<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Powrót.

Gdy, wyładowawszy rzeczy i podziękowawszy serdecznie kaboklowi za uczynność i słowność, zasiedliśmy z gospodarzem do wieczerzy, oczy moje uderzył widok dawno nieoglądanych przysmaków: chleba, mleka, masła i jajek. Ile razy wracam z puszczy, widok taki sprawia na mnie szczególne wrażenie: produkty te wprost mię onieśmielają i wzbudzają poszanowanie dla osób, które raczą się niemi stale, aczkolwiek braku ich w puszczy nie odczuwałem bynajmniej. Atoli nieśmiałość owa nie przeszkodziła mi zabrać się do przysmaków z wielkim apetytem. Posiliwszy się godnie, rozpoczęliśmy pogawędkę na temat wojny. Jutro miało być zebranie w szkole kolonistów, by sprawę omówić i wyznaczyć zasiłki dla wyjeżdżających do Polski ochotników.
Jakoż po sumie szkoła zapełniła się osadnikami. Wielu z pośród nich znałem oddawna, rozmowa tedy potoczyła się gładko i otwarcie.
W zachowaniu się i rozmowach obywateli Antonio Olyntho zauważyłem ogromną różnicę od czasu mego stąd wyjazdu: wzrosła i spotężniała świadomość narodowa. Na skutek odgłosów szalejącej burzy dziejowej, której dalekie echa dolatywały nawet tu, do zapadłego kąta Ameryki Południowej, myśl tych ludzi, zasklepiona w drobiazgach życia codziennego, jęła wyrywać się z borów brazylijskich i wędrować hen, za ocean — do krainy przodków...

Przestali nazywać Polskę „starym krajem“, jeno mówili: „tam, u nas“. Legjony Piłsudskiego były przedmiotem najżarliwszych rozpraw i gorących sporów. Obawiano się, że Prusacy nie dopuszczą do dalszego rozwoju samoistnej polskiej siły zbrojnej. Wzmogła się niesłychanie ofiarność na cele narodowe polskie. Niestety! zawiodła inteligencja. Zamiast zawiesić w obliczu groźnej chwili wszelkie porachunki partyjne i wspólnemi siłami robić, co można, dla Ojczyzny, podzieliła się na dwa wrogie obozy: germanofilów i germanofobów — które poczęły zwalczać się nieubłaganie, nie przebierając jak zwykle w środkach, nie cofając się przed insynuacją, a nawet oszczerstwem. Doszło do wzajemnych pomówień o niewłaściwy użytek funduszów, zbieranych na cele narodowe. Istniała przeto wielka obawa, że walka ta, prowadzona na łamach dwóch
Droga żelazna.
jedynych pism polskich w Paranie, czytanych obecnie, jak nigdy przedtem, przez kolonistów, obudzi podejrzliwość czytelników i ostudzi ofiarność.

Rzecz dziwna! wśród osadników nie zauważyłem tego podziału: ich zdrowy instynkt narodowy był daleko bardziej jasnowidzący, niż rzekome wyrobienie polityczne inteligencji. Do Moskala i do Prusaka odnosili się równie niechętnie; nikt absolutnie nie wierzył w przychylność dla sprawy polskiej tych dwóch zaciekłych wrogów polskości. Natomiast żaden z kolonistów nie wątpił, że Polska powstanie.
— Nie będzie już mówił kabukier:[1] „Polacco sem bandeira nâo vale nada“)[2] — radował się jeden z osadników, wypowiadając w ten sposób niezłomną wiarę w odzyskanie niepodległości dalekiej, w dzieciństwie opuszczonej ojczyzny i zaznaczając zarazem, jak wielką wagę miałoby istnienie państwowości polskiej dla rozrzuconych po całej kuli ziemskiej Polaków.
Projektowano wysyłać ochotników do kraju niewielkiemi partjami, co wszakże napotkało ogromne trudności, większość bowiem ochotników pochodziła z zaboru austrjackiego, konsulowie zaś angielski i francuski pilnowali neutralności Brazylji i nie dopuszczali do wyjazdu do Europy ludzi, należących do państwowości niemieckiej i austriackiej. Próbowano wyjeżdżać z fikcyjnemi paszportami, wydanemi na imię Bułgarów, Włochów, Holendrów, atoli sprawa wykryła się i pociągnęła za sobą wielkie nieprzyjemności. Postanowiono zatem, aby każdy z ochotników starał się wyjechać pojedyńczo na własną rękę.
Dla mnie sprawa wyjazdu była bardzo skomplikowaną, gdyż nie rozumiałem jasno roli legjonów. Powrót do kraju z paszportem rosyjskim nie przedstawiał wprawdzie wielkich trudności, lecz perspektywa być zmuszonym do walki pod sztandarami rosyjskiemi nie mogła być pociągającą. Sądziliśmy też wszyscy, że wojna skończy się szybko i niespodzianie, jak się rozpoczęła. Zachodziło przeto pytanie, czy nie lepiej przeczekać ją, prowadząc dalej swą pracę naukową. Wprawdzie moje środki materjalne były już wówczas na wyczerpaniu, lecz miałem nadzieję, że parański minister rolnictwa, znany mi jeszcze z czasu pobytu w Vera Guarany, zrealizuje swą dawną obietnicę nabycia części mych zbiorów dla muzeum w Kurytybie. W razie, gdyby nadzieja zawiodła, postanowiłem wrócić do Europy. A zatem trzeba było jechać do Kurytyby i, licząc się z ewentualnością powrotu do Europy, zlikwidować swe sprawy w Antonio Olyntho. Zapakowałem zbiory, zabrałem rzeczy i odprowadzony przez znajomych na stację Bugre, ruszyłem do Kurytyby.
Tu rozpocząłem rokowania z najwyższymi dostojnikami Parany. Po wielu obietnicach, zwłokach, odsyłaniach wyjaśniło się, że wojna wywołała w kraju wielki kryzys ekonomiczny, ustały wszelkie wpływy z komory celnej, transportu i t. d. przedsiębiorcy północno-amerykańscy pośpiesznie likwidowali swoje przedsiębiorstwa, drożyzna środków spożywczych poczęła wzrastać, waluta opadać. Nic tedy dziwnego, że władze parańskie nie chciały przysparzać sobie kłopotów finansowych i sprawę moją załatwiły odmownie.
Przykre, niezmiernie przykre chwile przechodziłem w Kurytybie. Z jednej strony widziałem coraz jaśniej konieczność wyjazdu do Europy, z drugiej zaś przewidywałem, co wypadnie mi znieść po przyjeździe do „Starego kraju“. Wreszcie, zdając sobie sprawę, że zwlekanie może tylko pogorszyć sytuację, powziąłem decyzję niezwłocznego wyjazdu. Sprzedałem cenniejsze a zbyteczne mi narazie rzeczy, jak broń, amunicję, aparat fotograficzny, w celu zdobycia pieniędzy potrzebnych na wydatki podróży, resztę zaś, której nie miałem zamiaru brać z sobą, pozostawiłem znajomym w podarunku. Długo wahałem się, co zrobić ze zbiorami. Brać ze sobą było bardzo ryzykownie, gdyż nie wiedziałem ani którędy jechać wypadnie, ani też w jakich warunkach nastąpi mój przyjazd do kraju. Skończyło się na tem, że pozostawiłem je u znajomego p. N. z Warszawy z poleceniem, ażeby przywiózł je do Warszawy, gdy wracać będzie do kraju po ustaniu wojny. Miałem też i myśl uboczną, mianowicie chciałem wprzód wybadać, jakie stosunki panują w muzeum w Sâo Paulo, ażeby wyjaśnić sobie, czy nie możnaby zbiorów tam przewieźć i pozostawić.
Znowu więc uroczyste i tym razem ostateczne pożegnanie — i wyjazd do Sâo Paulo. Zatrzymałem się z przyzwyczajenia w hotelu pod „białym gołębiem“ i odwiedziłem kilka biur okrętowych, aby zasięgnąć informacyj, kiedy i jaki okręt w drodze do Europy zatrzyma się w Santos. Nieprędko miało to nastąpić, miałem przeto dość czasu, by poznać wybitną w świecie naukowym postać — prof. Iheringa, i zaznajomić się z interesującemi mię zbiorami Muzeum Paulista. Komunikacja Muzeum ze śródmieściem jest doskonała: w niespełna 20 minut elektryczny tramwaj dowozi do przedmieścia Ipiranga, zatrzymując się przed samym gmachem Muzeum. Główny gmach — to olbrzymi i wspaniały pałac „Monumento do Ipiranga“, zbudowany według planów architekta Tommaso Bezzi i ukończony w r. 1890. Jest to bodaj najbogatsze muzeum w całej Ameryce Południowej, zawierające oprócz zbiorów zoologicznych również geologiczne, mineralogiczne, etnograficzne, tudzież zabytki historyczne. Przed gmachem znajdują się doskonale utrzymane klomby i trawniki, zaś w cieniu olbrzymich drzew umieszczono małe domki — mieszkania dla pracowników muzeum. Na werandzie jednego z takich domków spostrzegłem prof. H. v. Iheringa. Niezmiernie sympatyczny i ujmujący w obejściu staruszek jest właściwym twórcą Muzeum Paulista.
Losy prof. Iheringa są dosyć ciekawe. Przed 40-u blisko laty przybył jako emigrant polityczny do Brazylji i osiedlił się w północnej części stanu Rio Grande do Sul na kolonji niemieckiej Taquara do Mundo Novo, gdzie nabył niewielką posiadłość. Praktykując jako lekarz, prof. Ihering gromadził zbiory ornitologiczne w okolicach kolonji, które opracował przyjaciel jego i kolega szkolny hr. Hans von Berlepsch w Muenden, poczem wspólnie wydali wspaniałą pracę o ptakach, zdobytych przez prof. H. v. Iheringa, pod tytułem: „Die Vögel von Umgegend von Taquara do Mundo Novo.“
Prof. Iheringowi udało się wówczas zdobyć niektóre rzadkie gatunki, jak słynnego kolibra — Cephalolepis loddigesi, garncarzy (Furnariidae) — Siptornis obsoleta, Synallaxis cinerascens i t. d., najważniejszą atoli zdobyczą był maleńki dzięciołek, opisany w r. 1884 przez hr. Berlepscha i nazwany na cześć odkrywcy: Picumnus iheringi. W r. 1894 prof. Ihering został mianowany dyrektorem nowoutworzonego muzeum państwowego w Sâo Paulo.
Dorobek naukowy prof. Iheringa jest zadziwiająco bogatym: paręset prac poważniejszych z rozmaitych dziedzin zoologji, etnografji i archeologji. Prof. Ihering był zbyt różnostronnym, ażeby się miał uważać za specjalistę w którejś z gałęzi wiedzy, natomiast posiadał nader rozległy horyzont naukowy i, korzystając z wyników badań specjalistów poszczególnych gałęzi wiedzy, wywody swe opierał na szerszych i pewniejszych danych, niż to czyniono dotychczas. Jako zoogeograf prof. Ihering nie ma sobie równego odnośnie do Ameryki Południowej. Niezmiernie interesujące są poglądy tego słynnego uczonego na dzieje brazylijskiego lądu. Według niego Brazylja jest jednym z najstarszych lądów na kuli ziemskiej, który tylko w okresie dewońskim uległ częściowemu zalaniu przez morze, co już nie powtórzyło się później, z wyjątkiem zmian lokalnych w pasie nadmorskim. Ku końcowi okresu węglowego Brazylja posiadała bogatą florę, dosyć dobrze znaną z wykopalisk. Jeszcze w okresie eoceńskim Brazylja tworzyła część wielkiego pralądu, zwanego przez prof. Iheringa „Archhelenis“, łączącego ją z Afryką południową. Niszczenie tego lądu rozpoczęło się w okresie węglowym od północy i skończyło się w okresie oligoceńskim: olbrzymie morze Thetis połączyło się z morzem południa Nereis, tworząc ocean Atlantycki.
Aż do końca całego okresu mioceńskiego Ameryka Północna była oddzielona od Południowej morzem i dopiero w okresie plioceńskim oba lądy połączyły się wąskim przesmykiem. Wywody swoje prof. Ihering opiera zarówno na danych czerpanych z biologji, jak i wynikach badań geologicznych, zaznaczając podobieństwo fauny malakozoologicznej brazylijskiej i południowo-afrykańskiej; podobieństwo to przypisuje on tej okoliczności, iż, jak sądzi, oba te lądy były częściami składowemi olbrzymiego pralądu — Archhelenis.
Poruszał też często w rozmowie drugi nader zajmujący go problemat, mianowicie odrębność fauny mięczaków i ryb rzek Paraná i Paraguay’u, tworzących jedno wspólne ujście — Rio de La Plata. Na podstawie zebranych dotychczas materjałów stwierdza prof. Ihering, że rzeka Paraguay w przeciwieństwie do rzeki Paraná, posiada bardzo wiele wspólnego z rzeką Amazonką, musiał tedy istnieć jakiś łącznik między temi rzekami. Z tych właśnie względów prof. Ihering uważa, że dokładne zbadanie olbrzymiej wyspy na rzece Paraná, Ilha de Sete Quedas, leżącej na przypuszczalnej granicy powyższych dziedzin faunistycznych, może rzucić ogromnie dużo światła na ten tak zajmujący go problemat.
— Przez cały czas mego zarządu Muzeum Paulista — mówił prof. Ihering — marzeniem mojem było zorganizowanie ekspedycji do Ilha de Sete Quedas. Niestety, dotychczas mi się to nie udało. Ekspedycja taka jest ogromnie trudna w wykonaniu, no — i niebezpieczna ze względu na bliskie sąsiedztwo Indjan.
Próbowałem dowiedzieć się, czy prof. Iheringowi nie jest znane rozsiedlenie plemion indyjskich nad rzeką Ivahy, którą projektowałem zbadać aż do ujścia, niestety, wiadome mu dane były zbyt mgliste i niepewne, by można było wyciągnąć z nich jakieś pozytywne wnioski.
Zauważyłem, że wojna obudziła w prof. Iheringu patrjotyzm niemiecki. Poszczególne wypadki toczącej się walki przejmowały go tak bardzo, że w rozmowie ciągle do nich powracał, wypowiadając swe poglądy w duchu wojującego pangermanizmu, co nadzwyczajnie raziło przepojonych frankofilstwem Brazyljan. Widziałem więc ze smutkiem, że konflikt był nieunikniony i mógł pociągnąć za sobą bardzo przykre dla prof. Iheringa następstwa i z tego chociażby powodu przenoszenie mych kolekcyj z Kurytyby nie było bynajmniej celowe.
Poświęciłem dużo czasu na przejrzenie kolekcyj z interesujących mię stanów Brazylji, w szczególności wynotowałem sobie wszystkie okazy, pochodzące z ekspedycji członków Muzeum Paulista do Parany, mianowicie pp. Garbe’go do Castro w r. 1907, oraz p. Erhardta i Limy do Ourinho[3] w r. 1901, poczem pożegnałem prof. Iheringa i uprzejmy personel Muzeum.
Wielkie trudności, jakie robiono wyjeżdżającym do Europy pasażerom, skłoniły mię do wyjazdu koleją do Rio de Janeiro, gdyż tam tylko mogły być załatwione wymagane formalności.
Podróż z Sâo Paulo do stolicy Brazylji trwa zaledwie kilkanaście godzin. Wagony, urządzone z szykiem amerykańskim, nie posiadają wcale siatek na rzeczy, co zmusza pasażerów do oddawania swych węzełków na bagaż. W drodze byłem świadkiem rozmaitych scen, mniej lub więcej komicznych, gdyż jechał z nami cały oddział wojska. Zachowanie się żołnierzy było tak hałaśliwe i napastliwe, że na każdej prawie stacji ktoś z pasażerów wędrował do dowódcy oddziału z prośbą, by poskromił swych ludzi, co jednak pomagało niewiele.
Na jednej z małych stacyjek, na peronie ukazała się postać tłustego księdza z otwartą nieco buzią, — i wnet pośród grupy żołnierzy rozległy się liczne głosy:
— O que padre gordo![4]
Inni zaś żołnierze wrzeszczą:
— Cala bocca, diabo.[5]
Ksiądz, sądząc, że to do niego stosują się te zaczepki, odszedł pośpiesznie, zaciskając usta. Na innej znowu stacyjce żołnierze rozpoczynają awanturę o kawę, sprzedawaną tu powszechnie w budkach na peronie.
— Nao é cafe, é agua do bananos[6] — twierdzi jeden z nich i rozpoczyna się głośna sprzeczka, z której wywiązuje się cała awantura. Wreszcie ruszamy przy gromkich okrzykach żołnierzy.
— Abaixo civilismo![7]
Rozhulaną sołdateskę poskromił w nieoczekiwany sposób jeden z cywilnych pasażerów, jadący w jednym wagonie z żołnierzami. Gdy żołnierzom sprzykrzyły się różne, „niewinne“ zabawy, jak wykonywanie capstrzyka na bagnetach, a nawet walka na brzytwy, zachowanie ich stało się wprost niemożliwe i jedna z nadobnych „senhor“ uważała za właściwe zemdleć. Wówczas wspomniany pasażer, przyglądający się dotychczas obojętnie zabawom żołnierzy, wstał i, zwracając się do najgorszego swawolnika, oświadczył, iż wyzywa go na pojedynek na jaką chce broń. Tamten przyjął wprawdzie wezwanie, lecz humor mu wnet skwaśniał, co w sposób tak uśmierzający podziałało na jego kolegów, że pozostałą część drogi odbyli już spokojnie.
Na najbliższej przed Rio de Janeiro stacji wsiadło kilku ajentów hotelowych, aby werbować sobie lokatorów. Wybrałem hotelik, położony najbliżej przystani, by łatwiej dopilnować nadejścia z Buenos Aires angielskiego statku. W tej porze roku (koniec stycznia, początek lutego) panują w Rio nieznośne upały. Cały elegancki świat stolicy chroni się przed niemi, uciekając w pobliskie góry Serra dos Orgâos.[8] Chodząc po mieście doznawałem wrażenia, że znajduję się w rozpalonym piecu; lekki powiew wiatru nietylko nie chłodził, ale raczej parzył, to też w tych warunkach wędrówka po mieście nie należała do przyjemności. A jednak zmuszony byłem do ciągłej bieganiny. Zarówno zarząd portu i dowódcy okrętów, jak przedstawiciele dyplomatyczni państw wojujących robili niezmierne trudności wyjeżdżającym do Europy pasażerom: każdy podejrzewany był o chęć szpiegostwa na rzecz Niemiec, a że każdy ze statków, jadących do Europy, wiózł przeważnie kontrabandę wojenną, przeto obecność podejrzanej osoby nie była nikomu na rękę. Musiałem tedy odbywać odległe wędrówki i prowadzić rokowania z rozmaitymi miejscowymi i zagranicznymi dygnitarzami. Okazało się, że nikt nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób można dostać się do Polski: jedni twierdzili, że przez Włochy, inni mówili coś o Bułgarji i t. d.
Do samego momentu odejścia statku sprawa pozwolenia na mój wyjazd pozostawała nierozstrzygnięta i byłem w ciągłej niepewności, czy nie otrzymam w ostatniej chwili rozkazu opuszczenia statku — to też sygnał podniesienia mostku sprawił mi ogromną ulgę. I nietylko dla mnie odjazd był chwilą radosną: gromada Anglików na górnym pokładzie w uniesieniu radości poczęła obrzucać bananami stojącego na przystani policjanta morskiego, starając się ugodzić go w twarz, na co krewki syn południa, nie namyślając się zbytnio, dobył rewolweru i dał strzał w kierunku napastników. Nie wiem, czy celował w kogo, lecz powstał wielki popłoch i zabawy z bananami zaniechano.
Statek oddalał się coraz bardziej. Stojąc na górnym pokładzie, popadłem w głęboką zadumę. Poszczególne wypadki mego pobytu w Brazylji przesuwały się zwolna nieprzerwanym łańcuchem w mej pamięci: a więc moja pierwsza noc samotna przy ognisku w Affonso Penna, moja tam praca, zdobycie Leptasthenura setaria, wypadek ze żmiją jararaca, napad anakondy, wycieczka do Paranagua, przejazd do Imbuial i rozczarowanie z powodu ubóstwa fauny, wycieczka do Sâo Lourenço i zdobycie dzięcioła Picumnus iheringi; dalej wędrówka w ciemnościach do Antonio Olyntho, opuszczony domek nauczyciela, las dziewiczy na Chpigâo, wizyta znajomych i zabójstwo na wendzie, wycieczka na Vera Guarany, nocleg u ogniska nad Iguassu, przygody w podróży na Rio Claro, Wreszcie samotne życie na Terra Vermelha, koncert wyjców i wstrząsająca burza.
Gdy ziemia zniknęła mi z oczu, ogarnął mię ogromny, bezbrzeżny żal za minionym już okresem życia i w myślach poczęły tłoczyć się natrętnie pytania: czy powrócę jeszcze kiedy i w jakich warunkach do przerwanej tak nagle, umiłowanej pracy.






  1. tak nazywają polscy koloniści kaboklów.
  2. Wym. Polako seń bandejra ną wale nada — Polak bez flagi państwowej (— państwowości) nie ma żadnego znaczenia.
  3. Wym. Urinjo.
  4. Wym.O kie padre gordo — co za tłusty ksiądz.
  5. Wym. kala boka diabo — zamknij buzię, aniołku.
  6. Wym. ną e kafe, e agua do bananos — to nie kawa, to pomyje z bananów.
  7. Wym. abájszo siwilizmo — precz z cywilnymi.
  8. Wym. Serra dos Orgąs.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.