała mu receptę, i posłała do wiejskiej apteki, aby spreparowano miksturę.
Wracając do pawilonu mówiła sobie:
— Bardzo naiwny ten stary doktór, ale ta jego naiwność odda nam niesłychane usługi. — Dzięki jemu, możemy teraz działać bez najmniejszej obawy. — Cokolwiek się stanie, żadne podejrzenie nas dotknąć nie może. Wszak doktór właśnie digitalinę przepisuje jako lekarstwo! A więc, jeżeli przypadkiem śmierć cokolwiek zbyt nagła Genowefy, zadziwiłaby kogo, i jeżeliby sprawiedliwość wdała się w te rzeczy, recepta doktora Laubet wszystko tłómaczy.
Tak monologując, baronowa, weszła do pokoju swej panny do towarzystwa.
Młoda dziewczyna czuła się cokolwiek lepiej i mogła udać się do salonu, gdzie haftowała, oczekując godziny obiadowej i myśląc o swym ukochanym Raulu.
Służący powrócił ze wsi, przynosząc miksturę przepisaną przez doktora wraz z receptą.
Wręczył to wszystko pani de Garennes w obecności Genowefy.
— Ja sama będę cię pielęgnować, moje drogie dziecko, — rzekła do niej baronowa. — Co wieczór przyrządzę ci lekarstwo. — Nikomu tego nie powierzę.
Genowefa odpowiedziała z uśmiechem:
— Dzięki pani dobroci, role będą całkiem zmienione... Ja jestem u pani na służbie, a tymczasem pani mnie będzie usługiwać...
— Wszak wiesz moja mała, jak ja cię kocham... Szczęśliwą jestem postępować z tobą tak jak matka z ukochaną córką by postępowała.
Panna do towarzystwa spojrzała z niewypowiedzianą wdzięcznością, na to ohydne stworzenie, swego kata.
Po obiedzie pani de Garennes poradziła Genowefie, aby się udała na spoczynek, i dała jej zażyć własną ręką pierwszą dozę mikstury doktora Loubet.


XXXIII.

Filip de Garennes i Julian Vendame, wyszedłszy zwycięzko z próby, której ich poddał doktór Gilbert, przekonani byli, że uniknęli już wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Pozostaje mi tylko, myślał Filip, grać dalej komedyą, która tak dobrze udawała się dotychczas.
Pewróciwszy do Paryża, doktór Gilbert udał się do pałacu Sprawiedliwości. W towarzystwie panów de Challins i de Garennes, wszedł na schody prowadzące do gabinetów sędziów śledczych, i kazał zanieść panu Galtier swoją kartę wizytową, jak również i obu kuzynów.
Szef bezpieczeństwa znajdował się właśnie u sędziego.
Dowiedziawszy się o nazwisku przybyłych, chciał się oddalić.
— Przeciwnie, pozostań pan, — rzekł mu sędzia. — Ponieważ ci panowie tu przyszli, zapewne mają mi coś do powiedzenia... Zajmowałeś się pan tą sprawą, a zatem to z czem przyszli, interesować pana będzie zarówno jak i mnie.
— Wiem, że pracują niezmordowanie, bez wypoczynku; — odrzekł szef Bezpieczeństwa. — Jodelet który ma sobie poleconem tajemne strzeżenie wicehrabiego de Challins, złożył mi raport dziś zrana. Raport ten stwierdza ciągłe kroki przez nich przedsiębrane i czynność nie do uwierzenia.
— Właśnie dla tego należy zostać.
Pan Galtier kazał wprowadzić przybyłych.
Doktór Gilbert wszedł pierwszy, zanim Raul i Filip.
Po zamienieniu ukłonów, baron de Garennes zabrał głos w charakterze adwokata.
— Kochany sędzio, — rzekł do pana Galtier, muszę panu wytłómaczyć, dla czego towarzyszę tym panom.
„Powód ten jest bardzo prosty, a jednocześnie nader ważny.
„Mój kuzyn Raul de Challins uczynił mi zaszczyt powierzenia mi swojej obrony. — Ja więc bronić go będę przed sądem przysięgłych przeciwko oskarżeniu, któremu, o ile wiemy, zarówno nie dajesz pan wiary, jak doktór Gilbert, jak nareszcie i ja sam...
„Chociaż tak widoczną jest niewinność mego drogiego kuzyna, pewna tajemnica otacza fakt zbrodniczy, o który go chwilowo oskarżono... tajemnicę tę należy wyjaśnić, i mamy niepłonną nadzieję, rzucić światło wśród tych ciemności...
„Ostatecznie bliżej jesteśmy prawdy, ale żeby ją odkryć, potrzebujemy pana, i przychodzimy prosić pana o pomoc...
— Z góry ją panom obiecuję.
— Nigdyśmy o tem nie wątpili.
— O cóż więc chodzi?
Tym razem doktór Gilbert odpowiedział:
— O rzecz którą panu wytłómaczę, panie sędzio, skoro panu powiemy, cośmy dotychczas odkryli.
— Czy jesteś pan istotnie na śladzie tych, którzy spełnili zbrodnię zarzucaną panu de Challins? zapytał sędzia śledczy.
Osądzisz pan sam, jeżeli pozwolisz pan u de Garennes, odczytać sobie memoryał, w którym się znajdują rezultaty jego osobistych poszukiwań, jak również tych które ja sam dokonałem.
— Słucham pana, mój kochany adwokacie.
Filip odczytał swą pracę, dopełnioną opowiadaniem faktów odszukanych w Pontarmé, i w la Chapelle-en-Serval, w oberży pod „Białym Koniem“.
Szef Bezpieczeństwa i pan Galtier, słuchali z widocznym zachwytem.
— Dokonaliście panowie dzieła godnego najsprytniejszych agentów policyjnych — zawołał sędzia śledczy, po ukończeniu czytania, i pewnym jestem, że takie same jest zdanie pana szefa Bezpieczeństwa.
— Tak jest! odrzekł ten ostatni. — Widocznem jest, że człowiek o czerwonych włosach i osoba która z nim się połączyła w Chapelle-en-Serval, są prawdziwymi i jedynymi sprawcami zbrodni. Nie mniej jest widocznem, że pan de Challins stał się ofiarą jakiegoś aktu nienawiści lub zemsty wykombinowanej i wykonanej z niesłychaną zręcznością, przez tych dwóch nędzników, którzy rąk naszych uchodzą...
— I których trzeb a schwytać koniecznie... przerwał Filip.
— Tak, ale jakim sposobem?
— Cofając się do źródła denuncyacyi, schwyci się denuncyantów...
— Wytłómacz się pan jaśniej, proszę...
— Zaraz to uczynię... Pan doktór Gilbert mówił mi, że listy anonymowe, zwróciły uwagę sądu, na zajmującą nas sprawę.
— Tak.
— Listy te mogą nam wykryć tych, którzy je pisali, i którzy w naszem przekonaniu są zbrodniarzami.
— Ależ jeżeli są anonymowe, lub podpisane nazwiskiem nieczytelnem... zauważył sędzia śledczy...
— Pozwól pan — rzekł nagle szef Bezpieczeństwa. — Jodelet, po nadejściu tych listów, z których jeden był adresowany do mnie osobiście, otrzymał odemnie polecenie dopełnienia w okolicy Saint-Sulpice śledztwa pobieżnego. — Z raportu jego okazuje się, że słyszał w pewnym domu handlowym na ulicy Garancière, twierdzenia identyczne z treścią listów anonymowych. — Raport Jodeleta musi znajdować się w aktach.
— Przejrzyjmy je, rzekł sędzia śledczy, biorąc akta Zbrodni przy ulicy Garancière i szukając w nich raportu. — Otóż on, — dodał po upływie kilku sekund, wskazując arkusz papieru, do którego szpilkami były przypięte dwa listy anonymowe. — Czytaj sam kochany adwokacie.
Podał raport policyi i dwa listy Filipowi, który wziął jedną ręką, przebiegł szybko oczami i zawołał:
— Słowo honoru! wszak to potworne!! Trzeba przypuścić, że nędznicy ci wiedzieli wybornie wszystko co się działo w pałacu naszego wuja! Od kogo wiedzieli te szczegóły? Zapytuję siebie i nie znajduje odpowiedzi... Ah! są i nazwiska kupców, w których pański agent zebrał te pogłoski, wzmiankowane w jego raporcie: Lauret kupiec win i Masson perukarz i fryzyer, obaj na ulicy Garanciere. — Zanotuję sobie te nazwiska.
Filip napisał je rzeczywiście na czystej stronnicy swego memoryałn, poczem opuścił gabinet sędziego śledczego z doktorem Gilbertem i Raulem.
Wszyscy trzej udali się na ulicę Garancière, w celu rozpoczęcia śledztwa, które, jak wiemy, nie mogło doprowadzić do żadnego rezultatu.
— Mieliśmy nadzieję schwytać potwarcę, i znowu nam się wymyka!! rzekł Raul z gniewem, kiedy śledztwo to zostało ukończone.
— Uspokój się — odrzekł Gilbert, bez przekonania — pozwólmy teraz działać agentom szefa Bezpieczeństwa. Być może będą szczęśliwszymi od nas. Co do mnie powracam do Morfontaine. — Przysyłajcie mi depeszę, natychmiast, gdyby stało się cośkolwiek, coby wymagało mojej obecności w Paryżu.
Zniechęcenie doktora Gilberta było widocznem.
Czuł, że traci grunt pod nogami, wśród tych ciemności otaczających tajemnicę Pontarmè, a zarazem i nadzieję znalezienia kiedykolwiek rozwiązania zagadki.
Raul straciwszy już energię konieczną do prowadzenia dalej walki, postanowił pozostawić kuzynowi zadanie wyszukania nici przewodniej.
Tego właśnie pragnął Filip.
Znalazł się odtąd panem pola bitwy.
— Czy nie pojedziemy zdać sprawę ciotce o ujemnych rezultatach naszej podróży do Morfontaine? zapytał pan de Challins...
— Pojadę wkrótce do mojej matki do Bry-sur-Marne... odrzekł Filip.
— Z wielką przyjemnością towarzyszyłbym ci... Czy miałbyś coś przeciwko temu?
Baron de Garennes nie śmiał odmówić.
Miał jednak wielką do tego ochotę, gdyż chciał zanim Raula zawiezie do matki, dowiedzieć się o wszystkiem co się stało w Bry-sur-Marne, podczas jego nieobecności.
Lecz odmówić było niepodobna.
Otóż udając, że go to nic nie obchodzi, zawołał z pośpiechem:
— Cóżbym mógł mieć przeciwko temu, kochany kuzynie! Przeciwnie bardzo będę szczęśliwy mieć ciebie za towarzysza podróży, a i matka zachwycona będzie twoją wizytą. — Jutro niedziela, pojedziemy więc do Bry-sur-Marne, jutro.
Paulowi twarz się wypogodziła.
— O której godzinie wyjedziemy? zapytał.
— Tak, ażeby przyjechać tam na śniadanie: Bądź na dworcu Wschodnim o dziesiątej rano.
— Będę. — Czy razem zjemy obiad dziś wieczorem, mój drogi Filipie?
— Nie, mam mnóstwo interesów, i nie wiem kiedy będę wolny. Zobaczymy się jutro.
— A więc do jutra, i dziękuję ci po tysiąc razy, za poczciwą pomoc, którą mi okazujesz. Bez ciebie dawno już straciłbym głowę wśród tego labiryntu.
— Zarówno jak i ty interesowanym jestem mój kuzynie, w wyjaśnieniu tej sprawy.
— Tak jest, przez przywiązanie do mnie.
— A także przez egoizm.
— Jakto.
— Zarówno jak i ty byłem posądzany.
— Jakto? posądzany, ty! Przez kogo?
— Ależ przez doktora Gilberta, — zapytaj go... Odpowie ci szczerze, że on pierwszy był moim oskarżycielem.
— Przypuszczając to, — dowiodłeś przez te dwa dni któreśmy razem z nim spędzili, że się mylił.
— Dowód ten wtedy dopiero będzie zupełnym, kiedy prawdziwi winowajcy, człowiek o czerwonych włosach i jego wspólnik, będą pod kluczem. Miejmy nadzieję, że to wkrótce nastąpi.
Dwaj kuzynowie zamienili uścisk ręki i rozstali się.
Filip zamiast udać się odrazu na ulicę Assas, wszedł do biura telegraficznego i wysłał depeszę następującą:

Bry-sur-Marne, z Paryża — Villa Róż“.

Pani baronowa de Garennes“.

Przyjadę jutro na śniadanie z Raulem“.

— Wiedząc o tem naprzód, myślał — matka moja będzie się pilnować.
Po wysłaniu depeszy, młody człowiek udał się do swego mieszkania.
Vendame oczekiwał go.
Pan i lokaj, obawiając się tajemnego nadzoru, nie śmieli zamienić ani jednego słowa przez cały czas pobytu w Morfontaine, a jednak uczuwali potrzebę powiedzenia sobie nawzajem wielu rzeczy.
— Nakoniec, panie baronie, jesteśmy sami! zawołał Julian Vendame, wchodząc za Filipem do gabinetu. Możemy swobodnie pogadać! Pan baron był tam prawdziwie zdumiewający! byłem osłupiały z zachwytu! A ze mnie czy pan baron zadowolony.
— Wcale dobrze się trzymałeś. — Mogę cię tylko pochwalić.
— Nie ma wątpliwości, żeśmy urządzili wybornie tego doktora, żeby go raz dyabli wzięli, był on naszym wrogiem! odrzekł Julian. — Podejrzywał nas, zastawiał na nas sidła! Ale napotkał na lepszych od siebie... Wzięty kompletnie na kawał, ten policyant amator!! Teraz nie ma się już czego obawiać.
— Podejrzenia są usunięte, przyznaję, ale nie należy się jeszcze tak bardzo uważać bezpiecznymi i głosić zwycięztwo.
— Pan baron pozwoli mi zapytać, co się stało od czasu jego powrotu do Paryża?
Filip szczegółowo powtórzył rozmowę z sędzią śledczym, zejście do kupca win i fryzyera, w poszukiwaniu człowieka o czerwonych włosach, z czego Vendame śmiał się na całe gardło.
— Ale teraz nie o to już chodzi... dodał pan Garennes.
— A o cóż takiego?
— O Genowefę...
— Zdaje mi się, że kiedy ona już jest w kuracyi digitalinowej, wszystko pójdzie jak najlepiej...
— Nie należy nic przyśpieszać, trzeba, ażeby śmierć wydawała się zupełnie naturalną.
— A któżby myślał podejrzywać. Któżby chciał się zajmować tą gąską?
— Doktór Gilbert.
Julian podskoczył.
— Doktór Gilbert! powtórzył, — jeszcze on!
— Zawsze!
— To dyabeł prawdziwy nie człowiek, żeby tak się mięszać w to, co do niego nie należy. Ale koniec końcem, co nas to obchodzi? Baz go już wzięliśmy na muchę, weźmiemy raz jeszcze.
— Tym razem byłby mocniejszym, jeżeli na to nie poradzimy.
Vendame z miną pomięszaną, rzekł jęczącym głosem:
— A więc nigdy nie będziemy mieć spokoju przez tego jegomości! Cóż więc on jeszcze zamyśla nowego?
— Doktór odnalazł ślady Honoryny Lefebvre.
— Honoryny Lefebvre, która przyniosła małą do nas, do Nanteuil-le Haudouin?
— Tak.
— Do licha! Gdzież się znajduje ta kobieta?
— W Nowym Yorku.
— Do pioruna! nie podobna tam pójść zawiązać jej gębę!
Filip mówił dalej
— Doktór oczekuje od swego korespondenta z Ameryki depeszy, która ma go zawiadomić, komu Genowefa de Vadans, została powierzoną, i czy żyje, czy też umarła... Rozumiesz teraz?
— A bah! tak jest, rozumiem niestety... Rozumiem aż nadto! Jeżeli dostanie depeszę, pójdzie prosto do Nanteuil-le-Haudouin, do starych Vendamów, którzy wszystko wygadają, i dowie się, że Genowefa żyje... W tedy będą mnie badać i...
Julian zatrzymał się:
— Nie! nie! rzekł po chwili — nie trzeba, ażeby ta depesza doszła do swego przeznaczenia przed śmiercią Genowefy.
— Jakim że sposobem temu przeszkodzić?
— Sposób na to, możnaby znaleść.
— Szukaj go! ja nic nie znajduję.
Vendame oparł głowę na rękach i namyślał się przez chwilę.
— Mam go! zawołał nagle z okrzykiem tryumfu.
— Już?
— Posiadam żywą imaginacyę, panie baronie... Jest to dar natury...
— Wszak nie ma biura telegraficznego w Morfontaine, nieprawdaż?
— Niema. — Depesze przeznaczone do tej wioski, odnoszone są przez woźnego biura telegraficznego z Survilliers...
— A więc chodzi tylko, o przeszkodzenie woźnemu z Survilliers dojścia do Morfontaine.
— Ależ to się nie da wykonać.
— Być może...


XXXIV.

— Masz jaki pomysł? zapytał Filip de Garennes.
— Tak, panie baronie, i jak mi się zdaje praktyczny... odrzekł Julian.
— Jakim sposobem dowiesz się o dniu przyjścia tej depeszy, i o godzinie odniesienia jej do doktora Gilberta?
— To, już moja rzecz... Czy doktór, mówiąc panu baronowi, że oczekuje telegramu z Nowego-Yorku, nie dodał przypadkiem, że go oczekuje wkrótce?
— Tak, ale nie oznaczył czasu, sam nie wie kiedy to nastąpi...
— To niedobrze... Jednakże nie przeszkodzi mi to działać...
— Czy pan baron zauważył w Morfontaine, wprost naprzeciwko wielkiej alei, przecinającej las i prowadzącej do willi doktora Gilberta, maleńki umeblowany pawilon do wynajęcia.
— Nie, nie zauważyłem.
— Ale za to ja zauważyłem, przypadkiem, i to wielkie szczęście, gdyż pawilon ten będzie bardzo wygodnem obserwatoryum... Muszą być pewne godziny wyznaczone do wręczania telegramów; w prowincyonalnych bowiem biurach, nie dzieje się tak jak w Paryżu, gdzie jest mnóstwo ludzi do roznoszenia depesz... Można się wywiedzieć o godzinach, obliczyć odległość z Survilliers do Morfontaine i pilnować roznosiciela depesz... Wystarczy mieć cokolwiek cierpliwości, aby być pewnym, że się to powiedzie. — Jeżeli roznosiciel wejdzie na drogę do willi, można będzie ztąd wnosić, że ma w kieszeni wiadomości z Nowego-Yorku i — przeszkodzić wiadomościom tym, dostać się do miejsca przeznaczenia... Cóż pan baron myśli o tym szkicu scenaryusza?
— Bardzo dobrze obmyślany, ale dyabelnie kompromitujący...
— Kompromitujący, pod jakim względem?
— Mieszkańcy Morfontaine są ciekawi... Będą się dowiadywać, kto wynajął pawilon... Będą się wypytywać, śledzić, urządzą owe szpiegostwo, w którem celują małomiasteczkowi próżniacy, a ponieważ będziesz zmuszony wychodzić po prowizye, będziesz śledzony, podglądany, a ostatecznie poznany...
— Poznany! zawołał Vendame. — Ależ cóż znowu! Pan baron obraża mnie! Przecież nie jestem tak głupi, aby znowu wziąść czerwoną perukę, która już raz tak dobrze nam usłużyła! Przebiorę się i urządzę sobie taką głowę, że pan baron sam mnie nie pozna. — Zresztą przedsięwezmę środki ostrożności. Nikt wiedzieć nie będzie, że ten pawilon jest zamieszkały...
— Tamtejsi mieszkańcy wiedzieć o tem będą koniecznie. — Ta buda musi przecież należyć do któregoś z nich.
— Nie sądzę...
— Dla czego?
— Dla tego, że czytałem przywieszoną na drzwiach kartę; napisane tam są słowa następujące: „Zgłosić się należy osobiście lub na piśmie do p. Loiseau 22. ulica de Turenne w Paryżu.“
Filip począł się śmiać.
— Masz prawdziwie zdumiewającą pamięć! — rzekł nakoniec. Ale zkąd przyszła ci myśl wyuczenia się tego napisu? Czyżbyś już wówczas przewidywał, że ten pawilon może się nam przydać?
— Nie bynajmniej, tegom nie przewidywał, ale pan baron kazał mi na wszystko zwracać uwagę, i ze wszystkiego zdać sobie sprawę. Byłem posłusznym rozkazowi, i czasu nie traciłem.
— Widzę to.
— Cóż pan baron postanawia? Czy trzeba działać? Depesza z New-Yorku może zgubić wszystko.
— Jeszcze jedna zbrodnia... wyszeptał Filip pochmurnie.
— Chcąc zrobić jajecznicę, trzeba stłuc jaja! — Kto pragnie celu, musi pragnąć i środków, odrzekł filozoficznie Vendame. — Nic zresztą nie dowodzi, ażeby depesza przyjść miała przed śmiercią Genowefy, kiedy ona przestanie nam zawadzać, nie będzie potrzeby dotykać się roznosiciela. Chciałbym, ażeby pan baron dał mi carte blanche. Chodzi mi bardzo o pomacanie jak najprędzej, tej części sukcesyi, którą pan baron raczył mi przyobiecać... liczę na to, aby zostać porządnym człowiekiem.
Filip namyślał się przez chwilę, potem rzekł głuchym głosem:
— Niepodobna zatrzymać się na pochyłości na jakiej się znajdujemy... Działaj więc.
— Wybornie... Jutro wieczorem będę już zainstalowany w Morfontaine.
— A ja muszę jutro wyjechać do Bry-sur-Marne.
— To mi wszystko jedno... — Pan baron nie byłby dla mnie żadną pomocą. — Tylko potrzeba mi...
Julian zatrzymał się.
— Pieniędzy, nie prawdaż? dokończył pan de Garennes.
— Tak jest... nerwu wojny.
— Oto są...
Filip otworzył portfel i podał Vendamowi kilka biletów stofrankowych.
— Postaram się aby to wystarczyło, rzekł kamerdyner. — Teraz pan baron nie potrzebuje już mną się zajmować... Muszę się przebrać, aby się udać na ulicę de Turenne.
— Czy zobaczę cię przed wyjazdem do Morfontaine?
— Tak jest, jeżeli pan baron powróci tu dziś wieczorem.
Młody adwokat wyszedł, podczas gdy Julian udał się do zajmowanego przez siebie pokoju.
Tu oddał się cały przebraniu, okazując w tem talent w najwyższym stopniu, mogący z niego uczynić wcale niezłego komedyanta.
Zręczna charakteryzacya twarzy, zmieniła go niedopoznania i postarzyła przynajmniej o jakie lat dziesięć. Włożył błąd perukę, ubranie zamożnego kupca, kapelusz z szerokiem rondem, oczy ukrył pod okularami zielono-niebieskawemi, wyszedł, wsiadł do fiakra na najbliższej stacyi, i kazał się zawieść na ulicę de Turenne N. 22.
Pan Loiseau był fabrykantem imitacyi jubilerskich. Mieszkał na drugiem piętrze.
Vendame przybrał akcent cudzoziemski, zmieniwszy przytem głos, i rzekł mu:
— Podobno pan posiadasz pawilon do wynajęcia w Morfontaine?
— Tak panie, mały domek, który kazałem wybudować za życia mojej małżonki. Spędzaliśmy tam niedziele... Czy miałbyś pan zamiar wynająć go?
— Właśnie...
— Czy znasz pan jego rozkład?
— Nie, i znać go wcale nie potrzebuję... Jakikolwiek on jest, wystarczy mi... Będzie to tylko czasowe schronienie, które chcę mieć w Morfontaine... kupiłem tam place, na których mam zamiar budować... Wszak jest najmniej trzy pokoje, nieprawdaż?
— Oprócz tego kuchnia.
— Umeblowane, jak mówi karta?
— Umeblowane, tak, ale tak... pobieżnie...
— To mi wszystko jedno, nie chodzi mi o o zbytki. — Czy możemy rozmówić się zaraz?
— Oh, nic nie przeszkadza...
— Wiele pan chcesz za wynajęcie?
— Na cały rok?
— Nie, tylko na sześć miesięcy, z możnością przedłużenia umowy.
— Na sześć miesięcy wynajmę panu za pięćset franków.
— To drogo, ale ponieważ potrzebuję, nie będę się targować.
— Kiedyż pan myślisz zająć w posiadanie?
— Tego nie wiem... może za tydzień... może za piętnaście dni. Ale liczyć się będzie od dzisiejszego dnia. — Zapłacę panu za miesiąc z góry... Przygotuj mi pan kwit.
— Do licha, panie, jak jesteś szybki w interesach! zawołał jubiler zachwycony, zaraz panu dam kwit i klucze, jak nazwisko, jeżeli łaska?
— Richard — odpowiedział Julian — Dyonizy Richard.
— Zamieszkały?
— Napisz pan w Morfontaine, ponieważ będę tam mieszkać...
— To prawda...
— Oto pieniądze.
Właściciel kwit podpisał i podał Julianowi, który przeczytał go starannie, włożył w portfel, klucze schował do kieszeni i pożegnał się z jubilerem, zeszedł na dół, wsiadł do fiakra i rzekł do woźnicy:
— Ulica Assas.
— To rzecz główna! rzekł idąc do mieszkania swego pana. Teraz należy przygotować co tylko będzie potrzebne, ażeby się tam zamknąć na jakieś piętnaście dni, gdyż bądź co bądź nie może to trwać dłużej jak dwa tygodnie. Ależ! dodał nagle uderzając się w czoło, — nie potrzeba będzie się zamurowywać... mam inny sposób... Pawilon jednakże zawsze mi będzie potrzebny...
Vendame zdjął przebranie, przybrał napowrót naturalną swoją powierzchowność i poszedł na obiad do małej restauracyi na ulicy Vavin.
O dziesiątej powrócił na ulicę Assas, aby zdać sprawę Filipowi z tego co uczynił.
Pan de Garennes już powrócił, i wysłuchawszy go, rzekł:
— Bardzo to dobrze... Pokładam w tobie całkowite zaufanie, i pozwalam ci robić, co ci się podoba... Jedną rzecz ci tylko polecam, to jest powrócić, jak tylko będziesz w posiadaniu depeszy... uwolnisz mnie tym sposobem od wielkiego niepokoju.
— Nie stracę ani minuty. Ze swej strony pan baron zechce mnie uprzedzić, w razie gdyby śmierć Genowefy moją willegiaturę uczyniła zbyteczną...
— Będziesz natychmiast zawiadomiony...
— Życzę dobrej nocy panu baronowi, jutro rano puszczam się w podróż.
Dwaj wspólnicy rozstali się.


Raul de Challins, prosząc swego kuzyna o upoważnienie towarzyszenia mu do Bry-sur-Marne, wymyślił pretekst zdania sprawy ciotce z rezultatu dopełnionych poszukiwań.
W rzeczywistości zaś jedynym celem jego było, zbliżenie się do Genowefy.
Obraz młodej dziewczyny na chwilę nie wychodził mu z myśli, i dawał mu zapominać o zmartwieniach i niepokojach.
Przypominał sobie smutek młodej dziewczyny w chwili wyjazdu. Ostatnie jej słowa które słyszał z jej ust, brzmiały mu w uszach, i wywoływały niewypowiedzianą obawę.
Ostatecznie tęsknił do widoku Genowefy, lecz czyliż miał poprzestać tylko na widzeniu swej ukochanej? Czy będzie mógł z nią rozmawiać? Naturalnie bez świadków...
W wątpliwości tej postanowił napisać do niej.
— Jeżeli jutro nie będę mógł być z nią sam na sam, rzekł, w każdym razie znajdę sposobność wręczenia jej listu.
Usiadł natychmiast przy stole i zapełnił cztery strony, namiętnemi oświadczeniami, których powtarzać nie będziemy, lecz w których odbijała się jak w zwierciedle cała jego dusza i serce.
Po skończeniu listu, odczytał go, włożył w kopertę, i nazajutrz rano udając się na dworzec Wschodni dla spotkania się z kuzynem, wsunął go do kieszeni.
O dziesiątej obaj młodzi ludzie powitali się przy kasie kolejowej.
W pięć minut potem zajęli miejsca w pociągu mającym ich dowieść do Nogent, zkąd pieszo dojdą do Bry-sur-Marne, do willi baronowej.
Pani de Garennes w przeddzień wieczorem odebrała depeszę Filipa.
Zapowiedź przyjazdu zamiast ją zaniepokoić, przeciwnie, zachwyciła ją.
Po rozmowie z doktorem Loubet i posiadając receptę przez niego podpisaną, czuła się silną i nie obawiała się wcale, aby wiedziano, że Genowefa jest cierpiącą.
Życzyła sobie tego nawet, a nie podejrzywając bynajmniej, że siostrzeniec zakochanym był w jej pannie do towarzystwa, myślała:
— Raul w razie potrzeby, będzie mógł zaświadczyć, o staraniach jakiemi otaczam tę młodą dziewczynę, pomimo jej podrzędnego w moim domu stanowiska.
Genowefa nie wiele była gorzej.
Digitalinę zadawano jej w bardzo słabych dozach, w oczekiwaniu dnia, kiedy nic nie stanie na przeszkodzie przyśpieszenia i skończenia w sposób nagły i prawie piorunujący.
Biedne dziecko doświadczało ciągłych boleści w okolicach serca, lecz bóle te były głuche i nie mogły wywołać przesilenia.
Wielki upadek sił ogarniał młode dziewczę.
Traciła apetyt i sen.
Ciemne koła otaczały jej powieki, oczy zdawały się powiększone i wśród bladej twarzy błyszczały ogniem gorączki.
Do tych cierpień fizycznych przyłączały się cierpienia moralne, których przyczyny znamy, a oprócz tego opanowała ją nuda, nuda ciężka i nieustająca.
Walczyła jednakże, walczyła z energią i odwagą, na jaką przy osłabieniu ogólnem zdobyć się mogła, i często od chwili pierwszego symptomatu choroby, powtarzała sobie:
— Raul byłby w rozpaczy, gdybym umarła, on sam umarłby może... chcę żyć dla niego...
I, powtarzamy, wola ta dodawała jej siły do walki.


XXXV.

Genowefa nie była przy baronowej, kiedy ta otrzymała depeszę Filipa.
Podczas obiadu, pani de Garennes, czuła się w obowiązku powiedzieć o tem swej lektorce.
— Kochana Genowefo — rzekła — jutro będziemy mieli wizytę...
Młoda dziewczyna zadrżała.
Twarz jej z lekka się zarumieniła.
— Wizytę?.. powtórzyła.
— Tak.
— Pan Filip zapewne przyjedzie...
— I mój siostrzeniec, Raul de Challins.
Pani de Garennes nie patrzała w tej chwili na Genowefę, nie mogła więc zauważyć nagłego dreszczu wstrząsającego jej ciałem.
Mówiła dalej:
— Będzie to dla ciebie rozrywką, a potrzebujesz jej bardzo moja maleńka... Będziemy sobie gawędzić w parku, a nawet przejedziemy się łódką po rzece, jeżeli sobie będziesz życzyła.
— Jak się pani podoba...
— Czy jesteś kontenta, że zobaczysz mego syna i mego siostrzeńca?
— Z pewnością, pani, lecz ci panowie znajdą mnie bardzo zmienioną.
— Nie wież temu moje dziecko. — Jesteś troszeczkę blada, to i wszystko. — Nie niepokój się... sam niepokój wystarcza, żeby cię uczynić chorą. — Wszakże ci nic nie jest. — Poczciwy doktór Loubet, to bardzo uczony człowiek, chociaż tylko prosty, wiejski lekarz, bez trudu poradzi ci na te męczące palpitacye... Czy chcesz ażebym po niego posłała, ażeby cię sam znowu uspokoił?
— Oh, nie pani, nie czyń tego proszę! na co by się to przydać mogło?
— Aby cię uspokoić.
— Zapewniam panią, że żadnej nie czuję obawy. — Choroba przychodzi prędko, a ustaje powoli, wiem o tem... trzeba zostawić lekarstwu czas do działania.
— Masz słuszność moje drogie dziecko, jesteś taką, jaką cię widzieć pragnę... tego właśnie potrzeba, aby być zdrową.
Mówiąc te słowa pani de Garennes patrząc na Genowefę myślała:
— Spustoszenia, jakie to uczyniło w tak krótkim czasie, prawdziwie są zdumiewające! Ta mała nie myli się, że się zmieniła nie do poznania.
Genowefie pilno było powrócić do swego pokoju, aby swobodnie myśleć o Raulu.
— Pan i baronowo, rzekła zaraz po obiedzie, czuję się cokolwiek zmęczoną. Czy pozwoli mi pani oddalić się?
— Ależ naturalnie, pozwalam ci moje dziecię. Idź, odpocznij... Za godzinę przyniosę ci sama lekarstwo. — Gdybyś spała obudzę cię, gdyż doktór zalecił jak największą regularność w dawaniu lekarstwa.
— Ah! jaka pani jesteś dobra...
— Czyż to nazywa się być dobrą, jeżeli się ciebie kocha?
Genowefa odeszła.
Wszedłszy do swego pokoju i myśląc, że nazajutrz zobaczy Raula, zbliżyła się do zwierciadła z pewną zalotnością właściwą jej wiekowi, i spojrzała na siebie.
Pomimo woli, oczy jej napełniły się łzami...
— Oh! tak, tak, strasznie jestem zmienioną, wyszeptała, padając na krzesło. — Boję się, że Raul jak mnie zobaczy taką bladą i wychudłą, z oczami zapadniętemi, rysai wyciągniętemi, przestanie mnie kochać!
Długo potem płakała i złamana łzami i chorobą, zawlekła się do łóżka, rozebrała się i położyła.
Była godzina dziesiąta.
Baronowa czytała w salonie dzienniki.
Bicie zegaru przerwało jej czytanie.
W stała z fotelu, weszła na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało jej mieszkanie, przeszła pokój sypialny i wzięła mały flakonik z szuflady zamkniętej na klucz, otworzyła drzwi i przestąpiła próg pokoju, służącego za skład bielizny i ubrania. Pokój ten łączył się z oszklonym korytarzem prowadzącym od głównego korpusu domu, do pawilonu, w którym mieszkała Genowefa.
Baronowa przebyła zwolna ten korytarz, oświecony jak gdyby w biały dzień promieniami księżyca.
Weszła do pawilonu, a ztąd do pokoju młodej dziewczyny.
Lampka nocna stojąca na stoliku paliła się.
— Czy śpisz moje dziecię? zapytała pani de Garennes cichym głosem.
Genowefa zaczęła dopiero zasypiać.
Głos baronowej jakkolwiek słaby, przebudził ją.
Otworzyła oczy, podniosła się na posłaniu i odpowiedziała:
— Zaczynałam zasypiać, pani baronowo.
— To moja wina, pozwoliłam przejść godzinie twojej mikstury. — Zaraz ją przyrządzę.
Pani de Garennes wzięła świecę, zapaliła u drżącego płomyka lampki nocnej i zeszła na dół.
Na małym stoliczku stała karafka na tacy, ze szklanką i lekarstwem zapisanem przez doktora Loubet.
Baronowa włożyła kawałek cukru do szklanki, rozpuściła go, nalała wody do połowy i łyżeczkę mikstury.
Uczyniwszy to rzuciła badawcze spojrzenie n a około i czas jakiś przysłuchiwała się.
Żaden hałas nie zdradzał obecności lub zbliżania się jakiegokolwiek ludzkiego stworzenia.
Wtedy pani de Garennes wyjęła z kieszeni flaszeczkę digitaliny przywiezionej przez nią do Bry-sur-Marne, otworzyła ją i wpuściła trzy krople do szklanki, poczem wszystko razem wymięszała.
Schowawszy napowrót flaszeczkę, wzięła świecę, szklankę i powróciła na pierwsze piętro.
Genowefa oparłszy się na poduszkach, oczekiwała.
Baronowa podała jej napój zatruty.
Młoda dziewczyna spojrzała na szklankę z pewnem niedowierzaniem.
— Pij moja najdroższa, rzekła słodkim głosem pani de Garennes, cokolwiek zaniepokojona tem wahaniem. — Pij... moja droga... To życie...
— Genowefa wychyliła napój od razu.
Trucicielka wzięła napowrót szklankę, zeszła na dół, wymyła ją, wylała na ogień palący się na kominku wodę po wymyciu, i powróciła na górę.
Panna do towarzystwa miała głowę wciśniętą w poduszkę i wydawała słabe jęki.
Pani de Garennes zbliżyła się do łóżka i zapytała:
— Cierpisz, moje dziecię?
— Tak pani, bardzo cierpię.
— Cóż takiego doświadczasz?
— Tak gdyby rozpalony węgiel, piekł mnie tu.
I dziewczę mówiąc te słowa, przycisnęło ręką lewą stronę piersi.
— Nigdy mi serce tak mocno nie biło... mówiła dalej, zdawałoby się, że pęknie... Palpitacye te duszą mnie.
Baronowa wzięła za rękę Genowefę.
Ręka ta była zimna, jak marmur.
Czyżby to miała być śmierć? — Tak prędko? za pytywało siebie, to wstrętne stworzenie.
baronowa. — To zwykłe Genowefa przewracała rozbolałą głowę po po duszce.
— Nw! — mówiła dalej w myśli To nie może być jeszcze rozwiązanie, kryzys.
I nędznica oczekiwała przez kilka chwil, milcząca, z oczami wpatrzonemi w twarz młodej dziewczyny wykrzywioną boleścią.
Wkrótce Genowefa wydała głębokie westchnienie, drżenie ciała uspokoiło się.
— Trochę mi lepiej... wyszeptała prawie niedosłyszanym głosem.
— Za chwilę będziesz się czuła zupełnie dobrze, moje dziecię.. odrzekła pani de Garennes. Staraj się zasnąć prędko...
Nachyliła się nad głową dziewczęcia męczennicy, i złożyła na jej czole judaszowski pocałunek, poczem wyszła z pokoju.
Po długiej nocy, podczas której straszne senne marzenia, jakby zmora dusiły ją, przerywając co co chwila gorączkowy sen. — Genowefa wstała, znużona, czując się jakby zbitą.
Wstała późno, bledsza znacznie i słabsza aniżeli dnia wczorajszego, oczy miała zapadłe i szeroko podsiniałe.
Jednakże siłą woli zwalczyła ten stan strasznego osłabienia, uczesała włosy i ubrała się staranniej niż zwykle.
Raul miał przybyć, i biedne dziewczę starało się ukryć widoczne na twarzy ślady cierpienia.
Poszła do pani de Garennes, która ujrzawszy ją zawołała:
— Ah! moje dziecię, jakże dobrze wyglądasz dziś rano, i jaka jesteś piękna! Dobrze spałaś w nocy, nieprawdaż? Czujesz się silniejszą zapewne?
— Tak pani, cokolwiek silniejszą, — odpowiedziała Genowefa z bladym uśmiechem.
Głos jej drżący, zaledwie dający się usłyszeć, kłamstwo zadawał słowom.
Baronowa udała, że się na tem nie spostrzega, i odrzekła:
— Będziemy mieli prześliczny dzień. — Słońce weszło wspaniale na czyste niebo... Popołudniu będzie gorąco... Skorzystamy z tego, aby cię rozweselić moje dziecię... Czujesz się w stanie przejść przez park? Pójdziemy oczekiwać mego syna i siostrzeńca przy furtce wychodzącej na brzeg Marny.
— Oh! dobrze pani, — rzekła z pośpiechem Genowefa, którą ożywiała myśl o Raulu. — Czuję się w zupełności zdolną do tej podróży...
— A więc za chwilę pójdziemy. — Pójdę dokończyć mojej tualety i za dziesięć minut powrócę.
Te dziesięć minut wydawały się bardzo długie młodej dziewczynie.
Nakoniec pani de Garennes ukazała się w kapeluszu ogrodowym na głowie i parasolką w ręku.
— Chodź, droga mała rekonwalescentko, rzekła podając ramię Genowefie. — Zbliża się chwila w której pociąg z Paryża stanie na stacyi i wysiądą z niego Filip i Raul. — Czas już iść. — Oprzej się na mnie.
— Dziękuję pani... Czuję, że będę mogła iść sama... Zdaje mi się, że jestem już zupełnie zdrowa.
— Tak być powinno.. Przedewszystkiem nie byłaś tak bardzo chora, a zresztą, przecież doktór Loubet jest znakomitym lekarzem.
— Podziękuję mu za jego starania.
— Weź parasolkę od słońca.
— Ten wielki kapelusz zasłoni mnie dostatecznie.
Genowefa włożyła słomiany kapelusz zawieszony w przedsionku, ubrany niebieskiemi wstążkami.
Pod szerokiemi skrzydłami tego kapelusza, ładna jej twarzyczka wydawała jeszcze bledszą i bardziej wychudłą.
Jednakże radość powróciła jej siły. Szczęście jak gdyby galwanizowało to biedne ciało podkopane trucizną.
Obie kobiety wyszły z willi i przeszedłszy wśród trawników, ścieżką wysadzoną kwiatami, weszły na drogę zacienioną wielkiemi drzewami parku.
Kiedy Genowefa uszła sto kroków zaledwie, spostrzegła, że zbyt wiele rachowała na swoje siły.
Chodzenie sprawiało jej palpitacye tak bolesne, że zmuszoną była zwolnić kroku.
Pani de Garenne spostrzegła, że Genowefa słabnie.
— Oprzejże się na mojem ramieniu, moje drogie dziecię, rzekła.
— Nie, dziękuję pani... To przejdzie... cokolwiek tylko osłabienia. — Już mi lepiej.
I młode dziewczę wzywając na pomoc całą swoją energię, zdołało się dowlec aż do furtki wychodzącej na brzeg rzeki.
Baronowa wyjęła z kieszeni pęk kluczy wybrała jeden i drzwi otworzyła.
Znalazły się na drodze służącej do holowania statków.
Prześliczna murawa szmaragdowej zieloności, zasiana stokrotkami i żółtemi kwiatkami, okrywała brzegi rzeki.
Cokolwiek niżej, w pobliżu spokojnego łożyska Marny, janowiec okryty kwiatami kołysał się pod powiewem wiatru łagodzącego upał.
— Usiądźmy tu sobie moja mała, — rzekła pani de Garennes, wskazując parasolką na murawę. — Tu zaczekamy na naszych gości, zobaczymy ich przybywających z daleka i niedozwolimy im okrążać drogą do głównego wejścia...
Genowefa ciężko oddychająca, nie mogła już dłużej utrzymać się na nogach.
Upadła na trawę, baronowa zajęła przy niej miejsce.
Niebo było cudownej czystości, powietrze napojone wonią roślin i kwiatów.
Woda przezroczysta płynęła spokojnie, wśród janowca, wydając monotonny odgłos.
Młoda dziewczyna siedząc, mogła swobodniej odetchnąć, a niepohamowane bicie serca uspokoiło się.
Oczy jej zwrócone były bez przerwy na drogę na której Raul i Filip ukazać się mieli. Przyjemne uczucie bliskiego szczęścia ogarniało jej duszę.
Nagle strasznie zbladła, później zaczerwieniła się; rękę wyciągnęła w kierunku jednego punktu horyzontu; — pomimo znacznej odległości poznała pana de Challins i jego kuzyna. Słabym głosem wyszeptała:
— Otóż oni tam idą...


XXXVI.

Pani de Garennes, wzięła lornetkę, zbliżyła ją do oczu, i poznała również syna i siostrzeńca.
— Ależ moja droga, zawołała, masz bystry wzrok! Zresztą w twoim wieku, nic dziwnego.
Wstała.
Genowefa uczyniła toż samo, ale nie bez trudu.
Czekały stojąc nieruchomo.
Im więcej zbliżali się goście, tem bardziej młode dziewczę czuło się omdlewającem.
— Zdradzę się, jeżeli nie potrafię ukryć wzruszenia — myślała.
I z tą siłą woli, jaką umiała znaleść w sobie niekiedy, biedna dziewczyna potrafiła przybrać pozorny spokój.
Wicehrabia i baron zbliżali się ciągle.
Nie spostrzegli jeszcze dwóch kobiet.
Wtem baronowa postąpiła kilka kroków naprzód, zaczęła powiewać chustką i wołać:
— Filipie! Filipie!
Dwaj kuzynowie nagle odwrócili głowy w stronę skąd głos przychodził.
Jednocześnie obadwaj poznali baronowę i jej pannę do towarzystwa, lecz odległość była zbyt wielką, aby dostrzedz zmianę w powierzchowności młodej dziewczyny.
Powiewali chustką, tak jak to uczyniła baronowa, i przyśpieszyli kroku.
Raul patrzał się tylko na Genowefę.
Skoro dostatecznie się przybliżył, aby rozróżnić jej rysy, ogromnie się zadziwił i zadrżał.
— Mój Boże! zapytał Filipa z przerażeniem, cóż się to stało pannie Genowefie?
Baron uczynił toż samo co i jego kuzyn spostrzeżenie.
— Nie wiem, rzekł — zapewne jest cierpiącą.
Pan de Challins poczuł dreszcz przebiegający go po ciele.
Przebył szybko odległość dzielącą go od ciotki, i od tej którą uważał za swoją narzeczoną, ta ostatnia powitała go z uśmiechem, w którym malowała się nieograniczona miłość.
— Witam cię moje drogie dziecko! rzekła baronowa. — Twoja wizyta podwójnie robi mi przyjemność, ponieważ rozweseli być może tę biedną rekonwalescentkę.
Zwróciła się do młodej dziewczyny, która zdawała się z trudnością stać na nogach.
— Rzeczywiście, zawołał Raul niezdolny ukryć wzruszenia i niepokoju. — Panna Genowefa wydaje się chorą, tak jest zmieniona.
— Ah, to nic, panie de Challins, — odpowiedziało dziewczę z nowym uśmiechem, którem u usiłowało nadać wyraz uspokajający, — byłam cierpiącą, to prawda, ale teraz czuję się lepiej... o wiele lepiej... Za kilka dni będę zupełnie zdrowa.
— I cóż pani jest, panno Genowefo? zapytał Filip z wyrazem czułego zainteresowania. — Wszak starałaś się poradzić na to moja matko?
Po zamienieniu z synem szybkiego spojrzenia, baronowa odrzekła:
— Naturalnie moje dziecko, że starałam się, i to ze wszystkich sił. — Po pierwszych zaraz symptomatach niedyspozycyi, zawezwałam doktora Loubet.
— Cóż on powiedział?
— Że moja droga Genowefa, dotkniętą jest chorobą serca.
— Ależ to niebezpieczne! rzekł Raul, głosem złamanym ze wzruszenia.
— Byłoby niebezpieczne, gdyby złemu na czas nie zaradzono, odrzekła pani de Garennes. Na szczęście tak nie jest... Doktór Loubet, zapisał receptę i ma nadzieję że za kilka dni anormalne te palpitacye ustaną zupełnie.
Pan de Challins na chwilę nie spuszczał z oczu Genowefy, która zauważyła jego bladość.
— Doktór ma słuszność, pani, wyszeptała aby uspokoić Raula... Czuję się dziś o wiele zdrowszą, jedynie tylko idąc cierpię cokolwiek, jest to reszta osłabienia.
Wicehrabia zbliżył spiesznie, aby podać ramię Genowefie i podtrzymywać ją.
Filip będący bliżej, uprzedził go.
Odmówić, było niemożliwem.
Genowefa przyjęła więc ramię Filipa, rzucając spojrzenie pełne żalu na tego, którego kochała.
Raul zmuszony był podać rękę swej ciotce, i obie pary weszły do parku. Pan de Garennes szedł naprzód prowadząc chorą.
Widząc ją posuwającą nogami po ziemi z wysileniem, Raul czuł łzy spływające mu po policzkach.
Otarł je nieznacznie.
— A więc mój kochany siostrzeńcze, zapytała go baronowa, jakże stoją twoje interesa?
Musiał oddalić smutne myśli, aby odpowiedzieć.
— Jesteśmy na dobrej drodze. Filip dokonał cudów, cudów zręczności prawdziwie. — Mam silne przekonanie, że wkrótce, dzięki jemu, odkryjemy prawdziwych sprawców zbrodni, tych co chcieli mnie zgubić.
— Po śniadaniu opowiesz mi to ze wszelkiemi szczegółami. — Muszę dowiedzieć się o najdrobniejszych szczegółach waszych poszukiwań... Nic na świecie, tyle mnie nie obchodzi, co twoja sprawa, drogi Raulu; ale powiedz mi, ten tajemniczy doktór Gilbert, czy dobrze was przyjął.
— Bardzo dobrze, obaj z Filipem możemy go tylko chwalić.
Zbliżano się do willi...
Genowefa ledwo dyszała...
Wszedłszy do przedsionka, na wpół zaduszona zmuszoną była upaść na krzesło.
Baronowa, jej syn i siostrzeniec otoczyli ją.
— Jesteś pani z pewnością więcej chora, aniżeli to chcesz okazać! zawołał Raul.
— Nie panie, zapewniam pana — wyjąknęła Genowefa.
— Zdajesz się pani być bliską zemdlenia.
— Zwykła palpitacya, zabrakło mi oddechu... To nic...
— Trzeba zjeść cokolwiek, moje dziecię, rzekła baronowa... Od rana nic w ustach nie miałaś... Śniadanie powróci ci siły... Już późno. Chodźmy do stołu
Młoda dziewczyna w stała i Filip podawszy jej znowu rękę, zaprowadził do sali jadalnej.
Raulowi serce się ściskało.
Stan jego ukochanej Genowefy, wzbudzał w nim straszną obawę.
Zwolna palpitacye uspokoiły się, i lekki różowy koloryt pokrył wybladłe policzki chorej.
Śniadanie trwało długo.
Po skończeniu, pani de Garennes rzekła do swej panny do towarzystwa:
— Teraz moje dziecię idź odpocząć i staraj się zasnąć... Jak przejdzie wielki upał, pójdziemy przejechać się po Marnie.
— Dobrze pani.
Genowefa wyszła.
— Jakto, mówił sobie, czyż nie będę mógł porozmawiać z nią na osobności choćby przez chwilę! ani nawet uścinąć ją za rękę i pokryjomu wsunąć mój list! Muszę znaleść jak i sposób.
— Otóż jesteśmy sami, — rzekła baronowa — mów więc mój kochany siostrzeńcze, — słucham...
Podczas opowiadania Raula, drżała.
Myśl o niebezpieczeństwach, na które Filip narażał się z takiem zuchwalstwem, mroziła krew w jej żyłach.
— Wiesz więc wszystko moja ciotko. — Cóż myślisz o sytuacyi? — zapytał pan de Challins skończywszy.
— Myślę tak jak i ty, że jest ona wyborną. — Trochę cierpliwości, a cel swój osiągniesz... Czy będą przeprowadzać dodatkowe śledztwo?
— Koniecznie! odrzekł Filip, jest to nieuniknione...
— Ale — odrzekła pani de Garennes, jeżeli pomimo to wszystko, nie uda się odkryć potwarców?
— To niemożliwe!!
— Przypuśćmy jednakże, że tak... Cóż się wtedy stanie?
— Decyzya uwalniająca z powodu braku czynu kary godnego, wydaną zostanie na korzyść mego kuzyna, o tem wątpić nie można.
— Ale ja chcę być sądzonym! zawołał Raul. — Oskarżenie i aresztowanie wiadome było całemu światu, chcę ażeby usprawiedliwienie podobny miało rozgłos...
— Pragnę tego zarówno jak i ty, ale sędziowie działają według siebie, i jeżeli izba oskarżająca pewną będzie twej niewinności, nie odda cię pod sąd przysięgłych, — rzekł adwokat.
— Uznanie brak u czynu karygodnego, nie dorównywa rehabilitacyi.
— Jestem tego samego zdania, a jednak, jeżeli decyzya taka zapadnie, trzeba będzie na niej poprzestać, w brak u czegoś lepszego...
Filip pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę w tym przedmiocie.
Wstał z krzesła i rzekł:
— Czy nie pokażesz matko, twej własności Raulowi. — Przyjechał tu, jak się zdaje, poraz pierwszy.
— Istotnie; odrzekła pani de Garennes, będę mu służyć za cicerone.
Obejrzenie to zaproponowane przez Filipa, bardzo było na rękę Raulowi.
Aby umożebnić wykonanie powziętego planu, potrzebował poznać rozkład domu i wszystkiego co do niego należy.
— Zacznijmy od wnętrza domu... rzekła baronowa.
I przeprowadziła Raula przez rozmaite pokoje stanowiące główny korpus mieszkania.
Wszedłszy na pierwsze piętro do pewnego rodzaju przedpokoju, w którym znajdowały się drzwi prowadzące do oszklonego korytarza, otworzyła te drzwi i rzekła:
— Oto jest pasaż łączący willę z pawilonem w którym mieszka Genowefa.
— A więc, zauważył Raul, Genowefa chcąc wyjść ze swego pokoju, musi przechodzić przez twój apartament ciotko?
— Nie, bynajmniej. Pawilon ma drzwi na dole wychodzące do parku. Pokażę ci je zaraz od zewnątrz, gdyż Genowefa, śpi zapewne, nie możemy więc wchodzić do jej pokoju.
Poczem baronowa zamknęła drzwi oszklonego korytarza.
Po obejrzeniu głównego korpusu domu, zeszli do ogrodu.
Raul zwrócił oczy na dodatkowy budynek.
— Więc to jest pawilon zajmowany przez pannę do towarzystwa? zapytał.
— Tak, jest bardzo wygodny, pozwalający osobie w nim mieszkającej być całkiem niezależną... Może wchodzić i wychodzić ile razy jej się podoba. Na teraz biedne dziecię nie może wcale korzystać z tej dogodności.
Czoło młodego człowieka zmarszczyło się, i rzekł:
— Czy wiesz moja ciotko, że panna Genowefa zmieniła się w sposób przerażający, od czasu waszego wyjazdu z Paryża!
— Rzeczywiście! — dodał Filip. — Myślę moja matko, że twoja panna do towarzystwa ma bardzo wątły organizm.
— Takiem jest zdanie doktora, odrzekła pani de Garennes. — Choroba ta objawiła się w sposób dziw nie nagły i gwałtowny... Byłam bardzo niespokojna, przyznaję... pomimo zapewnień doktora Loubet, i dodać muszę, że niepokoju tego nie pozbyłam się dotychczas.
Raul doświadczył bolesnego uczucia, jak gdyby stalowe ostrze przeszyło mu piersi.
Jednakże zapanował nad wzruszeniem i zapytał prawie pewnym głosem:
— Myślisz więc, moja ciotko, że niebezpieczeństwo istnieje.
Spojrzenie Filipa podyktowało baronowej odpowiedź.
— Chciałabym nie myśleć tak... ale obawiam się.
— Jakiegoż lekarza wezwaliście?
— Doktora Loubet, człowieka pełnego nauki i doświadczenia... Lekarz to wielkiego talentu, a przytem z sercem.
— Ostatecznie czy macie do niego zaufanie.
— Najzupełniejsze... Tak jak wszyscy w Bry-sur-Marne i całej okolicy.
— Nie trzeba się niepokoić bez przyczyny i widzieć wszystkiego w czarnych kolorach, rzekł Filip. Czy doktór Loubet obiecuje wyleczyć pannę Genowefę?
— Obiecuje to stanowczo.
— W takim razie jestem całkowicie uspokojony. Doktór nie może zobowiązywać tak lekkomyślnie...
Podczas gdy zamieniano te słowa, zwolna oddalono się od domu.
Weszli do parku, pani de Garennes chciała pokazać odwieczne drzewa swemu siostrzeńcowi. Lecz Raul nie był w stanie okazać zachwytu.
Myślał tylko o Genowefie, i mimo twierdzenia doktora, które Filip uważał lub też zdawał się uważać za tak uspokajające, nie mógł się pozbyć strasznego niepokoju, jaki duszę jego ogarnął.


XXXVII.

Przechadzając się dalej po parku, doszli do furtki, którą pani de Garennes, wraz ze swemi gośćmi i Genowefą weszła do parku przed parą godzinami.
Furtka ta zwróciła uwagę Raula.
— Zdaje mi się, że te drzwi wychodzą na brzeg rzeki, rzekł.
— Tak jest — odrzekła, bardzo to jest wygodnie dla spacerów łódką po rzece. Udano się ścieżką idącą wzdłuż muru.
Filip idąc dawał matce znaki porozumienia.
O dwadzieścia kroków od głównego korpusu domu, pani de Garennes zwróciła się do syna, który od pewnego czasu pozostał cokolwiek w tyle.
— Filipie — rzekła do niego — skorzystam z twej obecności, ażeby cię prosić, abyś rzucił okiem na anszlag mających się dokonać robót, który mi dziś oddano... — Raulu wszak pozwolisz nam oddalić się na jaki kwadrans...
— Choćby na pół godziny, kochana ciotko... odrzekł młody człowiek z pośpiechem. — Nie obawiaj się, ażebym się nie znudził. Użyję mej samotności, aby jeszcze raz przyjrzeć się pięknościom twojego parku...
— Idź więc moje kochane dziecię. W krótce powrócimy.
— Oh! nie śpieszcie się proszę.
— Chodź więc Filipie, ponieważ twój kuzyn pozwala mi zabrać cię.
Baronowa weszła do domu z synem, zaprowadziła go spiesznie do swego pokoju.
— Zrozumiałaś matko moje znaki, i znalazłaś sposób, ażebyśmy mogli pomówić sam na sam — rzekł Filip. — Było to koniecznem, gdyż potrzeba porozumienia się jest nagłą.
— Mów, — rzekła pani de Garennes.
— Od pierwszego rzutu oka spostrzegłem, że zaczęłaś pracować w naszym interesie, ale widzę się zmuszonym moja matko, uczynić ci pod tym względem pewien wyrzut.
— Wyrzut? powtórzyła baronowa z zadziwieniem.
— Jakiż to wyrzut?
— Działasz bez umiarkowania, dajesz zbyt silne dozy. — Genowefa doszła do takiego stanu osłabienia, że za dwa dni katastrofa mogłaby nastąpić. — Otóż ta śmierć tak szybka, byłaby niebezpieczną i mogłaby obudzić podejrzenia.
— Uspokój się; — pod tym względem nie mamy się czego obawiać.
— Jakim sposobem?
— To nie my działamy, tylko doktór Loubet.
— Nierozumiem cię moja matko.
— Zaraz ci wytłómaczę, doktór Loubet był tu...
— Mówiłaś mi o tem przed chwilą przy Raulu.
— Zapisał recepto...
— A więc...
— Receptę, która w każdym razie będzie naszem usprawiedliwieniem! Zaraz zobaczysz...
Boronowa otworzyła szufladę, wyjęła z niej kawałek papieru i podała swemu synowi dodając:
— Oto — jest — sam przeczytaj...
Filip rzucił okiem na papier.
— Czyżbyś matko opłaciła wspólnictwo tego człowieka? zapytał z widoczną niespokojnością.
— Strzegłabym się popełnić taką niedorzeczność! odrzekła baronowa, — a zresztą po co, kiedy doktora Loubet omyliły pozory... Poprostu wziął skutek za przyczynę... Digitalina pochłonięta przez Genowefę, wywołała palpitacye, w których doktór widział symptomata początku hypertrofii. — Skutkiem tego zaordynował leczenie digitaliną.
— Masz słuszność, moja matko... rzekł Filip z uśmiechem. — Poczciwy ten człowiek zastępuje nas w robocie.
— A więc widzisz!
— Ale ty matko zdwoiłaś dozę.
— Tak.
— Źle uczyniłaś... — Trzeba koniecznie działać małemi dozami, aż do chwili stanowczej, którą przyśpieszać strzedz się należy... Pozostańmy w granicach prawdopodobieństwa, w przeciwnym bowiem razie, doktór Loubet chociaż tak łatwy do wyprowadzenia w pole, skończy na tem, że go taki rezultat jego kuracyi zadziwi... A zatem jeżeli powiększasz dozę moja matko, powiększaj ją bardzo nieznacznie.
— Bądź spokojny.
— Przez osiem dni dawaj tylko po jednej kropli... Po tygodniu, po dwie, i nie powiększaj aż do chwili stanowczej, chybaby doktór sam dozę powiększył, co jest nieprawdopodobnem...
— Czy trzeba wezwać poraz drugi doktora Loubet?
— Koniecznie.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej, aby mógł naocznie skonstatować postęp choroby.
— Pomyłka jego jest atutem w naszej grze... Umiejmy go użyć.
— Poszlę po niego zaraz jutro.
— To będzie najlepiej i niech co dzień przychodzi.
— Będzie przychodzić.
— Teraz jeszcze jedna rzecz...
— Cóż takiego?
— Radzę ci matko schować tę receptę w pewnem miejscu, ażeby ją mieć zawsze pod ręką i okazać ją doktorowi, który przyjdzie skonstatować śmierć.
— Uczynię to... Czy to wszystko?
— Tak.
— Na mnie teraz kolej wypytywać cię.
— Słucham cię matko, lecz postaraj się być treściwą... Raul nie powinien domyślać się, że rozmowa nasza co innego ma na celu, jak sprawdzenie anszlagów przedsiębierców robót.
— Właśnie o Raulu chcę z tobą pomówić.
— I cóż masz mi o nim do powiedzenia?
— Czyś zauważył, jak on wydawał się uderzony zmianą Genowefy?
— Tak jest... I mnie to również uderzyło. Cóż z tego za wnioski wyprowadzasz moja matko?
— Kiedy na nią patrzy, dziwny wyraz przybierają jego oczy.
— Czyżbyś myślała, matko, że Raul zakochał się w twojej pannie do towarzystwa?
— Kto wie?
— Ależ to nie może być na seryo, moja matko. Raul z pewnością nie kocha się w Genowefie, interesuje się nią, tak jak i my się nią interesujemy, oto wszystko...
— Jeżeli tak jest, bardzo jestem z jego wizyty kontenta... widział starania, jakiemi otoczoną jest u nas Genowefa, i może o tem zaświadczyć... Cóż teraz myśli doktór Gilbert?
— To co chciałem ażeby myślał, jego podejrzenia rozproszyły się w zupełności.
— A jego poszukiwania Genowefy?
— Prowadzi je w dalszym ciągu — ale — ja się tem zajmuję?
— Czyżby miał być na śladzie?
— Nie jeszcze, ale może być lada chwila.
— W takim razie, nie rozumiem dla czego opóźniasz rozwiązanie. Jeżeli znajdzie Genowefę, powinien ją znaleść za późno.
Filip dziwnie się uśmiechnął.
— Bądź spokojną moja matko, rzekł wszystko jest przewidziane.
— Wyjaśnij mi...
— Niczego ci nie wyjaśnię... Brak nam czasu, zresztą na co? Miej we mnie zaufanie moja matko, i chodźmy połączyć się z Raulem.


Podczas gdy Filip z matką weszli do willi, pod pretekstem niby rozpatrzenia razem anszlagów antreprenerów, Raul szybko udał się w stronę pawilonu.
— Gdybym mógł zobaczyć Genowefę... Gdybym mógł z nią pomówić choćby przez chwilę, — mówił do siebie.
Zbliżył się do drzwi i chciał je otworzyć.
Drzwi były z wewnątrz zamknięte.
Obawa zwrócenia uwagi którego ze służących wstrzymywała go od pukania.
Zawiedziony, spojrzał w okna.
Okna były zamknięte.
— Jednakże muszę ją zobaczyć... szepnął młody człowiek. — Jeżeli nie dziś to jutro. — Główna rzecz uprzedzić ją.
Niedaleko od pawilonu znajdował się rodzaj salonu zieloności otoczonego szpalerami strzyżonemi według dawnej mody, tworzącemi jakby ścianę.
Na około tej sali ustawione były kamienne ławki.
Raul usiadł na jednej z nich, wyjął z kieszeni portfel i otworzył go.
Zawierał on przygotowany list.
— Nie ma potrzeby oddawać jej tego listu, myślał pan de Challins. — Powiem jej jutro to co je napisałem... Parę słów wystarczy:

Moja najdroższa,

Jutro wieczór wejdę do parku, o godzinie w pół do dwunastej. — Łatwo ci będzie wyjść z pawilonu, który zajmujesz sama, i przyjść połączyć się ze mną około furtki wychodzącej nad rzekę“. Miał podpisać, lecz wstrzymał się.
— Nie — rzekł — jeżeliby ten bilet zaginął, podpis mój skompromitowałby nas.
Wskutek tego, nic nie dodając, wyrwał kartkę, wziął kamień owinął go kartką i zbliżył się do pawilonu z zamiarem rzucenia drobnego szabru w szybę, aby tym sposobem zwrócić uwagę Gonowefy, a potem rzucić list.
W chwili kiedy zbliżał się do pawilonu, jedno z okien otworzyło się, i ukazała się w niem powiewna i pełna wdzięku postać młodej dziewczyny.
Raul położył rękę na ustach.
Genowefa odpowiedziała podobnym gestem.
Pan de Challins pokazał jej papier, który trzymał w ręku.
W tej chwili znajdował się blisko kolumny służącej za podstawę wazonu naśladującego brąz.
Panna do towarzystwa wskazała mu ten wazon i Raul włożył w niego papier zawsze z kamieniem we środku.
Czas był wielki.
Filip i pani de Garennes wychodzili właśnie z głównego korpusu domu.
Genowefa pozostała w oknie.
— I cóż drogie dziecię, zapytała baronowa, wypoczęłaś.
— Tak pani baronowo.
— A czy czujesz się na siłach dojść do łódki i przejechać się w naszem towarzystwie po Marnie?
— O! najzupełniej, pani baronowo.
— A więc zejdź tu do nas... Filipie — dodała dała pani de Garennes, zwracając się do syna i do siostrzeńca, pójdź z Raulem, weźcie wiosła i klucz od kłódki... Będziecie naszemi wioślarzami.
Dwaj młodzi ludzie poszli po wiosła i powrócili prawie natychmiast.
Genowefa wyszła z pawilonu, zbliżyła się do baronowej, która rzekła do niej:
— Oprzyj się na mnie, moja ślocznotko.
— Dziękuję pani, czuję się silną, zobaczy pani.
— Tem lepiej, idź więc obok mnie.
Młode dziewczę wydawało się ożywione i jak gdyby przeobrażone.
Reakcya nastąpiła, trwająca kilka godzin.
Całe towarzystwo skierowało się ku brzegom Marny.
Raul widząc młodą dziewczynę żywą i uśmiechniętą, uczuł ogromną radość ogarniającą całą jego istność.
Mówił sobie...
— Nie było to nic ważnego, niepokoiłem się bez potrzeby.
Doszli wkrótce do brzegu, do miejsca w którem łódka spoczywała wśród janowca, przytwierdzona do pala mocnym łańcuchem.
W parę minut Filip przygotował ją do wsiadania.
Baronowa i Genowefa zajęły miejsca w tyle łódki.
Dwaj kuzynowie usiedli na ławce wioślarskiej, silnie ujęli wiosła i poczęli pracować jak doświadczeni wioślarze.
W łodzi panowało milczenie.
Raul i Genowefa siedzący naprzeciwko siebie, ukradkiem zamieniali spojrzenia pełne czułości, i młoda dziewczyna cała zatopiona w tem milczącem upojeniu, zapomniała o wszystkiem, co tak niedawno jeszcze wycierpiała.
Na kilka tylko minut przed obiadem, wylądowano na brzegu Marny u stóp willi Róż.
Tym razem Genowefa nie odmówiła ramienia pani de Garennes, w czasie drogi przez park. Dłuższy pobyt na otwartem powietrzu znużył ją.
Podczas obiadu i wieczorem nie zaszło nic godnego uwagi.
O dziesiątej pożegnano się.
Genowefa udała się do swego pawilonu, po zamianie porozumiewających się spojrzeń z Raulem.
Filip z kuzynem udali się na stacyę kolei żelaznej, a pani de Garennes poszła zadać swojej pannie do towarzystwa, nową dozę trucizny.


XXXVIII.

W dniu tym, kiedy obaj kuzynowie przebywali w Bry-sur-Marne, Julian Vendame czasu nie tracił.
Nowa myśl, dążąca do uczynienia pobytu w pawilonie Morfontaine przyjemniejszym i mniej tajemniczym, przyszła mu do głowy. W skutek tego od rana udał się za kupnem rozmaitych przedmiotów.
Przedmioty te stanowiły najkompletniejsze przyrządy używane przez malarzy pokojowych, jako to: penzle, szczotki, olej, esencye kolorów, zwity papieru i t. p. Z tego wszystkiego zrobił pakiet, przewiózł na dworzec Północny i złożył w pakamerze.
Następnie udał się do Temple i zakupił całkowite ubranie zniszczone długiem używaniem.
Powróciwszy na ulicę Assas, zapakował swoją walizę i o czwartej udał się znowu na dworzec i wszystkie swoje bagaże wyekspedyował na pierwszy pociąg idący do Survilliers.
Nie potrzebujemy dodawać, że Vendame poddał powierzchowność swoją najzupełniejszej zmianie.
Peruka Z kręcącemi się włosami daleko ciemniejszego koloru, aniżeli jego własne, zmieniła go nie do poznania.
Na perukę tę włożył wysoką czapkę jedwabną.
Ubranie było podobne do używanego zwykle przez robotników, i nadawało mu powierzchowność mieszkańca paryzkich przedmieści.
Ponieważ dyliżans z Morfontaine, nie na każdy pociąg przychodził, zmuszony był zatem oczekiwać na następny.
Miał przed sobą dwie godziny czasu, z których skorzystał, ażeby się dowiedzieć o rozmaitych rzeczach, o których wiedzieć potrzebował.
W tym celu, zwracając się do naczelnika stacyi zapytał go:
— Wszak odbierasz pan tu depesze?
— Tak panie, a raczej przechodzą one tylko przez nasze biuro poczt i telegrafów do la Chapelle-en-Serval, a biuro to wysyła je do miejsca przeznaczenia.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu...
Julian pożegnał naczelnika stacyi i rzekł do siebie:
— Trzeba pójść do Chapelle-en-Serval... Dwie godziny wystarczą aż nadto, ażeby zajść tam i powrócić na czas.
I łotr poszedł drogą wiodącą do miasteczka, znajdującego się mniej więcej o czterdzieści minut drogi od Survilliers.
Biuro poczt i telegrafów znajdowało się w samym środku miasteczka.
Vendame zbliżył się do drzwi, chciał je otworzyć, lecz znalazł je z wewnątrz zamknięte.
Bardzo niezadowolony, zabierał się już do odejścia, gdy jakaś kobieta, oparta na ramie od okna domu do którego stukał, będąca właśnie zarządzającą biurem pocztowem, zatrzymała go słowami:
— Czego pan sobie życzy?
— Przyszedłem moja pani upraszać o pewne wyjaśnienie...
— Biuro jest zamknięte, w niedzielę południa, ale ja może będę mogła pana objaśnić. — O cóż panu chodzi?
— Chodzi mi o to: — Jestem malarzem, idę do Morfontaine na robotę, na rzecz mego majstra... który ma mi przysłać depeszę... Chciałbym wiedzieć w jakich godzinach, roznosiciele pani, wręczają depesze.
— U mnie chłopcy spełniają służbę roznosicieli depesz, mój panie... Jest ich dwóch, ale nie ma stałych godzin do rozsyłania telegramów do dalszych stron. — Jeżeli dzieciaki są w domu, jak tylko nadejdą depesze, zabierają je. W przeciwnym razie, czekamy na powrót którego z nich. — Dopłaca się za każdy kilometr odległości... Do Morfontaine chłopcy jadą dyliżansem.
— Jeżeli tak, to depesze można odbierać o każdej godzinie.
— O każdej godzinie, nie. W tej porze roku nasze biuro otwarte jest od ósmej rano, do pierwszej po południu, a potem od trzeciej do siódmej wieczorem, ale depesze, które przychodzą między szóstą a siódmą, posyłamy dopiero nazajutrz rano. — Na wsi to nie tak jak w Paryżu.
— Dziękuję pan i za jej uprzejmość...
Julian ukłonił się biuralistce i odszedł.
— Więc to dzieci roznoszą depesze... mówił do siebie powracając do stacyi i rozmyślając nad tem, co się dowiedział od biuralistki. — Bardzo łatwo podłapać i ogłuszyć takiego smarkacza... nie zdolnego obronić depeszy, którą mu powierzono... Ale w tej porze roku, mali roznosiciele przychodzą do Morfontaine jeszcze za dnia... Eh, zresztą w lesie, to łatwo pójdzie... Zamykają biuro o trzeciej... Do Morfontaine przyjeżdżają dyliżansem. — Dowiem się na stacyi o godzinach przybycia.
Przybywszy do Survilliers Julian zasięgnął wiadomości.
Dyliżanse kursowały do Morfontaine co trzy godziny, poczynając od siódmej rano.
Julian nie mógł spodziewać się nic korzystniejszego dla swoich zbrodniczych zamysłów.
— Wszystko idzie wybornie, rzekł do siebie.
Dyliżans ukazał się na czas przejazdu pociągu.
Vendame kazał zabrać swoje rzeczy i zażądał biletu:
— Musisz pan chyba usiąść, obok mnie, na koźle, odrzekł konduktor, wewnątrz wszystkie miejsca zamówione, nawet w kabryolecie.
— Bardzo dobrze, to mi się właśnie podoba, lubię powietrze. Tymczasem oczekując chwili odjazdu, możebyśmy napili się po kieliszku starki! Ja funduję...
Konduktorowie dyliżansów rzadko dają się prosić, kiedy podróżny ich zaprasza.
Konduktor z Survilliers nie stanowił bynajmniej wyjątku od ogólnej reguły; pół tuzina kieliszków zostało wychylonych w ciągu kilku minut.
Pociąg gwizdał.
Julian i woźnica zajęli miejsca obok siebie na koźle dyliżansu.
Wkrótce ciężki wehikuł natłoczony podróżnymi, poruszył się na drodze ku Morfontaine.
W la Chapelle-en-Serval kilka osób wysiadło.
Jak zwykle, na krótko dyliżans zatrzymał się się przed drzwiami oberży pod „Białym Koniem“.
Jalian przezornie odwrócił głowę, nie chcąc narażać się na poznanie.
Omnibus potoczył się dalej.
— Czy to dla kogoś z Morfontajne wieziesz pan te pakunki? zapytał konduktor Vendama.
— Nie, to moje...
— Pańskie! więc mieszkasz pan w Morfontaine?
— Nie, jestem malarzem pokojowym... jadę na robotę, moje przyrządy są w tym pakunku.
— Aha! jesteś pan malarzem pokojowym.
— Tak jest... i to niezgorszym, śmiem utrzymywać.
— U kogóż masz pan robotę?
— U pana Loiseau.
— Loiseau z Paryża? właściciela małego pawilonu?
— Właśnie.
— Ależ tam nikt nie mieszka, pawilon jest zamknięty...
— Wiem o tem dobrze, ponieważ mam klucze w kieszeni.
— A to co innego... Będziesz go pan odświeżał?
— Tak, od piwnic, aż do strychu.
— Będziesz pan miał mnóstwo roboty. Ten pawilon bardzo potrzebuje odświeżenia...
— Tak mi właśnie mówił właściciel.
— Czy pan Loiseau ma zamiar napowrót zamieszkać w Morfontaine?
— Sądziłbym raczej, że chce wynająć ten pawilon. Zdaje się, że od czasu śmierci żony, okolica tutejsza i pawilon obrzydły mu... nawet chętnieby sprzedał, gdyby kupiec się zdarzył... dla tego właśnie mam go odnowić.
— Czy pan sam masz całą tę uskutecznić robotę?
— Sam jeden... Będzie roboty na jaki miesiąc, albo i pięć tygodni.
— Tem lepiej! to mi dostarczy przyjemności trącenia się z panem od czasu do czasu.
— Przyjemność będzie po mojej stronie.
— Jesteś pan bardzo grzeczny! Czy będziesz pan powracał co wieczór do Paryża?
— Oh nie, toby nie było mi wcale na rękę! zawołał Vendame, śmiejąc się, — są tam przecie jakieś meble w tym pawilonie... przywiozłem z sobą pościel, będę więc tam sypiał.
— Tak to najlepiej, ale jakże ze śniadaniem i obiadem?
— A czy nie ma jakiej gargoty w Morfontaine?
— Jest tam oberża, gdzie ja się zatrzymuję, nie źle tam wcale przyprawiają, dosyć czysto nawet, zaręczam wam.
— Otóż to dla mnie wybornie, będę tam chodził na śniadania i obiady.
— A dziś, będziesz pan tam obiadować?
— Naturalnie, do licha, piekielnie jestem głodny!
— A więc wypijemy po zielonej, i razem zjemy obiad.
— Bardzo chętnie.
Julian wiele miał powodów, aby opowiedzieć tę swoją historyjkę konduktorowi.
Wszak była ona zbyt prostą i prawdopodobną, aby miała choćby najmniejsze obudzić podejrzenie.
Obcy, którego obecność w tej okolicy była wyjaśnioną, mógł najspokojniej w świecie pilnować drogi prowadzącej do willi doktora Gilberta.
Nagle woźnica konie zatrzymał.
— Otóż i pawilon, rzekł, trzeb a zdjąć wasze pakunki... Zejdźcie, będę wam podawał.
Vendame lekko skoczył na ziemię.
Konduktor wziął bagaże z wierzchu dyliżansu, i podawał mu je po kolei.
— Odnieście to do pawilonu... mówił dalej... Będę na was oczekiwać z absyntem u matki Robin, w oberży „Jana-Jakóba“, i każę położyć dla was nakrycie...
— To się rozumie. — W kwadrans najdalej stawię się.
Dyliżans odjechał.
Julian wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył drzwi pawilonu pana Loiseau...
Noc zaczynała zapadać...
Droga była pusta.
Wielkie lasy ze wszystkich stron zagradzające horyzont, tworzyły czarne masy, w pośród których zagłębiała się, jakby jakieś mniej ciemne przecięcie, długa aleja prowadząca do willi doktora Gilberta.
Vendame na tę aleję spojrzał wzrokiem nie dającym się opisać, rodzaj kurczu raczej aniżeli uśmiechu, wykrzywił mu usta, poczem wniósł do domu bagaże i zostawił je przy schodach.
— Jutro — wyszeptał — wypakuję to wszystko.
Na dziś dostatecznem będzie posłać sobie łóżko i położyć się spać.
Zamknąwszy drzwi na klucz, nędznik ten skierował się w stronę wioski.
Pawilon pana Loiseau, jak wiedzą czytelnicy, był całkiem odosobniony i zdala od wszelkich innych zabudowań, oddalony od Morfontaine mniej więcej na pół kilometra.
Julian z łatwością znalazł oberżę „Jana-Jakóba“, jak zwykle w niedzielę, przepełnioną gośćmi.
Konduktor dyliżansu czekał na niego przy drzwiach i zaraz przedstawił gospodyni domu, jako czeladnika malarskiego, mającego stołować się u niej przez miesiąc, albo i sześć tygodni, pani Robin zatem, chociaż bardzo zajęta, nadzwyczaj uprzejmie i pochlebnie przyjęła nowego klienta.
Dwaj od niedawna towarzysze, jedli obiad siedząc naprzeciwko siebie, poczem konduktor, mając jeszcze gdzieś jechać, poszedł zaprządz konie do dyliżansu, a Julian powrócił do pawilonu, w którym co najmniej kilka dni miał pozostać.
Przewidujący łotr, włożył wyjeżdżając z Paryża, pakiet świec do walizy.
Osadził je w dwa lichtarze, posłał łóżko, położył się i znużony po tak pracowitym dniu, zasnął snem głębokim...


XXXIX.

Przenieśmy się teraz do willi w Bry-sur-Marne.
Oto co się tam działo: Genowefa myślała o bileciku włożonym przez Raula w wazon stojący na kolumnie wprost pawilonu, w którym znajdował się jej pokój.
Zamierzała zabrać ten papier jak tylko baronowa de Garennes zostawi ją samą, lecz gwałtowne przesilenie, po wypiciu łyżeczki codziennego lekarstwa, pozbawiło ją sił.
Zdawało jej się, że paraliż opanowuje jej członki, a rozpalone żelazo, przeszywa jej piersi i wnętrzności.
Kiedy kryzys nareszcie przeszła, młoda dziewczyna chciała się podnieść. Lecz bez sił upadła na poduszki.
— Mój Boże... wyjąknęła z rozpaczą... nie mogę!.. nie mogę!..
Zwolna, bezładne pulsacye serca ustały, uczucie palenia stało się mniej okrutne, członki od zyskały giętkość.
Wtedy Genowefa mogła zsunąć się z łóżka na ziemię.
W łożyła pantofle, okryła się szlafrokiem i głowę obwiązała jedwabną chusteczką.
Tak ubrana a raczej okryta, wyszła z pokoju, idąc z ostrożnością, schodziła zwolna w ciemnościach po stopniach schodów.
Zeszedłszy na dół młode dziewczę, musiało zatrzymać się, aby odpocząć.
Pulsacye serca stawały się znowu nierówne i gwałtowne.
Oparła się o ścianę, aby nie upaść i obiema rękami przyciskała piersi.
Po chwili znowu się uspokoiła.
Wtedy Genowefa udała się do drzwi wychodzących na ogród, otworzyła je po cichu, i zrobiwszy dwa kroki, poczuła powiew chłodnego wiatru oświeżającego jej twarz.
Było to uczucie nadzwyczaj miłe, które ją ożywiło.
Wytężyła słuch, i niespokojne spojrzenie rzuciła na główny korpus domu.
Wszędzie panowała ciemność i cisza.
Baronowa zapewne spała oddawna.
Genowefa uspokojona, przebyła odległość dzielącą ją od wazonu zawierającego w swem wnętrzu list Raula.
Weszła na ławkę, stojącą obok wazonu, sięgnęła ręką i poczuła w palcach palcach papier, wzięła go szybko i powróciła do swego pokoju.
Przechodząc próg drżała i nowe palpitacye dusić ją zaczęły.
Taką była jej niecierpliwość, że pomimo strasznego cierpienia, zbliżyła się do lampki nocnej stojącej na stoliku przy łóżku, i przy słabem tem świetle, jednym tchem odczytała bilecik.
Przeczytane słowa wzbudziły w niej obawę.
— Przychodzić tu w nocy — szeptała z przerażeniem — co za nierozsądek! szaleństwo! Niewątpliwie nie mniej jak on gorąco pragnę tego widzenia! Chcę mówić z nim, słyszeć z ust jego, że mnie zawsze kocha, ale jeżeli nas wyśledzą, jeżeli nas podejrzą... cóż się wtedy stanie? Nie śmiem o tem myśleć. Ależ nakoniec, nie mogę mu przeszkodzić, aby tu przyszedł... nie mogę nawet odradzić mu... Przyjdzie... a ja... ja... pójdę do niego.
Genowefa położyła się i zasnęła rozmyślając z radością połączoną ze strachem o spotkaniu się z Paulem nazajutrz wieczór.
Nie potrzebujemy dodawać, że sen młodej dziewczyny był niespokojny.
Pomimo tego, nad ranem, spokój powrócił i zasnęła głęboko.
Suche uderzenie w drzwi jej pokoju, wychodzące na korytarz, obudziło ją.
— Proszę wejść, rzekła, podnosząc się, nawpół jeszcze śpiąca.
Pani de Garennes weszła:
— Oh, przebacz pani, wyjąknęła Genowefa, już jest tak późno, a ja jeszcze spałam.
— Pozostań w łóżku moje dziecię, rzekła baronowa z żywością. — Przyprowadzam ci doktora.
Istotnie, doktór Loubet, wezwany przez panią de Garennes, pozostał nieco w tyle.
Wszedł i zbliżył się do łóżka, na którym leżała panna do towarzystwa.
Od razu uderzyła go dziwna zmiana w twarzy młodej dziewczyny.
Wziął rękę zwieszoną po za łóżkiem, badał arteryę, zauważył silną gorączkę.
— Więc nie czujesz się lepiej moje dziecię? rzekł.
— Nie wiele lepiej, panie doktorze.
— A palpitacye?
— Nie ustały, — a nawet coraz są częstsze.
— Zawsze takie bolesne?
— Zawsze.
— Czy objawiają się peryodycznie, o tych samych mniej więcej godzinach.
— Zdaje się, że tak.
— A po zażyciu lekarstwa?
— Zdwajają się.
Stary lekarz przez chwilę siedział zamyślony.
Pani de Garennes z oczami wlepionemi w niego, usiłowała odgadnąć myśli.
Ponieważ milczał ciągle, zapytała
— Cóż o tem myślisz doktorze?
— Myślę, że należy na kilka dni wstrzymać się z dawaniem mikstury.
Baronowa zadrżała.
Przerwać dawanie lekarstwa, znaczyłoby to powstrzymać zadawanie trucizny.
A tem samem, dać czas doktorowi Gilbertowi do czynienia poszukiwań i odszukania może Genowefy! Nakoniec groziło to przegraniem partyi, tak zuchwale rozpoczętej, a której rezultat ostateczny zdawał się być niewątpliwym...
Doktór mówił dalej:
— Jeżeli pojutrze boleści się nie zmniejszą, i palpitacye nie będą rzadziej się przytrafiać, panna Genowefa ma dalej brać miksturę, i trzeba będzie dozę podwoić, to jest dwie łyżeczki zamiast jednej, i nie jak dotychczas, w wodzie, ale odtąd dawać trzeba w mleku. Tymczasem od dzisiejszego dnia przepisuję pannie Genowefie pić mleko kilka razy na dzień...
Druga część przepisu doktora, złagodziła złe wrażenie, jakie wywarła pierwsza na umyśle pani de Garennes.
Całkiem wypogodzona, odpowiedziała:
— Nic łatwiejszego, kochany doktorze, przepis zostanie wykonany z całą punktualnością.
— A więc pani baronowo, porozumieliśmy się. Zrozumiałaś mnie pani dobrze?
— Tak sądzę.
— Jeżeli dziś zdarzą się znowu boleści i palpitacye, czekać pani będziesz do pojutrza i robić tak jak zaordynowałem.
— Dobrze doktorze.
— Wybornie! Ach! jeszcze jedna ważna kwestya... jak się zachowuje żołądek?
— Dobrze, odpowiedziała Genowefa, jem z apetytem.
— A masz pani pragnienie?
— Bez przerwy, prawie.
— Mleko na to poradzi, nic zresztą nie ma w tem nic niepokojącego, ponieważ pragnienie to wywołane jest trochą gorączki, którą pani masz... Nie niepokój się pani... Uzbrój się w zapas odwagi i cierpliwości, ponieważ to długo może potrwa... Ciepła temperatura będzie dla pani korzystną. Przechadzaj się zwolna po słońcu, ale zakrywając głowę parasolką... Do widzenia, niedługo...
— Do widzenia panie doktorze.
Stary doktór wyszedł z baronową.
— Bardzo jest zmienioną, nieprawdaż? rzekła, kiedy uważała, że chora nie może już usłyszeć jej głosu.
— Bardzo zmieniona, tak jest pani.
— Co pan myślisz o jej stanie?
— Myślę, że jest niebezpieczny.
— Ależ przecie nie bez nadziei?
— Jeżeli bóle trwać będą, uważać będę sytuacyę za bardzo niepokojącą, zaledwie mieć będę nadzieję pomyślnego rezultatu.
Baronowa wzniosła ręce ku niebu, ze wzruszeniem cudownie odegranem, i zawołała głosem zdającym się być przesiąkniętym łzami i złamanym rozpaczą:
— To biedne, drogie dziecko, miałoby być skazane bez ratunku! taka młoda! taka śliczna!! Czyż to podobna?
— Na nieszczęście, jest to bardzo możliwe! — Choroba czyni postępy do tego stopnia szybkie, że zadziwia naukę. — Mówię pani szczerze... Chociaż nie mam zwyczaju alarmować, widzę stan rzeczy w czarnych kolorach.
— Powrócisz jutro doktorze?
— Nie, chyba mnie pani zawezwiesz. Rób pani tak, jak mówiłem, jak na teraz nic innego poradzić nie można.
Stary doktór odszedł.
Pani de Garennes uśmiechnęła się.
Boleści nie ustaną, była tego pewną, ponieważ nie przestanie truć Genowefy.
Dzień ten wydawał się Genowefie niesłychanie długim.
Skazówki zegaru zdawały się stać w miejscu.
Po południu, według polecenia doktora, przechadzała się w towarzystwie baronowej.
Upał był duszący.
Ciężkie chmury, miedzianego koloru, zwolna przesuwały się po horyzoncie, zapowiadając na wieczór gwałtowną burzę.
Po kwadransie przechadzki, Genowefa, której gorączka nie ustępowała, zmuszoną była usiąść; nie mogła się dłużej utrzymać na nogach.
— Może masz pragnienie moja droga? zapytała ją pani de Garennes.
— Oh, tak bardzo mi się pić chce. Pali mnie w gardle.
— Czy chcesz napić się trochę mleka?
— Zdaje się, żeby mi to bardzo dobrze zrobiło.
— Przyniosę ci.
— Oh! pani, jakże jesteś dobrą.
— Pozostań tu, zaraz powrócę.
Baronowa szybkim krokiem udała się do domu.
Po pięciu minutach powróciła, niosąc na talerzu, filiżankę napełnioną mlekiem, a ręka tej nędznicy nie zadrżała podając swej nieszczęsnej ofierze, ten napój, w który wlała truciznę.
Była to dobrze zahartowana dusza! Genowefa wzięła filiżankę, wychyliła ją do dna, i głęboką wyraziła wdzięczność swemu katowi.
Boleści powróciły nie tak prędko jednak, jak zwykle, palpitacje dały na siebie oczekiwać, lecz nakoniec rozpoczęły się na nowo, i Genowefa zmuszoną była wrócić do domu.
W miarę jak się zbliżał wieczór, groźne chmury, coraz gęstsze, zbierały się nad Marną.
Kilka uderzeń piorunu dało się słyszeć zdala i uragan wybuchnął z ogromną siłą.
Irytacya nerwowa Genowefy stawała się z każdą chwilą coraz gwałtowniejszą, i nie uspokoiła się, aż bardzo późno wieczorem, kiedy burza ustała, po zalaniu całej okolicy potokami wody, niszcząc wszystko i wyżłabiając na drogach głębobie doły.
O szóstej, w chwili kiedy uragan wściekle się rozpasał, pani de Garennes weszła do pokoju Genowefy i zapytała ją, czy zejdzie na obiad. Genowefa odpowiedziała:
— Uwolnij mnie pani, proszę... napiłabym się tylko trochę mleka.
Baronowa postawiła przy łóżku karafkę pełną mleka, wraz z filiżanką i wyszła z pokoju.
Cokolwiek po dziesiątej powróciła.
Genowefa udawała że śpi.
Pani de Garennes wyszła na palcach.
Zaledwie drzwi za sobą zamknęła, kiedy chora podniosła się na łóżku i spojrzała na zegar.
Zegar wskazywał kwadrans po dziesiątej.
— Mam jeszcze dość czasu... myślała Genowefa.
Wstała z ostrożnością, ubrała się nie śpiesząc, otworzyła jedno z okien i czekała.
Niebo było jeszcze zachmurzone, a tem samem bardzo było ciemno.
Kilka gwiazd błyskało od czasu do czasu, w przerwach między chmurami, i natychmiast znikało.
Wiatr silny poruszał gałęzie drzew wydające jakiś odgłos melancholiczny.
Raul w liście napisał, że będzie w parku o w pół do dwunastej.
Genowefa przy świetle lampki nocnej, odczytała raz jeszcze bilecik i schowała go do kieszeni sukni.
— Trzeba jeszcze trochę poczekać.
Zegar w Bry-sur-Marne uderzył w pół do jedenastej.
Wiatr zachodni przyniósł odgłos zegaru jasno i wyraźnie aż do pawilonu.
W tej samej właśnie chwili pociąg paryzki zatrzymał się na stacyi Nogent.
W liczbie podróżnych którzy wysiedli znajdował się pan de Chaliins.
Młody człowiek wyszedł ze dworca i skierował swe kroki na drogę prowadzącą do mostu Bry.
Iść było bardzo trudno.
Potoki wody podczas burzy, wyżłobiły i napełniły błotnistą wodą szosę i boczne drogi.
Raul zmuszony był iść z nieskończonemi ostrożnościami, aby nie upaść, i aby nie przyjść na schadzkę zmoczony po pas, grunt bowiem bardzo był śliski.
Nakoniec doszedł do mostu, gdzie już droga była znośniejszą.
Jedenasta biła, kiedy zbliżał się do drogi do holowania, idącej wzdłuż brzegu Marny z jednej strony, a z drugiej około muru granicznego własności pani de Garennes.
Trawa była wysoka i droga gliniasta.
Młody człowiek, literalnie brodził w błocie.
Nakoniec przybył do drzwiczek parku, zmierzył zmrokiem wysokość muru i przekonał się, że nawet rozpędzając się, nie podobna mu będzie dostać rękami do jego szczytu.


XL.

Raul szedł wzdłuż muru, mając nadzieję znaleść miejsce w którem mógłby przebyć mur, i jakoż znalazł je wkrótce.
Przewoźnicy obowiązani utrzymywać drogę do holowania statków, złożyli przy murze kilka taczek kamieni tworzących stos wysoki blisko na metr.
Pan de Chaliins wszedł na te kamienie, wyciągnął ręce ku wierzchołkowi muru i zdołał uchwycić jego szczyt.
Rzucił na około siebie badawcze spojrzenie, starając się przejrzeć ciemności. Brzegi rzeki i droga do holowania były puste zupełnie.
Wtedy narażając się na pokaleczenie palców i połamanie paznogci, zaczepił się o wierzch muru i siłą pięści podniósł się.
Był on nerwowym, zręcznym, i pełnym siły.
Od pierwszego skoku znalazł się siedzącym konno na murze i skoczył śmiało do parku.
Upadł w gęstwinę, gdzie nogi jego wyżłobiły ślad głęboki w rozmiękłym od deszczu gruncie, przedarł się przez krzaki, później przez drugą gęstwinę, pozostawiając wszędzie za sobą ślady swego przejścia.
Nakoniec doszedł do salonu zieloności i zbliżył się do drzwi, przy których Genowefa miała się z nim połączyć.
Od tych drzwiczek prosta aleja prowadziła do willi.
Młody człowiek przyszedł o kwadrans za wcześnie.
Nie miał odwagi czekać nieruchomy w miejscu schadzki.
Serce mu biło gwałtownie, drżał z gorączki myśląc, że tak mała tylko odległość oddziela go od pawilonu, w którym znajduje się jego ukochana.
Starając się stłumić odgłos kroków, poszedł wzdłuż alei, badając wzrokiem ciemności, i patrząc czy Genowefa nie idzie na jego spotkanie.
Słabe światełko, lampki nocnej, dawało się spostrzegać, przez na wpół otwarte żaluzye.
Raul w miarę jak się zmniejszała odległość, coraz bardziej zwalniał kroku.
W chwili przybycia do złamanej kolumny służącej za podstawę wazonowi, w który poprzedniego dnia rzucił bilet, zatrzymał się.
Lekki szelest, nieznaczny prawie, uderzył jego słuch.
Zwrócił oczy na drzwi pawilonu.
Drzwi te otworzyły się i ukazała się w nich Genowefa.
Pan de Challins rzucił się na jej spotkanie.
Genowefa ujrzawszy niespodzianie wicehrabiego, o którym myślała, że znajduje się na drugim końcu parku, wydala przytłumiony okrzyk, wyciągnęła ręce i zemdlała.
Raul zaledwie miał czas pochwycić ją w objęcia, aby niedopuścić, żeby nie upadła na wznak, podniósł, wziął na ręce, wszedł do pawilonu i położył ją na sofie, którą blade światło gwiazd pozwoliło mu dojrzeć.
Nakoniec zamknął drzwi i powrócił do młodej dziewczyny, która zaczęła odzyskiwać przytomność.
— Genowefo, droga Genowefo, mówił półgłosem przyciskając do serca jej ręce, jesteśmy znowu z łączeni... Otwórz oczy... Słuchaj mnie... Przemów do mnie!..
Z kolei Genowefa otoczyła rękami, ramiona pana de Challins i przyłożywszy usta do ucha młodego człowieka, szeptała mu na wpół zamarłym głosem.
— Raulu mój najdroższy... Ah! teraz mogę umrzeć...
Wicehrabia zadrżał pod wpływem palącego oddechu młodego dziewczęcia. Słuchając słów przez nią wymówionych, serce mu się ścisnęło.
— Umrzeć! powtórzył, dla czegóż mówisz o śmierci, kiedy się kochamy?
— Źle czynię... Powinnam tylko myśleć o szczęściu, którego teraz doświadczam! Kochasz mnie, wszak prawda Raulu? Kochać mnie będziesz zawsze?
— Zawsze! Z całej mojej duszy! Kochać cię będę całe moje życie! A ty, czy także kochać m nie będziesz?
— Czy kochać cię będę? czy kocham cię? rzekła Genowefa, biorąc Paula za ręce i przyciskając je do swego serca. Czujesz jak mi serce bije. Bije dla ciebie... Dla ciebie tylko jedynego! Radość dusi mnie... Nigdy nie czułam się tak szczęśliwą...
— A jednakże cierpisz?
— Oh nie, nie w tej chwili! Być zdala od ciebie, to było mojem cierpieniem.
— A jednakże, droga Genowefo, samaś tego żądała...
— Ja? zawołała młoda dziewczyna.
— Tak jest. — Czyliż nie błagałem cię, abyś pozostała w Paryżu.
— Prawda, ale nie mogłam przyjąć tego sposobu pozostania w Paryżu, jaki mnie proponowałeś. Dobrze uczyniłam wyjeżdżając — cóż znaczy chwilowe rozłączenie? Oto jesteś przy mnie, widzę cię, kochasz mnie. — Będziemy mogli znowu się zobaczyć w ten sam sposób, — wszak powrócisz, nieprawdaż?
— Oh! tak — powrócę!
— Może to nie dobrze — rzekła młoda dziewczyna, opierając głowę na ramieniu pana de Challins.
— I cóż w tem mogłoby być złego?
— Jeżeliby nas zeszli razem... samych.. w nocy... byłabym zgubiona...
— Nie mogłabyś nią być, ponieważ będziesz moją żoną, uwielbianą żoną.
— Twoją żoną! Ach! chcę żyć... chcę wyzdrowieć, i wyzdrowieję bardzo prędko, jeżeli będziesz często przychodził. — Mówmy o tobie Raulu... To oskarżenie.. ten sąd...
— Wszystko dobrze idzie... moja najdroższa... Niedługo będę panem samego siebie, będziemy się mogli kochać w oczach całego świata, a świat cały przyklaśnie naszej miłości.
Raul w krótkich słowach opowiedział kroki poczynione przez doktora Gilberta, Filipa i przez niego samego, i tak zakończył:
— Widzisz więc moja ukochana, należy mieć ufność i odwagę... odwagę na teraz, ufność na przyszłość. — Kiedy będziemy wolni oboje, prędko ozdrowiejesz. — Doktór Gilbert jest uczonym lekarzem, i mam do niego takie zaufanie, że pragnąłbym przyprowadzić go tu, aby cię leczył.
— Jak możesz o tem myśleć! rzekła Genowefa z żywością.
— Dla czegóż bym nie miał myśleć o tem?
— Byłoby to wyjawić, to co pragniemy nateraz utrzymać w tajemnicy... A zresztą po co? Od chwili kiedy głos twój słyszę, kiedy trzymam twe ręce w moich, czuję się lepiej, przybywa mi życia.
Raul objął ramionami młodą dziewczynę i przycisnął ją do swego serca.
Trzecia godzina wybiła na zegarze, w pokoju na pierwszem piętrze.
Genowefa zadrżała.
— Już trzecia! szepnęła z niespokojnością.
— Dzień się zbliża... Raulu, trzeba nam się rozstać.
— Tak najdroższa, ale powrócę. — Wkrótce, nieprawdaż?
— Tak jest wkrótce...
— Kiedy?
— Pojutrze, o tej samej co dziś godzinie.
— Bądź ostrożny.
— Nie obawiaj się niczego.
Dwoje zakochanych z trudnością zdołało rozerwać złączone ręce i wypowiedzieć stanowcze pożegnanie, lecz rozsądek nakazywać rozłączyć się.
Raul po raz ostatni złożył pocałunek na czole swej ukochanej, śpiesznie wyszedł.
Młoda dziewczyna śledziła go tęsknym wzrokiem, aż do chwili, kiedy osoba jego zniknęła w cieniu wielkich drzew, poczem zamknęła drzwi pawilonu, wróciła do swego pokoju, rozebrała się, położyła do łóżka i zasnęła z nadzieją w sercu.
Przyjechawszy z Paryża do Bry-sur-Marne, panu de Challins nie przyszło na myśl, zapytać się, czy podczas nocy chodzą pociągi. Przybywszy na dworzec do Nogent, znalazł drzwi zamknięte.
Jeden z urzędników idący na służbę objaśnił go, że najbliższy pociąg odchodzi o szóstej rano.
Trzebaby zatem było czekać jeszcze dwie godziny, co najmniej, przechadzając się w okolicach dworca.
Raul powiedział sobie, że lepiej uczyni idąc pieszo do Paryża, i odważnie puścił się w drogę.
Po trzech godzinach marszu, wszedł na ulicę Saint-Dominique, położył się znużony długą drogą.


O wschodzie słońca, chmury zegnane przez uragan szalejący nocy poprzedniej, zniknęły.
Słońce jaśniało na czystem niebie, a ukośne jego promienie wysuszały cieniste aleje parku Bry-sur-Marne.
Pani de Garennes zwykle wcześnie wstawała.
Zanim udała się do pokoju swej panny do towarzystwa, przyszło jej na myśl przejść się po parku, aby odetchnąć świeżem rannem powietrzem.
Baronowa szła zwolna, myśląc o Genowefie z oczami ku ziemi zwróconemi. Idąc kolistą aleją, do której podczas nocy widzieliśmy wchodzącego Raula, po przebyciu muru, wzrok jej machinalnie padł na brzeg trawnika okalającego klomby.
Nagle zatrzymała się.
Spostrzegła na ziemi zmiękczonej głębokie ślady nóg.
Bardzo zadziwiona, cokolwiek nawet przestraszona. chciała zbadać gdzie te ślady zaczynały się, i szukała ich oczami w gęstwinie krzaków, wśród liści oberwanych i połamanych gałęzi.
Obszedłszy w około klomby, baronowa odnalazła ślady na piasku sąsiedniej alei i w krzakach rosnących wzdłuż muru parku, i nie straciła ich z oczu, aż przy miejscu w któreni odłamki gruzu i wapna wskazujące świeże wdzieranie się po murze, okrywały ziemię.
Obok tych odłamków, ślady nóg głębsze były od innych.
— Ktoś wchodził tu tej nocy... rzekła do siebie pani de Garennes. Przebył mur tu... Któż to taki? Złodzieje być może...
Uzbroiwszy oczy lornetką, pochyliła się, aby bliżej i uważniej przypatrzeć się śladom.
— Noga bardzo mała, elegancka i dobrze obuta, ślady te pozostawiła, mówiła dalej. — Człowiek, który wszedł tu, wdrapując się przez mur, miał na nogach buty od dobrego szewca... Co to może znaczyć?
W nadziei znalezienia rozwiązania tej zagadki, baronowa poszła aż do małej furtki, otworzyła ją i iść zaczęła po brzegu Marny wzdłuż muru parku.
Na trawie zgniecionej spostrzegła ślady błota.
Szła za temi śladami aż do stosu kamieni, które dozwoliły Raulowi wspiąć się na mur.
Po za tem trawa nie była już zgniecioną, ani też obłoconą.
— Tu więc przebył mur! pomyślała pani de Garennes... Ależ to dziwne!
Weszła do parku z zamiarem pokazania ogrodnikowi swego odkrycia.
Około trawnika spotkała swoją pannę służącą, niosącą dzbanek zapełniony mlekiem po brzegi.
— To mleko dla panny Genowefy? zapytała jej.
— Tak, pani baronowo.
— To dobrze, sama jej zaniosę.
Pani de Garennes wzięła dzbanek, udała się do głównego korpusu willi na pierwsze piętro, przebyła oszklony korytarz prowadzący do pawilonu, i weszła do pokoju młodej dziewczyny.
Genowefa tak jak poprzedzającego dnia, na odgłos otwierających się drzwi, obudziła się i podniosła się na poduszkach.
Od pierwszego rzutu oka, baronowa zauważyła spokój na uśmiechniętej twarzy swojej panny do towarzystwa, która zdawało się odzyskała cokolwiek sił.
— Jak się zdaje, dobrze spałaś, moje drogie dziecię, rzekła pieszczotliwym głosem i tonem hypokryckiej pieczołowitości.
— Tak pani, i dziś rano czuję się bardzo silną.
— Bogu niech będą dzięki! Ale nie należy zbytecznie ufać tej dzielności! Odpocznij jeszcze... Dam ci filiżankę mleka.
Baronowa przelała w karafkę mleko z naczynia, które przyniosła.
Napełniła filiżankę, umieściła ją na nocnym stoliku, i zeszła na dół.
Żaluzye były zamknięte.
Otworzyła je.
Słońce nagle oświeciło promieniami mały pokoik, w którym Raul z Genowefą niedawno jedno obok drugiego, przeżyli kilka godzin szczęścia. Baronowa de Garennes spojrzała na około siebie i nie mogła powstrzymać gestu zdumienia.
Na woskowanej posadzce ujrzała mnóstwo śladów tego białawego błota, przyczepiającego się do podeszew na brzegach Marny, kiedy grunt jest rozmokły wskutek deszczu lub wylewów..
Ślady błota szły od drzwi, aż do kanapy.


XLI.

— A cóż to znowu znaczy? poszepnęła pani de Garennes blednąc. — Ten nocny włóczęga, który przelazł przez mur parku, był aż tu? — Cóż się to dzieje w moim domu, bez mojej wiedzy? Genowefa przyjmuje kogoś, to nie ulega wątpliwości — ale kogo?
Nagle prawie pod sofką, na której Raul położył zemdloną Genowefę, spostrzegła zgnieciony papier.
Szybko schyliła się, wyciągnęła rękę i papier podniosła.
Chociaż nakreślone ołówkiem, litery pozostały wyraźne: Baronowa odczytała z łatwością te słowa:

Moja najdroższa!
Jutro wieczór wejdę do parku o godzinie wpół do dwunastej. Łatwo ci będzie wyjść z pawilonu, który zajmujesz sama i przyjść połączyć się ze mną, około furtki wychodzącej na brzeg rzeki“.

— Ah! chytre stworzenie! rzekła baronowa stłumionym głosem. Ma kochanka, i to kochanka ośmielającego widywać się z nią tu, w moim domu. Ależ to szczyt zuchwalstwa i bezczelności. — Nieznani tego pisma. — Człowiek dostający się do tego domu nocną porą, mógłby odgadnąć co się tu dzieje, podpatrzyć moją tajemnicę! Kto on jest? Muszę się o tem dowiedzieć... I dowiem się...
Pani de Garennes wsunęła list do kieszeni, i ułożywszy swoją twarz tak, aby nie dać poznać gniewu jaki ją opanował, weszła na pierwsze piętro.
Genowefa siedziała na łóżku, zamierzając wstać.
— Wstajesz już moje dziecię, zapytała baronowa, ze zwykłą udaną słodyczą.
— Oh! tak pani, już wielki czas.
— Nie ma nic pilnego.
— Wstydzę się istotnie tak być leniwą.
— Spoczywać, kiedy się jest chorą, nie nazywa się to lenistwem. — Dobrze noc przepędziłaś?
— Wybornie.
— I nie miałaś palpitacyi?
— Kilka tylko razy, lecz nie tak często jak zwykle i nie tyle gwałtowne. — Cierpienia moje wkrótce zdaje się, ustaną zupełnie, i będę mogła rozpocząć na nowo moją służbę przy pani...
— Tem lepiej, moja najdroższa, lecz nie uwodź się pozorami powrotu sił, — znasz przysłowie: Kto idzie powoli, dalej zachodzi.
Baronowa wyszedłszy z pokoju Genowefy, zeszła na dół do swego mieszkania, wzięła arkusz papieru, i drżącą ręką nakreśliła słowa następujące:

Filip de Garennes, ulica Assas, Paryż, przyjeżdżaj do Bry zaraz po odebraniu depeszy. Pilne“.
Baronowa de Garennes“.
Zadzwoniła na służącego i rzekła mu:

— Depeszę tę do Nogent, do biura telegraficznego, natychmiast, chwili nie tracąc.
Służący odszedł, baronowa zaś poszła do ogrodu wyszukać Hieronima, starego ogrodnika.
Znalazła go bardzo zajętym pielęgnowaniem krzaku fuksyi.
— Piękny czas, pani baronowo, rzekł kłaniając się — burza zeszłej nocy zrobiła wprawdzie wiele szkody w kwiatach, ale potrzebowały one bardzo dobrego polania. — Woda doskonale im zrobiła... Teraz ziemia przynajmniej jaki tydzień będzie wilgotną.
— Ta zmokła ziemia, odrzekła pani de Garennes, pozwoliła mi dostrzedz przed chwilą, że ktoś wdzierał się w nocy do parku.
Ogrodnik zrobił wielkie oczy i wydał okrzyk zadziwienia.
— Do parku! Ktoś wchodził do parku w nocy!! zawołał nareszcie uderzając w dłonie, Oh! gdybym go...
— Ciszej!! przerwała baronowa... Nie podnoś głosu! To czego się dowiedziałam, musi pozostać w tajemnicy... Nie należy przestraszać ludzi w domu, ale chodź ze mną pokażę ci, że się nie myliłam.
Hieronim poszedł za baronową, mrucząc pod nosem.
— Czyż to podobua, wielki, święty Boże! czyż to podobna!!
Pani de Garennes zaprowadziła go do alei, gdzie spostrzegła pierwsze ślady kroków.
— Patrzaj — rzekła, wskazując na odciśnięcia.
Ogrodnik przyglądał się zdumiony.
— Na honor to prawda, wyjąknął, dalibóg prawda! Ktoś przyszedł zrywać nasze owoce.
— Albo okraść mnie — odrzekła baronowa.
— To bardzo być może. — Ale którędy ten łotr się tu dostał?
Pani de Garennes otworzyła furtkę i zaprowadziła Hieronima, na drogę nadrzeczną do kupy kamieni.
— O to co pozwoliło mu wdrapać się na mur, a potem do parku.
— Niewątpliwie wlazłszy na tę kupę kamieni, mógł się schwycić za wierzch muru. — Natychmiast idę uprzedzić władzę, mera i strażnika.
— Zabraniam ci tego, powtarzam ci, że nie życzę sobie żadnych robić alarmów. — Ostatecznie nic nie ukradziono. A to rzecz najważniejsza... Namyślę się jeszcze.
— Niech tak będzie, jak pani baronowa rozkazuje, — odrzekł Hieronim. Ale gdybym ja tu był w parku, z dobrą strzelbą, nabitą grubym śrutem, wtedy kiedy ten łotr tu przechodził, wsadziłbym mu z przyjemnością cały nabój niżej krzyża!
Słysząc ogrodnika mówiącego o strzelbie, pani de Garennes uśmiechnęła się sardonicznie.
Pokręciła głową i powtórzyła tylko:
— Namyślę się.
Poczem wszedłszy z Hieronimem do parku, furtkę zamknęła za sobą na klucz.
— A zatem zrozumiałeś dobrze, rzekła, nikt nie powinien wiedzieć, że ktoś dobrał się do parku dzisiejszej nocy przez mur.
— Pani baronowa może być spokojną... Będę niemym jak ryba, i oczekiwać będę rozkazów pani baronowej.
Hieronim powrócił do swych kwiatów, a pani de Garennes do swego apartamentu.
Na śniadanie ukazała się Genowefa.
Siły, które jak jej się zdawało, powróciły, zdradziły ją. Czuła się bardziej znużoną i słabszą, a niżeli dnia wczorajszego.
Palpitacye powróciły bolesne i zaduszające.
Cierpienia doświadczane przez młodą dziewczynę, zostawiały widoczne ślady na jej bladych licach.
Jadła zaledwie cośkolwiek z trudnością, lecz zato wypiła filiżankę mleka, do którego baronowa wlała dwie krople digitaliny.
Śniadanie zaledwie miało się ku końcowi, kiedy odgłos dzwonu przy drzwiach kraty willi dał się słyszeć.
Kilka chwil później, służący oznajmił przybycie pana Filipa de Garennes.
Filip uściskawszy matkę, zapytał Genowefę z wyrazem żywego zainteresowania:
— Jakże, czy pani lepiej się czuje, panno Genowefo?
— Dziś z rana, mogłabym panu odpowiedzieć: tak! — odrzekła panna do towarzystwa, z melancholicznym uśmiechem — sądziłam się być wyleczoną.
— A teraz?
— Teraz widzę, że zbyt prędko powzięłam nadzieję... czuję się bardzo osłabioną i mocno cierpię.
Mówiąc te słowa Genowefa z bladej stała się siną.
Obiema rękami schwyciła się za piersi.
Jej oczy zdawały się chwiać, podczas gdy z ust półotwartych wydobywały się głuche jęki.
Wkrótce potem dostała ataku konwulsyi.
Podczas tej kryzys trwającej kilka minut, baronowa wraz z synem ratowali swoją ofiarę, i udawali nadzwyczajną pieczołowitość, lecz ani śladu litości, stan nieszczęsnego dziewczęcia nie wzbudził w sercach jego katów.
Wkrótce przyszło uspokojenie i Genowefa mogła choć z trudnością zawlec się do swego pokoju wsparta na ramieniu baronowej.
Kiedy pani de Garennes powróciła do syna, który pozostał w pokoju jadalnym, pierwsze jej słowa były.
— Na szczęście nadchodzi chwila, w której zostaniemy uwolnieni od tego zepsutego i chytrego stworzenia!
— Zepsutego i chytrego! powtórzył Filip zadziwiony. — Cóż to znaczy?
— Poprostu, że oszukaliśmy się, biorąc ją za uczciwą dziewczynę!
— A więc nią nie jest?
— Do tego stopnia, że przyjmuje kochanka tu, wśród nocy, w moim domu!
— Kochanka! zawołał młody człowiek.
— Tak jest kochanka.
— Czy jesteś tego pewną, moja matko?
— Posiadam dowód...
— Jakiż to dowód?
Pani de Garennes pokrótce opowiedziała synowi o tem, co tak niedawno odkryła.
— Widziałaś ślady kroków, tego nie zaprzeczam, — odrzekł młody człowiek, ktoś wkradł się do parku, to także niewątpliwe... ale czyż ten człowiek był tu dla Genowefy?
— Jakże wytłómaczysz błotniste ślady nóg w dolnym pokoju pawilonu?
— Człowiek ten wszedł do pawilonu, ale to jeszcze nie znaczy, ażeby Genowefa miała do niego schodzić.
— Schodziła.
— Jakim sposobem wiesz o tem?
— Czytaj to.
Pani de Garennes podała swemu synowi list, którego treść znamy, Filip rzucił na niego okiem i brwi zmarszczył.
— Istotnie, rzekł, to nie zostawia żadnej wątpliwości. — Niebezpieczeństwo istnieje rzeczywiście.
— Czy znasz to pismo?
— Nie sądzę... Nie przypomina mi ono żadnego.
— A jeżeli ten bilet pisał Raul?
Pan de Garennes wzruszył ramionami.
— Oto już dwa razy, jak mówisz mi moja matko o Raulu, z powodu Genowefy, i to bez żadnego według mnie realnego powodu... Przeczytaj ten bilet raz jeszcze... Mój kuzyn znający Genowefę od kilku dni zaledwie, czyżby mógł wyrażać się z taką poufałością? Tego niepodobna przypuścić... Genowefa wyznała ci, że kocha kogoś... Musi to być ów nieznajomy, którego przyjmuje...
— Jakim sposobem dowiedzieć się?
— Nic o tem nie mówiłaś Genowefie?
— Ani słowa! — Ona sądzi, że ja nic o tem nie wiem.
— To rzecz główna. — Zakochany, który przyszedł tej nocy, przyjdzie poraz drugi niewątpliwie. — Ten człowiek dopuszcza się zbrodni, wkradając się w nocy, przez mur, do zamieszkałego domu. — Czekają go za podobne przestępstwo ciężkie roboty na czas ograniczony. Mamy więc prawo uważać go za złodzieja i stosownie z nim postąpić. — Nic nad to prostszego, jak użyć przysługującego nam prawa, i pozbyć się człowieka, który jeżeli już nie jest naszym wrogiem, stanie się nim niezawodnie.
— Co rozumiesz przez te słowa: użyć przysługującego nam prawa?
— Powitać złoczyńcę wystrzałem z fuzyi!!
— Myślałam już o tem... rzekła baronowa.
— Czy mówiłaś komu o tem odkryciu?
— Tylko ogrodnikowi, i nakazałam mu trzymanie tego w tajemnicy.
— Bardzo dobrze... Chodźmy do Hieronima.
Filip z matką udali się do ogrodnika.
— Hieronimie, rzekł do niego pan de Garennes — moja matka powiedziała mi właśnie, że ktoś tej nocy wkradł się do parku...
— To prawda, panie baronie, i na własne oczy widziałem ślady tego łotra.
— Stanowi to dla mej matki poważne niebezpieczeństwo. — Ten człowiek niezawodnie jest złodziejem... może stać się mordercą...
— Z pewnością, panie baronie.
— Czy masz broń Hieronimie?
— Mam panie baronie. — Jaką.
— Wyborną dubeltówkę, śrót, proch i kule.
— A więc, Hieronimie, nabijesz twoją dubeltówkę kulami, i zacząwszy od dzisiejszego wieczora, od dziesiątej do drugiej po północy, czuwać będziesz w parku... i to przez ciąg kilku nocy, jeżeli będzie potrzeba.
— Dobrze, panie baronie.
— Jeżeli ujrzysz kogoś wdrapującego się na mur, wymierz dobrze i daj ognia bez wahania, bez skrupułu. — Prawo tego dozwala... Jesteśmy w przypadku legalnej obrony.
— Ah panie baronie, niczego więcej nie pragnę!! Chociaż stary, mam wyborne oko, i jeżeli podoba się panu Bogu, położę tego łotra jak królika!! Zresztą zasługuje na to.
Filip odrzekł:
— To czuwanie po nocach zwiększy twoją fatygę, ale moja matka, wynagrodzi ci to pieniężnie, a za to w dzień mniej będziesz pracował...
— Dobrze, panie baronie, odrzekł ogrodnik, niechaj tylko łotr powróci...
— Powróci, nie wątp o tem.
— No, to już ja go urządzę!.. Dziś od dziesiątej stanę na stanowisku. — Zajmę pozycyą w gęstwinie idącej wzdłuż muru, blisko miejsca, którędy ten rozbójnik przeszedł ostatniej nocy, i kędy poraz drugi przejść musi, ponieważ tam się znajduje stos kamieni, służący mu za stopień, a kiedy ukaże się nad murem, walnę z fuzyi w same piersi! Tym sposobem uniknie galer.
— Ale, Hieronimie, szczególniej, ani słowa o tem, nie ma potrzeby przestraszać służących.
— Obiecałem już być niemym pani baronowej... dotrzymam słowa.
— Liczymy na to.
Filip wsunął sztukę złota, w rękę ogrodnika, i oddalił się wraz z matką.
— Na teraz możemy być spokojni. — Wkrótce nie będziemy mieli potrzeby obawiać się tego nocnego gościa.
— A jeżeli Hieronim zabije tego człowieka?
— Pójdzie złożyć deklaracyę brygadyerowi żandarmeryi i po wszystkiem. Nic nad to prostszego.
— Nie obawiasz się?
— Czegóż miałbym się obawiać, skoro się nie przekracza granic prawa? Jakiś nieznajomy, wkrada się tu w nocy, przełażąc mur. Ktokolwiek on jest, jesteśmy w położeniu legalnej obrony... Wszystko nam wolno robić przeciwko niemu.
— A jednak gdyby to był Raul?
— Gdyby to był Raul, moja matko, byłoby to niesłychanem dla nas szczęściem! Ah! gdyby to mógł być on! Tego by nam tylko brakowało, aby zostać zupełnymi panami sytuacyi!..
Pani de Garennes zadrżała, ale nie odrzekła ani słowa.
Filip mówił dalej:
— Teraz mówmy o Genowefie. — Czy posyłałaś matko po doktora, tak jak ci radziłem?
— Posyłałam.
— Cóż powiedział?
Baronowa opowiedziała wizytę doktora.
— Doskonale! odrzekł młody człowiek. — Nie potrzebuję pytać cię matko, że urządziłaś wszystko tak, aby palpitacye nie ustawały.
— Tak jest i miałeś tego dowód, w chwili twego przybycia.
— A więc od jutra Genowefa, zacznie brać po dwie łyżeczki mikstury zamiast jednej?
— Tak.
— Wybornie to wszystko skombinowane. — Na teraz, moja matko, pozostaje ci przedsięwziąć jedną tylko jeszcze ostrożność...
— Jaką?
— Co wieczór czuwaj nad Genowefą... Pozostawaj przy niej tak długo, jak tylko będzie można... Jeżeli będzie miała umówioną nową schadzkę, obecność twoja, stawać tem u będzie na przeszkodzie, i z samego jej zachowania się poznasz, czy kochanek ma przyjść... Oszczędzi ci to wzruszenia, kiedy usłyszysz wystrzał fuzyi Hieronima.
— Masz słuszność... Od dziś czuwać rozpocznę, chyba, że chcesz dziś ze mną wieczór przepędzić?
— Zostanę na obiedzie, ale potem zaraz odjadę... Mam interesa w Paryżu:
— A twój służący, Julian Vendame?
— Nie daje mi znaku życia...
— I to ciebie nie niepokoi?
— Przeciwnie... Znasz matko przysłowie: Nie ma nowin, dobre nowiny. Po prostu Julian czeka.


XLII.

— Rzeczywiście Julian Vendame czekał, — czekał spokojnie i z cierpliwością.
W poniedziałek rano o wschodzie słońca, wieśniacy z Morfontaine idąc w pole na robotę zauważyli żaluzye i okna pawilonu pana Loiseau otwarte na roścież, i malarza przybranego w swój tradycyonalny kostium, to jest białą bluzę, płaską czapkę, oddającego się operacyi mycia i skrobania ścian, poprzedzających malowanie.
Vendame posiadał głos do najwyższego stopnia fałszywy, lecz ostry i wysoki, który poczciwi wieśniacy musieli znajdować przepysznym, skrobiąc więc ściany, śpiewał na całe gardło, ulubione piosnki z kawiarni śpiewających w Paryżu.
Kobiety i mężczyźni zatrzymywali się przed pawilonem.
Mężczyźni słuchali z wytężoną uwagą.
Kobiety nie zadawalniały się samem słuchaniem, ale oprócz tego przyglądały się śpiewakowi i to nie bez przyjemności.
Kiedy Vendame przerwał śpiewanie, aby tchu złapać, zarzucony został pytaniami, w tym rodzaju:
— Więc pan Loiseau każe reperować?
— Czy ma zamiar wynająć?
— Czy powróci ten zacny człowiek?
— Czy wiesz pan, że żałują go w całej okolicy, i tak dalej, i tak dalej, bez końca.
Julian odpowiadał co tylko przychodziło mu do głowy, ciągle myjąc, ale bez wielkiego pośpiechu.
Trzeba było, ażeby robota długo trwała.
Kiedy dyliżans kolejowy miał nadjeżdżać z Survilliers i zdala można było usłyszeć jego turkot, Julian przerywał robotę i wychylał się z okna, aby obserwować.
Nie widząc tego, czego się spodziewał, pośpieszał wziąść na nowo skrobaczkę lub penzel.
Konduktor przejeżdżając, życzył mu dnia dobrego.
Każdego rana i każdego wieczoru, dwaj ci ludzie zasiadali do stołu naprzeciwko siebie, w oberży Jana-Jakóba, gdzie pseudo-malarz regularnie jadał.
Po obiedzie Julian nie bawił nigdy długo w oberży, wcześnie wracał do domu.
Bez przerwy uszy i oczy jego były czynne, dozorując ciągle aleję prowadzącą do domu doktora Gilberta.
Już od trzech dni zainstalowany był w pawilonie, a jeszcze nie dostrzegł żadnego z mieszkańców willi.
Cieszył się tem, in petto, gdyż niedowierzał doktorowi, a szczególniej jego psom, o których węchu przekonał się.
W dniu i w chwili, kiedy Filip de Garennes dojeżdżał do Bry-sur-Marne, otrzymawszy naglącą od swej matki depeszę, Julian już po śniadaniu, z penzlem w ręku zajął miejsce w swojem obserwatoryum.
Według zwyczaju śpiewał, aby się rozerwać.
Nagle posłyszał szczekania psów i poznał głosy „Agry“ i „Nella“.
Rzuciwszy wzrokiem w stronę alei, ujrzał charty biegnące w podskokach, z oznakami wielkiej radości.
Doktór Gilbert szedł za niemi z biczem w ręku.
— Aha, aha! myślał Julian, otóż i doktór, pewno będzie tędy przechodził... trzymajmy się, starać się ukrywać, byłoby niezręcznością.
I drgającym cokolwiek głosem zaintonował drugą strofkę piosnki l’Amant d’Amanda.
Psy biegając przed swoim panem, goniły się, wymijały się nawzajem, ciągle szczekając całym głosem.
Sto metrów blisko dzieliło ich od doktora Gilberta, i dobiegły już na pięćdziesiąt metrów od pawilonu.
Nagle zatrzymały się, z sierścią nastroszoną, bijąc się po bokach ogonami, wciągając powietrze i wyszczerzając groźnie kły.
Doktór zawołał na nie.
Nie poruszyły się, jak dobrze tresowane wyżły stające do zająca.
— Do nogi! zawołał doktór Gilbert, nie pojmując ich napastniczej postawy.
Julian śpiewał ciągle.
Po chwili, charty poczęły wyć w sposób przeraźliwy, i rzuciły się próbując wskoczyć przez otwarte okno do pawilonu.
Vendame obrócił się:
— A do budy! rzekł ostrym głosem.
Dodając po cichu:
— Zwietrzyły mnie te paskudne psiska.
Miał ochotę zamknąć okno, lecz byłaby to niezręczność, i nie uczynił tego.
Psy wyły ciągle z zadziwiającą wściekłością.
Doktór Gilbert zbliżył się do nich i zaciął je po grzbietach, kilku potężnemi uderzeniam i bicza.
Vendame czuł zbliżającego się doktora, nie przestając malować sufitu, postarał się ochlapać sobie twarz białą farbą, co uczyniło mu prawdziwą maskę.
Z zuchwałością odwrócił się.
— Cóż one tak na mnie szczekają, te psiska? rzekł zachrypniętym głosem, pokazując swoją twarz powalaną nie do poznania.
— Najmniejsza rzecz zajmuje je i niepokoi — odpowiedział doktór Gilbert — pawilon ten oddawna był zamknięty, spostrzegłszy dziś okna o twarte i widząc obcego człowieka, zadziwiły się.
Julian malował bez ustanku.
— Ah! rzekł zawsze tym samym zachrypniętym głosem: Więc to o to im chodzi! Ależ wrzeszczą te pańskie psiska.
— Czy kto będzie mieszkał w tym pawilonie? zapytał doktór Gilbert.
— Nic nie wiem mój panie... Mój majster mnie tu przysłał i przyszedłem, a co do reszty, ani wiem, ani znam.
Psy znowu rzucać się poczęły do okna, ze wściekłem wyciem.
Drugie uderzenie bata zmusiło je do milczenia, i doktór poszedł wraz z niemi drogą wiodącą na pole.
Julian odetchnął.
— Wybornie! mówił sobie, widział moją twarz a nie poznał... Wszystko idzie jak najlepiej. — Psy więcej od niego mają węchu. Na szczęście pozbawione są mowy, te obrzydliwe bydlęta!
I nie przestając pilnować drogi, zaczął śpiewać la Canne à Canada.


W willi Bry-sur-Marne, nic szczególnego się nie wydarzyło.
Filip powrócił da Paryża zaraz po obiedzie, a pani de Garennes o wpół do dziesiątej wieczorem odprowadziła Genowefę do jej pokoju.
Młoda dziewczyna cierpiała coraz więcej... Przymusiła się aby zejść na dół na obiad.
Baronowa zmuszoną była pomódz jej rozebrać się i położyć do łóżka.
Genowefa z wylaniem dziękowała trucicielce, a nawet w głębi duszy przysięgała jej wdzięczność, do tego stopnia była oszukaną umizgami tego Judasza w spódnicy.
Służący zauważyli również grzeczności baronowej i mówili między sobą:
— Pani baronowa jest bardzo dobrą osobą, kocha swoją pannę do towarzystwa, jak gdyby to była własna jej córka, i tak ją pielęgnuje, jak rodzoną...
Pomimo cierpień prawie nie do zniesienia, Genowefa umiała zachować spokój zupełny.
Siedząca przy jej łóżku pani de Garennes, studyowała jej fizyonomię.
Pozostała przy łożu boleści aż do wpół do dwunastej w nocy, odeszła mówiąc do siebie:
— Zbyt jest spokojną. Z pewnością tej nocy kochanek nie przyjdzie.
Od dziesiątej wieczorem, Hieronim zajął stanowisko obserwacyjne w parku.
Przykucnąwszy za krzakiem, trzymał strzelbę na kolanach, i nie spuszczał z oczu muru granicznego w miejscu, przez które złoczyńca wdzierać się będzie usiłował.
Czytelnicy wiedzą, że Raul nie miał przyjechać tej nocy do Bry-sur-Marne, pozostawimy więc w spokoju napróżno oczekującego ogrodnika.
Hieronim około drugiej po północy zeszedł z warty, zdrętwiały i szczękający zębami od chłodu nocnego, gdyż chociaż dni były gorące, noce za to szczególniej chłodne.
Nazajutrz rano zdał sprawę baronowej, ze swojej nieudanej wyprawy.
— Dziś wieczór rozpoczniesz na nowo, rzekła mu pani de Garennes, i zdaje mi się, że tym razem będziesz szczęśliwszy.
— Pragnąłbym tego bardzo, odrzekł Hieronim. Jeżeli jest pan Bóg dla uczciwych ludzi, dla złodziei są kule kalibrowe... Będę dobrze pilnował...
— Będziesz za to dobrze wynagrodzony...
Poczem baronowa poszła do pokoju swej panny do towarzystwa.


XLIII.

Genowefa była śmiertelnie blada.
Osłabiona niezmiernie, napróżno usiłowała podnieść się.
Śmierć zbliżała się zwolna, lecz zbliżała się na pewno.
Biedne dziecko myślało o Raulu, który miał przyjść, a ona nie będzie mogła wyjść do niego.
Wzruszenie jej było widocznem.
Zwróciło to zaraz uwagę pani de Garennes.
— Pewno to na dziś wieczór, rzekła do siebie.
Godzina śniadania wybiła.
Zarówno jak i z rana, Genowefa nie była w stanie opuścić łóżka.
Zaledwie mogła wypić filiżankę mleka, podaną jej przez baronowę.
Około szóstej wieczorem chora zdawała się odzyskiwać w części energię. — Gwałtowne rozdrażniemoralne, jak gdyby galwanizowało ją.
Widzieć Raula, było to żyć, a ona żyć chciała...
Genowefa wstała, ubrała się bez pomocy, zeszła na dół, zabrała miejsce przy stole, rozmawiała gorączkowo, zmuszając się do uśmiechu, udało jej się ukryć cierpienia.
Nic nie uchodziło przed okiem baronowej de Garennes i przekonanie, że schadzka oznaczoną jest na noc dzisiejszą, z każdą chwilą wzmacniało się. Pozostała długo w salonie i zatrzymała młodą dziewczynę dłużej, aniżeli zwykle.
Dziesiąta wybiła.
— Moje dziecię, — rzekła wtedy baronowa — czas na ciebie udać się na spoczynek... Zapewne spać ci się już chce.
— Spać? odrzekła Genowefa. — Nie pani, raczej czuję potrzebę wyciągnąć się na łóżku.
— A więc, przyjdę w tej chwili dotrzymywać ci towarzystwa... Zresztą dziś wieczorem masz zażyć podwójną dozę mikstury, według polecenia doktora.
Genowefa zadrżała na całem ciele.
Przypomniała sobie, że mikstura zawsze wywołuje nadzwyczaj bolesną kryzys.
Kryzys ta może przeszkodzić wyjściu z pawilonu, a przynajmniej przejściu przez park aby się dostać do muru i otworzyć młodemu człowiekowi drzwiczki wychodzące na brzeg rzeki.
— Jeżeli to pani wszystko jedno, wyjąknęła, nie wezmę mego lekarstwa dziś wieczór? Pani de Garennes udała wielkie zadziwienie i Zawołała.
— Nie chcesz brać lekarstwa, — i dla czegóż to moja śliczna?
— Czuję się jakby zbita...
— Tem bardziej należy zachowywać przepis lekarza.
— Rzeczywiście, pani... ale mnie się zdaje, że doktór nie dobrze się poznał na mojej chorobie.
— Cóż za przyczyna wzbudza w tobie takie myśli?
— Bo lekarstwo to, nietylko że nie uspokaja moich cierpień, ale owszem zwiększa je... a tak pragnęłabym, przynajmniej dziś wieczór, uniknąć tych strasznych boleści.
Nastawać, byłoby niezręcznością.
— Nie masz słuszności, rzekła baronowa, jednakże niech się tak stanie, jak sobie życzysz.... Ale przynajmniej napijesz się mleka.
— Nie, pić nie chcę, proszę cię pani, nic mi nie dawaj...
Niepokój powstał w umyśle pani de Garennes, i zapytała siebie:
— Czyżby ona powzięła jakieś podejrzenie?
Poczem po chwili namysłu, odpowiedziała sobie.
— Nie, to niepodopna... Nie domyśla się niczego, a dowodem tego jest, że przed chwilą pić nie odmówiła... Jest to zapewne kaprys chorej, a nic innego. Genowefa wstała z krzesła z wysileniem.
Baronowa zbliżyła się do niej z pośpiechem, i rzekła:
— Oprzej się na mojem ramieniu, moja najdroższa.
— O! niepotrzeba, mogę iść sama... Dziękuję pani po tysiąc razy, prawdziwie czuję się zawstydzoną, widząc panią otaczającą mnie ciągle takiemi staraniami. Jakimże sposobem zdołam się wywdzięczyć za tyle troskliwości?
— Pozwalając mi dalej, spełniać przy tobie rolę siostry miłosierdzia... No, chodź moje dziecię...
Biorąc wtedy pod rękę Genowefę, pomimo słabego jej oporu, wyszła z salonu i wolnym krokiem udała się w stronę pawilonu.
Młoda dziewczyna ze drżeniem myślała:
— Jeżeli długo przy m nie zostanie, nie będę mogła wyjść na spotkanie Raula...
Irytacya nerwowa, będąca rezultatem tej obawy, wywołała gwałtowne palpitacye, lecz chociaż prawie mdlejąca, Genowefa nie skarżyła się.
Pani de Garennes pomogła jej rozebrać się, położyła ją i tak jak poprzedniej nocy, zabrała miejsce przy łóżku.
— Przeczytam f ci „Nouvelles Diverses“ i feljeton, moja droga, rzekła.
Poczem rozkładając dziennik, który wyjęła z kieszeni sukni, czytać głośno zaczęli.
Genowefa nie słuchała i literalnie była jak na torturach.
Głos baronowej uderzał jej uszy, jakby jakieś monotonne i denerwujące mruczenie, wśród którego nie odróżniała ani jednego słowa.
Bezustannie patrzała na zegar, którego wskazówki coraz bardziej zbliżały się do godziny naznaczonej na schadzkę.
Wzruszenie biednej dziewczyny, zwiększało się z każdą chwilą.
Trucicielka, czytając nie traciła z oczu jej spojrzenia i powtarzała sobie:
— Nie omyliłam się, chwila nadchodzi.
Nagle, młoda dziewczyna, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zawołała:
— Ależ pani się męczy, i to dla mnie! Wstyd mi prawdziwie, przestań pani czytać, proszę.
Pani de Garennes uśmiechnęła się, odpowiadając:
— Wcale mnie to nie męczy, moja droga „Nouvelles diverses“ są dziś bardzo interesujące... Posłuchaj tylko...
I znowu czytać rozpoczęła:
„Nogent-sur-Marne. — Wczorajszej nocy złoczyńcy wdarli się przez mur do własności pana Ginesty bankiera... Widocznym ich zamiarem było zrabowanie willi bankiera, która od dni kilku była wcale niezamieszkaną. — Interwencya ogrodnika i dwóch ogromnych brytanów, przeszkodziła wykonaniu zbrodniczego zamiaru. — Złoczyńcy uciekli pozostawiając w parku, żelazne szczypce i pęk wytrychów. — Władze sądowe zajmują się wyśledzeniem sprawców tego zamachu“.
Tym razem Genowefa słuchała, czuła śmiertelne zimno mrożące krew w jej żyłach.
Oczy jej znowu z niepokojem zwróciły się na zegar.
Wskazówki wskazywały jedenastą.
Pani de Garennes, cieszyła się w duszy, widząc wzruszenie swej panny do towarzystwa.
— Przeraża mnie to prawdziwie, że okolice Paryża tak są teraz niepewne, rzekła. — Nie dawniej jak przedwczorajszej nocy, tutaj w Bry-sur-arne, byliśmy w niebezpieczeństwie.
Mówiąc te słowa, baronowa patrzała Genowefie prosto w oczy.
— W niebezpieczeństwie.. powtórzyła ta ostatnia, drżącemi ustami.
— Tak jest moja mała.
— Jakim sposobem?
— Tak samo jak do bankiera w Nogent, jakiś złoczyńca dostał się przez mur do mego parku...
— Czyż to podobna pani? wyjąknęło młode dziewczę, której ciało drżało pod kołdrą.
— Najzupełniejsza prawda!... Wczoraj rano znaleźliśmy na murze i w krzakach wyraźne ślady przejścia tego nędznika... Życzę mu miłosiernie, aby nie próbował przyjść tu poraz drugi, bo jeśli powróci będzie dobrze przyjęty... Środki są przedsięwzięte.
Genowefa traciła oddech, serce jej biło tak, że o mało nie rozerwało piersi.
— I jakież to środki? zapytała zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Mój Boże, najprostsze w świecie!.. Od wczoraj wieczór Hieronim stoi na straży w parku, w pobliżu miejsca, przez które ten bandyta raz już wdarł się do parku. Uzbrojony jest w dobrą strzelbę i ma rozkaz w razie potrzeby, użyć broni.
Obłok zasłonił oczy młodej dziewczyny.
Zegar wybił wpół do dwunastej.
W tej samej chwili, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć wystrzał w głębi parku.
Genowefa wydała krzyk, chciała się podnieść, wyciągnęła naprzód ręce i upadła na poduszki bez przytomności.
— Brawo! pomyślała baronowa — właśnie dziś dziś wieczór miał przyjść, a z pewnością Hieronim nie chybił!!
Nie zajmując się więcej Genowefą, zeszła na dół, otworzyła drzwi pawilonu, i pobiegła do parku, ku miejscu, w którem, jak wiedziała, Hieronim stał na straży.


Raul de Challins, aby nie być zmuszonym tak jak przedwczorajszej nocy, wracać piechotą do Paryża, pojechał do Nogent-sur-Marne o siódmej wieczorem.
Zjadł obiad u restauratora trzymającego jednocześnie umeblowane mieszkania, zamówił pokój w którymby mógł przenocować, przewidując, że powróci bardzo późno.
O dziesiątej wieczorem wyszedł z restauracyi, i skierował swe kroki ku brzegowi Marny.
Było jeszcze za wcześnie, aby myśleć o dostaniu się przez mur do parku.
Pomimo już późnej godziny, wielu przechadzających się używało chłodu nad brzegiem Marny.
Słyszał śpiewy, szepty zakochanych, odgłosy pocałunków, wybuchy śmiechu.
Gdzieniegdzie błyskał ogień cygara.
Trzeba było czekać.
Młody człowiek wybrał samotne miejsce, usiadł, na trawie i palił cygaro dla zabicia czasu.
W tej samej prawie chwili ogrodnik Hieronim, wychodził z mieszkania ze strzelbą w ręku, i udał się ku temu samemu miejscu parku, w którem już wczorajszej nocy odbywał bezskuteczną straż, to jest u stóp muru ponad którym miał się ukazać nocny gość.
Niebo było pochmurne.
Chwilami księżyc ukazywał się i białym promieniem oświecał wierzch muru.
Przykucnąwszy za krzakiem i trzymając w ręku fuzyę z odwiedzionemi kurkami, Hieronim czatował z podziwienia godną sumiennością.
Słyszał jak zegar wybił w pół do jedenastej, potem jedenastą.
Kilka minut jeszcze upłynęło.
Ogrodnik, patrzał na wierzch muru, a jednecześnie śledził uchem najmniejszy hałas.
Nagle posłyszał odgłos szybkich kroków za murem.
Idący zatrzymał się.
Kamienie staczać się poczęły.
— Nadchodzi! myślał Hieronim, oto chwila zarobienia na obiecaną gratyfikacyę.
Fuzyę przyłożył do ramienia.
Chcąc być prawdomównym historykiem, wyznać należy, że niejakie wzruszenie spowodowało u starego ogrodnika bicie serca.
Nagle ujrzał cień ludzkich kształtów zjawiający się i wznoszący ponad wierzch muru.
Wycelował, nie śpiesząc się i pociągnął za cyngiel.
Błyskawica rozjaśniła ciemności; echa wzgórzy Nogent powtórzyły wystrzał, poczem wszystko wróciło do zwykłej ciszy.
Hieronim pobiegł do miejsca, gdzie według niego, powinien paść ów człowiek.
Znalazł tylko odłamki tynku i cegły, rozrzucone po ziemi.
— Jednakże dobrze celowałem, zamruczał ogrodnik zdumiony. — Niepodobna ażebym chybił... Człowiek ten spadł na tamtą stronę muru.
W tej chwili szybkie kroki dały się słyszeć od strony willi.
Hieronim zwrócił się ku wielkiej alei i napotkał baronowę.
— No i cóż? zapytała go chciwie.
— A cóż pani baronowo, — widziałem go.
— Wszak strzelałeś! słyszałam huk wystrzału.
— Tak pani baronowo, strzelałem właśnie, kiedy łotr siedział na wierzchu muru.
— Trafiłeś go?
— To dosyć możliwe...
— Więc nie jesteś pewny?
— Nie pani, ponieważ łotr ten zapewne upadł na drogę do holowania.
— Powinieneś był czekać, ażby wskoczył do parku.
— Być może, ma pani baronowa słuszność... A jednak tak dobrze miałem go na celu...
— Chodźmy zobaczyć...
Pani de Garennes wraz z ogrodnikiem postępującym za nią, udała się do furtki, otworzyła ją, i oboje pobiegli do miejsca, w którem około muru leżał stos kamieni.
— Niema nikogo! zawołała baronowa ze złością.
— Nikogo! powtórzył Hieronim. — To rzecz szczególna! Wycelowałem jednakże doskonale! Musi gdzieś leżeć dalej trochę.


XLIV.

Pani de Garennes zaledwie była w stanie ukryć wściekły gniew jaki nią ogarnął.
Zwiedziła starannie cały brzeg Marny, ale bezskutecznie, nie było żadnego śladu.
— Dłużej szukać nie ma potrzeby, rzekła, jesteś stary niezgrabiasz.
Potem wraz z idącym za nią z długim nosem ogrodnikiem, wróciła do parku, weszła do pawilonu, pomrukując:
— Prawdziwa fatalność, niczego się nie dowiemy.
Genowefa odzyskawszy przytomność, znajdowała się w stanie wzburzenia nie dającym się opisać.
Pragnęłaby wstać, pobiedz, lecz cierpienie przykuwało ją do łóżka, bez sił, obłąkaną prawie.
Kiedy usłyszała kroki baronowej, drżeć poczęła na całem ciele.
Biedne dziewczę szczękało zębami.
Czyżby miała dowiedzieć się o śmierci Raula?
— Cóż się to dzieje, pani? wyjąknęła słabym głosem.
— Dzieję się to, moje dziecię, że Hieronim jest starym niedołęgą.
Genowefa odetchnęła.
Pani de Garennes, mówiła dalej:
— Ktoś znowu probował dostać się do parku przez mur, ale cóż, Hieronim się zestarzał, nie ma już oczu z przed dwudziestu laty... źle wycelował i złodziej uciekł, i wielka to szkoda; jednakże teraz nie mamy już czego obawiać się, nocny włóczęga wiedząc, że się pilnujemy i przyjmujemy takich gości strzałami z fuzyi, więcej nie powróci. Możemy spać spokojnie. Dobranoc ci więc moje kochane dziecko.
— Dobranoc pani.
Baronowa pocałowała Genowefę w czoło, i przez oszklony korytarz powróciła do swego pokoju, przeklinając w duszy ogrodnika, który tak źle wykonał jej rozkazy.
Po wyjściu pani de Garennes, Genowefa wybuchła płaczem i gorące zasyłała Niebu dziękczynienia za ocalenie Raula.
Pan de Challins rzeczywiście był ocalony.
Stary ogrodnik nie miał już pewnego oka, przypuszczając, że je miał kiedykolwiek, oprócz tego, ręka drżała mu już cokolwiek.
Kula świszcząc przeszła o kilka centymetrów po nad głową Raula.
Ten ostatni bardzo zadziwiony, a nawet nie ujmując w niczem jego odwadze, możemy powiedzieć, że trochę przestraszony, zamiast oczekiwać drugiego strzału, zeskoczył z muru napowrót na ziemię, i szybko pobiegł drogą prowadzącą do mostu, pomiędzy Bry a Nogent.
Raz przebywszy most, Raul zwolnił kroku, i mógł się zastanowić:
— Czatowano więc w parku, mówił do siebie. Wiedziano zatem, że będę probował dostać się tam. Jest to nieprawdopodobne, a nawet niemożliwe, nikt z wyjątkiem Genowefy, nie wiedział o moim projekcie... Spostrzeżono pewnie ślady moich nóg na rozmiękłej ziemi przedwczorajszej nocy... z tych śladów wyprowadzono wniosek o nocnym napadzie, i postanowiono urządzić straż... Powinniby zanieść skargę, zawiadomić komisarza policyi... Moja niezwykła obecność w Nogent, mogłaby obudzić podejrzenia. Pójdę prosto do Paryża, gdyż probować poraz drugi tej nocy, zobaczyć Genowefę, byłoby poprostu szaleństwem... Znajdę inny sposób...
Tak monologując Raul, skierował swe kroki ku stacyi kolei żelaznej. Przybył właśnie na czas, aby zająć miejsce w ostatnim pociągu odchodzącym do Paryża, i powrócił do domu na ulicy Saint-Dominique.
Nazajutrz bardzo rano żona odźwiernego przyniosła mu list.
List był od pana Galtier sędziego śledczego, wzywający go do swego gabinetu.
Raul miał zamiar w ciągu dnia udać się do Bry-sur-Marne, aby spróbować, czy mu się nie uda zamienić słów parę z Genowefą, a przynajmniej uspokoić ją swoją obecnością, co do skutków wystrzału, który słyszeć m usiała poprzedniej nocy.
Zmuszony jednak był wyrzec się tego zamiaru i posłusznym sędziemu śledczemu.
W pałacu Sprawiedliwości nie tracono czasu.
Pan Galtier wzywał nowych świadków ze strony Raula, wskazanych przez Filipa i Gilberta, i dodatkowe śledztwo było rozpoczęte.
Tym sposobem pan de Challins zmuszony był pozostawać przez cztery godziny w gabinecie sędziego, i kiedy nareszcie był wolny, udał się do swego kuzyna, aby zdać sprawę z tego co robił cały dzień.
Filipa nie zastał na ulicy Assas.
Drzwi pawilonu były zamknięte.
Raul powrócił więc na ulicę Saint-Dominique, i zbliżając się do swego mieszkania, spotkał Filipa powracającego właśnie od niego.
Dwaj młodzi poszli na obiad, podczas którego pan de Challins opowiedział Filipowi wszystko, co zrobiono u sędziego śledczego.
— Sprawa teraz idzie bardzo dobrze, odrzekł baron. — A nie wiesz, czy są już na śladzie człowieka o czerwonych włosach?
— Nie, do tej chwili niepodobna go odszukać.
— Czy masz wiadomości o doktorze Gilbercie?
— Żadnych.
— Kiedyż kazano ci powrócić do pałacu Sprawiedliwości?
— Jutro o wpół do jedenastej.
— Jutro cały dzień będę w domu, przygotowując obronę, rzekł Filip. — Jeżeli będziesz miał mi co do powiedzenia, znajdziesz mnie z pewnością.
— Bardzo dobrze.
Dwaj młodzi ludzie spędzili z sobą część wieczoru, poczem pożegnali się i powrócili każdy do siebie.
Filip był zakłopotany.
— Dla czego dotychczas żadnej od mojej matki nie otrzymałem wiadomości? zapytywał siebie. — Co tam się dzieje w Bry-sur-Marne? — Czy Hieronim nikogo nie widział? Kochanek Genowefy, być może, nie powrócił już więcej?... W każdym razie nie może to być Raul. Moja matka przypuszczając to, myliła się widocznie.
Przyszedłszy na ulicę Assas, pan de Garennes znalazł w skrzynce list od Baronowej.
List ten oddany na pocztę w Bry-sur-Marne, przyszedł do Paryża ostatnim kuryerem wieczornym, i zawierał opis wypadków poprzedniej nocy, wystrzał, zemdlenie Genowefy, niezręczność Hieronima, dzięki której, człowiek ten wdzierający się do parku pozostał nieznany.
Kończyła donosząc, że panna do towarzystwa ma się gorzej.
— Trzeba będzie przyśpieszyć koniec... myślał Filip. — Ten nieznany kochanek jest niebezpieczny i przestrasza mnie. Jeżeli Genowefa umrze, któż może zaręczyć, że nie będzie przedsiębrał środków, aby się dowiedzieć, w jaki sposób umarła. Gdybym chociaż miał wiadomości od Juliana, działałbym bez obawy, gdyż dla kochanka Genowefy, jest ona tylko córką Vendamów... Nie może podejrzywać prawdy.
Filip położył się do łóżka, lecz myśli nie miłe długo mu zasnąć nie pozwalały.
Stan Genowefy, jak to pisała baronowa w swym liście do syna, pogorszył się, a nawet stał się niebezpiecznym.
Nie mówiąc już o skutkach trucizny zadawanej regularnie, przerażające wzruszenie, jakiego doświadczyło biedne dziewczę, w chwili kiedy się rozległ wystrzał z fuzyi Hieronima skierowany do Raula, sprowadził w całym jej organizmie ważne komplikacye.
Do wszystkich tych cierpień przyłączał się ciągły niepokój o życie pana de Challins.
— Będzie znowu starał się dostać do parku... myślała. — Aby mnie zobaczyć, narazi się na wszelkie niebezpieczeństwa.
Zwiększające się osłabienie, nie dozwalało jej jej prawie poruszać się, a tem samem nie mogła opuścić łóżka.
Pani de Garennes nie uwodziła się co do stanu Genowefy, wiedziała doskonale, że katastrofa jest bliską.


Raul de Challins przyszedłszy do pałacu Sprawiedliwości o wpół do jedenastej, zmuszony był oczekiwać kolei, a potem przez długi czas zatrzymano go w gabinecie sędziego śledczego, a więc i tego dnia również nie podobna mu było pojechać do Bry-sur-Marne.
Lecz ponieważ następnego dnia pan Galtier nie wymagał jego obecności, postanowił odwiedzić ciotkę.
W tym celu wstał wcześnie, ubrał i kazał się zawieść na dworzec Wschodni.
W drodze myślał:
— Mało mnie obchodzi, że moja ciotka nie jest uprzedzoną o mojej wizycie... Może to nie na swojem miejscu, ale o to się nie kłopoczę. — Nie mogę żyć dłużej, nie wiedząc co się dzieje z Genowefą...
Cokolwiek po jedenastej, zadzwonił do drzwi żelaznej kraty willi.
Pan i de Garennes nie wyszła jeszcze ze swego apartamentu.
Kamerdyner oznajmił jej o przybyciu wicehrabiego de Challins.
— Czy sam przyszedł? Mój syn nie towarzyszy mu? zapytała baronowa.
— Nie pani.
— To dobrze. Poproś pana de Challins do salonu i powiedz mu, że zaraz będę mu służyć.
Służący wyszedł.
Kończąc ubierać się pani de Garennes, zadawała sobie następujące pytania:
— Po co on przyszedł? Co może mieć do powiedzenia?
Jak tylko ukończyła tualetę, natychmiast zeszła.
Raul, zbyt wpojone miał poczucie przyzwoitości, aby wypytywać lokaja o pannę do towarzystwa swej ciotki, lecz przez okna salonu patrzał się na ów dodatkowy budynek, w którym znajdował się pokój Genowefy, i widząc żaluzye na wpół zamknięte, dziwił się i trwożył.
Kiedy weszła do salonu pani de Garennes, szybko do niej się zbliżył.
— Kochana ciotko, rzekł, ściskając ją za ręce, przebaczysz mi nieprawdaż, żem przyszedł tak rano nie uprzedziwszy cię? Pragnąłem zobaczyć cię, moja ciotko jak może być najprędzej, a listowne porozumienie zbyt by oddaliło nasze widzenie; — o wiele dłużej, aniżelibym tego pragnął.
— Moje kochane dziecko, mam cię zupełnie za wytłómaczonego. Uprzedzona czy nie, zawsze jestem szczęśliwa widząc ciebie... Więc masz mi coś powiedzieć, tak bardzo dla ciebie interesującego, a tem samem naturalnie i dla mnie?
— Chciałem ci, moja ciotko, opowiedzieć to wszystko, co się stało od dwóch dni w pałacu Sprawiedliwości.
— Dotyczącego twojej sprawy?
— Tak jest.
— Mów, moje dziecię... Słuchać cię będę z uwagą i zajęciem, o jakiem zapewne nie wątpisz.
Raul opowiedział nową fazę dodatkowego śledztwa.
— A więc wszystko idzie wybornie... rzekła baronowa... Musisz być zadowolony?
— Jestem zadowolony rzeczywiście.
— Czy mówiłeś Filipow i o swojem przyjeździe do mnie?
— Nie, moja ciotko.
— Dla czego?
— Bardzo późno wyszedłem z pałacu Sprawiedliwości, a wczoraj wieczór nie widziałem Filipa.
— Zostaniesz u mnie na śniadaniu?
— I owszem, bardzo będę szczęśliwy, mogąc pozostać przy tobie dłużej, moja ciotko...
— Będziemy mogli podczas śniadania pogadać o twoich interesach, nikt nie przerwie naszego sam na sam...
Aż do tej chwili pan de Challins nie śmiał zapytać o Genowefę.
Frazes wypowiedziany przez panią de Garennes, który zresztą nie miłe uczynił na nim wrażenie, dozwolił mu dotknąć tego delikatnego przedmiotu.
— Więc panna Genowefa jest gorzej? zapytał niepewnym głosem.
— Tak, biedne dziecko, nie może opuścić łóżka.
Raul uczynił wysilenie, aby powstrzymać okrzyk boleści, który tylko co z ust mu się nie wyrwał.
— Cokolwiek zmęczenia zapewne? wyjąknął.
— Więcej aniżeli zmęczenie, niestety! upadek sił zupełny, Genowefa znajduje się w stanie, który doktór Loubet uważa za bardzo niebezpieczny.
— Bardzo niebezpieczny!! powtórzył młody człowiek prawie tracąc zmysły.
— Tak niebezpieczny, że bardzo jest mało nadziei.
— I nie mówiłaś mi tego od razu, moja ciotko!! zawołał Raul. — Zamilczałaś przedemną tę przerażającą wiadomość.
Pani de Garennes miała oczy wlepione w Raula.
Widząc go drżącym, zbladłym, zrozumiała wszystko.
— Ah! myślała — więc się nie myliłam! To on jest kochankiem tej dziewczyny! To on wchodził do parku!..
— Proszę cię moja ciotko, błagam cię — mówił dalej Raul, składając ręce, pozwól mi zobaczyć pannę Genowefę.
— Ależ mój kochany chłopcze, co za szał cię ogarnia? zapytała baronowa udając głębokie zadziwienie. Stan mojej panny do towarzystwa, podwładnej, którą znam zaledwie, nie może przecie, dotykać cię do tego stopnia, abyś był aż tak wzruszonym!
Cóż więc w tem jest? Masz minę waryata!
— Szanuję bardzo tę młodą dziewczynę, wyjąknął Raul. To co się dowiedziałem, dotknęło mnie bardzo.
— Masz dobre serce, pojmuję tę litość jaką w tobie wzbudza biedna moja chora, ale znajduję, że forma tej litości jest przesadzoną, tem bardziej, że przed chwilą słowa źle myśl moją wytłómaczyły.


XLV.

Raul odetchnął swobodniej.
— Jest więc nadzieja? zapytał chciwie.
— Dopóki życie nie zgasło, dopóty można mieć nadzieję — odrzekła pani de Garennes. — Nie chciałam bynajmniej ci powiedzieć, aby katastrofa miała bliską. — Genowefa żyć będzie może długie jeszcze lata.
— Ależ nakoniec niebezpieczeństwo istnieje?
— Zaprzeczyć byłoby niepodobna.
— A więc kochana ciotko, ponawiam moją prośbę... Pozwól mi zobaczyć pannę Genowefę.
— Czyż nie rozumiałeś, że ona leży w łóżku.
— Nic nie szkodzi.
— Szkodzi i bardzo. — Byłoby to całkiem nie na swojem miejscu, a nawet nieprzyzwoicie! Nie umiem sobie wytłómaczyć twego życzenia i nie zgaduję powodu podobnej prośby.
— Powodu!! — zawołał Raul, nie mogąc się dłużej powstrzymać. — Powód jest ten, że kocham Genowefę! Kocham ją i przysiągłem jej, że będzie moją żonę!..
Pani de Garennes, aby ukryć pomięszanie, zrobiła nagły giest, który można było przypisać zdziwieniu.
Uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy, zawołała podnosząc w górę ręce, gwałtownym tonem:
— Co ja słyszę? — Ty, mój siostrzeniec, ty szlachcic, wicehrabia de Challins, miałbyś zaślubić Genowefę Vendame, moją pannę do towarzystwa podrzędną w domu osobę, prawie służącą! Ależ to szaleństwo!!
— A więc ciotko, mój kuzyn, Filip również był szaleńcem, ponieważ on także chciał zaślubić Genowefę Vendame?
— Nigdybym nie pozwoliła na to małżeństwo, ponieważ wiesz o projektach Filipa, wyznanie to uważam za bardzo dziwne! Ah! cóż to więc za nędzną grę, co za niegodną komedyę odegrywaliście ty i Genowefa w moim domu? Wszak miłość Filipa nie była dla ciebie tajemnicą, a nie mogłeś się zebrać na tyle uczciwości, aby powiedzieć twemu kuzynowi: Ja jestem przez nią kochany! Genowefa była z tobą w porozumieniu, udawaliście, że się nie znacie, i oszukaliście nas! Ah! Raulu, to bardzo źle, bardzo źle, to niegodne człowieka honoru!
Pan de Challins nie wiedząc co odpowiedzieć, i czując, że wina zdawała się być po jego stronie, pochylił głowę, wyjąknąwszy niezrozumiałe jakieś słowa.
— Teraz rozumiem wszystko! mówiła dalej baronowa z ogniem, widząc pomięszanie swego siostrzeńca — niespokojność Genowefy, jej ukrywanie się, ślady męzkich stóp w alejach parku. — Ty ośmieliłeś się dawać jej schadzkę, tu, pod moim dachem, bezwstydny! zapominając o szacunku, jaki należy mi się od was obojga! — Ależ nieszczęsny chłopcze, wszak o mało życiem nie przypłaciłeś tego opłakanego romansu!
Przedwczoraj, Hieronim strzelał do człowieka, przechodzącego przez mur parku! Gdyby Hiero nim miał cokolwiek bystrzejsze oko, byłbyś padł ugodzony śmiertelnie! To straszne! Oto na co się narażałeś! W jak straszną rozpacz, przez ten krok nierozsądny, pogrążyłbyś mnie, na resztę mego życia... Widzieć cię tak umierającym! Czy sądzisz, że mogłabym się pocieszyć.
Raul chciał mówić.
Pani do Garennes nie dała mu czasu.
— Nie mam ci za złe, że kochasz Genowefę, mówiła. Nad sercem nie panuje się. — To co ci wyrzucam, co wam obojgu mam za złe, jest to brak szczerości. Oszukiwaliście nas niegodnie!..
— Daruj mi moja ciotko! zawołał Raul. — Bądź pobłażliwą dla błędów, do których się przyznaję, i teraz kiedy wiesz już wiesz wszystko, pozwól mi ją zobaczyć...
— Przebaczam ci, ale jej nie zobaczysz!! Czyż sądzisz, że ja jestem zdolną przyjąć na siebie rolę opiekunki twoich romansów?
— Genowefa jest czystą jak anioł, przysięgam ci na mój honor moja ciotko!
— O tem jestem przekonaną... Nigdybym cię nie posądziła o taką rozwiązłość, żebyś chciał mieć metresę pod moim dachem.
— Ona umiera!
— Raz jeszcze powtarzam, że to ogzageracya! Cierpi, ale być bardzo może, że wyzdrowieje... Zresztą jakkolwiek bądź jest, moja godność kobieca oburza się na to, abym miała dozwolić tobie z nią się zobaczyć, i naleganie twoje dziwi mnie bardzo...
Pozornie, wyrzuty, jakie pani de Garennes czyniła swemu siostrzeńcowi, miały wiele słuszności.
Raul zrozumiał, że nie powinien nalegać dłużej, i zresztą, byłoby to napróżno.
— Poddaję się twojemu wyrokowi, moja ciotko, rzekł, lecz pozwól mi zapytać się, czy ten lekarz z Bry-sur-Marne, dość jest biegłym w swej sztuce, aby uratować Genowefę... Czy jest zdolny wyleczyć ją?
— Zdolny najzupełniej. — Doktór Loubet, jest to człowiek prosty, bardzo uczony i wielkiego doświadczenia... Zaufanie, jakie we mnie wzbudza, jest absolutnem. Pomimo błędów, których nie podejrzywałam, kocham to dziecię, jak własną córkę... Śmierć jej byłaby dla mnie strasznym ciosem... Uczyniłabym wszystko, aby tylko żyła... Zdaj się na mnie, i nie mów mi więcej, rzeczy, których nie chcę i nie powinnam słyszeć...
Rozmowę przerwało wejście służącego, oznajmiającego, że śniadanie już podano.
Ciotka i siostrzeniec udali się do pokoju jadalnego.
Śniadanie było milczące.
Pani de Garennes myślała o groźnych następstwach miłości Raula, jeżeli Genowefa pozostanie przy życiu.
Raul ze swej strony myślał z przerażeniem, o możliwości śmierci Genowefy.
Po południu pożegnał się z baronową, ale nie opuścił całkiem okolicy Bry-sur-Marne.
— Muszę widzieć Genowefę, myślał. — Choćbym miał narazić się na zabicie, zobaczę ją!!
I chodził tam i z powrotem po brzegach Marny, oczekując nocy.
Zaraz po odejściu Raula de Challins, pani de Garennes napisała list do Filipa, i posłała go na pocztę do Nogent.


Julian Vendame w Morfontaine wprawiał się w dalszym ciągu w rzemiosło malarza pokojowego amatora, i nie spuszczał z oczu drogi prowadzącej do „Kwadratowego Domu“, pilnując, czy jaki posłaniec biura telegraficznego nie udaje się do doktora Gilberta.
Dozorowanie to jednak dotychczas, żadnego nie przyniosło rezultatu.
Za każdym razem kiedy przechodził dyliżans kolejowy, stawał w oknie, i przypatrywał się podróżnym, wśród których nie zdarzyło mu się dotychczas zobaczyć żadnego z chłopców roznoszących depesze.
W dniu, w którym znowu do niego powracamy, dyliżans przechodził trzy razy, lecz albo pusty, albo też wiozący rolników okolicznych, wszystkich w pewnym już wieku.
Dzień ten nie miał się jednak skończyć, bez sprowadzenia czegoś nowego.
Była godzina czwarta po południu.
W biurze pocztowem w La Chapelle-en-Serval, rozdzielano listy przywiezione przez kuryer paryzki, a roznosiciele wkładali je w skrzynki gmin, które biuro to obsługiwało.
Posłańcy pocztowi, siedzący około stołu na środku sali należącej do biura, klasyfikowali listy, mające być wręczone o godzinie piątej minut trzydzieści.
Nagle, dzwonek aparatu telegraficznego, umieszczonego w kącie sali, dał się słyszeć.
Biuralistka pośpiesznie zbliżyła się, aby przyjąć depeszę, i owinięta papierowa tasiemka, poczęła automatycznie owijać się na koło.
Depesza była krótka.
Kiedy koło zatrzymało się, biuralistka wzięła arkusz niebieskawego papieru, podłużnej formy i przepisała na nim, co było wydrukowane na tasiemce.
— Telegram był w tych słowach: „Z Nowego Yorku do ChaptUe en Serval, Francya — umyślnym, Morfontaine N. 4,799.
13 Września 12 g. 50. Doktór Gilbert.
Honoryna Lefebvre przemówiła. Dziecko złożone nazajutrz po urodzeniu, w Nanteuil-le-Haudoin, u Vendamów.

Mortimer“.

Biuralistka opieczętowała depeszę, wsunęła ją w kopertę, na której również przyłożyła pieczęć i zalepiła gumą. Uczyniwszy to zawołała:
— Benedykt!
W ciasnej izdebce przy biurze pocztowem, dwaj chłopcy, jeden mający lat piętnaście, drugi około szesnastu, siedząc na ławce i rozmawiając, oczekiwali na posyłki.
Chłopiec, na którego zawołano Benedykt, widocznie był źle zbudowany. Zboczenie kości pacierzowej czyniło go garbatym.
Wstał z ławki i pośpiesznie wszedł do biura gdzie go wołano.
— Zbliż się tu, rzekła biuralistka.
Garbusek zbliżył się, trzymając ceratową czapkę w ręku.
— Oto jestem, rzekł.
— Wszak już chodziłeś do Morfontaine do doktora Gilberta, nieprawdaż?
— Do doktora Gilberta? tak jest pani, chodziłem.
— A więc dobrze! o to depesza do niego... trzeba ją odnieść natychmiast. — Czy masz pieniądze na dyliżans? Będą ci zwrócone.
— Mam parę sous, ale jest teraz kwadrans po czwartej, a dyliżans przejdzie dopiero o siódmej.
— To prawda, nie można jednak odłożyć posłania depeszy do jutra. — Doktór Gilbert jest to człowiek znakomity i był już dla mnie nieraz bardzo użyteczny. Winnam mu względy... Czy czujesz w sobie dość odwagi, aby pójść pieszo?
— O! dla czegoby nie, proszę pani, odrzekł garbusek.
— A więc przynieś twój worek i ruszaj w drogę. Oto depesza... A nie zgub jej... Jest to rzecz bardzo ważna i przychodzi z daleka... Z New Yorku... Morze przebyła...
Chłopiec zdjął ze ściany worek skórzany, zawieszony na gwoździu w kącie biura, przewiesił go sobie przez ramię, włożył depeszę, i poszedł.
Z la Chapelle-en-Serval do Morfontaine, droga jest długą, nie mógł przybyć na miejsce, jak tylko wpół do siódmej wieczorem najwcześniej.
Zresztą nie śpieszył się wcale.
— Dyliżans, który mnie odwiezie, odejdzie z Morfontaine dopiero o wpół do dziewiątej — mówił sobie, — mam więc aż nadto czasu.
I zaczął sobie pogwizdywać, aby droga wydała się krótszą.
We wrześniu dnie nie są już tak długie, o wpół do siódmej zaczyna się już zmierzchać, szczególniej w lesistych okolicach.
Siódma już wybiła, kiedy garbusek znajdował się o 8to metrów od pawilonu, w którym Julian Vendame założył swoje obserwatoryum.
Łotr już miał zamykać okna i okiennice, aby się udać na obiad.
Wychylając się na zewnątrz, aby odczepić haczyki, machinalnie rzucił okiem na drogę i zadrżał.
Wśród ciemności cokolwiek jeszcze przezroczystej, dostrzegł małego roznosiciela, w mundurowem ubraniu i ze skórzanym workiem przewieszonym przez ramię.
— Oh!! oh! myślał, zdawałoby się, że to na dziś wieczór.
Pośpiesznie zakończył rozpoczęte przygotowania, wziął ze stołu mocne dłuto, zawczasu przygotowane, wsunął je do kieszeni swego kaftana, wyszedł odemknąwszy drzwi oczekiwał na roznosiciela.
Garbusek gwizdał ciągle.
Zbliżył się do pawilonu, i zwracając się na prawo, wszedł w aleje wyciętą wśród tak gęstego lasu, iż nawet w tej porze wieczora, prawie zupełna panowała w niej ciemność.
Vendame dał mu się wyprzedzić, o jakie trzydzieści kroków, poczem wyszedł z pawilonu, i udał się za nim, pozostawiwszy drzwi na wpół otwarte.
Na odgłos kroków Vendama, depczącego suche liście, garbusek odwrócił głowę, a widząc jakiegoś człowieka idącego za sobą, szedł dalej nie przyśpieszając kroku.
Vendame w kilku susach dogonił go i odezwał się do niego żartobliwym tonem.
— Do licha dość późno obnosisz depesze, ty mały garbusie. — Nie boisz się złodziei?
— Ah! złodziei! odrzekł chłopiec śmiejąc się, — mogliby mi zabrać tylko mój garb, a tym sposobom sami byliby okradzeni.
— A jednakże niesiesz depeszę?
— Tak, ale depesza, to tylko słowa. — To renty nie daje.
— Ehe! jak czasem...
— Złodzieje woleliby list wartościowy.
— Nie zawsze. Założę się, że wiem do kogo idziesz?
— Toby mnie zadziwiło... No, powiedz pan, zobaczymy.
— Idziesz do doktora Gilberta... A co, czy nie prawda?
— Prawda, więc pan go znasz, doktora Gilberta?
— Do licha! wszak dla niego pracuję. Teraz nawet mieszkam u niego. Jeżeli chcesz, oddaj mi depeszę, ja mu sam wręczę... Oszczędzi ci to kawałka drogi... Powrócisz zaraz do la Chapelle-en-Serval...
— Niepodobna, odrzekł chłopiec.
— Dla czego?
— Dla tego, że to depesza bardzo ważna, moim obowiązkiem jest doręczyć samemu ją, jeżeli nie, to bym stracił miejsce... Pomyśl pan tylko: Ta depesza przepłynęła morze... przychodzi aż New Yorku...
Zaledwie chłopiec wymówił wyraz New York, wydał okrzyk stłumiony i padł na ziemię.
Julian zadał mu straszny cios dłutem, pod lewe ramię.
Dłuto wyostrzone przebiło serce, sprowadzając śmierć piorunującą.
Morderca schylił się nad trupem swojej ofiary, podniósł go bez trudności, i z tym ponurym ciężarem szybko rzucił się do lasu.
Szedł pod drzewami, nie oddalając się zbytecznie od brzegu, i starając się nie robić hałasu.
Zbliżał się do pawilonu.
Co chwila zatrzymywał się i nasłuchiwał.
Nakoniec, zbliżywszy się do drogi, naprzeciwko swego mieszkania, i zapewniwszy, że żadne żyjące stworzenie nie znajduje się w bliskości, w trzech skokach przebył drogę i wpadł do pawilonu, uderzeniem nogi zamknął drzwi za sobą i udał się do małe go ogródka z tyłu pawilonu, otoczonego murem w dobrym jeszcze będącym stanie.
W głębi tego ogródka znajdowała się studnia.
Julian ciało nieszczęśliwego dziecka, umieścił na poręczy studni, i zdjąwszy z niego skórzany worek do depesz, wrzucił trupa w jej głębię. Ciało zniknęło pod wodą z głuchym łoskotem.
— Musi tam być krew... rzekł nędznik, trzeba zobaczyć.
Ciemno było bardzo, Vendame wziął zapałkę, zapalił ją i starannie obejrzał poręcz studni.
Jedna tylko kropelka krwi odbijała się na szarym kamieniu.
Zabójca otarł ją rękawem, powrócił do mieszkania i zapalił świecę.
Przy jej świetle ujrzał, że ubranie jego, ręce i zwalane były krwią.
Nie tracąc chwili, rozebrał się, zrobił pakiet ze swej malarskiej kurtki i płóciennych spodni. Umył się kilkakrotnie, poczem wdział ubranie, w którem przyjechał z Paryża.
— Teraz, — rzekł, — główna rzecz zobaczyć, co w sobie zawiera depesza z New Yorku.
Wyjął z worka depeszę i chciwie odczytał te kilka słów, któreśmy poprzednio podali.
— Do pioruna! zawołał, niebezpieństwo istotnie groźne! Nie było chwili do stracenia, inaczej wszystko by przepadło! Teraz mamy czas urządzić nasze interesa.
Julian włożył depeszę do kieszeni w środek pakietu, poprzednio przygotowane go, dodał do tego ciężki kamień i zawiązał wszystko to razem, poszedł do ogrodu, i cały ten pakunek wrzucił do studni, na zwłoki biednego garbuska Benedykta.
Nędzny łotr spełnił tę zbrodnię z ohydną zimną krwią, z przerażającym spokojem.
Powrócił do pawilonu, szczegółowy zrobił przegląd wszystkiego, aby być pewnym, że nic po sobie nie zostawia kompromitującego; wziął w rękę walizę, którą z sobą przywiózł, wyszedł z domu, drzwi zamknął, i szybkim krokiem udał się drogą ku la Chapelle-en-Serval.
O dziesiątej stanął na stacyi Survilliers, a o jedenastej wysiadł na dworcu Północnym w Paryżu.


XLVI.

Pozostawiliśmy Raula de’Challins, błąkającym się po brzegu Marny, w okolicy willi pani de Garennes.
Czekał aż do godziny dziesiątej, poczem zbliżył się do muru parku.
— Jeżeli postawiono straż i dzisiejszej nocy, mówił sobie, coby mnie bardzo dziwiło potem co się dzisiaj stało pomiędzy mną a moją ciotką, to zapewne w tem samem miejscu. P ark jest wielki i i nie podobna strzedz go ze wszystkich stron. Należy przebyć mur gdzieindziej... wejść muszę, cokolwiekby się stać miało... Aby zobaczyć Genowefę, choćby na pięć minut, nie wahałbym się narazić życia.
Idąc wzdłuż muru, który oddalał się od cokolwiek brzegu rzeki, doszedł do jednego z rogów i znalazł się na świeżo zoranej ziemi.
Od czasu ostatniej burzy, słońce miało czas wysuszyć grunt i tłusta ziemia była tak twardą, że nie przylegała do podeszwy butów i nogi nie pozostawiały prawie śladów.
Zarówno jak pierwszego dnia Raul szukał miejsca, w którem wdrapanie się na mur byłoby jeśli nie łatwem, to przynajmniej możliwem. Jednakże gładka powierzchnia muru, uniemożebniała wszelkie usiłowania, i zaczął tracić nadzieję, kiedy nagle napotkał palisadę, dzielącą dwa pola lucerny i przypartą do muru parku za pomocą mocnego słupa głęboko wkopanego w ziemię.
Nie tracąc czasu na zastanawianie się, Raul użył wierzchołka słupa za punkt oparcia i dostał się z łatwością na wierzch muru.
W tedy począł działać z przezornością.
Przedewszystkiem rzucił badawcze spojrzenie na wnętrze parku i nasłuchiwał przez czas jakiś.

wszystko było nieruchome i milczące.
Przeczekawszy tak kilka minut, młody człowiek uspokojony, przełożył nogę przez mur, i objął rękami drzewo znajdujące się w pobliżu i zsunął się do parku bez trudu i niebezpieczeństwa.
Słuchał znowu, — pewny nakoniec, że nikt go nie śledzi, skierował się wolnym krokiem i pocichu w stronę pawilonu.
W chwili zbliżenia się do trawnika, w pośrodku którego wznosiły się obie budowle, ukrył się po za krzakami i przypatrywał się oknom.
Okna Genowefy słabo były oświecone i żaluzye były otwarte.
— Jakim sposobem uprzedzić ją, że ja tu jestem, zapytywał sam siebie Raul.
Zastanawiał się przez chwilę i nakoniec, starannie ukrywając się w cieniu drzew, zbliżył się, podniósł cokolwiek drobnych kamyków i rzucił je w jedno z okien.
Kamyki uderzając o szyby wydały suchy odgłos.
Pan de Challins czekał.
Żaden ruch nie dał się dostrzedz wewnątrz pawilonu, powtórzył więc tęż samą operacyę.
Genowefa nie spała, ale była w stanie zupełnej bezwładności.
W chwili, kiedy poraz pierwszy szaber rzucony przez Raula zabrzęczał na szybach, spojrzała ku oknu oczami błyszczącemi od gorączki.
Nie zdawała sobie sprawy z tego co słyszała.
Może ten dźwięk był wytworem jej imaginacyi.
Parę minut upłynęło, dziwny ten brzęk powtórzył się.
Jak błyskawica rozświeca nocne ciemności, nagła myśl błysnęła w umyśle biednej chorej.
— To Raul... rzekła do siebie z przerażeniem. Szalony!! Poraz drugi naraża się na śmierć.
Czerpiąc w swem przerażeniu sztuczną siłę, w stała z łóżka, owinęła się szlafrokiem, zawlokła się do drzwi korytarza oszklonego, prowadzących do pokojów baronowej i drzwi te na klucz zamknęła.
Kończyła tę pracę z wielkim trudem, kiedy po raz trzeci ziarnka piasku uderzyły w szybę.
Genowefa wspierając się na metylach, aby nie upaść, doszła do okna, otworzyła je i rzekła słabym głosem.
— Nierozsądny!! Zaczekaj... zaraz schodzę...
Raul dyszący ze wzruszenia, przeszedł aleję zbliżył się do drzwi pawilonu.
Drzwi te zwolna obróciły się na zawiasach kiedy wszedł zamknęły się za nim.
— Nierozsądny! Nierozsądny! powtarzała Genowefa, kładąc mu ręce na ramionach... Czyż nie wiesz, że przychodząc tu, narażasz życie! Znaleziono ślady twoich nóg... Przypuszczają, że ten kto wdarł się do parku, jest złodziejem przedwczorajszej nocy, strzelano do ciebie.
— Wiem o tem wszystkiem, moja droga Genowefo; odpowiedział wicehrabia, przyciskając młodą dziewczynę do serca.
Przyszedłem tu dziś aby rozmówić się z ciotką. Ona już wie, ze mnie strzelano.
— Wie o tem... wyjąknęło dziewczę ze drżeniem.
— Wie wszystko... Wie, że cię widziałem... Wie, że cię kocham.
— Wyznałeś jej i to także.
— Nie byłem w stanie dłużej ukrywać.
— Nieszczęśliwy, cóżeś uczynił!
— To co uczynić było moim obowiązkiem, to co uczynić musiałem. Dowiedziawszy się od ciotki, że żądałem, aby pozwoliła mi zobaczyć cię. Ciotką stanowczo odmówiła, zaprowadzić mnie do ciebie, a ponieważ dziwiło ją moje nastawanie, zmuszony byłem wyznać wszystko i nie żałuję tego bynajmniej. Przynajmniej teraz sytuacya się wyjaśniła... Ale, zbyt wiele mówię o sobie... Moja ukochana Genowefo, mówmy o tobie, o twoim stanie. Powiedz prawdę, jak się masz?
— Źle, wyszeptało dziewczę, bardzo źle? — Cierpię strasznie... obawiam się umrzeć...
— Ale ja chcę żebyś żyłą, i żyć będziesz, przysięgam! Ten lekarz z Bry-sur-Mąrne, ten doktór Loubet, może najlepszy człowiek w świecie; ale trzeba innego lekarza, trzeba koniecznie...
— Być może, takby uczynić należało... Ale jak? Pani de Garennes nie zgodzi się na to nigdy, wszak ona jest tu panią jedyną.
— Czy pozwolisz, mi działać Genowefo?
— Czy pozwolę? Ależ tak pragnę tego! Tylko cóżbys ty mógł uczynić.
— Mam przyjaciela, protektora, przed którym książęta nauki schylają głowę, chociaż umyślnie ukrywa się w cieniu. Pragnę aby ten człowiek zobaczył cię i wyleczył.
— Ale jakim sposobem może mnie zobaczyć?
— Pawilon ten musi mieć drugi klucz, zapytał Raul.
— Tak jest.
— Czy wiesz gdzie on się znajduję?
— W szufladzie tego stolika.
— Wezmę ten klucz, i dzięki jemu będę mógł wprowadzić tu w nocy doktora Gilberta, który z pewnością nie odmówi, bo przywiązanie jego do mnie nie ma granic.
— Uczyń więc to drogi, lecz bądź ostrożnym. — Twoja ciotka nigdy wcześniej nie wychodzi odemnie, jak o wpół do jedenastej, albo nawet o jedenastej. Ma dla mnie tak czułe starania...
— Jakżeby mogła jej ciebie nie kochać? Lecz chociaż tak czułe są jej starania, nie wystarczają one, aby cię wyleczyć. Doktór Gilbert jeden jest w stanie to uczynić mam takie przeczucie. Działać będziemy rozsądnie, nie wejdziemy tu, aż dopóki nie zobaczymy, że światło w pokoju baronowej zostało zgaszone.
— A czy nie obawiasz się, żeby ogrodnik znowu nie czatował?
— Podobny rozkaz teraz nie ma już racyi bytu, wszak baronowa wie, że tym złoczyńcą byłem ja.
— Weź więc klucz, kochany Raulu, i przynieś mi zdrowie, za młoda jestem, aby umrzeć, i chcę żyć, oh tak... żyć, aby Cię kochać!..
— Dwoje młodych uściskało się serdecznie, i Genowefa wyrywając się z jego objęć, powiedziała dającym się dosłyszeć głosem...
— Teraz, idź już, — niech cię Bóg prowadzi.
Pan de Challins oddalił się, ucałowawszy po raz ostatni ręce, swej narzeczonej.
Wkrótce doszedł do muru i przebył go z łatwością; szybkim krokiem przez pola, i chociaż ostatni pociąg już odszedł, spotkał na szczęście w Nogent fiakra próżno wracającego do Paryża, który go odwiózł na ulicę Saint Dominique. W szedł do swego mieszkania, znużony położył się, i spał snem głębokim kilka godzin.
O siódmej rano, młody człowiek był już na nogach, ubrał się i wyszedłszy, wsiadł do fiakra, kazał się zawieść na Dworzec Północny, i wziął bilet do Survilliers.
Jechał do Morfontaine do doktora Gilberta.


XLVII.

Poprosimy czytelników, aby udali się w tym kierunku, co i Raul i zatrzymali się w Chapelle-en-Serval.
Oto co się działo w biurze poczt w kilka chwil po odejściu garbuska Benedykta.
Rozdział listów był ukończony.
Roznosiciele zabierali się do odejścia.
Depesza nadeszła z Pontarmé, została powierzoną do odniesienia na miejsce przeznaczenia, roznosicielowi telegramów, koledze małego Benedykta.
Biuralistka i jej pomocnica młoda; kobieta dwudziestoletnia, porządkowały książki, i obliczały rozmaite mandaty wypłacone w ciągu dnia.
Biuralistka zbliżyła się do aparatu i odpowiedziała telegraficznie, że jest gotowa odebrać zapowiedzianą depeszę.
Mechanizm wszedł w ruch i tasiemka papierowa owinęła się na cyferblacie, odwinęła się wkrótce pokryta drukowanemi literami.
— Masz tobie! zawołała biuralistka, druga depesza z New Yorku do doktora Gilberta!
Była to istotnie depesza z New Yorku adresowana doktora, przez tegoż samego co i poprzednia korespondenta.
Wydaje nam się koniecznem zacytować ją tak jak i pierwszą, której właściwie była ona powtórzeniem:
Z New Yorku do la Chapelle en Serval, Francya, OJSE umyślnym, Morfontaine N. 4, 799
13 Września 1 godz. 40 m. Doktór Gilbert.
Zapomniałem nazwiska departamentu w poprzedniej depeszy. — Z obawy spóźnienia powtarzam co mówiłem. Honoryna Lefebvre przemówiła. Dziecko złożone nazajutrz po urodzeniu, w Nanteuil-ie-Haudoin, u Vendamow.

Mortimer“.

— Pierwszy telegram przybył, lecz. mógł istotnie spóźnić się z powodu opuszczenia departamentu. Za cenę co kosztuje słowo z Ameryki przez linę trans atlantycką, nieuwaga ta drogo kosztuje.
— Czy odeślesz pani ten ten telegram dziś jeszcze wieczór, zapytała pomocnica biuralistki?
— Nie mam przez kogo... Zresztą, ponieważ tamta pierwsza depesza została odniesioną, nie ma nic pilnego... Wyślę ją jutro, jak będzie można najwcześniej.
Biuralistka przyłożyła pieczęcie, włożyła depeszę w kopertę i schowała ją do szuflady.
O zwykłej godzinie, biuro pocztowe zostało zamknięte, a otwarte dopiero nazajutrz o wpół do dziewiątej rano.
Biuralistka nie zapomniała o depeszy.
Wyjęła ją z szuflady i zawołała Benedykta.
Młody kolega garbuska znajdował się w drugim pokoju.
Usłyszawszy wołanie otworzył drzwi biura i odpowiedział:
— Benedykta niema proszę pani.
— Cóż to znaczy? on, tak zawsze pilny.
— Nie wiem pani. Czy mam pójść po niego?
— Niepotrzeba, wkrótce zapewnie nadejdzie, i wytłómaczy się ze spóźnienia. — Firmenie weź tę depeszę... Do doktora Gilberta w Morfontaine... Tam gdzie wczoraj wieczór chodził Benedykt. Dyliżans wkrótce nadjedzie, usiądziesz z obok konduktora. — Jeżeli Benedykt zaraz nie wróci, poszlę do jego matki.
Firmin wziął torbę skórzaną, przewiesił ją sobie przez ramię, i poszedł z telegramem do oberży pod „Białym Koniem“ aby tam czekać na dyliżans, który też wkrótce nadszedł.
Chłopak wdrapał się na ławeczkę na wierzchu powozu.
Przybył do Kwadratowego Domu i oddał depeszę Wilhelmowi, który stosując się do instrukcyi swego pana, wsunął w rękę małemu chłopcu srebrną sztukę monety.
Doktór Gilbert znajdował się w gabinecie, kiedy Wilhelm oddał mu depeszę bankiera Mortimera z New Yorku.
Przypuszczał, że przyszła z Paryża, wysłana przez Raula de Challins.
Rozdarłszy kopertę obojętnie, rzucił na nią okiem.
Nagle zbladł jak trup i ręce mu się zatrzęsły.
— Honoryna przemówiła! wyjąknął głosem wzruszonym, — umieściła Genowefę w Nanteuil-le-Haudoin. — Mój Boże! mój Boże! — nareszcie mogę odszukać moje dziecię! Boże dobroci, aby tylko żyła! Dozwól abym ją przycisnął do mej piersi!
I wybuchł łkaniem, którego nie starał się wstrzymywać.
Łzy długo płynęły z jego oczów.
Nareszcie zwolna odzyskał pewien spokój, i począł rozmyślać, co należało uczynić, aby ujrzeć córkę jak można najprędzej.
— Nanteuil-le-Haudoin, rzekł odczytując depeszę, nie zwracając uwagi na pierwsze słowa, wskazujące wysłanie poprzedniej depeszy. Wszak to o dziesięć mil ztąd, a w tej wiosce nie ma żadnego środka szybkiej komunikacyi. A więc, pojadę do Paryża, i wsiądę w pociąg który odwiezie mnie do Nanteuil... Pilno mi zobaczyć tych Vendamów, o których mówiła Honoryna, i z ich ust dowiedzieć się, co się stało z mojem dziecięciem.
Doktór zadzwonił na Wilhelma i kazał podać sobie na prędce jakiekolwiek śniadanie, kawałek zimnego mięsa, co tylko może być gotowem.
Twarz Gilberta ożywiła się, wyraz radości zajaśniał na niej, oczy błyszczały mu jak za młodych lat.
Udał się do pokoju sypialnego, a ztąd do gabinetu tualetowego i ubrał się prędko, aby wyjść zaraz jak tylko zje śniadanie.
Skończywszy się ubierać, zeszedł na dół.
W chwili gdy zstępował z ostatniego schodu, dzwon u kraty willi dał się słyszeć, oznajmiając przybycie gościa.
W tej samej chwili „Agra“ i „Nella“ poczęły wyć radośnie.
— Któż to być może tak rano, zapytał siebie Gilbert, podczas gdy Wilhelm szybko poszedł do kraty.
Wkrótce powrócił w towarzystwie pana de Challins.
— Raul, rzekł doktór. — Bardzo się cieszę z jego przyjścia! podzieli ze mną radość, dowiedziawszy się o tak szczęśliwej nowinie.
Raul przyśpieszał kroku.
Gilbert wyszedł z domu na jego spotkanie i na widok jego pomięszanej twarzy, zawołał wyciągając do niego rękę:
— Zkądżesz ta mina z tamtego świata, mój drogi chłopcze? Cóż się stało? Co za zmartwienia, czy też niebezpieczeństwa ci grożą? Cóż mi masz tak smutnego do powiedzenia?
— Przychodzę błagać pana, o ratowanie nie już mojego honoru, ale życia! odpowiedział Raul.
— Przestraszasz mnie, mój chłopcze? rzekł Gilbert, prowadząc pana de Challins do wnętrza Kwadratowego Domu. Co znaczą te słowa? Czy istotnie zagraża co twemu życiu?
— Tak jest, wyjąknął Raul padając na krzesło.
— Jakim sposobem? Nie rozumiem cię...
— Doktorze, Ona jest umierającą, a jeżeli umrze, ja jej nie przeżyję...
Gilbert odetchnął.
— Widzę, że tu nie idzie wcale o ciebie, rzekł, lecz o osobę, która ci jest drogą... Wytłómacz się.
— W jednej z naszych rozmów, dałem panu do zrozumienia, że noszę w sercu głęboką miłość.
— Tak mój chłopcze... Mówiłeś i o pewnej młodej dziewczynie, która, jeżeli mnie pamięć nie myli, była lektorką u u pani de Brennes, gdzie jak myślałem, przyciągała cię piękność jej córki. — A więc ta dziewczyna?..
— Doktorze! — zawołał Raul, jeśli przychodzę tu do pana, to dla tego, że wierzę w pańską naukę i przyjaźń dla mnie. — Ta którą kocham, dotkniętą jest od kilku dni chorobą serca, którą zwalczyć leczący ją doktór uznał się bezsilnym. Ona cierpi, gaśnie... a ja chcę aby żyła, bo jeżeli ona umrze, ja także umrę... Jedyna moja nadzieja w tobie doktorze! W imię Boga doktorze, drogi doktorze, ratuj ją...
— Jestem gotów, odrzekł doktór ze wzruszeniem. — Ale aby zwalczyć tę chorobę, trzeba ją poznać, aby leczyć tę młodą osobę, trzeba ją widzieć...
— Dla tego właśnie przyjechałem tu doktorze, aby cię zobaczyć i błagać...
— Rozporządzaj więc mną, chociaż miałem zająć się poszukiwaniem niesłychanie dla mnie interesującem.
Raul zajęty ciągle jedyną myślą, niesłuchał.
— W tem jest jednak trudność, mówił dalej, że nie będziemy mogli widzieć chorej otwarcie, jak bym tego pragnął.
— Cóż przeszkadza?
— Genowefa nie jest już u pani de Brennes...
— Ah! ona się nazywa Genowefa... rzekł doktór zadrżawszy.
— Tak. — Opuszczając panią de Brennes, weszła jako panna do towarzystwa do pani de Garennes, mojej ciotki.
— U twojej ciotki... powtórzył doktór Gilbert z pomięszaniem nie do wypowiedzenia, z którego sam sobie sprawy nie zdawał.
— Tak... i moja ciotka, której wyznałem moją miłość, nie przystaje, abym u niej, w jej nawet obecności, mógł widzieć Genowefę.
— Jest to purytanizm przesadny, być może, ale można go zrozumieć. — Cóż więc uczynić?
— Widziałem Genowefę w nocy, przedarłszy się przez mur do parku mojej ciotki. — Genowefa dała mi klucz od pawilonu w którym mieszka, abym mógł do niej przyprowadzić ciebie doktorze.
— Jeżeli cię dobrze zrozumiałem mój chłopcze... rzekł Gilbert zwolna głosem surowym — będziemy musieli chcąc dostać się do osoby którą kochasz, zrobić to, coś sam już robił, to jest przełazić przez mur, to jest wkradać się w nocy do obcego domu, gdzie obecność nasza, gdyby była odkrytą, mogłaby być tłómaczoną w sposób nie przynoszący nam zaszczytu.
— Tak, na nieszczęście, tak jest... Wahasz się panie doktorze?
Doktór Gilbert milczał.
— Odmawiasz? zapytał Raul z wyrazem rozpaczy.
— Muszę przyznać, że do podobnych wybiegów, czuję ogromny wstręt.
Młody człowiek padł do nóg brata Maksymiliana, i ściskając jego ręce, wyjąknął płacząc:
— Ależ ona umiera, a ty jeden doktorze możesz ją wyratować... Ty jeden możesz mi życie przywrócić, zachowując jej życie... Błagam cię na kolanach, chodź tam ze mną. Zgadzasz się doktorze, nie prawdaż! Oh! powiedz mi, że się zgadzasz.
Błagający głos, postawa zrozpaczona, łzy Raula, doszły aż do serca Gilberta.
— Powstań mój chłopcze, odpowiedział, choć wielkim jest mój wstręt i skrupuły, muszę ustąpić przed taką boleścią jak twoja... Pójdę z tobą.
— Oh! Dzięki drogi doktorze! Dzięki z całej duszy! Niech Pan Bóg cię wspiera i wynagrodzi!
— Gdzież teraz mieszka pani de Garennes?
— W swojej willi w Bry-sur-Marne.
— O której godzinie będziemy mogli dostać się do chorej?
— O wpół do dwunastej.
— To dobrze, będziemy tam. — Robię dla ciebie wielkie poświęcenie Raulu, opóźniając, aby ci usłużyć, pewną podróż, która być może, sprowadzi najwyższą radość, jaką tylko mogę doświadczyć.
— O cóż więc idzie?
— O znalezienie córki hrabiego de Vadans twojej kuzynki... noszącej imię tej, którą kochasz....
Nazywa się Genowefa.
— Otrzymałeś więc pan wiadomości z New Yorku? — Na pół godziny przed twojem przyjściem.
— I wiadomości te są zadawalniające?
— Nie mogłem oczekiwać lepszych. Kobieta która sama jedna tylko mogła mnie objaśnić w przedmiocie dziecka hrabiego, była nareszcie w możności powiedzenia mojemu korespondentowi, bankierowi Mortimer, tej tajemnicy.
— A więc pan wiesz, gdzie córka mego wuja była złożoną?
— Wiem.
— I gdzież?
— W wiosce, która się nazywa Nanteuil-le-Haudouin.
Raul zadrżał, tak jak poprzednio zadrżał Gilbert, słysząc wymienione imię Genowefy.
— W Nanteuil-le-Haudouin?
— Tak.
— U kogo?
— U wieśniaków nazwiskiem Vendame.
Krew uderzyła do głowy panu Challins i o mało go nie zadusiła.
Stał się purpurowym i zachwiał się.
— U Vendamów, wykrzyknął Raul — w Nanteuil-le-Houdoin... Genowefa de Vadans... ależ Genowefa ta którą kocham... ta która cierpi, umiera, którą obiecałeś pan uratować, nazywa się Genowefa Vendame, była wychowaną, wzrosła w wiosce Nanteuil-le-Houdouin...
Kolej przyszła na doktora zachwiać się pod gwałtownym ciosem tej wiadomości.
— Boże sprawiedliwy! Ta którą kochasz nazywa się Genowefa Vendame i pochodzi z z Nanteuil-le-Houdoin... Gdyby to była ona. Wszak jest u pani de Garennes, w Bry-sur-Marne, chora, umierająca! Ah! Raulu, jeżeli twoja Genowefa jest dziedziczką hrabiego de Vadans, nie cierpi ona na chorobę serca, nie umiera naturalną śmiercią. Ją zabijają... Słyszysz Raulu, ją zabijają!!..


XLVIII.

— Co pan mówisz? zawołał Raul, którego skronie zimny pot okrył. Ależ to szaleństwo! Któżby miał interes w spełnianiu tak podłej i nędznej zbrodni.
— Kto? odpowiedział Gilbert z gwałtownością. Czyż nic nie rozumiesz? Genowefa jest dziedziczką, jedyną dziedziczką hrabiego de Vadans. Genowefa żyjąca zabiera całą sukcesyę, na którą liczyła baronowa de Garennes. Zabijając ją pani de Garennes i jej syn, zabierają trzecią część sukcesyi, a gdybyś ty był skazany jako zabójca hrabiego, gdybyś ty przez sam fakt skazania stał się niezdolnym do dziedziczenia, twoja część również by zwiększyła część baronowej! Czy rozumiesz nakoniec? A! teraz jasność zabłysła!! My dwaj, ty i ja zostaliśmy wyprowadzeni w pole przez Filipa i jego lokaja.
— I jego lokaja? powtórzył pan de Challins, czując, że głowa mało mu nie pęknie.
— Tak, przez tego Juliana, którego postawa hypokryty i fizyonomia nie szczera, wzbudzały we mnie nieufność nieprzepartą. On pomagał swemu panu.
— Drogi doktorze, nie mogę ci uwierzyć. — To niepodobna! Pan się mylisz...
— Nie, nie mylę się! Nie przypuszczam! Lecz twierdzę!..
— Genowefa może istotnie być córką Vendamów.
— A to podobieństwo imion chrzestnych! Jak je wytłómaczysz?
— Ale nie dowodzi to niczego.
— Dla ciebie, być może, który umyślnie zamykasz oczy, aby nie widzieć! — Ale dla mnie jasnem jest, jak słońce, że zabijają córkę hrabiego de Vadans!! Tak Raulu, udam się z tobą dzisiejszej nocy do Bry-sur-Marne, i dowiodę ci, że prawda jest przy mnie... Tymczasem należy się przygotować do walki... No, no, cokolwiek spokoju. Mówisz mi, że Genowefa dotkniętą jest chorobą serca?
— Tak, przynajmniej tak nazywają chorobę, która ją zabija...
— W jakiej epoce. zaczęła cierpieć? Odkąd stan zdrowia młodej dziewczyny zachwiał się?
— Od dziesięciu czy piętnastu dni?
— A przedtem?
— Przedtem miała się wybornie... Była ona zawsze delikatnego temperamentu, ale świeżość dowodziła zdrowia.
— A więc od dziesięciu dni, ta niby choroba serca uczyniła takie postępy, że dziewczę zmuszone jest leżeć w łóżku?
— Tak, doktorze.
Gilbert wzruszył ramionami.
— To prawdziwe szaleństwo! zawołał. Doktór który leczy Genowefę, albo jest nędznikiem, albo głupcem! Jakież symptomata okazują się?
— Gwałtowne palpitacye... ostre bóle w stronie serca... później chwilowe zupełne omdlenie, rodzaj paraliżu członków.
— Ah! nędznicy, zawołał doktór chwytając się rękami za głowę. — Trują ją digitaliną...
— Mój Boże! mój Boże! rzekł Raul przerażony, co mówisz doktorze?
— Prawdę... Dziś w nocy, powtarzam ci będziesz miał dowód...
Gilbert dodał po cichu:
— Jeżeli to dziecię jest naprawdę Genowefą de Vadans, jeżeli to moją córkę zabijają... Co za zemsta!!
Później dodał głośno:
— Idź i zaczekaj na mnie w pokoju jadalnym, śniadanie jest gotowe... Usiądź do stołu i rozpoczynaj. Za chwilę, przyjdę się z tobą połączyć.
Pan de Challins poszedł.
Doktór Gilbert tymczasem z młodzieńczą żywością wbiegł na schody wiodące do laboratoryum.
Zapalając w piecu, mówił do siebie z wyrazem niewypowiedzianego gniewu:
— Moja córka!! Moją córkę skazali! moje to dziecię mordują!! Ah! łotry!.. Ale cierpliwości...
Poczem Gilbert zamilkł, i zajął się tylko swoją robotą.
Piec był zapalony.
Na żarzących węglach doktór umieścił naczynie w które wlał kilka płynów, i połączył z retortą dość wielkich rozmiarów.
Uczyniwszy to, powrócił do Raula do pokoju jadalnego.


Julian Vendame wysiadł z pociągu na Dworcu Północnym.
O samej prawie północy przybył na ulicę Assas, i za pomocą swego klucza wszedł do domu adwokata.
Zacny ten sługa, złożył swą walizę w kącie przedsionka, wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zapalił świecę.
Wtedy bez żadnych ostrożności, skierował się ku sypialni swego pana, drzwi otworzył i przestąpił próg.
Filip leżał na łóżku i spał.
Pomimo odgłosu otwieranych drzwi i kroków Vendama, nie przebudził się.
Kamerdyner zbliżył się aż do samego łóżka i położył rękę na ramieniu młodego człowieka.
Filip oczy odemknął, wydając okrzyk zadziwienia i strachu.
— Nie bój się pan, panie baronie, rzekł Julian, to ja.
— Cóż znaczy twoja obecność w moim pokoju? zapytał Filip, czy ci się udało?
— Pan baron sam osądzi...
I Julian podał swemu panu depeszę zabraną trupowi garbuska Benedykta.
Pan de Garennes, szybko przebiegł ją oczami, i twarz jego okryła się wyrazem tryumfu.
— Jesteśmy uratowani!! zawołał.
— Tak i mnie się wydaje, poparł Vendame. Pan baron pozwoli zapytać się, jak rzeczy stoją w Bry-sur-Marne?
— Za trzy dni Genowefa przestanie się liczyć pomiędzy żyjącemi.
— Niech Bóg przyjmie jej duszę!! rzekł lokaj z ohydnym cynizmem.
— Jakim sposobem, zdobyłeś tę depeszę? odrzekł Filip.
— Pan baron koniecznie życzy sobie wiedzieć?
— Tak.
— A więc, mamy jeszcze jedną więcej lekkomyślność na sumieniu...
— Usunąłeś tego co niósł depeszę?
— Z wielkim moim żalem, gdyż z charakteru mego, nie lubię muchy skrzywdzić, ale nie było innego sposobu...
— A czy nic nas zdradzić nie może?
— Nie.
— A więc dobrze się zasłużyłeś, i otrzymasz swoją część majątku...
— I zapewniam cię mój kochany panie, że ta część będzie okrągłą, pomyślał sobie Vendame.
— Opowiedz mi, jak się stało?
Lokaj opowiedział to, co już wiedzą czytelnicy.
Kiedy skończył, Filip rzekł:
— Teraz potrzeba nam zastanowić co do skutków tej sprawy...
— A czy nie moglibyśmy odłożyć do jutra tej rozmowy? zauważył Julian.
— Niepodobna... Jutro bardzo rano pojadę do Bry-sur-Marne, i nie powrócę jak za kilka dni, kiedy wszystko już będzie skończone... Trzeba nam koniecznie porozumieć się teraz, ale to nie będzie długo trwało.
— Jestem gotów wysłuchać instrukcyi pana barona.
— Podczas mojej nieobecności, krokiem z tąd nie wyjdziesz, — rzekł Filip zrywając się z łóżka, wkładając spodnio i kurtkę. — Oczekiwać będziesz depeszy oznajmującej śmierć Genowefy.
— Dobrze.
— Jak tylko odbierzesz depeszę, udasz się do Nanteuil le Houdoin.
— Do mojego ojca! rzekł Julian z gestem zadziwienia.
— Tak.
— I pocóż tam mam jechać?
— Po to aby mu powiedzieć, że dziecko przez niego wychowane żyć przestało.
— Potem?
— Potem przywieziesz go z sobą, jeżeli zaś nie będzie w stanie udać się w drogę, każesz mu napisać deklaracyą, zalegalizowaną według wszelkich form przez mera gminy, stwierdzającą, że Genowefa nie była jego córką, lecz powierzoną została jego żonie przez eks-lekarkę Honorynę Lefebvre, mieszkającą obecnie w Ameryce. Z tą deklaracyą w ręku wyrobisz sobie upoważnienie przewiezienia zwłok do Nanteuil-le-Houdoin, gdzie zostaną pochowane. Uważam rozsądnem oddalić je od Bry-sur-Marne...
— Czy pan baron posiada wszystkie papiery stwierdzające prawdziwe pochodzenie Genowefy?
— Mam je tam, w tej szufladzie, rzekł Filip, wskazując na stoliczek umieszczony około kom inka — i użyję ich w stosownej chwili.
— Czy to wszystko?
— Tak, wszystko. — Zostało ci co pieniędzy?
— Muszę wyznać panu baronowi, że mam tylko płótno w kieszeni.
— Jutro rano dam ci pięćset franków... Obudź mnie wcześnie... Jak widzisz zbliżamy się do celu... należy się zdobyć jeszcze na trochę tylko cierpliwości... więc do jutra...
— Do jutra panie baronie.
Julian poszedł spocząć, a Filip na nowo położył się do łóżka.
— W tydzień po śmierci Genowefy rozpocznę działać, mówił sobie. Testament wraz z dowodem do niego dołączonym włożę napowrót w kopertę. — Urządzę się tak, aby wywołać nową rewizyą w pałacu na ulicy Garaneière... Asystować jej będę w podwójnym charakterze, adwokata Raula i jego krewnego. Byłbym bardzo chyba niezgrabnym, gdybym nie znalazł sposobu wsunięcia koperty pomiędzy ścianę a ramy lustra, lub za jakiś obraz, a nareszcie w jakimkolwiekbądź prawdopodobnem miejscu. — To uczyniwszy, zręcznie urządzę, że przedmiot ukryty zostanie znaleziony. Będzie się to zawdzięczać szczęśliwemu przypadkowi. Znalezienie testamentu spowoduje wyjaśnienie owych tajemniczych okoliczności, i nic już nie stanie na przeszkodzie do ułożenia regularnego aktu zejścia Genowefy de Vadans...
„Jutro rano pojadę do Bry, i przyśpieszę rozwiązanie“...
Poczem Filip zasnął snem spokojnym.
Nazajutrz rano, (mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Raul udawał się do Morfontaine, aby zobaczyć doktora Gilberta), — pana de Garennes obudził Julian Vendame.
Obiecane pieniądze adwokat wypłacił swemu lokajowi.
W krótce pojechał do Nogent-sur-Marne.
Około dziewiątej rano pukał do kraty willi swojej matki.
Pani de Garennes, przechadzająca się już po ogrodzie, widząc wchodzącego Filipa, śpiesznie podeszła na jego spotkanie.
— Oczekiwałam cię z niecierpliwością.
— Z niecierpliwością? powtórzył. — Dla czego? Czyżby zaszło coś nowego?
— Otrzymałeś mój list?
— Nie.
— Kazałam go jednak oddać wczoraj wieczór, na pociąg kolei.
— Przyszedł zapewne na ulicę Assas, już po mojem wyjściu.
— A więc nie wiesz o niczem?
— O czemże mam wiedzieć?
— O Raulu.
— Nic zupełnie. Wytłómaczże mi prędzej moja matko.
— Nie omyliłam się... To Raul właśnie wdzierał się przez mur do parku, aby widzieć Genowefę...
— I powrócił znowu?
— Tak.
— A Hieronim strzelał do niego?
— Tak, ale Hieronim jest tak niezręczny! ani go zabił, ani nawet ranił.
— W takim razie, jakimże sposobem dowiedziałaś się moja matko, że to był Raul.
— Nazajutrz — wczoraj z rana, twój kuzyn, był tyle bezczelnym, że zjawił się tu i wyznał mi wszystko. Wyobraź sobie, że chciał ażebym była powiernicą miłosnych jego stosunków z Genowefą.
— Oho! rzekł Filip widocznie zaniepokojony, — potem dodał: Któż u dyabła mógł się tego spodziewać.
— A jednak jest to najczystsza prawda.
I pani de Garennes słowo w słowo powtórzyła rozmowę swoją z Raulem.
— Lepiejby może było, pozwolić mu zobaczyć Genowefę, w twojej obecności, moja matko, rzekł młody adwokat, kiedy baronowa zakończyła opowiadanie. Żadne podejrzenie nie mogłoby powstać w jego umyśle, a po katastrofie mielibyśmy w nim jednego więcej świadka, uznającego twoje czułe pielęgnowanie chorej i nieustanne starania o jej zdrowie...
— Nie śmiałam tego uczynić.
— Jaki jest w tej chwili stan Genowefy?
— Dwie silniejsze dozy wystarczą, aby koniec nastąpił...
— A więc, jeżeli Raul dziś przyjdzie, i znowu żądać będzie aby go zaprowadzić do swej uwielbianej, spełnij matko jego życzenie. — Jeżeli zaś nie przyjdzie, poślemy mu depeszę... Jego rozpacz cudownem będzie świadectwem na naszą korzyść... Pozwolenie zaś na tę wizytę nie zaszkodzi w niczem, gdyż jutro wieczór jego bożyszcze cierpieć przestanie.
— Decydujesz się więc skończyć? zapytała p ani de Garennnes.
— Już czas.
— Depesza z New Yorku nadeszła?
— Tak, i znajduje się w moich rękach... Jutro należy uprzedzić doktóra Loubet, ażeby poraz ostatni zobaczył swoją pacyentkę... Zkonstatuje ostateczny upadek sił, i zapowie bliską śmierć... A zatem nikt w świecie nie będzie miał prawa dziwić się tej śmierci.


XLIX.

— Masz słuszność — rzekła pani de Garennes — teraz czuję się całkiem uspokojoną. — Spodziewam się, że zostaniesz tu po wypadku... Obawiałabym się pozostać sama przy tym trupie.
— Pozostanę tu kilka dni z tobą, moja matko, odpowiedział Filip.
— Chcesz zobaczyć Genowefę.
— Chciałem właśnie prosić o zaprowadzenie mnie do niej.
Baronowa wraz z synem udali się do pawilonu.
Wyraz twarzy młodej dziewczyny, zmiana jej rysów wychudzonych, gorączkowy blask oczu, nie pozwalały poddawać W wątpliwość bliskiego jej końca.
Pomimo tego, ujrzawszy wchodzącego do pokoju Filipa, znalazła odwagę uśmiechnąć się do niego.
Lecz uśmiech zarysowany na tych ustach, tak świeżych kilka dni temu, a dziś zwiędłych i bladych, prawdziwie był rozdzierającym serce.
Rozczuliłoby to serce tygrysa.
Co do Filipa, ten niedoświadczył najmniejszego wzruszenia.
— Zawsze pani cierpisz, panno Genowefo? zapytał z udanem wybornie współczuciem.
— Zawsze, oh! i bardzo — odrzekło dziewczę słabym głosem — a jednak mam jeszcze nadzieję...
Mówiąc te słowa Genowefa myślała o doktorze Gilbercie.
— Masz wielką słuszność mówiąc, że masz nadzieję, moja najdroższa — rzekła baronowa, biorąc ją za rękę. — W twoim wieku życia nie brak... Młodość zwycięży chorobę... Czy ci twoja mikstura dobrze zrobiła wczoraj wieczór, czy uspokoiła boleści.
— Z początku, nie pani, ale powoli przyszedł pewien rodzaj złagodzenia, przerywanego krótko trwającemi atakami. — Zresztą zdaje mi się, że nie czuję moich członków.
— Może to początek wyzdrowienia?
— Być może pani.
— Dzisiejsza doza mikstury, mam nadzieję, wywrze skutek decydujący... — Odpocznij moje dziecię... Filip pragnął cię zobaczyć, aby przekonać się, że rekonwalescencya jest bliską. — Zabawi z nami kilka dni...
— Tem lepiej, rzekła młoda dziewczyna, znowu się uśmiechając.
Baronowa wraz z synem opuściła pokój Genowefy.
Pozostawmy razem dwoje tych nikczemnych stworzeń, a połączmy się w Morfontaine z doktorem i Raulem de Challins.
Zjedli obadwaj pośpiesznie śniadanie i Gilbert powiedział wicehrabiemu, że musi dokończyć w laboratoryum niezmiernie ważną robotę, której rezultatem będzie uzdrowienie Genowefy, jeśli uzdrowienie to jest jest jeszcze możliwe.
Zaprosił Raula, aby towarzyszył mu przy pracy, i obadwaj udali się na górę do laboratoryum.
Wszedłszy doktór, skierował się prosto do naczynia umieszczonego na żarzących węglach.
Przezroczysty płyn, lekko zafarbowany bursztytowym odcieniem, spadał kropla po kropli w retortę, przez rurkę łączącą ją z naczyniem.
Gilbert ogień zagasił, ochłodził płyn bursztynowego koloru, wlał go we flaszeczkę, którą zamknął hermetycznie, wziął z szafy inną flaszkę cokolwiek większą, wsunął obie do kieszeni i rzekł do Raula:
— Teraz możemy iść.
Wsiedli w dyliżans kolejowy w Morfontaine, koło oberży Jana Jakóba i około piątej po południu znaleźli się na Dworcu Północnym.
— Jeszcze zawcześnie jechać do Bry-sur-Marne, rzekł doktór, zjedzmy obiad, gdzieś tu w okolicy dworca, a jak się zciemni udamy się w drogę...
— Będziemy musieli wystarać się o powóz — rzekł pan de Challins.
— A to poco? Czyż nie można jechać koleją żelazną do Nogent?
— Nie, ponieważ nie znajdziemy w nocy żadnego pociągu, aby powrócić do Paryża.
— A więc zajmijmy się odrazu najęciem powozu.
Raul zbliżył się do szeregu fiakrów, oczekujących na pasażerów i zwracając się do woźnicy, którego koń wydawał się silnym, zapytał go, czyby się zgodził jechać do Nogent-sur-Marne, zaczekać tam dwie lub trzy godziny, i powrócić do Paryża.
— To zależy od tego, wiele pan zapłaci? odrzekł woźnica.
— Trzydzieści franków.
— Dołóż pan jeszcze dziesięć.
— Dobrze.
— A zatem interes skończony! Wsiadajcie panowie.
— Naprzód idziemy na obiad, czekaj na nas przed tym zakładem.
Raul wskazał restauracyę naprzeciwko dworca.
— Bardzo dobrze... Stanę tam blisko i pójdę sam także na obiad, podczas gdy moja szkapa jeść będzie owies. Kiedy panowie będziecie gotowi, przyszlijcie garsona tam do garkuchni.
O ósmej pan de Challins posłał uprzedzić woźnicę, który natychmiast zajechał z powozem, a na pytanie:
— Jak wiele potrzebujemy czasu, aby dojechać do Nogent?
Odpowiedział:
— Około dwóch godzin.
— Dobrze, a zatem staniemy na miejscu około dziesiątej...
— Tak jest.
— Czy znasz tutejszą okolicę?
— Jak moją kieszeń.
— Zatrzymasz się więc na końcu alei, prowadzącej do mostu Bry-sur-Marne.
— Blisko stacyi. Dobrze panie.
Dwaj ludzie zabrali miejsca we fiakrze i ruszyli z miejsca tęgim kłusem dzielnego konia.
Dziesiąta biła na wierzy w Nogent, kiedy fiakr stanął we wskazanem miejscu.
Raul i doktór wysiedli.
— Nie oddalaj się ztąd... rozkazał pan de Challins.
Woźnica podrapał się w ucho.
— Muszę panom powiedzieć, rzekł z widocznem zakłopotaniem. Naturalnie ja panom ufam... Macie panowie fizyonomie bardzo uczciwych mieszczan... ale jednakowoż...
— Ale jednakowoż — dokończył Raul — byłoby ci bardzo przyjemnie zobaczyć pieniądze natychmiast.
— Do licha, mój panie, postaw się w mojem miejscu... W zamian zato, weźmiesz pan mój numer, aby być pewnym, że nie urządzę panu żadnej sztuki...
— Oto czterdzieści franków...
— Proszę numer.
Noc była bardzo jasna...
Doktór i pan de Challins, weszli na drogę do Bry-sur-Marne.
Szli prędko, nie mówiąc ani słowa.
Tysiączne myśli opanowywały umysł Gilberta.
Według tego co mu Raul powiedział, nie mógł wątpić ani chwilę, że Genowefa jest córką Joanny de Viefville, a tem samem jego dzieckiem!
I miał wkrótce znaleść się w obecności tego dziecka umierającego, które baronowa de Garennes jego siostra, i Filip jego siostrzeniec, podle truli!! Tak myślał przynajmniej.
Niewypowiedziana boleść opanowała go, torturowała w straszliwy sposób, lecz przysiągł sobie udawać spokój, gdy w mózgu wrzała burza.
Przybyli na brzeg Marny po przejściu mostu.
— Tam pójdziemy... rzekł Raul półgłosem, wskazując na mur, oddalający się od drogi do holowania.
Jednocześnie wszedł na zoraną ziemię.
Doktór Gilbert szedł za nim.
W krótce przybyli do palisady, opartej o słup, który poprzedniej nocy służył panu de Challins do dostania się na wierzchołek muru.
— Tutaj możemy się dostać do parku — rzekł młody człowiek.
— A więc dalej.
— Ależ zaledwie jest wpół do jedenastej.
— Cóż to szkodzić. Kto wie, może będzie lepiej, że przyjdziemy wcześniej. Wskaż mi drogę.
Raul pomagając sobie palisadą, wskoczył na szczyt słupa, a ztąd na mur, poczem zniknął wewnątrz parku.
Doktór wkrótce z nim się połączył, dając dowody siły i zręczności, nie godzącej się jakby się zdawało z powierzchownością starca.
Kiedy znalazł się w parku, zbliżył usta do ucha Raula i wyszeptał.
— Bądź moim przewodnikiem.
Raul postępując z nadzwyczajną ostrożnością, aby ukryć odgłos kroków, szedł aleją idącą równolegle od muru odgraniczającego park.
Doktór szedł w jego cieniu.
Na pierwszym zakręcie, ujrzeli okna oświecone, w głównym korpusie willi.
Pan de Challins wtedy kierując się na lewo i zdwajając jeszcze ostrożności, znalazł się wkrótce wraz ze swym towarzyszem, po za klombem znajdującym się naprzeciwko pawilonu dodatkowego.
— To tam! — rzekł, wskazując ręką pawilon.
— Milczenie! — szepnął Gilbert, słyszę coś.
Obaj zamilkli i pozostali nieruchomi, na wpół pochyleni po za ukrywającym ich klombem.
Drzwi willi otworzyły się.
Wśród przezroczystej ciemności, ujrzeli sylwetkę jakiegoś człowieka.
— To Filip — wyszepnął wicehrabia z gestem zadziwienia.
Gilbert nic nie rzekł.
Filip, gdyż to on był rzeczywiście, zwolna skierował kroki ku pawilonowi, zamieszkałemu przez Genowefę.
Zbliżywszy się do drzwi, zatrzymał się i czekał.
Serce Gilberta biło tak, że o mało mu nie rozerwało piersi.
Krew uderzała mu do głowy i straszny gniew zaczynał wrzeć w mózgu.
Raul paznokciami darł sobie ciało.
Nagle, oszklony korytarz, łączący pierwsze piętro pawilonu z korpusem domu, zajaśniał światłem.
Ukazała się baronowa de Garennes, trzymająca w ręku świecę, której płomień chwiał się, rzucając dziwne refleksy na ostre rysy jej twarzy.
Zwolna przeszła korytarz, zbliżyła się do drzwi Genowefy, schyliła się i słuchała przez kilka sekund.
Pan de Challins i Gilbert śledzili ją wzrokiem.
Nakoniec oparła rękę na klamce i zniknęła w pokoju.
Filip stał ciągle nieruchomy na dole, przy drzwiach pawilonu.
Raul i Gilbert wstrzymywali oddech.
Odległość najwyżej dziesięciu kroków, przedzielała ich od barona.
Nagle drzwi pawilonu otwarły się po cichu, i ujrzano baronowę.
Pan do Garennes wszedł, pchnął tylko drzwi za sobą, nie zamykając ich zupełnie.
Narzeczony Genowefy i Gilbert szybko zbliżyli się. Przez niedomknięte drzwi, oczy ich mogły objąć pokój, który już znamy.
Ujrzeli baronową, wlewającą w filiżankę mleko z butelki stojącej na stole, potem wyjmującą z kieszeni mały flakonik.
— Co ona chce uczynić? szepnął Raul.
Doktór ścisnął mu ramię, aby nakazać milczenie.
Pani de Garennes odkorkowała flakonik.
Filip wziął go z jej rąk, potem butelkę stojącą koło mleka i zawierającą miksturę przepisaną przez doktora Loubet, wlał dwie łyżeczki z tej flaszki do filiżanki z mlekiem, potem pochylił mały flakonik i zwolna wpuścił trzy krople.
Dreszcz przeszedł po skórze Gilberta.
Raul drżał na całem ciele.
— Wątpisz jeszcze? zapytał go doktór bardzo cichym głosem.
Młodzieniec uczynił ruch jakby się chciał rzucić do środka pawilonu.
Ręka Gilberta zatrzymała go, a jednocześnie głos jego szeptał.
— Nie przeszkadzaj im!!
Filip oddał flakonik matce, która włożyła go napowrót do kieszeni.
Poczem wyszedł z pawilonu, zamknął drzwi i wszedł do głównego korpusu.
Dwaj podglądający zaledwie mieli dość czasu, aby się ukryć po za opiekuńczym klombem.
Raulowi krople zimnego potu spływały po czole.
— Doktorze — wyjąknął, głosem zaduszonym, ona to wypije — ona to już pije, — pomyśl tylko, ona to już może wypiła!!
— Pozwól im działać, rzekł Gilbert, ja tu jestem.
I znowu czekali.
Trzy minuty upłynęły, długie jak wieki dla ojca i narzeczonego młodej męczennicy.
Nakoniec oszklony korytarz pierwszego piętra oświecił się znowu i baronowa ukazała się, przeszła korytarz i powróciła do siebie.
— Teraz chodźmy!! rzekł doktór.


L.

Gilbert i Raul przeszli aleję starając się, aby kroków ich na piasku nie było można dosłyszeć.
Raul otworzył drzwi od pawilonu i przepuściwszy naprzód doktora, zamknął je na klucz za sobą.
Dwaj ludzie znajdowali się w ciemnościach.
Genowefa posłyszała kroki.
— Kto tam?.. zapytała głosem wzruszonym.
— Ja... Raul, — odpowiedział miody człowiek.
W tej samej chwili zapalił woskową zapałkę, której światłem kierując się, wszedł na schody.
Doktór wziął ze stołu flaszkę, zawierającą resztę mikstury zapisanej przez doktora z Bry-sur-Marne, i poszedł za Raulem.
Wszedłszy na górę Raul popchnął drzwi przymknięte, wszedł pierwszy do pokoju chorej, i szybko zakręcił klucz w zamku u drzwi wychodzących na oszklony korytarz.
Genowefa wpatrzone miała oczy w człowieka o białych włosach towarzyszącego panu de Challins.
Doktór zanim nawet spojrzał na młodą dziewczynę zbliżył się do światła, i zbadał zawartość flaszki, którą przyniósł z dołu, otworzył ją, nalał dwie krople sobie na dłoń i dotknął językiem.
— Nie omyliłem się, wyszeptał, to właśnie dygitalina.
Zakorkował napowrót flaszkę i zbliżył się do łóżka.
Na stoliku przy łóżku znajdowała się filiżanka, z której Genowefa przed chwilą piła.
Na dnie tej filiżanki znajdowało się kilka kropel mleka.
— Czy to reszta twojej mikstury, moje dziecię? zapytał Gilbert, któremu serce strasznie się ściskało.
— Tak panie — odpowiedziała Genowefa, bardzo zadziwiona i zaintrygowana, sposobem znajdowania się tego nieznajomego.
Gilbert umoczył palec w reszcie mleka, i palec potem przyłożył sobie na język.
Zbladł strasznie, lecz zaraz potem twarz jego zapałała od gniewu.
Usta otworzył, chciał coś powiedzieć.
Nagle Genowefa wydała głuchy krzyk, i schwyciła się za piersi obiema rękami.
— Ah! jak ja cierpię... wyjąknęła... rozpalone żelazo tu mam.
Doktór natychmiast odzyskał zimną krew, i wyjmując z kieszeni jedną z dwóch flaszek, które wziął z sobą z laboratoryum w Morfontaine, otworzył ją i rzekł Genowefie:
— Odwagi, moje dziecię... Musisz istotnie okrótnie cierpieć, ale cierpienia te zaraz ustaną. — Wypij jeden łyk tego.
I włożył w usta Genowefy otwór flaszki.
Młode dziewczę wypiło z chciwością.
Gilbert położył na poduszce bladą głowę, którą uniósł na chwilę.
Wtedy dopiero poraz pierwszy przyjrzał się wychudłej twarzy biednej męczennicy; dreszcz wstrząsnął jego ciałem; dwie grube łzy stoczyły się po policzkach.
— Żyjący portret Joanny, mówił zbyt cichym głosem, aby go można usłyszeć.
Raul widział łzy doktora.
Oszalały z przerażenia, schwycił go za rękę, i zbliżając usta do jego ucha zapytał:
— Płaczesz!.. więc ona jest zgubiona? Gilbert podniósł głowę, otarł oczy i odpowiedział:
— Uratuję ją.
— Czy na prawdę?
— Tak, jeżeli nauka nie jest próżnem słowem. Konwulsye, które rzucały ciałem Genowefy przed chwilą, ustały w zupełności.
Twarz młodej dziewczyny wyrażała spokój.
— Co teraz uczuwasz moje dziecko? zapytał doktór Gilbert.
— Czuję niewysłowioną ulgę... odrzekła chora. Ogień który mnie palił, zagasł. Zdaje mi się, że serce nie bije mi już tak mocno, i bicie to nie jest już tak bolesne.
— Jest to rozpoczynające się uzdrowienie.
— Więc mnie pan wyleczysz?
— Teraz odpowiadam za twoje życie.
Genowefa słabo się uśmiechnęła i wyciągnęła rękę, którą Gilbert schwycił i uścisnąwszy tę rękę prawie przezroczystą, palącą od gorączki, w swoich drżących dłoniach, uczuł w całem swojem jestestwie jakby uderzenie stosu elektrycznego.
— Musimy się śpieszyć, rzekł opanowując wzruszenie, jakkolwiek ono było gwałtowne. — Potrzebuję zadać ci kilka pytań, odpowiesz, nieprawdaż?
— Odpowiem panu jak najchętniej.
— Nazywaj mnie swoim przyjacielem, moje dziecię, proszę cię o to.
— Dobrze mój przyjacielu.
Słysząc te słowa: mój przyjacielu, radość nie do wysłowienia ogarnęła serce Gilberta.
— Od jak dawnego czasu, doświadczasz tych bolesnych palpitacyi?
— Od dziesięciu albo dwunastu dni.
— A tę miksturę, rzekł, wskazując na flaszeczkę przyniesioną z dołu, od jak dawna zadają ci?
— Od ośmiu dni.
— Ile dają ci na dzień łyżeczek?
— Z początku dawano mi jedną, teraz dwie.
— Dwie odkąd?
— Od trzech dni.
Gilbert w myśli uczynił szybki obrachunek.
— To co przyjęła, wystarczyłoby na zabicie jej dwa razy, rzekł do siebie. — Cierpieć będzie długo z przerwami, ale ocalę ją.
Potem rzekł głośno:
— Dobrze więc, moje dziecko, to wszystko czego się chciałem dowiedzieć o twojej chorobie.
— I sądzisz pan zawsze, że wyzdrowieję? zapytała Genowefa.
— Więcej aniżeli kiedykolwiek, a raczej jestem tego pewny.
— I cóż mam robić?
— Słuchać moich poleceń.
— Słuchać ich będę, przyrzekam.
— Jutro wieczór przyniosą ci zapewne znowu miksturę... Wypijesz ją jak zwykle, ale jak tylko znajdziesz się sama, weźmiesz jeden łyk tego lekarstwa, które ci przed chwilą dawałem. O to flaszeczka... Miej ją zawsze blisko siebie w takiem miejscu, żeby nikt jej nie mógł spostrzedz.
Genowefa wzięła flaszkę i włożyła ją pod po duszkę.
— Tu jej nikt nie zobaczy.
— Jeszcze jedna rzecz... mówił dalej Gilbert, powiedz mi szczerze, czy masz wielkie zaufanie do pani de Garennes?
— O! tak, mój przyjacielu! zawołało dziewczę z wyrazem głębokiego przekonania. Ona jest tak dobra, tak pełna czułości dla mnie, okazuje mi to swoją nieustanną pieczołowitością.
— A jej syn Filip, co o nim myślisz?
— Od czasu jak mu dałam do zrozumienia, że nie życzę aby się mną zajmował, nie mogę jak tylko go pochwalić.
— Więc Filip de Garennes mówił ci o miłości?
Młode dziewczę zarumieniło się.
— Tak, mój przyjacielu, odpowiedziała, ale je go starania nie miały w sobie nic złego. — Chciał mnie zaślubić.
Gilbert rzucił okiem na pana de Challins, który pozostał milczący.
Genowefa mówiła dalej:
— Pani de Garennes, dała mi wielki dowód szacunku, nie sprzeciwiając zamiarom syna.
— Czyż pochwalała je.
— Tak, a nawet usiłowała zwalczyć mój opór...
— Któż cię umieścił w charakterze panny do towarzystwa u baronowej?
— Mój brat.
— Jak się twój brat nazywa?
— Julian Vendame.
— Julian Vendame!! powtórzył doktór Gilbert przytłumionym głosem... Więc to twój brat, Julian Vendame umieścił cię tu?
— Tak, mój przyjacielu.
— Jakimże sposobem znajduje się on w stosunkach z panną de Garennes?
— Sposobem najprostszym w świecie, ponieważ służy u pana Filipa de Garennes, pokładającego w nim całkowite zaufanie.
— Służącym Filipa!! zawołał doktór. — Wszystko się wyjaśnia.
— Cóż takiego? zapytała Genowefa.
— Nic, nic, moje dziecię... A zatem ty nazywasz się Genowefa Vendame?
— Tak mój przyjacielu.
— Byłaś wychowaną w Nanteuil-le Haudoin?
— Jestem nawet tam urodzoną, jak mi moi rodzice mówili.
— Nie masz siostry?
— Miałam siostrę, ale umarła.
— I nazywała się?
— Teresa.
— A czy prócz twoich rodziców, nie ma innych Vendamow w Nanteuil-le-Haudoin?
— Nie ma, mój przyjacielu.
Doktór patrzał na Genowefę — swoją córkę, ze wzruszeniem łatwiejszem do zrozumienia, aniżeli do opisania.
Pochylił się ku niej i oparł swe usta na jej czole, Bóg tylko jeden wie z jak niezmierną czułością.
— Skończyłem już moje pytania, dziecię moje, rzekł nakoniec. Musimy już pożegnać cię i dozwolić ci spoczynku, którego bardzo potrzebujesz. Sądzę, że zbytecznem jest zalecać ci milczenie o naszej nocnej wizycie, która nie powinna być nikomu wiadomą. — Kiedy powrócimy? Niewiem. — Być może jutro, może pojutrze... lecz jeżeli nas nie zobaczysz, bądź bez obawy. — Każdym razem, po przyjęciu mikstury, wypij jeden łyk lekarstwa, które ci zostawiłem, a wszystko dobrze pójdzie... Nie zapomnisz o tem?
— Ah! mój przyjacielu strzedz się będę!
— A teraz objaśnij mnie...
— Co do czego?
— Czy w tym pawilonie na dole jest tylko jeden pokój?
— Są dwa, odrzekła Genowefa. Oprócz saloniku, jest jeszcze gabinet ze szklannymi drzwiami, okrytemi muślinową firanką.
— Czy gabinet ten zamyka się na klucz?
— Nie, mój przyjacielu.
— To dobrze... Czy masz tu gdzie pustą flaszkę, dodał doktór.
— Oto są trzy czy cztery, tam na komodzie.
Gilbert wziął jedną z nich i sprawdziwszy wysokość płynu we flaszce mikstury zaordynowanej przez doktora z Bry-sur-Marne, przelał zawartość jej do pustej flaszki, i zastąpił ją czystą wodą.
Genowefa przyglądała się temu z zadziwieniem.
— Niech cię to nie zastanawia, moje dziecię, rzekł, mam swoje powody, aby tak działać. — Nie spostrzegą się na zamianie... mówił dalej z bladym uśmiechem. Nic nie jest tak podobnem do wody zatrutej, jak czysta woda.
Doktór pozatykał flaszki, i włożył do kieszeni zawierającą digitalinę.
Raul wyciągnął ręce do Genowefy, która go z lekka do siebie przyciągnęła i poszepnęła mu do ucha.
— Dziękuję. Tobie zawdzięczać będę życie.
Pan de Challins przycisnął ją do piersi i złożył pocałunek na jej włosach.
— Z pomocą Bożą, uszczęśliwię te dwoje dzieci! myślał brat Maksymiliana. Dodał głośno:
— Chodź Raulu.
Wicehrabia przekręcił napowrót klucz u drzwi dających na oszklony korytarz, aby wolne pozostawić miejsce; ręką przesłał pożegnanie Genowefie i udał się za doktorem.
Na dole, ten ostatni postawił na stole flaszkę z etykietą, zawierającą jedynie czystą wodę.
Wyszli z pawilonu i Raul pomimo zaprzątnięcia umysłu zamknął drzwi na klucz. Wkrótce zniknęli poza klombami.
Pan de Challins chciał mówić...
— Milczenie!! rzekł Gilbert, rozkazującym tonem. Pomówimy później.


LI.

Dwaj ludzie doszli wkrótce do miejsca, przez które weszli do parku; przebyli mur i znaleźli się na zoranem polu.
Doktór wtedy zatrzymał się, i obracając się twarzą do willi, którą tylko co opuścili, rzekł głuchym głosem:
— Ah! nędznicy! — nie mieliście litości! ja również dla was będę bez litości!
Potem zwracając się do pana de Challins i biorąc go za ręce, dodał:
— I cóż, Raulu, czy wierzysz teraz, że Genowefa jest córką hrabiego de Vadans twego wuja?
— Wierzę stanowczo. — Odpowiedział młody człowiek.
— Wierzysz, że Genowefa jest podle zabijaną przez baronowę de Garennes i jej godnego syna?
— Niepodobna zaprzeczyć oczywistości.
— Czy wierzysz, że miałem słuszność, oskarżając twego kuzyna Filipa, kiedym ci mówił, że to on chciał cię zgubić?
— O tem również wątpić nie mogę, ale potworność tych zbrodni przeraża mnie! Czegóż oni chcieli, Filip i jego matka?
— Kiedy im się nie udało z tobą, widząc cię wolnym, pomimo zręcznie rzuconej potwarzy, Filip postanowił zaślubić Genowefę, aby zabrać całą fortunę hrabiego de Vadans; ponieważ zaś Genowefa odmówiła zostać jego żoną, zabija ją, ażeby przynajmniej część tego majątku z rąk mu się nie wymknęła. To on ukradł testament hrabiego, a ten testament wyjawiał istnienie Genowefy. Za sprawą szatana, wypadek połączył z nim Juliana Vendame, i lokaj stał się wspólnikiem, pana, wydając mu na śmierć anielskie stworzenie, które nazywał swoją siostrą.
— Trzeba pomścić Genowefę! zawołał Raul.
— Pomścimy ją, i ciebie jednocześnie.
— Czy nie obawiasz się już więcej o nią, doktorze.
— Nie... Zostawiłem jej potężny antydot, który unicestwi wszelki zamach... Wlewając czystą wodę zamiast mikstury z dygitaliną, zmniejszam tem samem skutek trucizny... Ta zaś którą nalewać będą Genowefie, przy energicznem oddziaływaniu, pozostanie bez skutku.
— Cóż będziemy teraz robić?
— Zobaczysz zaraz. — Chodź moje dziecię?
I Gilbert pociągnął za sobą Raula.
Woźnica który ich przywiózł z Paryża, oczekiwał w pobliżu dworca, siedział na koźle w głębokim śnie pogrążony.
Pan de Challins obudził go, wsiadł wraz z doktorem do fiakra, i koń zmęczony poszedł wolniejszym krokiem.
Cokolwiek przed wschodem słońca przybyli na plac Bastylli.
Gilbert wysiadł z Raulem, szukał okiem jakiegoś otwartego zakładu, wszedł do małej kawiarni lub raczej restauracyi, której okiennice garson właśnie otwierał.
— Dwa kieliszki chartreuse verte i podręcznik kolei żelaznych, rzekł Gilbert wchodząc do kawiarni.
Obie te rzeczy podano im natychmiast.
Gilbert otworzył podręcznik i w tablicy alfabetycznej szukał nazwiska Nanteuil.
Słowo to znajdowało się na stronie 70. litera B.
Na tej stronnicy i pod tą literą, szukał godzin pociągów odchodzących z Paryża w stronę Nanteuil-le-Haudoin.
— Niepodobna wyjechać przed siódmy i minut trzydzieści pięć, rzekł nakoniec, — przyjadę o ósmej pięćdziesiąt sześć minut... dość będzie czasu na dopełnienie tego co uczynić postanowiłem... nie będę więc mógł powrócić do Paryża jak dopiero po południu...
— Czy ja z panem nie pojadę? zapytał Raul.
— Nie.
— Dla czego?
— Dla tego, że tam na nic byś się nie przydał, a możesz mi tu być użytecznym. — Napiszę do Prokuratora Rzeczpospolitej i sam dziś jeszcze rano odniesiesz list ten do Sądu, nie staraj się oddać go koniecznie do własnych rąk, prokurator bowiem mógłby ci zadawać pytania, na które ja tylko jestem w stanie odpowiedzieć.
— A potem?
— Potem zajdziesz na ulicę Assas, do twego kuzyna Filipa de Garennes...
— Ależ on jest w Bry-sur-Marne.
— Zapytasz się służącego, czy pan jego powraca dziś i o której godzinie... Przyjdziesz potem spotkać mnie na Dworcu Północnym. — Uzbrój się w cierpliwość... Koniecznem jest, abym cię znalazł w chwili mego przybycia... Postaraj się zaopatrzyć w w powóz dobrze zaprzężony... Idź dobrego do zakładu wynajmowania powozów i proś o silnego i wytrwałego konia. — Zrozumiałeś to wszystko nie prawdaż?
— Zrozumiałem, kochany doktorze i wszystko zostanie wykonane z całą ścisłością.
Gilbert kazał podać papieru, atramentu i kopertę.
Napisał długi list, i na kopercie nakreślił imię prokuratora Rzeczpospolitej.
Raul włożył list do portfelu, w oczekiwaniu godziny wręczenia go.
— Jedna jeszcze rzecz wielkiej wagi, mówił
— Cóż takiego?
— Wobec Juliana Vendame, bądź panem siebie. Niech żaden symptomat gniewu, żadne słowo, ani nawet intonacya, nie dozwoli mu odgadnąć, że wiesz co się dzieje, i że znasz ohydną rolę, jaką on odgrywał w tym wstrętnym dramacie.
— Będę spokojny, przyrzekam panu.
Godzina wyjazdu do Nanteuil-le-Haudoin zbliżała się.
Gilbert wsiadł do fiakra i kazał się zawieść na Dworzec, podczas gdy Raul udał się do pałacu Sprawiedliwości.
Młody człowiek miał gorączkę.
Nerwowa irytacya łatwa do zrozumienia wzburzała go.
Postanowił iść piechotą, i poszedł umyślnie przez wybrzeża, aby odetchnąć rannem powietrzem odświeżającem okolice Sekwany.
W chwili kiedy przechodził przez salę des Pas-Perdus, chcąc oddać list w gabinecie prokuratora Rzeczpospolitej, spotkał się nagle z szefem Bezpieczeństwa.
Ten ostatni zatrzymał się i rzekł kłaniając się.
— Pan wicehrabia de Challins, jeśli się nie mylę?
— Tak panie.
— Cóż za powód sprowadza pana do pałacu o tak wczesnej godzinie? Czy masz do doniesienia prokuratorowi Rzeczypospolitej, coś nowego dotyczącego pańskiej sprawy?
— Nie panie, poprostu mam mu oddać list od doktora Gilberta.
— Powierz mi pan ten list. — On jeszcze nie przyszedł, ale mam się z nim widzieć w jego gabinecie o godzinie wpół do dziesiątej... Wręczę mu ten list.
Raul wyjął list z portfelu i podał go szefowi Bezpieczeństwa, który rzekł:
— List ten zapewne donosi o szczęśliwym rezultacie waszych poszukiwań człowieka o rudych włosach?
— Nie wiem co ten list w sobie zawiera, ale zdaje się, że wkrótce znajdziemy owego człowieka.
— Sądzicie więc panowie, że jesteście na dobrym śladzie?
— Wszystko nam każe spodziewać się tego.
— Powinszuję panu całem sercem, jeżeli nadzieja ta ziści się, gdyż do tego czasu agenci nasi ciągle pudłują... Człowiek ten, raz w naszych rękach, będziesz pan usprawiedliwiony.
Raul pożegnał szefa Bezpieczeństwa, wyszedł z pałacu Sprawiedliwości i udał się na ulicę Assas.
Przyszedłszy do drzwi małego pawilonu, zamieszkałego przez kuzyna, zadzwonił.
Julian Vendame sprzątał w pokojach.
Wiedząc, że Filip ma pozostać w Bry-sur-Marne przez ciąg kilku dni, zadziwiło go to dzwonienie.
Któż to być może? zapytał się prawie niespokojny.
Odpowiedział sobie, rzuciwszy okiem na zegar.
— Pewno roznosiciel. — Może depesza. Czyżby tam było już wszystko skończone?
Podczas gdy Julian mówił tak do siebie, Raul na dole niecierpliwił się.
Drugie uderzenie dzwonka dało się słyszeć.
Vendame zdecydował się pójść otworzyć, ale nie bez pewnego drżenia nerwowego.
Ujrzawszy pana de Challins, uspokoił się.
— Niech pan wicehrabia raczy wejść, rzekł uniżonym tonem.
Raul próg przestąpił.
Julian mówił dalej:
— Pan wicehrabia zapewne chce widzieć pana barona?
— Tak, czy mój kuzyn jest w domu?
— Pan baron nie nocował w Paryżu.
— Ah! więc podróżuje?
— Pan baron jest u pani baronowej swojej matki, w Bry-sur-Marne.
— Odkąd?
— Od wczoraj.
— Czy prędko powróci?
— Nie, panie wicehrabio.
— Zamierza więc kilka dni na wsi przepędzić?
— Tak, panie wicehrabio. — Pan baron wiele pracował, bardzo się czuje zmęczonym, potrzebuje odpocząć cokolwiek, odświeżyć się zdala od Paryża i interesów.
— Bardzo dobrze. — Pojadę do mojej ciotki, aby zobaczyć kuzyna.
— Pan wicehrabia nie ma nic więcej do rozkazania?
— Nic więcej.
— Mam honor złożyć moje uszanowanie panu wicehrabiemu.
Słowa powyżej przytoczone, zamienione były w przedpokoju.
Vendame otworzył drzwi od ulicy.
Raul wyszedł.
Wspólnik Filipa patrzał za odchodzącym, poczem zamknął drzwi, śmiejąc się sarkatycznie.
— Umie grać komedyą ten nędznik! myślał pan de Challins. — Co za siły woli potrzebowałem, aby mu nie rzucić w twarz jego zbrodni! nie chwycić za gardło i nie zadusić jak psa wściekłego!
Tak myśląc Raul, spojrzał na zegarek.
Wskazywał wpół do jedenastej.
Doktór nie mógł jeszcze odjechać do Nanteuil-le-Haudoin.
Mając dość czasu przed sobą, wicehrabia poszedł na ulicę. Saint-Dominique, zmienił ubranie, ponieważ to co miał na sobie zniszczone było, wdrapywaniem się raz poraz na mur parku do willi baronowej.
Skończywszy tualetę zjadł śniadanie w pobliskiej restauracyi, udał się do zakładu najmu powozów, i kazał sobie dać powóz zaprzęgnięty w tęgiego konia.
O wpół do pierwszej był już na dworcu ze strony wysiadających, paląc cygaro dla zabicia czasu i oczekując doktora Gilberta.


Genowefa po odejściu Gilberta i Raula przechodziła w myśli, najdrobniejsze szczegóły rozmowy, jaka miała miejsce, i tego wszystkiego, co się jej wydarzyło.
Dziewczę w prostocie anielskiej swej duszy, nie mogło podejrzywać, że było ofiarą otrucia, dziwiło ją to co doktór Gilbert robił, i dziwiły ją szczególne pytania, na które zmuszoną była odpowiadać.
Lecz absolutne zaufanie jakie wzbudzał w niej Raul, nie pozwalało niedowierzać doktorowi Gilbertowi.
Ostatecznie nie zajmowała się zbytecznie temi dziwnemi rzeczami, które zauważyła.
Dwie jednak uderzyły ją w sposób szczególniejszy: było to wzruszenie, albo raczej widoczne rozczulenie starca, kiedy do niej mówił, i pocałunek jaki złożył na jej czole, który zdawało się, że czuje dotychczas.
— Kocham go już tego dziwnego przyjaciela Raula, myślała, i pewna jestem, że przywiązanie moje do niego będzie trwałe... Przyrzekł, że mnie wyleczy, i dotrzyma słowa... A zatem zawdzięczać mu będę wszystko, życie, przyszłość, szczęście, będzie jakby ojcem dla mnie! Od chwili kiedy przestąpił próg mego pokoju, czuję się już szczęśliwszą... Odkąd wypiłam to lekarstwo przez niego przyniesione, odżyłam Serce bije mi prawie regularnie. — Ogień, który palił mi piersi, zagasł... Głowa wolna... Nic nie zaciemnia moich myśli... Oh! tak, kochać go będę bardzo tego starca, opiekuna Raula i mego wybawcę!
Kołysana tak słodkiemi myślami Genowefa, wkrótce zamknęła oczy i zasnęła snem spokojnym, uzdrawiającym i nie przebudziła się aż rano.
Otworzywszy oczy czuła się silniejszą niż wczoraj, lecz bladość zawsze taż sama okrywała jej lica, słodkie jej oblicze, ciągle nosiło ślady przeniesionych cierpień.
Baronowa de Garennes nie zapomniała poleceń swego syna.
Zaraz z samego rana wysłała służącego do doktora Loubet z prośbą, aby przyszedł bez zwłoki do willi.


LII.

Stary doktór nie dał na siebie oczekiwać, — i stawił się około dziewiątej.
Pani de Garennes przechadzała się z synem naokoło trawnika.
— No i cóż? zapytał doktór, ukłoniwszy się baronowej i Filipowi, jakże się dziś miewa nasza chora?
— Jej stan wydał mi się wczoraj wieczorem bardziej zatrważającym, aniżeli zwykle — odpowiedziała baronowa, — dla tego właśnie kazałam prosić pana.
— Widziała ją pani dziś rano? — Weszłam do jej pokoju... ale spała... nie chciałam budzić biednego dziecka.
— Niestety! pani, powiedziałem już moją opinią. — Aby uratować to dziewczę, trzebaby chyba cudu.
— A w naszej epoce cuda rzadko się wydarzają, rzekł Filip z sceptycznym uśmiechem.
Doktór wzrokiem i giestem potwierdził, potem odezwał się:
— Pójdę odwiedzić młodą dziewczynę.
— Będziemy panu towarzyszyć, rzekła pani de Garennes.
Wszyscy troje udali się do pawilonu.
Baronowa pierwsza przestąpiła próg pokoju, Dwaj panowie weszli za nią, kiedy dała im znak, że już mogą to uczynić.
Genowefa nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co doświadczyła, ujrzawszy doktora, panią de Garenes i Filipa.
Palpitacye, które uspokoiły się od wczoraj, powróciły nagle z nadzwyczajną gwałtownością.
Spazm jakiś ścisnął jej gardło i sparaliżował głos.
Zaledwie mogła odpowiedzieć na kilka pytań zadanych jej przez starego lekarza.
Ten zresztą nie nastawał.
— Nic nowego nie mam do zalecenia, rzekł. — Dawać miksturę w dalszym ciągu. — Wszystko będzie dobrze.
Poczem wyszedł poprzedzając tym razem Filipa i baronowę.
Na dole stanął i poważnym tonem wypowiedział słowa następujące:
— Zrozumieliście państwo, że tam na górze wypowiedziałem słowa wprost przeciwne temu co myślę. — Zupełnie zbytecznem jest dawać miksturę kiedykolwiekbądź. Pani baronowo, twoja panna do towarzystwa, umrze dzisiejszej nocy.
Pani de Garennes zamieniwszy z synem spojrzenia, podniosła chustkę do suchych oczu, i wyszeptała bolesnym głosem:
— Biedne dziecko!! biedne dziecko!
— Czy uprzedziłaś pani jej rodzinę, mówił dalej lekarz.
— Dotychczas jeszcze nie, doktorze.
— Już wielki czas.
— Zaraz dziś wyślę depeszę do jej familii.
— Dobrze pani uczynisz, jutro bowiem byłoby za późno... Sprowadzi to pani wiele kłopotów.
— Zapewne, ale nie myślę o tem bynajmniej... Tak się przywiązałam do tej drogiej Genowefy, że śmierć jej sprawi mi boleść prawdziwą.
— Pomimo to, kłopoty te znieść pani musisz. Postaram się, abyś pani nie miała nieprzyjemności trzy mania tutaj zbyt długo ciała.
— Jakto?
— Zaraz po złożeniu deklaracyi, ponieważ będę miał sobie polecone przez administracyą municypalną skonstatowanie śmierci, przyjdę natychmiast i upoważnię panią do przystąpienia do pogrzebania zwłok, zaraz jutro wieczorem...
— Być może familia życzyć sobie będzie, aby zwłoki przewieść do jej rodzinnej wioski, zauważył Filip.
— Jeżeli tak, poprostu trumna złożoną zostanie tymczasowo w katakumbach cmentarza Bry-sur-Marne, podejmuję się ułatwić wszelkie trudności, gdyby się jakie znalazły.
— Bądź przekonany kochany doktorze o naszej wdzięczności.
Stary lekarz odszedł.
— Cóż myślisz o tem wszystkiem moja matko? zapytał Filip. Baronowa odpowiedziała:
— Doktór może się myli... Nic nie dowodzi, aby Genowefa miała skończyć dzisiejszej nocy.
— Przepraszam cię matko. Dając jej dziś wieczorem ostatnią łyżeczkę mikstury, rozwiązanie nastąpi niewątpliwie.
— Uprzedzisz Vendame’a?
— Po śniadaniu poszlę telegram... Uprzedzę także Raula.
— Poco? zobaczy ją i tak niedługo.
Powiedzieliśmy wyżej, że młode dziewczę nie było w stanie zdać sobie sprawy z uczucia, jakiego doświadczyło na widok wchodzących do jej pokoju matki, syna i doktora.
Kiedy po krótkiej wizycie opuścili jej pokój, i kiedy posłyszała zamykające się za nimi drzwi, ciężar, który ją dusił, zniknął nagle, bezładne bicia serca stały się regularne; czuła się odrodzoną.
— Dla czegóż więc, zapytywała siebie — obecność ich wystarczała, aby wywołać kryzys? Jakież to dziwne!.. Spojrzenia ich ciążące na mnie wydawało mnie się okrutne... Zdawałoby się, że się starali wyczytać, wiele godzin pozostaje mi jeszcze do życia...
Mój Boże! dodała nieszczęsna męczennica, trąc ręką czoło, jakby chciała odpędzić jakąś myśl straszliwą... Mój Boże, to co mi na myśl przychodzi, jest okropne!.. Przerażające to podejrzenie, nie może być słuszne!.. A jednakże dla czego doktór Gilbert zabrał miksturę? A więc, czyżby mnie truli!
Genowefa cała drżąca zerwała się na łóżku, rzuciła naokoło siebie obłąkane spojrzenie, i po chwili mówiła znowu:
— Byłoby to zbyt nikczemne... to niepodobna! Zresztą, czegóż się mam obawiać? Raul i doktór Gilbert czuwają nademną.
Zupełnie uspokojona opuściła głowę na poduszkę i zasnęła snem spokojnym.
Po śniadaniu Filip udał się na stacyę kolei żelaznej do biura prywatnego telegrafu i posłał dwie depesze następujące:

Do Paryża z Nogent.

Raul de Challinsl ulica Saint-Dominiqne, N. 5.
Genowefa bardzo źle, przybywaj natychmiast.
Druga również była lakoniczna:

Do Paryża z Nogent.
Julian Vendame, ulica Assas, N. 90.
Siostra twoja kończy. — Nie przeżyje nocy — przedsiębierz wiadome środki.
Filip“.

Wysławszy obie depesze pan baron de Garennes, powrócił do willi Róż, aby oczekiwać wypadków.


Rozstawszy się z Raulem w sali des Pas-Perdus, szef Bezpieczeństwa udał się do prefektury do swego gabinetu, gdzie pomocnicy oczekiwali nań, aby złożyć swe raporta.
— Pan de Challins wydawał mi się bardzo tajemniczym, myślał spoglądając na list wręczony mu przez młodego człowieka, ukrywał przedemną z pewnością część prawdy. Jestem prawie pewny, że list ten więcej powie od niego.
O wpół do dziesiątej pokończywszy bieżące interesa, udał się do gabinetu prokuratora Rzeczypospolitej, został wprowadzony natychmiast, i podał mu list przyniesiony przez Raula.
— Od kogo to pochodzi? zapytał prokurator.
— Od doktora Gilberta... Pan wicehrabia de Challins oddał mi go.
— Zapewne dowiemy się czegoś nowego, w przedmiocie tej tajemniczej sprawy.
Prokurator otworzył kopertę, wyjął list i odczytał go głośno:

„Panie prokuratorze Rzeczypospolitej.

„Opatrzoność przyszła mi w pomoc. Odnalazłem córkę hrabiego Maksymiliana de Vadans, a jednocześnie i nędznika, który zamierzył zgubić pa«na de Challins.
«Ostatnie poszukiwanie jakie dopełnić muszę, zatrzymuje mnie w tej chwili poza Paryżem, lecz dzisiejszego wieczora dostarczę panu dowody ktére mu przyrzekłem.
«Racz pan więc dziś wieczorem o wpół do dziesiątej, razem z panem sędzią śledczym Galtier i szefem Bezpieczeństwa, udać się do Nogent-sur-Marne, gdzie na stacyi oczekiwać panów będziemy, pan de Challins i ja. «Przyjm pan etc.

«Doktór Gilbert.»

— Otóż to człowiek, który nie tracił czasu! zawołał prokurator Rzeczypospolitej, po skończeniu czytania. Światło tak długo i tak bezskutecznie oczekiwane, ma więc zajaśnieć wśród tych ciemności! Panie szefie Bezpieczeństwa udamy się na schadzkę z doktorem Gilbertem... Uprzedź pan sędziego śledczego.
— Uczynię to.
— Jak tylko będziemy mieli w ręku przyrzeczone dowody, akta zostaną odesłane do Prokuratoryi i przyśpieszę oddanie sprawy przed sąd przysięgłych, tak jak tego żądał doktór Gilbert. Zobowiązałem się mu, pozwolić sądzić pana de Challins... Musi on mieć w rezerwie jakieś uderzenie piorunu. — Mam zupełne zaufanie do tego człowieka.
Po zamienieniu tych kilku słów, zajęto się innemi sprawami, poczem szef Bezpieczeństwa wyszedł aby wykonać rozkazy prokuratora Rzeczypospolitej.


O dziewiątej doktór Gilbert stanął w Nanteuil-de-Haudoin.
Udał się prosto do merowstwa i zapytał o adres familii Vendamów.
Wskazano mu, poszedł natychmiast drogą prowadzącą do mieszkania rodziców Juliana.
Mieszkanie to, jak wiemy, było nędzne; — rudera na końcu wsi pod lasem.
Gilbert drzwi znalazł zamknięte.
Uderzył mocno końcem laski w źle spojone deski tych drzwi; starzec wlokący nogami z trudnością, opierający się na sękatym kiju, z twarzą wychudłą od niedostatku i cierpień, drzwi te otworzył.
Widząc obcego, starzec uczynił ruch zadziwienia.
— Czy to wy nazywacie się Vendame? zapytał Gilbert.
— Tak, to ja, czego pan sobie życzy?
— Mam z wami do pomówienia.
— Wejdź pan proszę.
Doktór próg przestąpił i drzwi zamknął za sobą.
Mikołaj Vendame patrzał na niego z coraz wzrastającem zadziwieniem.
Gilbert rzucił okiem dokoła.
Kobieta wieku nie dającego się oznaczyć, rozciągnięta na barłogu, zdawała się być w chwili wydania ostatniego tchnienia.
— To wasza żona? rzekł doktór.
— Tak panie.
— Chora?
— Bardzo chora, i to oddawna.
— Spodziewam się jednak, że będzie miała dość siły, aby mi odpowiedzieć, tak jak i wy mi odpowiecie?
Zadziwienie Mikołaja zmieniło się w niepokój.
Stara kobieta spoglądała na doktora błędnemi oczami.
— O czem pan chcesz się dowiedzieć? zapytał Vendame.
— Przedewszystkiem, gdzie jest wasz syn?
— W Paryżu.
— Kiedy widzieliście go poraz ostatni?
— Już przeszło od lat pięciu, żadnych nie mamy o nim wiadomości.
— Wszak on się nazywa Julian Vendame?
— Tak panie... Czy czasem na nieszczęście, nie dopuścił się jakiego łotrowstwa?
Gilbert nie odpowiedział na to pytanie i mówił dalej:
— Nie macie więcej dzieci?
— Nie panie... Mieliśmy jedną córkę, ale ona umarła już temu...
— A więc osoba mieszkająca w Paryżu, i spełniająca, obowiązki panny do towarzystwa, nazywająca się, a raczej którą nazywają Genowefą Vendame, nie jest waszą córką?
Oboje Vendamów spojrzeli na siebie.
— Dla czegóż nas pan o to zapytuje? rzekła chora.
— Ponieważ mam interes, aby co do tego zasięgnąć wyjaśnień.
— Ah! masz pan interes, rzekł Mikołaj. A więc tak, ta panna do towarzystwa, jest naszą córką.
— Jesteście tego pewni?
— Jakto! czy jesteśmy pewni?
— Bo w takim razie, musicie mnie wyjaśnić, co się stało z inną Genowefą, dzieckiem złożonem u was 17 grudnia 1863 r. przez pewną kobietę, Honorynę Lefebyre lekarkę z Compiègne.


LIII.

Twarz Julii Vendame wyrażała najzupełniejsze pomięszanie.
Mikołaj wyjąknął:
— Mylisz się pan, żadnego dziecka u nas nie złożono.
— Kłamiesz, i to kłamiesz źle, odrzekł doktór. Z waszego małżeństwa było tylko dwoje dzieci, zapisanych w księdde stanu cywilnego w Nanteuil-le Haudoin, syn pod imieniem Juliana, córka zaś, dziś nieżyjąca, pod imieniem Teresy. Genowefa nie może więc być waszą córką. — Powiedzcie mi prawdę, całą prawdę!
— A więc powiemy panu tę prawdę, rzekła stara kobieta, gdyż ostatecznie niceśmy w tem nie zawinili, a jeżeli chodzi o oddanie rodzinie tego dziecka, to może być tylko dla jej dobra.
— Bardzo dobrze! stajecie się rozsądni! zawołał Gilbert. — A więc Genowefa jest tem dzieckiem powierzonem wam przez Honorynę Lefebvre 17 grudnia 1863?
— Tak... odpowiedział Mikołaj — i nikt nam nic zarzucić nie może... Daliśmy jej wychowanie.
— Nikt wam też nic nie zarzuca... — Kosztowało to nas dużo pieniędzy, mówił dalej Vendame, a jeżeli umieściliśmy ją u pani de Brennes jako osobę do towarzystwa, to dla tego, że nędza zawitała do naszego domu.
— A więc nie wiecie, że Genowefa nie jest już u pani de Brennes? zapytał doktór.
Mikołaj i jego żona wydali okrzyk zadziwienia.
— Nie ma jej tam!! powtórzył Vendame, gdzież więc jest?
— U baronowej de Garennes.
— Nic o tem nie wiedzieliśmy. — A nawet dziwi nas bardzo, że Genowefa nie dała nam o tem znać, i że przestała do nas pisywać, gdyż przedtem co miesiąc drogie dziecko przysyłało nam większą połowę swojej pensyi.
— A wasz syn Julian, czy wiedział, że Genowefa nie jest waszą córką?
— Domyślał się niewątpliwie.
— I już pięć lat, jak nie widzieliście go?
— Tak panie... Od czasu jak był oskarżony o jakieś brzydkie rzeczy, i był pod sądem, źle by się skończyło, gdyby go nie bronił jakiś adwokat, de Garennes, tak samo się nazywający, jak ta pani, u której jest Genowefa.
W umyśle Gilberta coraz więcej się rozświetlało.
— Macie zapewne, rzekł, w swojem ręku jakiśkolwiek dowód, że Genowefa nie jest waszą córką, wskazujący prawdziwe jej nazwisko?
— Nie panie, nie mamy nic podobnego... Umówiliśmy się z panią Honoryną Lefebvre, że oddamy dziecko za przedstawieniem kwitu, który jej wystawiliśmy przyjmując maleńką.
— Ah! wydaliście więc kwit?
— Na żądanie pani Honoryny, tak jest panie.
— Czy pamiętacie, co ten kwit zawierał?
— Nie przypominamy sobie słowo w słowo, to prawda, ale stało tam, że deklarujemy, żeśmy otrzymali dziecko płci żeńskiej imieniem Genowefa, zapisane w księgach stanu cywilnego w miejscu jego urodzenia, jak również sumę pieniędzy, na koszta jej wychowania i jako nagrodę za nasze starania. — Oprócz tego zobowiązaliśmy się nigdy nie mówić małej, że nie była naszą córką.
— Zobowiązaliście się do rzeczy, której dotrzymać nie podobna.
— Dla czego nie podobna?
— Przypuściwszy, że Genowefa chciałaby wyjść za mąż, albo żeby umarła. W obu tych wypadkach należałoby przedstawić akt urodzenia.
— Myśleliśmy o tem, i przedsięwziąłem odpowiednie środki.
— Jakież to środki?
— Udałem się do mera naszej gminy, i złożyłem w jego ręce deklaracyą na piśmie o tem wszystkiem co się stało.
— A ten mer żyje jeszcze?
— A jakże panie.
— I zawsze jest merem?
— Zawsze.
— Kwit, który kazano wam podpisać, znajduje się zapewne w rękach Honoryny Lefebvre?
— Ona go wzięła — ale nie wiem co z nim zrobiła.
Doktór pochylił głowę i rozmyślał:
Mówił sobie:
— Kwit ten Honoryna oddać musiała memu bratu, a Maksymilian, bez żadnej wątpliwości dołączył go do swego testamentu, ukradzionego przez Filipa. Dowiedziawszy się o wszystkiem z tej notatki, nędznik powziął zamiar i ułożył ten ohydny plan a w części go wykonał.
Gilbert dodał głośno:
— Potrzebuję abyście mi towarzyszyli...
— Dokąd? zapytał Vendame.
— Do mera...
— Jeżeli pan sobie tego życzy, i owszem.
— A więc chodźmy.
— Zaraz, włożę tylko czystą bluzę i będę na pańskie rozkazy.
Przebrał się szybko.
Doktór wyjął z kieszeni rulon złota, na tysiąc franków.
Zbliżył się do barłogu na którym leżała rozciągnięta Julia Vendame, i wkładając jej rulon w rękę rzekł:
— To dla was... Przyjdę jeszcze odwiedzić was.
— O dzięki! Dziękuję panu, zawołała Julia, oszalała prawie z radości, niech Pan Bóg pana błogosławi!
Vendame był gotów.
Podziękował również jak i żona, i wyszedł z Gilbertem.
— Nie znajdziemy pana Mera w merostwie, rzekł idąc, trzeba iść do jego mieszkania.
— Idźmy więc.
Mer Nanteuil-le-Haudoin był lekarzem; — praktykował w tej okolicy od lat trzydziestu.
Kiedy zaniesiono mu kartę z nazwiskiem doktora Gilberta, rozkazał natychmiast wprowadzić przybyłych.
— Kochany kolego. Interes który mnie do pana sprowadza, jest wielkiej wagi. Otworzyła się znaczna sukcesja. Chodzi o uznanie praw do tej sukcesyi młodej dziewczyny, której legalny akt urodzenia egzystuje, lecz zaginął i niewiadomo gdzie go odnaleść... Nakoniec jedyna osoba mogąca wszystko wyjaśnić, dostarczyła pewne szczegóły. Osoba ta złożyła dziecko u Mikołaja Vendame 17 grudnia 1863 r. W kilka dni później Vendame, jak się zdaje złożył panu dekleracyą na piśmie dotyczącą tego depozytu.
— Istotnie kochany kolego, odrzekł mer, odebrałem deklaracyą o którą panu chodzi.
— Akt ten będzie miał wielkie znaczenie, ażeby ustanowić tożsamość młodej dziewczyny, odrzekł Gilbert, i przychodzę właśnie prosić pana, ażebyś mi go dał. — Czy możesz pan?
— To zależy od Mikołaja Vandame... Jeżeli upoważni mnie do oddania panu tego papieru, jestem gotów.
— Wszak tu idzie o dobro Genowefy, panie merze, rzekł wieśniak, upoważniam tego pana z całego serca.
— A zatem wydam go panu, kochany kolego, znajduje się tu, w jednym z tych pudeł.
Po krótkiem poszukiwaniu, mer dodał:
Oto jest... Bardzo jest jasna ta deklaracya, i odczytał:
„19 grudnia 1863, ja Mikołaj Vendame, rolnik, składam panu Berthier, merowi Nanteuil le Haudoin, następującą deklaracyę:
„Przyjąłem od pani Honoryny Lefebvre 17 bieżącego miesiąca, na wychowanie, dziewczynkę imieniem Genowefę, która jak mi powiedziano, zapisaną jest w księgach stanu cywilnego, w miejscu urodzenia, a jednocześnie sumę piędziesiąt tysięcy franków, na zaspokojenie jej potrzeb i edukacyi, aż do dnia w którym zgłoszą się zareklamować ją, okazując mi kwit który wydałem z przyjęcia dziecka i sumy pieniędzy. Oprócz tego zobowiązałem się nie mówić nigdy malej, że ona nie jest moją córką.

„Mikołaj Vendame“.

— A to moja deklaracya, czytał dalej mer.
»Ja Maurycy Berthier lekarz, mer Nantouil-le-Haudoin, zaświadczam, że przyjąłem tę deklaracyą 19 grudnia 1863“.
— Dodaj pan proszę kilka słów...
— Jakich?
— Następujących:
Ja niżej podpisany, mer Nanteuil-le-Haudoin, oświadczam, że oddałem tę deklaracyę doktorowi Gilbertowi, aby z niej uczynił użytek, jaki uzna za potrzebny w interesie dziecka złożonego u Mikołaja Vendame.
— Bardzo chętnie.
Mor napisał słowa powyższe:
— Połóż pan datę — rzekł Gilbert, podpisz i przyłóż pieczęć merowstwa, a będę miał w ręku dokument autentyczny i nie do obalenia.
Pięć minut później, Gilbert pożegnał się ze swym kolegą, zabierając z sobą ten ważny dokument.
— Odwiedzę was jeszcze, tak jak obiecałem, rzekł do Mikołaja, i dziękuję wam. Poczem udał się do stacyi kolei.
O wpół do drugiej stanął w Paryżu, i znalazł na dworcu oczekującego Raua.
— Masz powóz? zapytał go.
— Mam.
— A więc siadajmy, w drodze będziemy rozmawiać.
Pan de Challias zaprowadził go do powozu i zapytał:
— Gdzie jedziemy?
— Powiem ci, kiedy objaśnisz mnie, czy znajdziemy w domu twego kuzyna Filipa...
— Nie... Znajdziemy tylko jego służącego Juliana Vendama.
— Jesteś tego pewny?
— Najzupełniej pewny... Filip ma zabawić kilka dni w Bry-sur-Marne.
— Domyślam się tego... A więc jedźmy na ulicę Assas.
Raul dał adres woźnicy i koń ruszył z miejsca szybkim kłusem.
— Zaniosłeś mój list do pałacu Sprawiedliwości? rzekł Gilbert.
— Zaniosłem, kochany doktorze... Szef Bezpieczeństwa, którego przypadkiem spotkałem w sali des Pas-Ferdus, wziął na siebie oddanie listu do własnych rąk prokuratora Rzeczpospolitej.
— Wybornie. — A więc mogę już odpowiedzieć ci na pytanie, które umierasz z niecierpliwości aby mi zadać... Widziałem Mikołaja Vendame...
— A więc sprawdziły się nasze przypuszczenia?
— Pod tym względem żadnej nie ma wątpliwości... Genowefa jest legalną córką twego wuja hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Gilbert opowiedział młodemu człowiekowi wszystko co się stało w Nanteuil-le-Haudoin, i pokazał mu deklaracyą złożoną u mera.
— Ten kwit wystawiony przez Mikołaja Vendame Honorynie Lefebvre, zawołał Raul, musiał być wręczony mojemu wujowi.
— Naturalnie, i dołączony został do ukradzionego testamentu. Tym sposobem Filip dowiedział się o wszystkiem.
— Zniszczył go pewno.
— Nie, nigdyby tego nie uczynił.
— Dla czegóżby miał chować papier tak kompromitujący?
— Ponieważ papier ten po śmierci Genowefy służyłby do stwierdzenia jej tożsamości, a tem samem do wejścia w posiadanie sukcesyi po hrabi de Vadans.
— Kwit ten więc jest u niego?
— Postaramy się o tem dowiedzieć.
Powóz zatrzymał się na ulicy Assas przy drzwiach mieszkania Filipa.
Dwaj ludzie wysiedli i doktór zadzwonił.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Julian ukazał się.
Ujrzawszy Raula i jego towarzysza, lekko pobladł, i pośpiesznie powiedział:
— Pana barona niema w domu i dziś nie powraca. — Miałem zaszczyt powiedzieć to już z rana, panu wicehrabiemu.
— Nie do barona de Garennes przychodzimy, rzekł Gilbert, wchodząc do przedpokoju, — ale do ciebie mości Julianie Vendame...
— Do mnie! wyjąknął służący.
— Do ciebie samego. — Wejdź Raulu.
Pan de Challins próg przestąpił.
Kamerdyner, pojmując, że stanie się coś nadzwyczajnego, i odgadując, że to coś nie będzie bardzo przyjemnem, z trudnością mógł zapanować nad pomięszaniem, i zachować zimną krew.
— Wprowadź nas do pokoju, w którym moglibyśmy swobodnie pogadać — rozkazał Gilbert.
Vendame zaprowadził przybyłych do gabinetu do pracy swego pana, i otworzył drzwi.
Raul wszedł pierwszy.
— Wchodź! rzekł Gilbert do Juliana.
— Ależ, panie doktorze...
— Wchodź! powtórzył brat Maksymiliana, głosem spokojnym lecz nakazującym.
Kamerdyner był posłuszny, wszedł blednąc coraz bardziej.


LIV.

Kiedy Vendame próg przestąpił, Gilbert wszedł z kolei, zamknął drzwi, wziął krzesło i usiadł opierając się o drzwi plecami.
— A cóż panie doktorze... wyjąknął kamerdyner — czego pan chce odemnie?
— Chcę wiedzieć, wiele ci przyrzekł twój pan baron Filip de Garennes, aby kupić twoją pomoc w zbrodniach, które już spełnił, i w tych które przygotowuje.
Julian zatrząsł się.
Z bladego którym był już, stał się sinym.
Jednakże zdołał się jeszcze uśmiechnąć z przymusem i odpowiedział:
— Zbrodnie!! pan doktór żartuje...
— Do tego stopnia nie żartuje, że jak mi nie odpowiesz, każę cię natychmiast aresztować! odrzekł Gilbert — zapieranie się, na nic się nie przyda. Człowiek o włosach, a raczej peruce czerwonej to ty! Tyś kupił trumnę na ulicy Chemin Vert! Ty przebrany za wieśniaka chodziłeś do Chapelle-en Serval i do Pontarmé! Ty pomagałeś twemu panu w zamianie trumien! Tyś wprowadził Genowefę Vendame a raczej Genowefę de Vadans, do domu baronowej de Garennes, zkąd przypuszczałeś, że żywą nie wyjdzie... No cóż panie Julianie, trochę szczerości! Ten raz jeden, nie znaczy to zawsze! Niewątpliwie winieneś wdzięczność adwokatowi, który wyratował cię od więzienia centralnego, ale sądzę, że nie byłeś w stanie działać jedynie pod wpływem wdzięczności... Miano zagrabić grubą fortunę... Jakaż część dziedzictwa była ci przyobiecaną?
Julian czuł się złapanym.
Rzucił obłąkanym wzrokiem do okolą, jakby szukając drogi do ucieczki.
Jak już wiemy, doktór siedział plecami oparty o jedne drzwi.
Raul de Challins stojąc około drugiego wyjścia, trzymał w ręku rewolwer.
Gilbert podobną broń wyjął z kieszeni.
— Jeżeli choć jeden ruch uczynisz aby się wymknąć, rzekł, uprzedzam cię, że strzelę jak do psa wściekłego! Nie zabiję cię, bo potrzebuję, abyś mówił, ale strzaskam ci nogę.
— Jestem zgubiony — wyjąknął Vendame.
— Nie, jeżeli odpowiesz szczerze. — Tak, jeżeli będziesz się upierał milczeć, lub kłamał. Jeżeli zrobisz to czego po tobie oczekuję, daję ci słowo honoru, że ci pozwolę uciec... Nie przez wzgląd na ciebie, ale na twoich rodziców. — No decyduj się, wyznaj twoje zbrodnie, będzie to dla ciebie jedyna droga ratunku.
Nedame zaledwie mógł ustać na nogach, kolana mu się zginały.
— Powiem panu wszystko, rzekł zaledwie dosłyszanym głosem.
I nędznik opowiedział szczegółowo to, co już wiedzą czytelnicy.
Nie potrzebujemy jednakże twierdzić, że słowem nie dotknął morderstwa małego roznosiciela telegramów, ani też nie chwalił się z dostarczenia Filipowi digitaliny.
Doktór i Raul słuchali go z przerażeniem.
— A więc, rzekł Gilbert, wydałeś Genowefę, którą nazywałeś siostrą, nędznikowi aby ją otruł! Posłałeś na śmierć to dziecię, wiedząc, że ona była córką i dziedziczką hrabiego de Vadans!
— Nie wiedziałem o tem.
— Kłamiesz... To ty wyjawiłeś Filipowi prawdziwe pochodzenie Genowefy...
— Nie panie doktorze, — mój pan wiedział o jej pochodzeniu.
— Któż mu je wyjawił?
— Papier znaleziony, jak mi mówił, w pałacu na ulicy Garancière.
Raul z doktorem zamienili spojrzenia.
— Papier ten miał mu służyć na ustanowienie tożsamości, tej... osoby.
— Czytałeś ten papier? zapytał Gilbert.
— Nie, panie doktorze.
— Czy zawsze znajduje się w posiadaniu twego pana?
— Tak panie... Jeszcze przedwczoraj wieczorem wspominał o tem przedemną. — I papier ten tu się znajduje?
— Jeżeli go pan nie zabrał z sobą, powinien się znajdować w jednym ze sprzętów w pokoju sypialnym.
— Muszę go mieć.
— Sprzęt ten jest zamknięty.
— Mości Julianie Vendame, mam ciebie za człowieka dość zręcznego, aby otworzyć ten sprzęt, tak, żeby nikt nie spostrzegł, że tajemnica została zgwałconą.
— Uczynię, jak będę umiał najlepiej.
— Trzeba koniecznie aby to się udało.
— Niczego nie zaniedbam, ażeby mi się udało.
— Prowadź więc nas, ale powtarzam ci, nie probój uciec, źle byś na tem wyszedł!!
— Może być pan spokojny, nie mam ochoty próbować.
Raul i doktór z rewolwerami w ręku, poszli za lokajem, który wprowadził ich do sypialnego pokoju Filipa.
— Tam się znajduje rzekł, wskazując na sprzęt który pan jego pokazał mu poprzedniego dnia wieczorem.
— A więc — wskazał Gilbert, otwórz!
Vendame wyjął z kieszeni pęk kluczy, z pomiędzy których wybrał jeden, i próbował włożyć w otwór zamku.
Pierwsza próba nie dała dobrego rezultatu.
Kamerdyner, wybrał drugi klucz, potem trzeci.
Ten ostatni otworzył zamek bez trudności.
Sprzęt otworzył się.
Gilbert szybko się zbliżył.
W szufladzie, na wierzchu różnych papierów spostrzegł kopertę na pół rozdartą, z pieczęcią na czerwonym laku wyciśniętą, z herbom familii de Vadans.
Schwycił kopertę, odwrócił ją i przeczytał te słowa, wielkiemi nakreślone literami:

«TO JEST MÓJ TESTAMENT.»

— A więc nie myliłem się! rzekł, pewny byłem, że Maksymilian napisał ostatnie rozporządzenie! Otóż i akt!
Raul był promieniejący.
Vendame drżał na całem ciele.
Gilbert wyjął z koperty papiery w niej znajdujące się.
— Wygrana! zawołał nagle. — Wygrana! Raulu, czytaj!
Podał je młodemu człowiekowi, który przeczytawszy, zawołał:
— Mnie właśnie ustanawia egzekutorem testamentu, — prosi, ażebym zaślubił Genowefę! — Ah! ten nikczemny Filip! Teraz rozumiem wszystko! Doktorze zachowaj te papiery... Nie uważałbym je bezpiecznemi, tylko w twojem ręku.
— Jeżeli je panowie zabierzecie, będę zgubiony, wyjąknął Vendame. — Pan baron zabije mnie!!
— Nie obawiaj się niczego, przerwał Gilbert, powrócą one do tego sprzętu, zanim pan de Garennes spostrzeże się na ich zniknięciu.
W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos dzwonka u drzwi pawilonu.
Julian począł szczękać zębami.
— Jeżeli to mój pan, wyjąknął.
Pan de Challins zbliżył się do okna, podniósł firanki i spojrzał na dół i rzekł:
— Roznosiciel telegramów, zapewne przynosi depeszę...
— Idź i odbierz Raulu, — rzekł doktór.
Wicehrabia zeszedł na dół, i powrócił wkrótce, niosąc niebieską kopertę.
— To do tego człowieka, rzekł wskazując na Juliana.
— Daj mu ją. — Odczytawszy odda ją nam.
Raul podał depeszę Vendamowi, który ją odpieczętował.
Podczas gdy czytał, twarz mu się zmieniła.
To od pana barona... Niech pan doktór zobaczy.
Podał telegram Gilbertowi, który głośno odczytał:
Siostra twoja kończy. Nie przeżyje nocy, przedsiębierz środki.

Filip“.

— Boże! zawołał Raul.
— Milczenie! rzekł doktór — uspokój się mój chłopcze, i nie bój się niczego! Pamiętaj o tem, com ci przyrzekł, — obietnicy dotrzymam. Dodał zwracając się do Juliana.
— Jakie są te środki, które masz przedsięwziąć o których mówi twój pan?
— Rozkazy do wykonania.
— Jakie rozkazy?
— Kazano mi jechać do Nanteuil-le-Haudoin, aby oznajmić memu ojcu o śmierci Genowefy, i skłonić go do zeznania w merostwie Bry-sur-Marne, że Genowefa nie była jego córką, ale dzieckiem powierzonem mu w roku 1863 przez Honorynę Lefebvre, obecnie znajdującą się w New-Yorku; albo gdyby nie mógł sam osobiście tego uczynić, kazać mu napisać deklaracyę tej treści, i zalegalizować ją u mera Nanteuil-le-Haudoin.
— Cóż więcej?
— Potem miałem zanieść tę deklaracyę do merostwa Bry-sur-Marne i zażądać upoważnienia przeniesienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin.
— Dalej co?
— To już wszystko panie.
— Urządzi się tak, aby się wydawało, żeś spełnił te rozkazy. Twój pan nie posądzi cię o zdradę.
Gilbert spojrzał na zegarek.
Godzina była trzecia popołudniu.
— Weź kapelusz, rzekł do Vendama, — i chodź za nami.
— Ależ panie.
— Nie obawiaj się niczego, powtarzam ci... jesteś strasznym łotrem, niegodnym najmniejszej litości, i miejsce twoje na galerach z góry jest wyznaczone, lecz nie my tam ciebie poszlemy... W całej tej sprawie byłeś tylko narzędziem... Ci tylko jedni, którzy powzięli myśl zbrodni, zostaną ukarani... Chodź bez obawy!
Vendame wziął kapelusz pierwszy jaki mu wpadł pod rękę, i poszedł za doktorem i panem de Challins.
Wszyscy trzej wsiedli do fiakra oczekującego przed drzwiami.
— Ulica Pont-Louis-Philippe, numer 30, prędko, zacinaj konia. Rozkazał woźnicy doktór Gilbert.
Koń był silny, jak wiemy.
W niecałe dwadzieścia minut, przybyli na miejsce przeznaczenia.
— Wysiadajmy, rzekł doktór.
Trzej ludzie weszli do domu, i Gilbert zwracając się do odźwiernego, zapytał:
— Pan Villiams Witt, czy jest w domu?
— Jest proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na pierwszem, drzwi środkowe.
— Chodźmy.
Na pierwszem piętrze Gilbert zadzwonił.
Służący drzwi otworzył i zapytał:
— Kogo mam oznajmić?
— Doktór Gilbert.
Lokaj wprowadził przybyłych do salonu dość bogato umeblowanego, i poszedł uprzedzić swego pana.
Wkrótce potem Williams Witt, amerykanin, lat pięćdziesięciu, wszedł do salonu, i zwrócił się do doktora, obcym akcentem, ale tonem bardzo serdecznym.
— Szczęśliwy jestem widząc pana u siebie, kochany doktorze, szczęśliwy w zupełności!! Czemuż zawdzięczam honor i radość pańskiej wizyty?
— Przychodzę panu ofiarować sposobność zarobienia dwóch tysięcy franków.
— Dwa tysiące franków! — takiego zarobku nie odmawia się... Ale jeżeli idzie o oddanie panu usługi, chętnie uczynię darmo. O cóż chodzi?
Gilbert wyjął z kieszeni testament hrabiego de Vadans i kwit wydany Honorynie Lefebvre przez Mikołaja Vendame.
— Potrzebuję kopii tych dwóch papierów, rzekł, pokazując je amerykaninowi. — Kopii tak doskonale imitowanych, żeby nie można było rozróżnić ich od oryginałów.
— Nic łatwiejszego.
— Podejmujesz się pan tej roboty?
— Z największą chęcią.
— Uprzedzam pana, że mi pilno.
— Cztery godziny wystarczą mi do wykonania tych kopii.
— Dobrze więc, cztery godziny — teraz jest wpół do czwartej, o wpół do ósmej będę tu.
— Robota będzie gotowa.
Poczem doktór wyszedł wraz z towarzyszami.
— Któż to taki, ten pan Williams Witt, zapytał Raul schodząc ze schodów.
— Łotr skończony, odpowiedział Gilbert — fałszerz niesłychanej zręczności, dla którego zbyt częste produkowanie się z tym talentem, uczyniło pobyt w Ameryce cokolwiek niezdrowym, ale dopiero już po zrobieniu majątku. — Znałem go w New-Yorku, bardzo chorego, opuszczonego przez lekarzy... Leczyłem go i wyratowałem mu życie... Jest mi wdzięczny i odda nam wielką przysługę.


LV.

— Teraz, mówił dalej Gilbert, upadam z głodu, nic jeszcze w ustach nie miałem. Pójdźmy do restauracyi posilić się czemkolwiek, nie będziemy bowiem mieli czasu uczynić tego później... Zawieź nas do „la Tour d’Argent“...
Vendame milczący i blady, nie pewny przyszłości, poszedł za dwoma panami, do gabinetu restauracyi la Tour d’Argent, na quai Saint-Bernard.
— Może ci się jeść chce? zapytał go Gilbert. — Czy chcesz abym ci kazał coś podać?
— Dziękuję panu. Niepodobnaby mi było przełknąć cośkolwiek.
— A więc siadaj tam w rogu, i czekaj.
— Dobrze, panie.
Doktór i Raul zajęli miejsca przy stole i umyślnie przeciągali obiad, aż do chwili powrotu do Williamsa Witt.
Nakoniec o kwadrans na ósmą, po zapłaceniu rachunku, powrócono na ulicę Pont-Louis-Philippe.
Gilbert sam poszedł na górę.
Amerykanin słowa dotrzymał.
Pokazał doktorowi jednocześnie, oryginały papierów które mu oddał doktór i ich kopie.
— Ależ to cudowne! zawołał Gilbert, niepodobna rozróżnić prawdziwych od kopii!
— Naznaczyłem kopie małym krzyżykiem, aby uniknąć pomyłki, odrzekł Williams Witt. Spojrzyj pan, i wskazał znak uczyniony na marginesie.
Doktór wręczył mu dwa tysiące franków i wyszedł.
Na ulicy oddał Gilbert Julianowi kopertę rozdartą zawierającą dwa dokumenta skopiowane, i rzekł mu:
— Włożysz tę kopertę do szuflady, którą otworzyłeś.
— Dobrze panie, a potem co mam robić?
— Przyjedziesz połączyć się z nami do Nogent-sur-Marne.
— O której godzinie?
— Około dziewiątej.
— Gdzie panów znajdę?
— W hotelu na dworcu, odpowiedział Raul.
Gilbert mówił dalej:
— Bądź tylko z pewnością na umówionom miejscu... Nie probój uciekać, toby cię zgubiło.
— Powiedziałem ci i powtarzam, że jedyną twoją szansą ocalenia, jest być posłusznym.
— Pan doktór może być pewny, że ściśle wykonam jego rozkazy.
— Jeżeli przypadkiem przyjedziesz przed nami, będziesz czekał.
— Dobrze, panie doktorze...
— A teraz idź...
Vendame odszedł, Gilbert zaś wsiadł do powozu z panem de Challins, dając rozkaz woźnicy udania się do Nogent-sur-Marne.
Kamerdyner Filipa wracał ze spuszczoną głową na ulicę Assas.
Czuł się literalnie przybitym.
Ciemności z taką sztuką zgromadzone, otaczające obu wspólników, zniknęły.
Wszystko było odkryte, a przynajmniej prawie wszystko, i wkrótce zapewne ohydne i niepotrzebne morderstwo wyjdzie na jaw.
Vendame stracił całą swoją zwykłą energię i krew zimną.
Był w strachu...
Zapytywał siebie, czy nie lepiej byłoby uciec, pomimo gróźb doktora...
Uciec!.. łatwo to się mówi!..
Gdzie się uda?
Obecne jego środki, ograniczały się do minimum, a policya wypuszczona za jego śladami, niewątpliwieby go schwytała.
Przyrzeczenie doktora, jedyną stanowiło dla niego nadzieję. Schwycił się jej jak rozbitek uczepiający się szczątków statku, i powiedział sobie, że należy się poddać i wykonać otrzymane rozkazy.
W skutek tego postanowienia, wrócił do mieszkania swego pana; wsunął w szufladę sprzętu, otworzonego przez siebie, kopertę którą Gilbert mu wręczył, zamknął szufladę, opuścił pawilon i kazał się zawieść na dworzec Wschodni, gdzie wsiadł w pociąg odchodzący do Nogent-sur-Marne.


Filip de Garennes wraz z matką oczekiwali nocy z niecierpliwością, aby zadać ostateczny cios.
W ciągu całego tego dnia, Genowefa zatopiona w sobie, aby swobodnie myśleć o zdarzonych wypadkach, wydawała się w zupełności upadłą na siłach do tego stopnia, że baronowa wierzyć poczęła w słowa doktora Loubet, że zadanie ostatniej dozy zatrutej mikstury, mogłoby być zbytecznem.
Filip przeciwnego był zdania i starał się zwalczyć wahanie swojej matki. Ułożono więc, że Genowefa tak jak wczoraj o jedenastej w nocy, zażyje dozę morderczego płynu.
Pomimo potrójnej stali opancerzającej zatwardziałe serca dwojga nędzników, wobec nadchodzącej chwili ostatecznej, uczuwali dziwne wzruszenie powodujące rodzaj gorączki, i które starannie jedno przed drugiem starali się ukrywać.
Obiad przeszedł w milczeniu.
Wstawszy od stołu, Filip czytał dzienniki, a baronowa wzięła w rękę jakąś robotę.
Młody człowiek znalazłby się w wielkim kłopocie, gdyby go zapytano, o znaczenie wyrazów dziennika, w który miał oczy wlepione.
Myśl jedna umysł jego zaprzątała.
— Dla czego Raul nie przyjechał? pytał siebie.
I nie mógł znaleść na to pytanie odpowiedzi.
W pół do dziesiątej biło, kiedy powóz wiozący Gilberta i Raula de Challins, stanął przed stacyą kolei w Nogent-sur-Marne.
Doktór wysiadł pierwszy i zbliżył się do prokuratora Rzeczypospolitej, którego dostrzegł w towarzystwie szefa Bezpieczeństwa i sędziego śledczego.
— Zastosowałem się do życzenia wyrażonego w pańskiem liście, jak pan widzi, rzekł prokurator, ściskając go za rękę — jesteśmy punktualni.
— Dziękuję panom z całej duszy, i nie będziecie panowie żałowali okazanego mi zaufania.
— Obiecałeś pan nam wiele rzeczy na dziś wieczór.
— Dotrzymam więcej aniżeli obiecałem. Na teraz mam do panów jeszcze jedną zanieść prośbę.
— Jakąż?
— Żebyście panowie w dalszym ciągu okazali mi to zaufanie, jakiem mnie dotychczas zaszczycaliście, i oddali się pod moją dyrekcyę.
— Dla tego tu jesteśmy... chwilowo abdykujemy w pańskie ręce.
— Muszę panów uprzedzić, że trzeba będzie wdrapywać się przez mur do parku.
— Wdrapywać się przez mur! powtórzył prokurator bardzo zadziwiony.
— Jest to rzecz nieunikniona...
— Uczynimy to...
— A więc panowie, jeżeli chcecie puszczajmy się w drogę.
Raul dał rozkaz woźnicy, aby stanął przed kawiarnią dworca.
Vendame znajdował się tam. Wyszedł na spotkanie Raula.
— Co pan wicehrabia ma mi do rozkazania? zapytał swobodnym tonem, gdyż w drodze z Paryża odzyskał cokolwiek energii.
— Czekaj tu na nas.
Pan de Challins powrócił do towarzystwa.
— Nasz człowiek jest tam... rzekł pół głosem do doktora... Kazałem mu czekać na nas.
— To dobrze. Idźmy panowie.
Niebo okryte chmurami.
Zaledwie pięciu idących mogło rozróżnić się nawzajem wśród ciemności.
Szli tak w milczeniu aż do końca mostu.
— Czy jeszcze daleko mamy do celu? zapytał szef Bezpieczeństwa.
— Za kilka minut staniemy na miejscu.
Gilbert prowadził swych towarzyszy po brzegu rzeki, a potem do miejsca w którem należało przebyć mur, aby wejść do parku.
Wdrapywanie się zresztą przez mur, nie przedstawiało nic trudnego, i odbyło się szybko i po cichu.
Byłoby to niewątpliwie dziwne widowisko, widzieć pięciu tych ludzi, posługujących się palisadą, tak jak drabiną i kolejno znikających, jakby jacy złoczyńcy poza murem granicznym parku.
W parę minut połączyli się.
— Idźmy z ostrożnością... rzekł Raul.
I zaprowadził ich do pawilonu, którego drzwi otworzył bez hałasu.
— Wejdźcie panowie... rzeł cichym głosem.
Prokurator, Gilbert i sędzia śledczy wśliznęli się do małego saloniku na parterze, pogrążonego w głębokich ciemnościach.
Genowefa nie spała i co chwila oczekiwała czegoś niespodziewanego, nic jednakże nie słyszała.
Doktór Gilbert, zamknąwszy drzwi za sobą po cichu, wyjął z kieszeni maleńką ślepą latarkę i zapaliwszy ją, rzucił spojrzenie na około pokoju.
— Otóż i gabinet o którym mówiła Genowefa, szepnął, wskazując ręką na drzwi oszklone, okryte firanką z muślinu, — tam wejść nam trzeba...
Otworzono drzwi.
Przestąpiono próg gabinetu, w którym znajdowało się kilka krzeseł, i kiedy drzwi zamknięto, doktór mówił dalej cichym głosem:
— Tutaj moi panowie, czekać będziemy. — Zabierzcie miejsca i nie opuszczajcie ich pod żadnym pozorem... Skierujcie wzrok na szyby. Niech nic co się dziać będzie, nie ujdzie waszej uwagi, i pamiętajcie, że najmniejszy hałas może zaalarmować winowajców, i zniweczyć cały nasz plan, lub przynajmniej skompromitować udanie się jego natychmiastowe.
— Będziemy niemi... odrzekł prokurator Rzeczpospolitej. Jedno tylko pytanie...
— Jakie?
— U kogo znajdujemy się?
— U pani baronowej de Garennes.
— Matki adwokata, Filipa de Garennes?
— Tak panie, i ciotki wicehrabiego de Challins.
Wszyscy usiedli.
Cisza zupełna zapanowała w gabinecie.
Gilbert zamknął ślepą latarkę, czyniąc tem ciemność jeszcze głębszą.
Oczekiwanie wydawało się długiem sądownikom, których ciekawość doszła do paroksyzmu, lecz nie zabrakło im cierpliwości.
Jakkolwiekbądź długiemi wydawały się minuty, czas jednakże upływał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jedenasta wybiła zdala.
Filip zadrżał słuchając dźwięku zegara.
Rzucając na stół gazetę, zerwał się z miejsca i rzekł:
— Moja matko, już czas.
— Będziesz mi towarzyszył, nieprawdaż? zapytała pani de Garennes. Gdybym była sama... bałabym się...
— Pójdę tak jak wczoraj, czekać na ciebie matko, u drzwi pawilonu.
— I wiejesz ostatnią dozę?
— Wleję.
— Idź więc, za chwilę zejdę do ciebie.
Filip wyszedł i tak samo jak poprzedniego dnia, podczas gdy matka wchodziła na pierwsze piętro udał się do drzwi pawilonu.
Odgłos jego kroków na piasku alei, doszedł do uszu tych, którzy czuwali w gabinecie.
— Chwila się zbliża, szepnął Gilbert.
Sądownicy zdwoili uwagę.
Usłyszeli drzwi otwierające się ponad swemi głowami.
Pani de Garennes weszła do pokoju Genowefy Genowefa otworzyła oczy i spojrzała na wchodzącą, która pochyliła się nad łóżkiem i zapytała:
— Nie śpisz jeszcze, moje dziecię?
— Nie pani, odpowiedziało dziewczę głosem tak słabym, że zalewie dosłyszeć było można.
— Już jedenasta, dam ci twoją miksturę, moja najdroższa?
— Dobrze pani.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie wiele, jestem jak gdyby zesztywniała...
— Jutro nie będziesz już wcale cierpieć — przyrzekam ci...
Po wymówieniu tych słów nikczemnych, pani de Garennes ze świecą w ręku, otworzyła drzwi idące na schody prowadzące na parter, zamknęła je, zeszła na dół i przestąpiła próg saloniku.
Ukazała się wtedy w pełnem świetle oczom sądowników, przez cienką zasłonę muślinowej firanki zawieszonej na drzwiach.


LVI.

Baronowa świecę postawiła na stole, i tak jak poprzedniego dnia, poszła po cichu otworzyć drzwi pawilonu.
Filip wszedł.
Prokurator, szef Bezpieczeństwa i sędzia śledczy, zamienili w pomroku spojrzenia wyrażające zdumienie, lecz nie poruszyli się.
Na stoliku stała karafka pełna mleka i flaszka mikstury zaordynowanej przez doktora Loubet.
Jak wiemy, flaszka ta zawierała czystą wodę.
— I cóż? zapytał pan de Garennes.
— Koniec się zbliża... odpowiedziała baronowa.
Słowa te jakkolwiek wymówione półgłosem, w padły czysto i wyraźnie w uszy sądowników.
— Ostatnia doza przyśpieszy rozwiązanie, odrzekł Filip.
Pani de Garennes nalała mleka w filiżankę, poczem sięgnęła ręką po łyżeczkę, aby odmierzyć dozę mikstury.
— Dziś wieczór nie potrzeba już mierzyć, — rzekł młody człowiek uśmiechając się szyderczo, i wziąwszy flaszkę wlał w filiżankę połowę tego co zostało.
— Trzeba teraz dodać dwie krople digitaliny, rzekł nakoniec.
— Baronowa wyjęła z kieszeni mały flakonik, podała go synowi, który otworzył go i wpuścił dwie krople trucizny w mleko.
Dreszcz przeszedł po skórze świadków tej sceny.
— Po tej dozie, rzekł Filip, jutro rano przeszkoda usuniętą już zostanie.
Nędznik wyszedł z pawilonu.
Pani de Garennes zamknęła za nim drzwi, wzięła świecę, filiżankę i weszła na schody prowadzące na pierwsze piętro.
Prokurator Rzeczypospolitej chciał mówić.
— Milczenie! rzekł Gilbert, to jeszcze nie koniec.
Parę sekund upłynęło, poczem głos baronowej mówiącej do Genowefy dał się słyszeć, osłabiony przez odległość, mimo to bardzo wyraźny.
— Pij, moja najdroższa, mówił ten głos, — wszak to ulgę ci przyniesie, zdrowie powróci i życie...
Dreszcz wstrętu zatrząsł słuchającymi w gabinecie.
Usłyszano zamykające się drzwi, potem kroki, nareszcie odgłos drugich drzwi.
Gilbert otworzył latarkę i zawiódł sądowników do pokoju Genowefy.
Widząc obce twarze młode dziewczę, nie mogło oprzeć się ruchowi przerażenia.
— Nie obawiaj się niczego moje dziecię — rzekł Gilbert — ci panowie są to twoi przyjaciele, opiekunowie — wypiłaś więc mleko, które ci pani de Garennes podała?
— Tak.
— Uczyniłaś potem to co ci kazałem?
Genowefa wyjęła z pod poduszki flaszkę zostawioną jej przez doktora, i pokazała mu ją.
— Jest pusta.
— Wypiłam ją do dna.
— To dobrze.
Prokurator Rzeczpospolitej zbliżywszy się do Gilberta, zapytał po cichu:
— Kto jest to dziecię?
— Ta której szukałem... córka i dziedziczka hrabiego de Vadans... i dla tego to ją zabijają!!
— Ależ to potworne! rzekł prokurator... Trzeba, ażeby ci nikczemnicy zostali natychmiast aresztowani.
— Czy zapominasz pan — odrzekł Gilbert, czy zapominasz, że prosiłem pana o rehabilitacyą Raula publiczną, głośną!! Przyrzekłeś mi ją pan... Dotrzymaj słowa, tak jak ja dotrzymałem mego. Pozostaw na wolności tych nędzników... nie wymkną się nam oni.
— Wola twoja zostanie spełnioną, doktorze.
— Dziękuję ci panie, dziękuję z całej duszy!!
Gilbert wyjął z kieszeni flaszkę napełnioną płynem przygotowanym przez niego w Morfontaine, w obecności Raula.
— Masz we mnie zaufanie, nieprawdaż moje dziecię, zapytał Genowefy.
— Tak, mój przyjacielu, całe zaufanie.
— A więc wypij to.
Młoda dziewczyna wzięła flaszkę i wychyliła ją do dna.
— A teraz panowie, mówił dalej Gilbert, — nie mamy już tu nic do roboty... Wychodźmy, moja najdroższa, do widzenia niedługo. Raulu, aby dodać jej odwagi, uściskaj przyszłą wicehrabinę de Challins.
Raul pocałował w czoło Genowefę, poczem odszedł za innymi.
Drzwi pawilonu zostały zamknięte i wszyscy wkrótce znaleźli się na brzegu Marny.
Jak tylko wyszli z parku, Gilbert zapytał:
— Przekonaliście się panowie?
— Jakże mogłoby być inaczej, odpowiedział prokurator Rzeczpospolitej. Zbrodnia została spełnioną w naszych oczach.
— Miejcie trochę cierpliwości, a przekonacie się, że bezczelność zbrodniarzy wyrównywa ich nikczemności!!
Szli spiesznym krokiem, aby przybyć na dworzec Nogent-sur Marne.
Kiedy się do niego zbliżali, Gilbert rzekł do swych towarzyszy:
— Panowie nie możecie już powrócić pociągiem, ale ja mam powóz, który odwiezie nas do Paryża. O wielu jeszcze rzeczach mamy z sobą do pomówienia.
Umówił się ostatecznie z sądownikami, co do środków, o rezultatach których, czytelnicy wkrótce się dowiedzą.
Postanowiono, że szef Bezpieczeństwa, doktór i Raul pozostaną w Nogent, i że izba stawiająca w stanie oskarżenia, postanowi co do sprawy pana de Challins.
Szczegółowe polecenie co do furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego, zostało wydane przez szefa Bezpieczeństwa prokuratorowi Rzeczpospolitej.
Poczem ten ostatni wraz z sędzią śledczym, wsiedli do powozu Gilberta, aby powrócić do Paryża.
Raul rzekł do Vendama:
— Tutaj noc przepędzimy... Jutro doktór wyda ci rozkazy...
Udali się do pokoi przygotowanych za staraniem młodego człowieka.
Lokaj Filipa wydawał się cokolwiek uspokojonym.
Możemy jednak twierdzić, że nie spał wcale tej nocy.


Pani de Garennes wraz z synem, po zadaniu ostatniej dozy trującego napoju Genowefie, zamiast położyć się do łóżka, udali się do salonu i tam oczekiwali przygotowanego przez siebie rozwiązania.
— Za godzinę, rzekła baronowa, pójdziemy zobaczyć co się dzieje...
Filip zaledwie rozumiał, co do niego matka mówiła.
Myślał o kuzynie Raulu; zapytywał siebie bez przestanku, z zakłopotaniem coraz wzrastającem:
— Chyba nie odebrał mojej depeszy? Dla czego nie przyjeżdża?
Ponure myśli ogarniały go.
Baronowa naznaczyła sobie godzinę oczekiwania, zanim powróci do pawilonu.
Dwadzieścia minut zaledwie upłynęło, kiedy rozdzierające skargi, a zaraz potem krzyki żałosne, rozległy się wśród milczenia nocy...
Filip i baronowa zerwali się z miejsc, nadstawiając uszy z zadziwieniem.
Po przerwie milczenia, krzyki dały się słyszeć na nowo, bardziej jeszcze żałosne i złowrogie.
Kamerdyner udający się do swego poddasza, wbiegł blady.
— Pani baronowa słyszy te jęki? wyjąknął.
— Słyszymy je, lecz nie pojmujemy zkąd mogą pochodzić...
— Z pokoju panny Genowefy.
— Ah! mój Boże! biedne dziecko!! — rzekła pani de Garennes, grając komedyę smutku. — Ona kona, być może. — Biegnijmy prędko!
Służący wziął światło i poprzedzał baronowę i jej syna.
Głuche jęki zastąpiły krzyki.
Filip drzwi otworzył i wszedł pierwszy.
Genowefa w napadzie strasznych konwulsyj, wiła się na łóżku.
— Ah! wyjąknęła pani de Garennes. — Biedną dziecko... kona!!
Upadła na kolana przy śmiertelnem łożu i ukrywając twarz w dłoniach, zdawała się modlić.
Gwałtowność konwulsyi zmniejszała się.
Widocznie męczennica utraciła siły, nawet do cierpienia.
Filip wpatrzył się wzrokiem jakby obłąkanym w to ciało dziewicze, w którem trucizna kończyła swe dzieło.
Zimny pot wystąpił mu na skronie.
Nagle Genowefa podnosząc się nawpół, zwróciła na niego swe błędne oczy.
Usta jej poruszyły się, jak gdyby mówić chciała.
Filip ogarnięty szalonym strachem, cofać się począł aż do ściany, oparł się o nią plecami drżąc cały.
Nagle konwulsyjnie skurczone członki młodej dziewczyny wyprostowały się; upadła na wznak głębokie wydając westchnienie, i więcej się nie poruszyła.
— Skończyło się! niestety! skończyło się!! wyjąknęła baronowa, głosem jak gdyby złamanym ze wzruszenia, a właściwie stłumionym. Biedne drogie dziewczę, teraz dopiero czuję, jak cię koohałam!!
I ten potwór hypokryzyi miał odwagę przyłożyć usta do nieruchomej ręki swojej ofiary!
Filip przykładając chustkę do suchych oczu, zdawał się łzy ukrywać. Służąca nadbiegła.
— Julio — rzekła do niej baronowa wstając, — będziesz przy niej czuwać, nieprawdaż?
— Dobrze pani... Ona tak była dobrą, tak łagodną, nie będę się obawiać.
I Julia uporządkowawszy łóżko zmarłej, uklękła i zaczęła się modlić, zanosząc się od płaczu.
Pani de Garennes i jej syn, z pomięszaniem malującem się na twarzy, opuścili pokój i powrócili do salonu.
Gdy się sami znaleźli, twarze ich uspokoiły się.
— Nakoniec, rzekła baronowa, jesteśmy pewni jednej części sukcesyi. Aby tylko Vendame przyjechał złożyć deklaracyę.
— Przyjedzie, nie wątp o tem matko, odrzekł Filip.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Vendame istotnie jutro miał przybyć.
Gilbert odbył z nim próbę komedyi, jaką odegrać należało w willi, i łotr zobowiązał się formalnie, wykonać co do słowa otrzymany rozkaz.
W chwili udania się w drogę, doktór zatrzymał go słowami:
— Zaczekaj... Pan do Challins będzie ci towarzyszył.
— Ja!! zawołał Raul.
— Tak, mój chłopcze... Jest to konieczne... Inaczej nie zrozumianoby, że wiedząc o pogorszeniu się stanu Genowefy, nie przyszedłeś jej odwiedzić... Będzie się zdawało, że spotkałeś Vendama na kolei, i od niego dowiedziałeś się o rozpaczliwym stanie dziewczęcia... Idź, idź potrzebujesz odwagi, przyznaję. Pomyśl o naszej bliskiej zemście. — To ci wystarczy, aby jej nabrać.
I doktór uścikał rękę Raula, który poszedł w towarzystwie Vendama.
Od godziny, szef Bezpieczeństwa, po porozumieniu się z Gilbertem, udał się do merowstwa Bry-sur-Marne.
O tak rannej porze, nie można było się spodziewać zastać mera, lecz jego sekretarz znajdował się już na swojem stanowisku.
Szef Bezpieczeństwa przedstawił się temu ostatniemu, wymienił mu swoje tytuły i rzekł:
— Potrzebuję w interesie wielkiej wagi, rozmówić się z panem merem bezzwłocznie.
Na co sekretarz odrzekł:
— Każę go natychmiast uprzedzić. — Mieszkanie jego niedaleko stąd... Za pięć minut będzie tu.


LVII.

Sekretarz wydał rozkaz woźnemu, który zarazem był odźwiernym domu gminy, i zanim pięć minut upłynęło, pan mer bogaty kupiec miejscowy, przybiegł z pośpiechem.
Wprowadził szefa Bezpieczeństwa do swego gabinetu, gdzie obadwaj rozmawiali przez kwadrans.
Urzędnik stanu cywilnego zawołał swego sekretarza, dał mu instrukcye, które sam otrzymał, poczem szef Bezpieczeństwa poszedł połączyć się z Gobertem.
— Wszystko już przygotowane, rzekł mu, — pozostaje nam tylko zająć się tem co pan sobie życzysz. Udajmy się do biura najmu mieszkań.
Biuro to znajdowało się w pobliżu.
— Czy masz pani do najęcia umeblowany pawilon? zapytał Gilbert dyrektorki, która odrzekła:
— Mam ich kilka. Jaką cenę życzysz pan sobie płacić?
— Cena mało mnie obchodzi, aby tylko pawilon posiadał pewne warunki.
— Jakież to warunki?
— Chciałbym, żeby był między podwórzem a ogrodem, o ile to być może odosobniony, i chodzi mi o to, aby ogród był duży i bardzo zacieniony.
— Na jak długi czas masz pan zamiar wynająć
— Na trzy miesiące.
— Najmniejszy termin, na jaki upoważnioną jestem wynająć, jest sześć miesięcy.
— Niech będzie na sześć miesięcy.
— A więc racz pan iść za mną. — Zdaje się, że będę mogła pana zadowolnić.
Dyrektorka wzięła pęk kluczy i wyszła pozostawiając biuro pod opieką małej dziewczynki.
Gilbert i szef Bezpieczeństwa udali się za nią.
Po dziesięciu minutach drogi, zatrzymała się przed kratą żelazną, obitą od dołu do góry blachą.
Z obu stron dawały się widzieć białe mury uwieńczone zielonością.
Krata została otwartą i obaj ludzie weszli do wnętrza.
Pawilon w kształcie szaletu, położony wśród obszernego ogrodu, zasadzonego wielkiemi drzewami, był właśnie takim, jakiego sobie życzył Gilbert.
Umowa na miejscu została zawartą na sześć miesięcy i powrócono do biura, gdzie Gilbert zapłacił z góry, wziął kwit i kazał sobie wręczyć klucze.
Poczem wraz z szefem Bezpieczeństwa udał się do hotelu dworca, aby tam oczekiwać na Raula de Challins i Juliana Vendame.
Ci ostatni zaledwie przybyli do willi.
Filip przechadzał się około murawy z baronową, pilnując przybycia Juliana.
Tak matka jak i syn spostrzegłszy Raula z Vendamem, zadrżeli oboje.
— Trzymajmy się dobrze! szepnął Filip.
I podeszli naprzeciwko wicehrabiego, który ze swej strony przyśpieszył kroku.
Pan de Garennes przybrał wyraz twarzy zastosowany do okoliczności.
— Jak późno przybywasz mój kuzynie! rzekł. Jednakże musiałeś odebrać wczoraj moją depeszę?
Jak wiemy, Raul nie będąc wcale w domu poprzedniego dnia, depeszy tej wcale nie odebrał.
Jednakże na wszelki wypadek uznał rozsądnem odpowiedzieć:
— Tak jest, ale nie mogłem wcześniej przyjechać.
— Niestety!... mój drogi chłopcze, rzekła baronowa głosem, który wydawał się złamanym z boleści, — wczoraj trzeba było przyjechać, aby ją jeszcze ujrzeć... Dziś już za późno... Genowefa umarła.
Wobec tej haniebnej komedyi, gniew podnosił serce Raula.
Czuł, że lada chwila gniew ten mógłby wybuchnąć, że przestanie panować nad sobą.
Z tego powodu postanowił o ile możności skrócić rozmowę z nikczemnymi trucicielami.
— Umarła! zawołał z pozorem rozpaczy dochodzącej do obłąkania. — Genowefa umarła!!
Rzucił się do pawilonu, przebył próg, wpadł na schody i wpadł do pokoju w którym młode dziewczę, blade, z zamkniętemi oczami, hebanowym krucyfiksem w złożonych rękach, spoczywało na łóżku otoczonem palącemi się świecami woskowemi.
— Pozostawmy go — rzekł Filip — i zajmijmy się Vendamem.
Lokaj stał o kilka kroków.
Na znak pana podbiegł spiesznie.
— Widziałeś się z ojcem, zapytał go z żywem zajęciem pan de Garennes.
— Widziałem się panie baronie.
— I cóż?
— To kłoda do niczego! przyjął mnie bardzo źle, o niczem nie chciał słyszeć... Kategorycznie odmówił podpisania papieru opisującego to, co się stało przed laty.
— Co czynić? zapytał Filip, którego twarz wyrażała zniechęcenie.
— Zasięgałem wiadomości w Nanteuil — odrzekł Julian — potrzeba abym poprostu zadeklarował śmierć Genowefy Vendame. Pan baron będzie musiał wezwać potem mego ojca, ażeby zeznał prawdę.
— Ależ w merostwie żądać będą papierów.
— Nie, mer Nanteuil powiedział mi, że wystarczy deklaracya podpisana przezemnie i drugiego świadka.
— Jakim sposobem znaleść tego drugiego świadka.
— Przywiozłem z sobą, mego znajomego z Nanteuil.
— Gdzież on jest?
— Niedaleko ztąd, w szynku, gdziem go zostawił.
— To dobrze, idź więc po niego i złóżcie razem deklaracyą.
— Godzina zgonu?
— Północ.
— Nie zapomnij żądać upoważnienia, przewiezienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin?
— Pan baron może być spokojny... Nie zapomnę o niczem.
W tej chwili dopiero Filip zauważył zmienioną twarz swego kamerdynera.
— Cóż ci się stało? zapytał go.
— Niech mi pan baron raczy przebaczyć. — Tłómaczę sobie jak mogę, pomimo to, niepodobna mi dać sobie rady, wzrusza mnie to wszystko straszliwie.
— Jesteś szalony! odrzekł pan de Garennes, wznosząc ramionami. Pomyśl o fortunie! Nie o fortunie myślał w tej chwili Julian Vendame, lecz o sądzie przysięgłych.
— To przejdzie... wyjąknął z dreszczom nerwowym.
I zwracając się na piętach, odszedł.
— Teraz jest w strachu, rzekła baronowa do ucha synowi.
— Jest to głupiec poprostu! myślałem, że ma lepszy temperament. — Nie ma się czego obawiać, po cóż więc ten osioł drży?
Pan de Challins ukazał się wychodząc z pawilonu.
Chwiał się na nogach i bladość jego była przerażającą.
— Odwagi, kochany kuzynie, — odwagi błagani cię, rzekł pan de Garennes z wyrazem głębokiego współczucia. — Matka powiedziała mi wszystko. — Kochałeś to biedne dziecię, które straciliśmy...
Słysząc ten głos kłamliwy Rani, zatrząsł się z oburzenia.
— Tak, odpowiedział stłumionym głosem. — Kochałem ją i wszystko się skończyło!
Przez kilka chwil ukrywał twarz w dłoniach, później jakby nakazując milczenie boleści, zapytał:
— Złożyłeś deklaracyą o zgonie?
— Julian tylko co właśnie udał się do merowstwa, gdzie ją złoży... Jednocześnie zażąda upoważnienia przeniesienia zwłok swej siostry do Nanteuil-le-Haudoin, gdzie spoczywa cała rodzina Vendamów.
— A więc nabożeństwa żałobnego nie będzie tutaj?
— Nie, wszystko odbędzie się w Nanteuil.
Raul zwiesił głowę, jakby upadający pod ciężarem boleści.
— Zostaniesz z nami, mój drogi siostrzeńcze, nieprawdaż? rzekła baronowa.
— Nie, dziękuję bardzo za waszą uprzejmość, ale nie mogę z niej korzystać... Kiedy powracasz do Paryża Filipie?
— Pojutrze, zapewne.
— Będę już może trochę spokojniejszy... Pójdę cię odwiedzić... Teraz musimy się rozstać.
Pan de Garennes wyciągnął rękę do Raula, który miał chwilę wahania.
Myśl dotknięcia ręki podłego mordercy, wzbudzała w nim wstręt nie do opisania, lecz przypomniał sobie zalecenia Gilberta, wziął więc rękę kuzyna, z lekka ją uścisnął, ukłonił się baronowej, i oddalił się szybkim krokiem.
— Dotknięty jest głęboko! rzekł Filip do matki. Co się z nim stanie, jak się dowie, że Genowefa była córką hrabiego de Vadans...
— Umrze, być może... odrzekła baronowa.
— Obyś matko, była dobrym prorokiem! To by znacznie zwiększyło sukcesyę!
Vendame wyszedłszy z willi, udał się prosto do merowstwa w Bry-sur-Marne.
Stosując się do rozkazu Gilberta, zgłosił się do sekretarza, który powitał go pytaniem:
— Czego pan sobie życzysz?
— Przychodzę w interesie aktu zejścia mojej siostry Genowefy Vendame...
— To dobrze... Za chwilę wysłany zostanie tam lekarz. Jesteśmy uprzedzeni, wiemy o co chodzi. Jesteś pan przysłany przez doktora Gilberta, nieprawdaż.
— Tak.
— Nie potrzebujesz się pan niczem zajmować. Deklaracya już jest złożoną.
— Ale muszę uprzedzić tam, o którym czasie przyjdę zabrać ciało...
— To słusznie. — Powróć pan tu za godzinę.
Vendame wyszedł z merowstwa i szukał! jakiegoś szynku, aby w nim czas zabić przez tę godzinę.
Sekretarz posłał po doktora Loubet.
Ten ostatni przybył wkrótce.
— Mamy śmierć doktorze, rzekł mu sekretarz.
— Domyślałem się tego... u baronowej de Garennes, nieprawdaż?
— Tak.
— Panna do towarzystwa baronowej... Młoda dziewczyna którą leczyłem, ale bez nadziei wyratowania. Umarła na hypetrofię serca.
— Przystąpisz pan natychmiast do legalnego stwierdzenia śmierci, gdyż żądają upoważnienia przewiezienia zwłok do jej rodzinnej okolicy.
— Idę, idę.
— Daj mi pan proszę blankiet do aktu zejścia.
— O to jest.
Niedługo potem doktór wchodził do willi.
— I cóż, kochany doktorze, pańskie przewidywania sprawdziły się, aż nadto ściśle, niestety! Biedne dziecko, oddało ducha o północy.
— Wszystko czem tylko nauka rozporządza, zostało użyte, bez nigdy nie miałem na seryo nadziei. Śmierć była nieuniknioną.
— Przychodzisz pan jako lekarz merowstwa?
— Tak.
— Zaprowadzę pana do żałobnego pokoju.
— A to poco? odrzekł stary doktór. Wiem lepiej aniżeli ktokolwiek bądź co o tem myśleć! podpiszę papier i odniosę go.
— Pan wiesz, że żądają przewiezienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin?
— Wiem, i obiecuję pani uczynić wszystko, ażeby jak najprędzej zabrano ztąd ciało.
— Jesteś nieoceniony, kochany doktorze... Przyjmij to, jako słabe uznanie twoich starań.
I baronowa wsunęła bilet pięćset frankowy w rękę lekarza, który odszedł olśniony tak cudowną szczodrością, zaniósł papier do merowstwa, i nastawał, ażeby ciało zabrane zostało jak najprędzej ponieważ rozkład jest nieuniknionym.
Po upływie godziny, Vendame powrócił do domu gminnego.
— Powróć pan do pani de Garennes, rzekł mu sekretarz — i uprzedź ją, że nabożeństwo odbędzie się dziś o czwartej.
— Ale panie, zauważył Vendame, nabożeństwa nie ma być tu wcale.
— Chciałem powiedzieć, przeniesienie. — Trumna zostanie złożoną tymczasowo w podziemiu, w oczekiwaniu furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Veudame bez straty czasu powrócił do willi, gdzie powtórzył to, co mu powiedziano w merowstwie.
Poczem prosił, ażeby mu pozwolono wejść do pokoju zmarłej.
Wobec ciała bez życia Genowefy, padł na kolana i płakał. Uczucie niemal podobne do wyrzutów sumienia, zaczęło ogarniać tę duszę z błota.


LVIII.

O czwartej po południu, karawan stanął przed pawilonem willi, i trumna z ciałem Genowefy została w nim złożoną.
Baronowa i Filip w towarzystwie domowych służących i Juliana Vendame, postępowali za karawanem.
Trumnę wstawiono do tymczasowego grobu na cmentarzu Bry-sur-Marne.
Po zamknięciu drzwi grobu, Filip zwracając się do Juliana zapytał:
— Kiedy furgon ma przybyć?
— Dziś wieczór o dziewiątej, panie baronie.
Będę oczekiwał w Bry na jego przybycie.
— Odwieziesz ciało aż do Nanteud.
— Naturalnie.
— Dobrze. — Pojutrze będę z powrotem w Paryżu.
— Powrócę mniej więcej w tym samym czasie co pan baron...
Po zamienieniu tych słów, pan de Garennes wraz z matką powrócili do willi.
Vendame, zamiast czekać w Bry, jak to powiedział swemu panu, powrócił do Nogent, do hotelu Dworca, i zdał sprawę doktorowi Gilbertowi, z tego co się stało.
— Zadanie twoje skończone, jak na teraz, rzekł mu Gilbert, wracaj do Paryża na ulicę Assas... Ale nie zapominaj, że powinienem znaleść cię zawsze do mego rozporządzenia.
— Nie zapomnę o tem, panie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziewiątej wieczorem, furgon przedsiębierstwa pogrzebowego przybyły z Paryża, przeszedł przed dworcem Nogent i udał się drogą wiodącą do Bry-sur-Marne.
W kilka minut przebył odległość dzielącą cmentarz od wioski.
Urzędnicy administracyi pogrzebowej oczekiwali.
Brama cmentarna została otwartą.
Furgon wjechał i skierował się do grobu, w którym złożone były zwłoki Genowefy.
Raul, Gilbert i szef bezpieczeństwa, stali w pobliżu...
Ludzie przedsiębierstwa pogrzebowego, wynieśli trumnę, i z wielkiemi ostrożnościami umieścili ją w wozie żałobnym, który natychmiast ruszył zwolna nie udając się jednak w kierunku Paryża, lecz do odosobnionego domu, wynajętego przez doktora Gilberta.
Ten ostatni, Raul de Challins i szef Bezpieczeństwa, szli za furgonem.


Pięć dni od zaszłych wypadków ubiegło.

Filip de Garennes powrócił do Paryża.
Julian z każdą chwilą coraz bardziej ponury pełnił dalej służbę przy młodym człowieku, wzdychającym do chwili, w której matka odbierze część milionów ś. p. hrabiego.
Wiedział, że Izba stawiania w stanie oskarżenia, wyrzekła, że należało dalej postępować w sprawie Challins i sprawa ta wniesioną być ma przed sąd przysięgłych, w bardzo już bliskim terminie.
Filip pragnąłby, aby zarządzono nowe poszukiwanie w pałacu na ulicy Garancière, w celu odnalezienia testamentu, którego istnienie przypuszczano, lecz w obecnym stanie rzeczy, obawiał się popełnić jakiej niezręczności, wywołując to poszukiwanie.
— Po osądzeniu sprawy, mówił do siebie, Raul uniewinniony koniecznie, powróci do pałacu, a ponieważ będzie potrzebnem, a nawet niezbędnem, przystąpić do spisania inwentarza, przy czem moja matka i ja mamy prawo asystować, znajdę bez trudu jakiś sprytny sposób, aby znaleziono testament.
Od czasu powrotu swego do Paryża, Filip dwa razy chodził na ulicę Saint-Dominique, do mieszkania swego kuzyna.
Oba razy odźwierny zapewniał go o nieobecności pana de Challins, dodając, że nie wie kiedy powróci.
Chwilowa nieobecność i milczenie Raula, nie zdawały się Filipowi wcale rzeczą nadzwyczajną.
Obie kładł na rachunek boleści, której bezwątpienia doświadczał wicehrabia.
Namiętnie zakochany w Genowefie, musiał bardzo cierpieć, i szukał pociechy w oddaleniu i samotności.
Doktór Gilbert, także nie dawał znaku życia, ani w Paryżu, ani w Morfortaine, gdzie jakby się zdawało, obecność jego była konieczną dla sprawiedliwości, prokurator Rzeczypospolitej z Beauvais, po dwakroć jeździł do Kwadratowego domu.
Niewytłómaczone zniknięcie Benedykta, małego garbuska, roznosicielą telegramów, wprawiało w stan osłupienia i przerażenia całą okolicę.
Śledztwo sądowe było rozpoczęte, i prowadzone bardzo energicznie, lecz jak się zdawało, nie doprowadzi do niczego, nie można było bowiem osiągnąć żadnej wskazówki mogącej poszukujących wprowadzić na dobrą drogę.
Benedykt wyszedł z biura poczt i telegrafów z Chapelle-en-Serval, o wpół do piątej po południu.
Wiele osób spotkało go na drodze do Morfontaine.
Szedł do doktora Gilberta, aby oddać depeszę.
Czy przyszedł do doktora Gilberta, czy Gilbert odebrał depeszę?
Oto o czem należało się dowiedzieć.
Wilhelm i jego żona zapytywani, utrzymywali, że nie widzieli wcale Benedykta, ale być może, doktór, który często przechadzał się po parku, przypadkiem spotkał garbuska.
Więc jedynie gospodarz Kwadratowego domu mógł rozwiązać tę zagadkę, wybadanie zatem jego było koniecznem.
Na nieszczęście Wilhelm nie wiedząc gdzie się jego pan znajdował, nie mógł przyjść w pomoc prokuratorowi z Beauvais.
O siódmej rano, szóstego dnia, Gilbert wysiadł z pociągu w Survilliers razem z panem de Challins.
Nie była to godzina dyliżansu Morfontaine.
Dwaj ci panowie postanowili iść pieszo na śniadanie do Chapelle-en-Serval, i tam oczekiwać na powóz.
Natychmiast udali się w drogę.
Kiedy wchodzili na wielką ulicę la Chapelle, ujrzeli liczną dość grupę ludzi zebraną przed biurem pocztowem.
Dyrektorka biura stojąc na progu, rozmawiała z kilku osobami, w których, po ich poważnem ubraniu i pewnej specyalnej postawie, łatwo było odgadnąć sądowników.
Żandarmi z la Chapelle wzmocnieni przez kolegów swych z Chantilly i Coye oczekiwali konno na rozkazy.
Dwa powozy stały przy drzwiach biura pocztowego.
— Cóż to się tam dzieje? zapytał Raul doktora.
— Pewno jakaś zbrodnia została spełnioną — odpowiedział Gilbert. Sprawiedliwość bada.
W tej chwili Gilbert z panem de Challins zbliżyli się do grupy i starali się przecisnąć przez tłum zalegający całą ulicę.
Ze szczytu schodów prowadzących do biura, Dyrektorka poczt spostrzegła dwóch przybyłych.
Wydała okrzyk radości.
— Otóż i doktór Gilbert panowie! rzekła.
Sądownicy odwrócili się natychmiast, i poznali nowo przybyłego.
Gilbert posłyszał wymówione swoje nazwisko.
W tej samej chwili szmer przebiegł tłum, który rozstąpił się aby przepuścić doktora.
Zbliżył się z Raulem, powitał sądowników, i rzekł:
— Jeżeli dobrze słyszałem, była tu mowa o mnie. Czy przypadkiem, nie wiedząc o tem miałbym być przyczyną tego zbiegowiska!
— Więc pan nic nie wiesz, panie doktorze?
— Nic zupełnie. Od kilku dni już wyjechałem z Morfontaine.
Prokurator Rzeczypospolitej zabrał głos.
— Zechciej pan, rzekł, wejść na chwilę.... Szczęśliwy jestem z pańskiego powrotu.... Nieobecność pańska wprawiała nas w niemały kłopot. Być może, będziesz pan nas w stanie oświecić w przedmiocie zbrodni, która nas zajmuje....
— Zbrodni? powtórzył Gilbert.
— Tak... spełnionej według wszelkiego prawdopodobieństwa na drodze do Morfontaine. Zbrodnia tajemnicza, której powodów szukamy napróżno.
Wszyscy weszli do biura pocztowego.
Prokurator Rzeczypospolitej mówił dalej.
— Dwa razy byłem u pana, aby go wypytać...
— Nie mogłem przewidzieć pańskiej wizyty gdyż byłem nieobecny; — przyjmij pan wyraz żalu z mej strony.
— Lecz w czem według pana byłbym w stanie objaśnić sprawiedliwość?
— Trzynastego tego miesiąca, przyszedł dla pana do tego biura telegram z Ameryki.
— Tak panie; odpowiedział doktór bardzo za intrygowany, otrzymałem ten telegram czternastego z rana; mam go tu przy sobie, w moim porfelu.
— Przepraszam, przerwał prokurator Rzeczypospolitej. — Pan się mylisz niewątpliwie.
— W czem?
— Musiałeś pan otrzymać tę depeszę trzynastego wieczorem, ponieważ wtedy zaniósł ją panu garbusek Benedykt.
— Nie panie, znam doskonale Benedykta. Nie widziałem go wcale... Depesza odniesioną mi była przez tego chłopca.
Gilbert mówiąc te słowa, wskazał na towarzysza garbuska. I dodał:
— I utrzymuję stanowczo, że otrzymałem ją czternastego z rana. Oto depesza...
Doktór wyjął porfel, otworzył go, wydobył telegram i podał prokuratorowi Rzeczypospolitej, który przeczytawszy go odrzekł:
— Ta depesza przyszła tu już po tamtej pierwszej i nie mogła być wysłaną tegoż samego jeszcze wieczora, ze względu na późną godzinę i nieobecność posłańca; odłożono zatem wysłanie jej do następnego dnia.
— A więc była inna?
— Tak, i sama treść tej, którą mam przed oczami dowodzi tego.
— To dziwne! rzekł Gilbert.
— Tem dziwniejsze, że Benedykt poszedłszy trzynastego wieczorem do Morfontaine, gdzie nie był wcale, zniknął od tego czasu. Otóż nie podobna przypuszczać inaczej jak tylko, że padł on ofiarą zbrodni. — Zapewne zamordowano to dziecko.
Gilbert uczynił gest przerażenia i zapytał:
— Dla czegóż mianoby go zabijać? czyż ten nieszczęsny chłopiec niósł jakieś wartości?
— Żadnych.
— Ależ w takim razie to nieprzypuszczalne!! Jakaż była treść depeszy, którą mu powierzono?
— Takaż sama jak i tej... Pan Mortimer z New-Yorku, przesłał pierwszą depeszę bez wskazania departamentu... Obawiając się opóźnienia, wysłał panu drugą po upływie jednej sekundy... Pierwsza z tych depesz zniknęła w raz tym co ją zaniósł.
Gilbert zadrżał od stóp do głowy.
Błyskawica przeszła przed jego oczami.
Zrozumiał wszystko.
— I nie znaleźliście panowie żadnych śladów tego dziecka?
— Nie panie, wiemy tylko, że było spotkane przez wieśniaków na dwadzieścia pięć minut drogi od kraty pańskiego parku.
— Trzynastego wieczorem byłem u siebie, i powtarzam panom, że nic nie otrzymałem, — czy przeszukano las, pola?
— Zażądałem żandarmów dziś rano, z zamiarem uczynienia obławy.
— A więc, panie pomogę panu całemi memi siłami. — Oddam panu do rozporządzenia dwóch pomocników, bezporównania zdolniejszych do poszukiwań, tego rodzaju, aniżeli najsprytniejsi agenci.
— Cóż to za pomocnicy?
— Moje dwa psy: Agra i Nello, — dali oni już dowody.
— Przyjmuję. — Zjemy naprędce śniadanie i pojedziemy...
— Zjem także śniadanie i będę na pańskie rozkazy.
W godzinę później dwa powozy wiozły w stronę Morfontaine, sądowników, doktora i Raula.
Za nimi jechali żandarmi i wieśniacy w wielkiej liczbie pragnący przyjąć udział w obławie.
W Morfontaine wiedziano o tem co ma nastąpić.
Mer, strażnik wiejski i cała banda wieśniaków oczekiwała.
Powozy zatrzymały się przy kracie parku.
Doktór wysiadł i kazał Wilhelmowi przyprowadzić Agrę i Nella.
Waleczne charty przybiegły w podskokach.
Gilbert z psami stanął na czele obławy i odszedłszy o jakie sto kroków od krat parku, zawołał:
— Szukajcie moje pieski!!
Nello i Agra z oczami błyszczącemi, nozdrzami przy samej ziemi, wzięły się natychmiast do szukania.
Obławnicy tworzyli linią zajm ującą przestrzeń około trzechset metrów i kierowali ku drodze do Morfontaine.
Pochód postępował pod drzewami lasu, idący badali każdą kępkę trawy, każdą kupę liści...
Nagle psy odezwały się.


LIX.

— Są na śladzie!!... zawołał doktor.
— Być może zwęszyły zająca lub sarnę... zauważył prokurator Rzeczypospolitej.
Gilbert głową uczynił znak przeczenia.
— Nie sądzę, odrzekł, kiedy gonią jakąś zwierzynę, sposób ich szczekania całkiem jest inny.
Psy biegły pomiędzy drzwami, węsząc mech okrywający ziemię.
Trzeba było przyśpieszać kroku aby ich z oczu nie stracić.
Nagle puściły się tak szybko, że zniknęły.
Strażnik wiejski z Morfontaine, posługując się rękami złożonemi na sposób tuby, zawołał:
— Idą w stronę drogi.
Kilka sekund upłynęło, poczem rodzaj ich szczekania zmienił się zupełnie. — Charty wrzeszczały w sposób straszliwy, wydając okrzyki gniewu i szalone wycia.
— Niewątpliwie coś znaleźli! rzekł Gilbert.
Wszyscy pospiesznie skierowali się ku miejscu w którem psy wydawały takie wrzaski.
Wkrótce doszli do drogi, naprzeciwko pawilonu, w miejscu gdzie kilka dni temu widzieliśmy Agrę i Nella usiłujących rzucić się na Juliana Vendame, którego obecność w oknie przyprowadzała je do wściekłości.
Charty zajadle rzucały się drzwi, drzwi, drapały drzewo, gryzły, z głuchem warczeniem.
Zdawać by się mogło, że oba psy nagle dostały ataku wścieklizny.
— To dziwne! rzekł prokurator Rzeczypospolitej. Dlaczegóż chcą przegryść te drzwi?
— Bo czują za niemi coś podejrzanego, — odrzekł doktór Gilbert — należałoby by je otworzyć.
Mer na to odezwał się:
— Dom jest niezamieszkany... — rzekł — na leży do niejakiego Loiseau, kupca z Paryża.
Gilbert zmarszczył brwi i odrzekł:
— Jakiś malarz przychodził tu dokonywać reperacyi.... Widziałem go.... Czy tego człowieka już tu niema?
Konduktor dyliżansu Morfontaine, który połączył się z tłumem ciekawych, odpowiedział:
— Nie widziano go od pięciu dni... — Zapewne powrócił do Paryża.
Psy dochodziły do prawdziwego paroksyzmu szaleństwa.
— Niech sprowadzą ślusarza i otworzą drzwi... rozkazał prokurator Rzeczypospolitej.
W dziesięć minut potem drzwi były otwarte i psy pokazując straszne swe kły, wpadły do domu, lecz zamiast na schody, biegły korytarzem na parterze i rzuciły się na drzwi prowadzące do ogrodu.
Doktór drzwi te otworzył.
Agra i Nello w kilku skokach przypadły do studni, i oparłszy przednie łapy na poręczy, z grzbietem zaokrąglonym, skurczonemi pazurami, nozdrzami rozwartemi, wdychały wyziewy wychodzące ze studni, poczem wyć poczęły z podwójną wściekłością.
Gilbert zmuszony był pogrozić biczem i przyczepić sfory do ich obroży.
Prokurator Rzeczypospolitej zwrócił się do tłumu ciekawych tłoczących się w ogrodzie.
— Czy jest pomiędzy wami, zapytał, człowiek któryby zechciał zejść do studni i zbadać jej wnętrze?
— Ja... — odpowiedział miejscowy studniarz... — potrzeba tylko, żeby mi kto pomógł.
Kilku wieśniaków zbliżyło się.
Studniarz włożył nogi do wiadra wiszącego na belce, i wieśniacy spuścili go zwolna.
Przez czas kilku minut wzruszenie i oczekiwanie było niedouwierzenia.
Milczenie absolutne panowało.
Nagle z głębi studni dał się słyszeć głos:
— Trup garbuska znajduje się tu, — mówił.
Dreszcz przebiegł tłum jednocześnie, dał się słyszeć niewyraźny szmer.
Wszyscy wkrótce razem mówić zaczęli.
Trzeba było wydobyć zwłoki.
Operacya ta bardzo łatwą się okazała, nieszczęśliwy chłopiec nie wiele ważył, i wkrótce mały jego trup ukazał się po nad otworem studni, jak również pakiet ubrania, w którem znaleziono skórzany worek roznosiciela telegramów.
— Zobaczcie czy depesza do mnie adresowana znajduje się w worku, — rzekł Gilbert.
— Worek był próżny.
Doktór zbliżył się do Raula i rzekł mu po cichu:
— Filip de Garennes i Julian Vandame, tędy przechodzili.
— Cóż czynić teraz? zapytał pan de Challins.
— Nic jak na teraz, potrzebujemy bowiem jeszcze Juliana Vendama... Ale godzina tego nędznika przyjdzie...
Gilbert mówił dalej głośno, zwracając się do prokuratora Rzeczypospolitej:
— Otóż jesteś pan na śladzie.... Prowadź pan dalej śledztwo.... Ja z mojej strony, starać się będę oświecić pan a o ile będę mógł.
— Dziękuję panu po tysiąc razy, za pomoc, którą, którą nam pan okazałeś, — odrzekł prokurator. Bez pana nie doszlibyśmy do żadnego rezultatu.
— Czy mogę się oddalić?
— Jesteś pan wolny.
Doktór z Raulem udali się do Kwadratowego Domu.
Tam Gilbert zebrał rozmaito papiery, włożył je w kopertę, zapieczętował i napisał na niej następujące słowa:

Do pana Prokuratora Rzeczypospolitej

Departamentu Sekwany.

Paryż, w jego własnej kancelaryi.

Poczem długo naradzał się z Raulem.
O dziewiątej wieczór odgłos dzwonka dał się słyszeć przy drzwiach parku.
Sami otworzyli.
Furgon przedsiębiorstwa pogrzebowego, powożony przez woźnicę Saturnina, którego znają czytelnicy, stał w alei.
Furgon ten wszedł do parku, i zatrzymał się w pobliżu peronu Kwadratowego Domu.
Skrzynia została otwartą, i parę chwil później włożono w nią trumnę, zawierającą zabalsamowane ciało hrabiego Maksymilana de Vandans.
Doktór Gilbert wydawszy polecenie Wilhelmowi, zajął miejsce wraz z Raulem w kabryolecie furgonu, który udał się drogą do Compiègne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około południa następnego dnia pan de Challins przyszedł na ulicę Assas do mieszkania swego kuzyna.
Filipa zastał w domu.
Julian Vendame wprowadził go.
Raul miał wyraz twarzy ponury.
— Witam cię kochany kuzynie... rzekł mu Filip. — Nie wiedziałem co myśleć; nie widząc cię od tak dawna, byłem niespokojny.
— Po śmierci Genowefy, czułem potrzebę samotności, powinieneś to zrozumieć, — odpowiedział wicehrabia — nie byłbym jeszcze powrócił, gdybym nie otrzymał rozkazu stawienia się do więzienia dziś jeszcze. Sprawa moja przyjdzie przed sąd przysięgłych za trzy dni, i przyszedłem zapytać się czy jesteś gotów z obroną.
— Jestem gotów... Możesz na mnie liczyć... Wszak nie wątpisz zapewne o powodzeniu, nieprawdaż?
— Wątpię o wszystkiem, odpowiedział Raul z wyrazem niezmiernego zniechęcenia.
— To bardzo źle! powinieneś mieć nadzieję...
— W Bogu mam ufność... rzekł pan de Challins wznosząc oczy w górę.
— W Bogu i twej słusznej sprawie, gdyż niewinność twoja jest widoczną, i nie pojmuję dla czego Izba oskarżeń postanowiła sprawę sądzić!
— Ludzie mają oczy, aby nie widzieć, a uszy aby nie słyszeć! Czy odwiedzisz mnie w Conciergerie przed procesem?
— Tak jest, odwiedzę, potrzebujemy bowiem porozumieć się jeszcze ze sobą po raz ostatni co do rozmaitych punktów.
— Więc będę cię oczekiwał.
— Czy idziesz stawić się natychmiast?
— Tak jest, wychodząc od ciebie.
— Widziałeś doktora Gilberta?
— Doktór wyjechał dziś rano do Hawru.
— Do Hawru?
— Zkąd dziś jeszcze wieczorem odpływa do New-Yorku...
— Pocóż jedzie do Ameryki?
— Zaniepokojony nie dającem się wytłomaczyć milczeniem osoby, która jedynie może mu dostarczyć wyjaśnień, co do córki naszego wuja, — postanowił osobiście udać się na miejsce. Nieobecność jego potrwa przeszło miesiąc.
— To bardzo nie dobrze dla ciebie mój kuzynie... rzekł Filip głosem bolejącym.
— Nie dobrze, dla czego? — Doktór Gilbert powinien poprzeć twoją obronę, a poparcie jego uważałem za rzecz bardzo dla ciebie korzystną.
— Otrzymał od prokuratora Rzeczypospolitej upoważnienie do złożenia zeznania swego na piśmie. Zeznanie to już mu posłał i zostanie ono odczytane na audyencyi sądowej.
— A więc, drogi Raulu, ufaj i miej odwagę...
— Dziękuję...
— Jutro przyjdę cię odwiedzić.
Raul opuścił pana de Garennes i udał się do Couciergerie, gdzie został osadzony jako więzień.


Od dni paru dzienniki doniosły o stawieniu wicehrabiego de Challins przed sąd przysięgłych.
Zbrodnia na ulicy Garancière była na porządku dziennym, i roznamiętniała gorących amatorów wzruszeń sali sądowej.
Prokurator generalny i prezes sądu, zarzuceni byli żądaniami o bilety wejścia.
Wszystkie znakomitości paryskie, do jakiegobądź świata należące — pragnęły przysłuchiwać się debatom, które bez względu na rezultat, obiecywały być bardzo ciekawemi i wzruszającemi.
Filip de Garennes zarówno jak i jego matka, nie potrzebujemy zapewniać, byli w ciągłej gorączce.
Baronowę, wezwaną w charakterze świadka, bardzo niepokoiło to ukazanie się w sądzie.
Julian Vendame nie miał żadnych wiadomości o doktorze Gilbercie, i milczenie to uważał za zły znak.
Nędznik ten wiódł życie w śmiertelnej obawie; każde uderzenie dzwonka wywoływało drżenie nerwowe na całem ciele.
Nadszedł dzień sądu.
Pan de Garennes, tegoż samego rana miał odwiedzić Raula, ażeby mu dodać odwagi, jak mówił.
Wychodząc z domu około dziewiątej zapytał swego kamerdynera.
— Nie masz ochoty znajdować się na audyencyi?
Julianowi twarz się zmieniła i odrzekł niepewnym głosem:
— Oh! nie, panie baronie, najmniejszej niemam do tego ochoty!
Filip poszedł.
Zaledwie pół godziny minęło od jego wyjścia, kiedy głośne uderzenie dzwonka podrzuciło Juliana na krześle.
Drżąc poszedł drzwi otworzyć i znalazł się wobec Gilberta.
— Pan, panie doktorze! — zawołał blady jak śmierć.
— Muszę z tobą pomówić, odrzekł przybyły.
— Jestem na rozkazy, panie doktorze! Vendame zamknął drzwi.
— Potrzebuję cię jeszcze, rzekł Gilbert.
— Ah! panie... panie... wyjąknął Julian ze łzami, miej pan litość nademną... Ja żałuję... uczyń mi łaskę tak jak przyrzekłeś... pozwól mi, uciec...
Doktór powtórzył jedynie:
— Jeszcze potrzebuję ciebie.
— Rozkazuj więc, odrzekł Vendame, w obłąkaniu zapominając mówić w trzeciej osobie, — będę posłusznym, jestem gotów, lecz nie przedłużaj mąk jakie znoszę...
— Gdzie się udasz, jeżeli cię pozostawię na wolności?
— Do kraju, w którym jak się spodziewam sprawiedliwość nigdy mnie nie dosięgnie... Do Ameryki...
— Masz pieniądze?
— Tyle tylko ile na podróż wystarczy...
— A więc, dam ci dziesięć tysięcy franków, jeżeli literalnie wykonasz moje rozkazy.
— Uczynię wszystko przysięgam. Mów pan, mów....


LX.

— A więc — rzekł doktór, wyjmując z kieszeni papier. Oto arkusz stemplowego papieru, na którym opisałem pobieżnie udział, jaki brałeś w zbrodniach spełnionych przez barona Filipa de Garenes... Stwierdzisz podpisem prawdziwość tych faktów.
— Ależ podpisać to, znaczy wydać się, — przyznać się do winy! zawołał Julian z oczami pełnemi łez i wstrząsany nerwowem drżeniem. To dla mnie galery, rusztowanie może...
— Potrzebuję tego dowodu, odrzekł Gilbert z najzupełniejszą zimną krwią. Jeżeli nie zechcesz podpisać, każę cię natychmiast aresztować... Jeżeli zaś podpiszesz, papier ten zostanie wręczony komu się należy, dopiero po twoim wyjeździe z Paryża...
— Zaręczasz mi pan, panie doktorze?
— Tak jest.
— Ufam panu... podpiszę...
— Naprzód przeczytaj.
— Poco?
— Czytaj! powtórzył Gilbert, podając papier nędznikowi... Czytaj, chcę tego.
Vendame był posłusznym.
Nagle arkusz papieru, który trzymał w ręku, upuścił na ziemię.
— Jakto i to... i to także!... wyjąknął ze strasznem pomięszaniem.
— Tak jest — i to także! Zaprzeczysz może, żeś zamordował małego roznosiciela telegramów?
— Jakim sposobem wiesz pan o tem?
— Moje psy znalazły trupa w głębi studni w ogrodzie pawilonu, któryś zajmował pod przebraniem malarza, czatując na depeszę z Ameryki...
Vendame upadł na kolana.
— Przyznaję — przyznaję... rzekł... Wszystko to prawda, jestem zbrodniarzem. Ale to on, mój pan wepchnął mnie w tę przepaść. Nadzieja zyskania majątku obłąkała mój umysł... Działałem, jak człowiek pijany... Łaski panie!
— Podpisz!
— I będę mógł wyjechać?
— Nie dziś, wyjedziesz jutro wieczorem... Człowiek przysłany przezemnie, przyniesie ci dziesięć tysięcy franków... Poczem będziesz wolny.
Julian schwycił za pióro, piśmiennie zaświadczył prawdziwość faktów i podpisał.
Gilbert wziął papier, złożył go we czworo, schował do portfelu i opuścił domek przy ulicy Assas.
Po przejściu najwyżej dwudziestu kroków, zatrzymał się przed człowiekiem, który wyszedł z framugi bramy.
Był to agent Bezpieczeństwa, Jodelet.
— I cóż panie doktorze? zapytał.
— Wszystko zrobione.
— Podpisał?
— Przyznał i podpisał, tak jest. A teraz pilnuj go, mógłby bowiem nagle przestać wierzyć w moją obietnicę i uciec. — Na pierwszą oznakę, któraby pozwalała przypuszczać zamiar ucieczki, uważaj się zwolnionym z danego słowa i działaj...
— Bądź pan spokojny, panie doktorze.
Gilbert rozstał się z Jodeletem, wsiadł w oczekujący na niego powóz i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości.
Vendame pozostał sam, ogarnięty wzruszeniem i obłąkaniem niepodobnem do opisania.
— Dla czego nie chciał, abym zaraz pojechał? zapytywał siebie. — Dla czego kazał mi podpisać ten papier? Czyżby mnie chciał oszukać? Jakim sposobem odgadł, że to ja zamordowałem chłopca w w Morfontaine? Czyż ten człowiek posiada dar jasnowidzenia? Przed nim nic się ukryć nie może. Boję się go... boję się...
Nietylko przerażenie sprawiało dreszcze Julianowi Vendame; mózg mu się przewracał, początek obłąkania go ogarniał.
— Rusztowanie... mówił stłumionym głosem.... rusztowanie mnie oczekuje... Ah! lepiej skończyć odrazu!...
Schwycił rewolwer i przyłożył go do skroni.
Lecz w chwili kiedy już miał pociągnąć za cyngiel, błysk rozsądku powrócił.
— Nie, nie, wyjąknął, wkładając broń napowrót do szuflady z której ją wyjął... Mam jego słowo, obiecał mi przysłać jutro dziesięć tysięcy franków... Będę czekał, zawsze będzie czas zabić się... jeżeli skłamał.
I Vendame oczekiwał istotnie, palony gorączką, z ciągłym zawrotem głowy.


Niesłychany tłum cisnął się na schodach, jak również w Sali des Pas Perdus.
Tysiące ciekawych, należących do wszystkich warstw społecznych, czekało na otwarcie drzwi, któreby dozwoliło im wsunąć się do sali audyencyonalnej sądu przysięgłych.
Gwardya paryska wiele miała trudu z utrzymaniem w porządku tych tłumów niesfornych, z każdą chwilą zwiększających się, chociaż widocznem było, że conajmniej siedem ósmych ciekawych żadnej nie miało szansy dostania miejsca.
Nakoniec drzwi otwarto.
Tłum rzucił się, jakby na rabunek miasta szturmem wziętego.
W ciągu kilku sekund wszystkie miejsca były zajęte.
Członkowie adwokatury przypuszczali, że uparta walka prowadzić się będzie pomiędzy prokuratoryą a obrońcą Raula de Challins.
Filip uchodził za adwokata, posiadającego prawdziwy talent. — Co więcej był on blizkim krewnym oskarżonego. — Podsycało to ciekawość adwokatów, znajdujących się w wielkiej liczbie na miejscach dla nich zarezerwowanych.
Filip de Garennes bardzo blady, lecz najzupełniej spokojny, przynajmniej pozornie, zabrał miejsce na ławce obrońców.
Powitał uściskiem ręki kilku swoich kolegów, później usiadł i począł przeglądać swoje notatki.
Przysięgłych wprowadzono.
Oznajmiono Sąd.
Nakoniec przyprowadzono oskarżonego.
Pan de Challins również był blady jak i jego kuzyn, ale nie mniej jak i on, nie wydawał się wcale wzruszonym.
Głośny szmer, a zaraz potem głębokie milczenie powitało go.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej poprawnego i dystyngowanego jak jego żałobne ubranie; jak również trudno było widzieć coś bardziej nieprzeni- knionego jak jego fizyonomie, będąca dla przysięgłych i członków sądu prawdziwą zagadką.
Części popularnej audytoryum zdawało się, że się znajduje na trzeciej galeryi bulwarowego teatru, oczekując rozpoczęcia pierwszego przedstawienia, bardzo wzruszającego dramatu.
Zaraz po dokonaniu formalności legalnych, Pisarz odczytał akt oskarżenia, zdający sprawę z głównych faktów, nie wspominając o poszukiwanych dokonanych przez doktora Gilberta i ich rezultatach.
Haul de Challis był oskarżony:
1) o otrucie swego wuja, hrabiego Maksymiliana de Vadans, w celu odziedziczenia po nim majątku;
2) o wykradzenie testamentu swego wuja;
3) o usiłowanie usunięcia trupa.
Aktowi oskarżenia niewątpliwie brak było silnej podstawy, nie mniej wzbudzał on interes, dramatycznego i ciekawego romansu.
Czytanie trwało godzinę.
Prokuratorya zdawała się przedstawiać winę pan a de Challins, jako nie podlegającą wątpliwości.
Przypisywała niesłychanej zręczności oskarżonego utrzymanie tajemnicy otaczającej fakta spełnione i odkrycia dokonane po aresztowaniu.
Filip notował bez przerwy.
Badanie rozpoczęło się.
Raul odpowiadał ściśle i jasno, nie tracąc na chwilę spokoju.
Głos jego tylko, chwilami cokolwiek drżący, zdradzał wzruszenie.
Badanie to trwało bardzo długo, każde bowiem główne pytanie, wywoływało ze dwadzieścia pytań ubocznych.
Zdawało się, jak gdyby Prezes sądu umyślnie je mnożył.
Zdarzyła się nakoniec sposobność, ażeby Raul mógł wyrzec słowa, które uczyniły głębokie wrażenie:
— Istotnie panowie, uważam całkiem zbytecznem usprawiedliwiać się, że nie jestem sprawcą zbrodni, która nie została spełnioną! Autopsya wykazała, że hrabia de Vadans, mój wuj, o otrucie którego jestem oskarżony, nie przyjął nigdy ani jednego nawet atom u trucizny! Będziecie panowie mieli tego dowody...
Odczytano raport doktora Gilberta, aprobowany przez doktora sądowego delegowanego przez w ładzę sądową.
Opis, podany przez doktora Gilberta, zdający sprawę ze sposobu, w jaki znalazł trumnę na polu Pontarmé, podbudził do najwyższego stopnia ciekawość słuchaczy.
Stokroć bardziej aniżeli akt oskarżenia wyglądało to na romans, nigdy zaś akcya romantyczna nie była dziwniejszą i bardziej wzruszającą.
Dochodziła szósta wieczorom, kiedy czytanie tego długiego protokółu zostało ukończone.
Prezes sądu zawiesił audyencyą, odkładając do jutrzejszego dnia dalszy ciąg badania oskarżonego i świadków.
Odprowadzono Raula do Conciergerie, Filip zaś po zamienieniu z nim kilku słów, zbliżył się matki, która czekała na niego i udał się z nią na ulicę. Madame, gdyż baronowa opuściła już Bry-sur-Marne i powrócić tam nie miała zamiaru.
— Stanowczo nie pojmuję, rzekł do niej, dla czego akt oskarżenia w taki sposób jest ułożony, ani też dlaczego Prezes w ten sposób prowadzi rozprawy. Wydaje się, jak gdyby tak akt oskarżenia, jak i Prezes, zdawali się nie zwracać wcale uwagi, na uczynione zeznania.
— Cóż z tego wnosisz? zapytała pani de Garenes.
— Wnoszę z tego widoczną złą wolę względem Raula... Nie znaleziono człowieka o czerwonych włosach... Stanowi to ciężki przeciwko Raulowi zarzut.
— Sądzisz więc, że wyrok potępiający jest możliwy?
— Wszystko jest możliwe. — Zniknięcie testamentu może się również zwrócić na jego niekorzyść.
— Byłoby to prześlicznie, dla naszych interesów!
— Zapewne, ale jest moim obowiązkiem bronić całemi siłami mego kuzyna i sprowadzić do nicości argumenta oskarżenia, inaczej skompromitowałbym się.
— Może źle uczyniłeś, przyjmując tę obronę.
— Czyż podobna było nie podjąć się jej? — odrzekł Filip, wzruszając lekceważąco ramionami.
Powróciwszy wieczorem do siebie, zastał Vendama, ze strasznie zmienioną twarzą.
— Cóż ci jest u dyabła? zapytał go.
— Boję się.
— Czego?
— Wszystkiego.
— Ależ to niedorzeczne!...
Pan de Garennes pobieżnie opowiedział swemu wspólnikowi to co się stało na audyencyi sądowej, i zakończył, wykazując korzystne przewidywania, o których wspominał już matce.
Wrażenie, jakie to wszystko wywołało, nie takiem było wcale jakiego Filip oczekiwał.
Zamiast uspokoić Vendama i dodać mu otuchy, słowa Filipa zwiększyły jego przerażenie.
Zdawało mu się, że widzi jak przez mgłę, a raczej pewnym był jakieś tajemniczej i strasznej kombinacyi doktora Gilberta.
Pewność siebie jego pana, wydawała mu się, zresztą słusznie, szczytem szaleństwa.
— On jest zgubiony, mówił do siebie, zgubiony bez ratunku, a zdaje mu się, że jest blizkim urzeczywistnienia swoich marzeń... Co za przebudzenie jutro!... Nie żałuję go... Gdyby nie on, byłbym w tej chwili zupełnie spokojny... Nie miałbym perspektywy galer albo rusztowania...
I Julian rozebrawszy swego pana, upadającego ze znużenia, udał się do swego pokoju i nawet się nie położył, wiedząc z góry, że oka nie zamknie.
Powtarzał sobie ciągle:
— Ah! gdybym się doczekał jutrzejszego wieczoru... w wagonie... z dziesięcioma tysiącami franków...

Ale ten wieczór jutrzejszy nie nadejdzie nigdy!!

LXI.

Nazajutrz ten sam tłum ciekawych w sali sądowej.
W samo południe Sąd i przysięgli weszli na posiedzenie.
Audyencya została otwartą.
Żołnierze gwardyi paryskiej wprowadzili Raula de Challins, wydającego się mniej spokojnym aniżeli poprzedniego dnia. Badano go w dalszym ciągu.
Po ukończeniu badania, rozpoczęła się defilada świadków.
Było ich bardzo wielu.
Pierwszym wezwany był doktór Gilbert, którego raport lekarski miał wczorajszego dnia takie powodzenie.
Po wyjaśnieniu przysięgłym powodów nieobecności doktora, Prezes odczytał jego piśmienne zeznanie.
Powodzenie zeznania tego długiego i zajmującego nie mniejsze było, jak raportu lekarskiego.
O piątej po południu lista świadków była wyczerpaną.
Prezes ogłosił zawieszenie audyencyi, po której głos będzie dany prokuratorowi, a następnie obrońcy.
Podczas zawieszenia obrad, tłum zgromadzonych w sali dziwnie był wzburzony.
Zeznania świadków zdawały się zwiększać jeszcze ciemności, otaczające tajemnicę Pontarmé.
Dla dziewięciu dziesiątych publiczności Raul był winnym, jeżeli nie otrucia swego wuja, co wydawało się bardzo wątpliwem, to przynajmniej uskutecznienia zamiany jednej trumny na drugą.
Nie zdawano sobie dostatecznie sprawy z powodów tej zamiany, lecz nie podobna było przypisać jej jak tylko jemu i jego wspólnikowi, osobistości niedoznalezienia o czerwonych włosach.
Co do wykradzenia testamentu, on się tego dopuścił, przecież nie mogło to ulegać żadnej wątpliwości, ponieważ on tylko jeden, mieszkając przy swoim wuju, w pałacu na ulicy Garancière, mógł wiedzieć, że pan de Vadans miał legalną córkę, i że córka ta musiała odziedziczyć cały majątek, z pominięciem wszystkich innych spadkobierców, przed któremi prawo dawało jej pierwszeństwo.
Z niecierpliwością oczekiwano powrotu sądu, aby usłyszeć głos prokuratora, który być może rzuci jakieś światło wśród tych ciemności.


Podczas gdy to się działo w Pałacu Sprawiedliwości, Vendame zamknięty w domku na ulicy Assas, znajdował, że minuty dłużą się jak godziny.
Gwałtowna gorączka paliła go.
Od wczoraj rysy jego zmieniły się, jeżeli nie w fizyonomię starca, to przynajmniej człowieka wyczerpanego wielką pracą lub strasznemi zmartwieniami, którego życie wisi zaledwie na włosku.
Oczy jego czasami ponure i bez wyrazu, czasem nagle tryskały płomieniami, z poza powiek nawpół przymkniętych.
Im więcej czas upływał, tem silniejsza ogarniała go gorączka.
Chodził bezustanku tam i napowrót po pokoju; zbiegał po schodach na parter, to znowu, wbiegał na pierwsze piętro, jak dusza w czyśćcu pokutująca.
Od rana zapakował walizę i gotów był do drogi, jak tylko doktór Gilbert przyśle mu dziesięć tysięcy franków i upoważnienie do opuszczenia Paryża.
Piąta wybiła na najbliższym zegarze.
Vendame zadrżał.
— Już piąta, wyszeptał, a nikt nie przychodzi. Oszukał mnie ten doktór Gilbert, i kto wie, być może, gdybym chciał uciekać, znalazłbym z drugiej strony drzwi agentów policyjnych, gotowych mnie zaaresztować. Nie wezmą mnie żywym przynajmniej!
Mówiąc te słowa, Julian otworzył szufladę jednego ze sprzętów, stojących w pokoju, i tak jak wczoraj wyjął rewolwer.
W tej chwili dzwonek dał się słyszeć.
— Nakoniec! zawołał nędznik, wsuwając rewolwer do kieszeni, i biegnąc do drzwi, aby otworzyć.
Jodelet, inspektor Bezpieczeństwa stał na progu.
— Pan Julian Vendame? zapytał, kłaniając się.
— Tak panie, ja nim jestem.
— Przychodzę w imieniu doktora Gilberta.
— Wchodź pan, wchodź pan prędko.
Jodelet wszedł.
Vendam zamknął za nim drzwi.
— Przynoszę panu dziesięć tysięcy franków w biletach bankowych, rzekł agent, wyjmując portfel.
— I pozwolenie oddalenia się? dodał Julan.
— Nie, rzekł Jodelet, suchym tonem.
Łotr zadrżał.
— Co? wyjąknął — nie mogę więc wyjechać?
— Wyjedziesz pan później. Oto pieniądze, a tu wezwanie prezesa sądu, który z mocy swej władzy dyskrecyonalnej, wzywa pana do stawienia się dziś na audyencyą, o godzinie siódmej wieczorem... Zaraz po audyencyi uczynisz pan z sobą, co ci się będzie podobało.
— Ależ to podstęp, zawołał Julian — chcą mnie zgubić!!... Nie pójdę....
— Mam polecenie zaprowadzić pana.
— Któż więc pan jesteś?
— Agent Bezpieczeństwa.
Vendame zsiniały z przerażenia cofnął się aż do ściany i oparł się o nią plecami cały drżący.
Jodelet mówił dalej:
— Jeżeli nie zechcesz pójść pan ze mną dobrowolnie, potrzebuję tylko zawołać, ażeby otrzymać pomoc.
Kamerdyner rozśmiał się konwulsyjnie, tym dziwnym, strasznym śmiechem, dającym się słyszeć z cel furyatów.
— Ah! Ah! rzekł, nie pójdę, jestem pewny, że nie pójdę! W tej samej chwili, wyjął rewolwer z kieszeni, przyłożył go do czoła i pociągnął za cyngiel.
Strzał dał się słyszeć.
Nędznik potoczył się na podłogę z roztrzaskaną czaszką.
Jodelet nachylił się nad nim.
— Doktór Gilbert miał słuszność, rzekł z całym spokojem, — łotr się zabił.... Jednego mniej....
Wyszedłszy z domu, którego drzwi zamknął za sobą starannie, inspektor Bezpieczeństwa wsiadł do fiakra stojącego nieopodal, i rzekł do woźnicy:
— Tam gdzie wiesz, mój chłopcze.


O szóstej sąd powrócił do sali obrad i prokurator generalny głos zabrał.
Z wielkiem talentem, a szczególniej z-cudowną zręcznością, zaatakował zeznania zdające się dowodzić niewinności Raula.
Usiłował wykazać, że ciemności, nagromadzone tak zręcznie naokoło całej sprawy, jeden tylko cel miały, to jest wzbudzenie przekonania, o tajemniczej zemście przedsięwziętej względem osoby oskarżonego.
— Ale ta zemsta, dodał, ta pozorna zemsta, której powodu nie podobna się domyśleć, nie mogła usunąć testamentu Raul de Challins więc jest sprawcą zniknięcia tego testamentu.... Chcę przypuszczać, że nie otruł on swego wuja, chociaż bywają roślinne trucizny, nie pozostawiające żadnego śladu, ale pozostała część oskarżenia jest dowiedzioną! Raul de Challins, powie nam obrońca, nie został wcale poznany przez osoby, z któremi był konfrontowany.... Cóż z tego wnosić należy? Co do mnie wnoszę, że miał dwóch wspólników, pracujących dla niego i kończę ponownie, stwierdzając winę Raula de Challins, co do dwóch faktów: usunięcia trupa i kradzieży testamentu, żądam więc aby prawo zostało tu zastosowane z całą surowością!
Szmer głuchy słuchaczy, szmer pochwalający raczej, aniżeli przeczący, rozległ się po sali, po usłyszeniu powyższej konkluzyi prokuratora. Następnie dano głos obrońcy.
Filip był bardzo wzruszony, lecz wprędce zapanował nad sobą; głos jego słaby z początku, jakby złamany, wkrótce stał się czystym i dźwięcznym.
Podniósł wszystkie zarzuty, jedne po drugich, wziął sobie za zadanie dowieść, że były nielogiczne, nieprawdopodobne i zachwiał od samych podstaw rusztowaniem, tak sztucznie na pozór zbudowanem przez prokuratora.
Zwolna ożywił się, i jakgdyby uniesiony szlachetnem oburzeniem, wzniósł się aż do krasomówstwa.
Kiedy usiadł, i podał rękę Raulowi, burza oklasków wstrząsnęła salą.
Prezes powstał z miejsca i rzekł surowym głosem:
— Wszelkie manifestacye, tak pochwalające jak wyrażające niezadowolenie, surowo są zakazane. Jeżeli milczenie w tej chwili nie zapanuje, każę opróżnić salę.
Zapowiedzenie to wywarło skutek natychmiastowy.
Po upływie paru sekund, można było usłyszeć latającą muchę.
Prokurator generalny chciał zabrać głos.
Prezydujący wstrzymał go.
— Zanim wysłuchamy repliki prokuratoryi, chciałbym wybadać świadków, których wezwałem dziś na mocy władzy dyskrecyonalnej, nadanej mi artykułem 269 kodeksu postępowania kryminalnego.
Filip zadrżał i spojrzał na Raula.
Raul był całkiem spokojny, zdawał się nie uważać, że oczy kuzyna były na niego zwrócone.
Baronowa de Garennes, która, po złożeniu zeznania, pozostała w audytoryum, zapytywała siebie z instynktownym niepokojem: — Cóż to mogą być za świadkowie w ostatniej chwili?...
Oczekiwanie nie trwało długo.
Na znak dany przez Prezesa, Pisarz sądowy zawołał:
— Julian Vendame!
Filip zbladł straszliwie. Ręce jego konwulsyjnie wpiły się w balustradę, około której stał.
Zamiast wezwanego świadka, ukazał się inspektor Bezpieczeństwa, Jodelet.
— Julian Vendame umarł, panie prezesie, rzekł, w chwili powołania go przed Pańskie oblicze odebrał sobie życie.
W audytoryum dało się czuć ogromne wzruszenie, wszyscy dyszeli.
Filip odetchnął swobodniej.
Jodelet mówił dalej:
— Lecz przed śmiercią podpisał deklaracyę, którą mam zaszczyt przedstawić.
I inspektor przesłał Prezydentowi deklaracyą, redagowaną przez doktora Gilberta, a podpisaną przez Vendama.
Baron de Garennes obłąkanym wzrokiem szukał wyjścia.
Czuł się zgubionym. Było to jednak jeszcze niczem wobec tego, co miało nastąpić. Sufit sali zdawał się spadać na jego głowę, kiedy głos Pisarza dał się słyszeć:
— Pan hrabia Gilbert de Vadans.
— Panna Genowefa de Vadans.
Dwa straszne krzyki dały się słyszeć jednocześnie.
Jeden wydany przez baronowę de Garennes, która nagle utraciła zmysły z przerażenia, drugi przez Filipa, kiedy ujrzał wchodzącą Genowefę, bardzo jeszcze bladą, lecz żyjącą, wspartą na ramieniu Gilberta.
— Więc umarli wstają z grobu, wyjąknął Filip w obłąkaniu, — milczcie widma! milczcie! oddalcie się! Wyznaję wszystko! Raul jest niewinny! Wszystkie te zbrodnie ja popełniłem, i inne, o których jeszcze nie wiedzą. Przyznaję się do wszystkiego! Precz mary! Idźcie precz! Boję się was!!
I pan de Garennes, czyniąc rozpaczliwe gęsta, jak gdyby odpychał jakieś przerażające widziadła, nagle upadł na wznak.
Oboje z matką odzyskali zmysły w Conciergerie, gdzie ich zaraz przeniesiono.
Dwadzieścia minut później Raul de Challins, przeciwko któremu prokuratorya zaniechała wszelkiego dochodzenia, rzucił się w objęcia Gilberta swego wuja i Genowefy swej narzeczonej.
W miesiąc później Filip de Garennes i baronowa z kolei stawieni zostali przed sąd przysięgłych, aby zdać sprawę sprawiedliwości ludzkiej ze zbrodni, które znają czytelnicy.
Debaty krótko trwały.
Wszystkie oskarżenia poparte były dowodami, nie ulegającemi zaprzeczeniu, zresztą winowajcy nie zapierali się bynajmniej swych zbrodni.
Baronowa skazaną została na dożywotne więzienie, Filip zaś na karę śmierci. Nędznik ten nie czekał na wykonanie wyroku. — Nazajutrz znaleziono go nieżywym w celi więziennej... Rozbił sobie głowę o mur.
Pani de Garennes z talentem wyrabia pantofle z krajki w więzieniu centralnem w Noirlieu.
W sześć miesięcy po opisanych przez nas wypadkach, w małym kościółku w Morfontaine, obchodzono ślub Genowefy z Raulem de Challins, nierozłączających się już wcale z Gilbertem.
Agra i Nello, zdają się żyć tylko dla Genowefy, posłuszne na najmniejsze jej skinienie; będą to niezawodnie nieodstępni towarzysze, pierwszego jej dziecięcia, które niedługo już da na siebie oczekiwać.
Szczęście nie jest z tego świata, mówią sceptycy. Sceptycy mówiąc to mylą się, gdyż szczęście zupełne, absolutne, bez chmurki, panuje w Kwadratowym Domku.

KONIEC.




  1. Kawiarnia śpiewająca ostatniego rzędu. (Przyp. tłom, ).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.